Rezerwat Spała mogę chyba spokojnie zaliczyć do moich ulubionych rezerwatów przyrody. Tym razem doszłam do samego końca starej ścieżki przez Puszczę Pilicką, gdzie znajduje się grota św. Huberta, a tuż obok słynna "sosna na szczudłach". Ścieżka jest bardzo dzika, skąpo oznaczona, wąska, momentami ledwo widoczna do tego stopnia, że traci się orientację, czy jest się wciąż na szlaku czy to ścieżka wydeptana przez dzikie zwierzęta, cały czas zresztą daję się wywieść w pole w tym samym miejscu, gubię szlak i muszę okrążać pobliskie bajorko, i w tym właśnie kryje się cały urok tej ścieżki. Trzeba uruchomić intuicję. Na szczęście szlak jest widoczny jeszcze, gdy przebiega wzdłuż brzegu Pilicy i niejako z automatu uruchamia się atawizm kierowania z biegiem rzeki. Nie będę jednak ukrywać, że depczący mi po piętach zmrok i mijane po drodze buchtowiska podkręcały adrenalinę całej tej eskapady. Tymbardziej, że jakimś dziwnym zrządzeniem matki natury szum drogi tutaj nie dochodzi, a powrót po własnych śladach mógłby okazać się karkołomny, zwłaszcza bez latarki. O masz Ci los, kobieto, zlekceważyć latarkę cisnącą Ci się w dłonie, wszyscy przewodnicy wołają o pomstę do nieba! Z drugiej strony może i dobrze, że nie zabrałam latarki, bo kto wie, czy jej posiadanie nie ośmieliłoby mnie do pozostania dłużej w tych pięknych okolicznościach przyrody, a tak to jednak widok prześwitującej w czubkach drzew łuny zachodzącego słońca działał jednak jak czerwona lampka natychmiastowej ewakuacji. Na szlaku znajduje się wiele powalonych drzew, a w przeciągu ostatnich trzech miesięcy przybyło kolejnych przeszkód, które trzeba obchodzić, przeskakiwać, przeciskać się. Po drodze znajduje się chyba tylko jedna powalona wiekowa lipa, której omijanie lub przeskakiwanie leśnicy postanowili najwyraźniej oszczędzić odwiedzającym i wycięli w niej przejście. Nie brakuje również przysłowiowych chaszczy i wysokich trzcinowisk nad rzeką, które doprawdy budzą wątpliwości, czy zaraz coś z nich nie wyskoczy. Krótko mówiąc, puszcza przez wielkie "P". Napewno warto wybrać tę trasę, jeżeli chce się poczuć ducha prawdziwej puszczy. Mało kto tędy chodzi. Szczęściem nazwać można minięcie w weekend choć jednej pary po drodze. Rzutem na taśmę udało mi się również zwieńczyć ten sukces chwilą ochłody w wodach Pilicy. Po wyjściu czuć już lekki "morsowy" dreszczyk. Uwielbiam to uczucie! Październik mamy wyjątkowo ciepły, więc szybko rozeszło się po kościach. Udało mi się osiągnąć całkowite katharsis. Zrealizowałam chyba plan na to lato i po prostu po prostu poczułam pewnego rodzaju ulgę, więc wróciły mi siły witalne. Grota św. Huberta upamiętnia ponoć ostatnie łowy z udziałem cara Aleksandra II w 1894 roku. Car zmarł ponad miesiąc później na Krymie. Do 1905 roku Spała była zimową rezydencją carów Rosji. Nie taki car zły, jakim go malują. To właśnie carowie Rosji zapoczątkowali rewitalizację tutejszych lasów i licznych zabytków w okolicy. Na jednym z głazów znajduje się również ufundowana w 1933 roku przez leśników spalskich tabliczka upamiętniająca Prezydenta Ignacego Mościckiego - na swój sposób kontynuatora carskich starań, bo wskrzesiciela tradycji myśliwskich, ale również troski o zachowanie spuścizny historycznej tych ziem po I wojnie światowej. Po odzyskaniu niepodległości Spała stała się bowiem z kolei letnią siedzibą prezydentów Stanisława Wojciechowskiego i Ignacego Mościckiego. Nazywano ją wówczas „drugim Belwederem”, a do dziś znana jest w całej Polsce jako letnia rezydencja prezydentów. Od tego czasu również kamienny monument nosi nazwę "Grota św. Huberta". Nieopodal znajduje się również głaz z wyrytym imieniem Lord - miejsce pochówku ulubionego psa Prezydenta. Z kolei w parku w centrum Spały na wyspie na sztucznie utworzonym oczku odchodzącym od malowniczej Gaci Spalskiej znajduje się pomnik Ignacego Mościckiego z psem. Warto udać się na spacer wokół zbiornika w parku. Z kładki można dojrzeć już malowniczy ols kryjący się za zakolem rzeki. To zaledwie preludium do dzikiej przygody, więc wystarczy jedno spojrzenie, aby spływ kajakowy wpisać na listę marzeń do zrealizowania. Jest po co żyć i wracać te piękne okolice. Niestety nie zostałabym nawet zakwalifkowana do konkursu na najpiękniejszą sosnową kariatydę, chyba że stanęłabym na palcach. Korzenie, a właściwie podpory tej sosny mają długość około 1,7-1,8 metra. Oto legendarna spalska sosna krocząca, zwana również „sosną na szczudłach”. Erozja skarpy graniczącej z rzeką PIlicą odsłoniła korzenie sosny, a drzewo przekształciło je w kilka podpór właściwego pnia. Korzenie zaś zapuściły się głębiej w piaszczysty grunt. Cóż to musiałby być za widok móc przeniknąć wzrokiem cały ten wysublimowany podziemny fundament sosnowych korzeni. Nazwa rzeki Pilicy pochodzi od słowa „pilić”, tzn. szybko coś robić, ponaglać, śpieszyć się. W nazwie kryje się wiele prawdy o rzece. W swoim górnym odcinku, gdy wypływa z Wyżyny Krakowsko-Częstochowskiej, z wysokości 346 m n.p.m., ma spadek 5%. Rzeka na całej swej długości jest nieuregulowana, co znacznie podnosi jej walory przyrodnicze. Można zaobserwować tutaj między innymi rajskie zimorodki, gdy nurkują za zdobyczą w płytkich wodach rzeki. Ostatnie opady podniosły na szczęście lustro wody i zdynamizowały bieg rzeki. No i gdzie podział się ten szlak? Niektóre z dębów szypułkowych rosnących w Rezerwacie Spała ma nawet 250 lat. Kapliczki przydrożne. Jest ich wiele w okolicy. Ta znajdowała się akurat przy drodze prowadzącej przez las tuż u wjazdu do Spały. Warto jednak mieć oczy szeroko otwarte przemierzając również mniej uczęszczane drogi prowadzące do Tomaszowa Mazowieckiego. Można tam natrafić na prawdziwe perełki. Na przykład, kaplicę w postaci małego pomieszczenia, do którego zapewne co postawniejsi musieliby wchodzić na klęczkach. Taki widoczek żegnał mnie, gdy o zmierzchu opuszczałam spalskie strony. To romański kościół św. Idziego w Inowłodzu tuż u wylotu drogi na Zakościele, które słynie ponoć z niezwykle malowniczych widoków na rzekę Pilicę. Z tego punktu można zresztą dostrzec ścielącą się na północny-zachód malowniczą dolinę usłaną gęstymi lasami noszącymi już odcienie typowo jesiennej palety. Trudno cokolwiek planować, osobiście zapieram się jakiegokolwiek planowania rękoma i nogami, tymbardziej, że staram się zawsze moje przyjemne podróżnicze skłonności łączyć z "pożytecznymi" celami, ale z całą pewnością przy następnej okazji udam się eksplorować właśnie te okolice. Tymbardziej, że dostałam nawet zaproszenie do odwiedzania lokalnej galerii od tubylców.
0 Comments
Uwielbiam te zielone gwiazdoskłony Ostatnie nieużytki w okolicy. Jest ich coraz mniej. Szkoda, że nawet jak zaczyna się coś dziać, to teren jest wykaszany pod zabudowę kolejnego od siedmiu boleści osiedla domków na jedną modłę lub bxxxxxxnkę. Mało kto zwraca uwagę na to, że na takiej wykoszonej łące zwykle migiem pojawiają się tak rzadkie w ostatnich czasach bociany. Na to jednak, aby dbać o nieużytki, gminie żal już pieniędzy, no bo co oni by z tego mieli?! Coraz częstsze przygnębiająco interesowne podejście lokalnych władz. Czy byliście kiedyś we Włoszczowej? Czy wiecie, w jakim województwie leży? A wiecie, ile jest stacji paliw we Włoszczowej? Przy wylotówce do jakiego miasta? A wiecie, jak wyjechać na Przedbórz? Czy to na południe czy północ od Włoszczowej? A właściwie, gdzie jest północ, a gdzie południe w tym ciemnym miechu? A Jędrzejów? Radomsko? Końskie? A może kojarzycie Olesno? Czy w ogóle wiecie, gdzie jesteście i, jak stąd wyjechać najkrótszą drogą do ekspresówki? No właśnie :) Droga z punktu A do punktu B wcale nie jest zawsze taka prosta, jak na mapie. Zwłaszcza jeśli wjedziecie do miasta na uboczu tak zwanej cywilizacji i w plątaninie uliczek tracicie punkt odniesienia i nie za bardzo kojarzycie wszystkie nazwy miast wymienione powyżej oraz ich orientacyjne położenie względem siebie. Nawigacja też się gubi i wyprowadza Was rzekomo najbardziej optymalną trasą, która z czasem zaczyna wzbudzać w Was podejrzenie, że chyba maczały w tym palce jakieś siły nieczyste. Kapliczek z duszą było tutaj zresztą zdecydowanie mniej niż gdzie indziej. Wczoraj otarłam się chyba o aż pięć województw. Tak, samotne podróżowanie rodzi wiele wątpliwości. Emocji. Wyzwań. Uczy samodzielności w podejmowaniu decyzji, umiejętności radzenia sobie w niespodziewanych okolicznościach (egipskie ciemności polskich bezdroży bez lisa stojącego na środku drogi kierowcy, który nie wie, gdzie jest, jadącego akurat z mapą rozłożoną na całej desce rozdzielczej, toż to by była opowieść totalnie stracona) i opanowania emocji w mierzeniu się z konsekwencjami swoich niekoniecznie najlepszych wyborów. Miałam chwile załamania, kiedy traciłam nadzieję, że w ogóle uda mi się jakoś sensownie stąd wyjechać i wrócić do cywilizacji, wszędzie wydawało się równie daleko i niepewnie, miałam poczucie, że jeżdżę w kółko wokół tej samej chmury burzowej. No przecież nie wykonam telefonu do przyjaciela. Co niby mu powiem? Że zgubiłam się i nie wiem, jak dojechać do trasy? "Kobieto, błagam! Nie ośmieszaj się! Ile Ty masz lat? Daruj sobie tego przyjaciela. Weź sobie lepiej internet w końcu wykup w tym abonamencie" - mój wewnętrzny mąż raczył się w końcu obudzić:D "Ty idź lepiej dalej spać. I tak żadnego z Ciebie pożytku. Mężu! Trzeba mnie było pilotować, a nie spać i się mądrzyć po fakcie" :D Taka przygoda bez choćby jednej małej kłótni małżeńskiej z własnym sumieniem na miarę starego dobrego małżeństwa?! To robi lepiej na ciśnienie niż kawa, o której marzyłam całą drogę. Nie wspomnę już o wszelkich czarnych scenariuszach, jakie należy brać pod uwagę przy każdej dłuższej podróży, a których rację bytu w takich okolicznościach spycha się na totalny margines myślowy, żeby nie dać się ponieść emocjom i jednak wyjść z tego labiryntu przede wszystkim bezpiecznie, bo w istocie każdy pojazd jadący Ci dłużej na zderzaku urasta do potencjalnego kłopotu, z którego będziesz musiał jakoś wybrnąć. Im dłużej jednak po Polsce sama jeżdżę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że te czasy, gdy ludzie szukali łatwego zarobku napadami na zagubionych kierowców, się skończyły. Jeśli już, to w grę wchodzą lekkomyślni właściciele drogich aut, upatrzeni wcześniej kierowcy lub nieszczęśni taksówkarze. Krótko mówiąc, po emocjonującym dniu sugeruję jednak wracać do domu po śladach, najkrótszą możliwą drogą do cywilizacji, choćby oznaczało to nadłożenie drogi o kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt kilometrów, a przecieranie nowych szlaków zostawić sobie na inną okazję. [EDIT] No dobrze, ochłonęłam i zaczął docierać do mnie ogromny potencjał socjologiczny tego doświadczenia. Ile można dowiedzieć się w taki sposób o nocnym życiu polskich bezdroży, skąd wszędzie daleko... od dróg bez nazwy, gdzie tylko mgły pełzają i lis mówi dobranoc po tętniące nocnym życiem parkingi przy rynkach, gdzie młodzi ludzie gromadzą się tłumnie wokół tuningowych bryk. Żadne tam graty. Pierwsza klasa. Wsi spokojna, wsi wesoła. Można odnieść wrażenie, że to nam z bardziej cywilizowanych zakątków Polski bardziej wąż w kieszeni doskwiera niż tubylcom. Swoją drogą, fajne te wózki. Zawsze żałuję, że nie udało mi się wcielić w życie własnych fantazji, ale jestem nudziarą. To, co pod maską, jest dla mnie ważniejsze. Na ozdobniki zawsze brakuje wszystkiego - sił, czasu, pieniędzy. O dziwo, wcale nie ma się, co tych ludzi bać. Chętnie wytłumaczą drogę aczkolwiek nie trudno dostrzec na ich twarzach lekkiego zaskoczenia chyba tym, że w ogóle kogokolwiek "z wielkiego świata" tutaj, skąd wszędzie daleko, zawiało, a w szczególności samotnie podróżującą kobietę w dodatku autem spod ciemnej gwiazdy na rejestracjach mafii pruszkowskiej. W przeciwieństwie do pań na stacjach benzynowych, które sprawiają wrażenie jakby spadły z kosmosu i nie wiedziały, w którym miejscu na mapie dokładnie pracują, a co najważniejsze, jak ta gwiazda, z której pochodzą, odnosi się do Włoszczowej. Tyle wiedziały, że jesteśmy we Włoszczowej. Tyle to i ja wiedziałam. Może pracują codziennie gdzie indziej? Ktoś je dowozi? To się dopiero nazywa beztroska. A może o czymś nie wiem i nowe technologie umożliwiają teleportacje? A może to praca zdalna i rozmawiałam z łudząco rzeczywistymi hologramami? A może sztuczna inteligencja z krwi i kości? Chodzące żywe komputery? To by miało nawet sens, bo wbrew pozorom te miasteczka, z których wszędzie jest daleko wcale nie sprawiają wrażenia zagwizdowia zabitego dechami. Wręcz przeciwnie, wszędzie coś się buduje lub pachnie nowością. Takie małe skanseny pośród niczego. Na dobrą sprawę, kto wie, być może i całkowicie samowystarczalne. Takie małe państwa w państwie. Podczas, gdy ja jechałam już dosłownie na rzęsach, nocne życie na rondach przy ekspresówkach dopiero się rozkręcało. Wakacyjne miłości kręciły się w kółko w wypasionych brykach. Znowu wróciła natrętna myśl, że marzyła mi się czerwona karoseria. Byłam już tak zmęczona, że gotowa byłabym przysiądz, że Golfik czytał w moich myślach i przemówił: "No właśnie, Kobieto! Obiecałaś mi wizytę u lakiernika, a tu ciągle tylko mechanik, wulkanizator, od święta blacharz. Obiecanki cacanki." Jedno jest pewne, nerwy to ja mam z żelaza i cierpliwość anielską. Mój dzielny, niezmordowany i niezawodny partner perpetum mobile Herr Golf. "Tylko nie za Niemca" już dawno i nieprawda. To właśnie dzięki niemu baba może tam, gdzie diabeł już nie może. Miała być spokojna emeryturka z grzeczną dziewczynką za kierownicą (ach te pozory!), a jest jedna wielka przygoda z szaloną emerytką w kwiecie wieku (100% kobiety z przeszłości), czyli nieskończone przeżywanie n-tej młodości, z której Golfik cieszy się chyba najbardziej, jak już zatoczy bezpiecznie kolejne kółeczko. Chylę czoła, ślę ukłony i czołgam się u Twoich opon już szósty rok! Jesteś wielki! Nie martw się. Tak łatwo Cię nie oddam. Jak Ci kiedyś na więcej nie pozwolą, mam dla nas plan na kolejne 100 lat. Zawsze marzyłam o szklarni, ogrodzie zimowym. Takiego szklanego ogrodu na kółkach nie ma chyba jeszcze nikt. No i Cię w końcu pomaluję, tak jak obiecałam. W kwiatki :P P.S. Niech mi jeszcze ktoś spróbuje raz zasugerować, że powinnam sobie znaleźć sponsora... No przecież oto sponsor najlepszych chwil w moim życiu w ciągu ostatnich 6 lat! Zawsze wszędzie tam, gdzie ja, nigdy mnie nie zawiódł, mimo wichrów i burz i wszelkich typów spod ciemnej gwiazdy, którym również życzę: miłego dnia!
Marzenie sprzed lat spełnione. Kolejny dzień w Ojcowskim Parku Narodowym. Tym razem Ojców w chyba najpiękniejszej jesiennej odsłonie Rękawica Nie ma to jak powąchać kwiatki od spodu za życia. Taką możiwość daje wizyta w Jaskinii Łokietka. No i nie ma już po co umierać... Brama krakowska Paprotka zwyczajna (Polypodium vulgare L.) Zanokcica skalna (Asplenium trichomanes L.) Dzięki B&B
Ojców i Ojcowski Park Narodowy w marcu 2016 roku: http://viktoriatucholka.weebly.com/wycieczki-osobiste/in-the-lense-ojcowski-park-narodowy?fbclid=IwAR2Bw-65zcce-e3qvJrDDbk6O1g5K1oKLnLYkdBSkMSWbGo-9Vcsky1mlec Życie człowieka to doprawdy magiczny splot zbiegów okoliczności. Gdy ten splot zaczyna się komplikować, myślisz o powrocie do starych sprawdzonych sposobów, czegoś pewnego, czego możesz się uczepić choćby na chwilę, takiej ostatniej deski ratunku. Zazwyczaj dzieje się to, o ironio losu! w wigilię kolejnej rewolucji w Twoim życiu.
I tak oto pewnego poranka pomyślałam sobie o koniach. O bardzo konkretnych koniach, bo o koniach ze Stowarzyszenia Jeździeckiego “Szarża” w Popówku pod Warszawą. To tam zaczęłam drugi rozdział swojej końskiej przygody. To doświadczenie całkowicie zmieniło mój sposób myślenia o koniach do tego stopnia, że gdy teraz pomyślałam o powrocie, wcale nie marzyło mi się usiąść w siodle i skakać przez kolejne przeszkody, kiedyś by mi to wystarczyło, dzisiaj satysfkacja byłaby raczej krótkotrwała i połowiczna, dzisiaj potrzebuję przede wszystkim kontaktu z tymi pięknymi i mądrymi stworzeniami. Do koni pierwotnie przyciągnęła mnie ich siła po to, bym teraz najbardziej ceniła sobie w nich ich łagodność. Koń, milczący i majestatyczny, stał się dla mnie uosobieniem krainy łagodności. Kolejnym duchowym domem, w którym dostrzegłam światełko w tunelu, schronienie od życiowych wichrów i burz. I oto następuje rewolucja! Jak każda niekontrolowana i niepożądana zmiana w życiu wybija z rytmu, wymusza jeszcze mocniej zacisnąć pasa i działać, choć sam już nie wiesz, czy stać Cię jeszcze na coś więcej i zaczyna Cię to przerażać. Położyć się i umrzeć? Nie, dziękuję, nie wiem, czy stać mnie na kolejne umieranie, uciekam. Czas zmienić kurs o 180 stopni. Po miesiącach nieobecności wracasz do żywych, odnawiasz kontakty, sprawdzasz, co słychać tu i tam i nagle trafiasz na informację o tym, że zaprzyjaźnione stowarzyszenie, które planowałeś odwiedzić, poszukuje wolontariuszy do pomocy przy zajęciach z hipoterapii dla niepełnosprawnych dzieci. Myślisz sobie: to nie może być przypadek. Oczywiście zgłaszasz się na ochotnika do wszystkiego. Jakim zdziwieniem jest dla Ciebie tak miły odzew. Po tak długiej nieobecności spodziewałbyś się raczej, że nikt Cię już nawet nie będzie pamiętał. Wreszcie czujesz się potrzebny. Jest sobota. Kolejny dzień, który mimo Twoich usilnych starań, nie jest usłany tylko różami. Przytłacza Cię to, najchętniej nigdzie byś już nie wychodził, żeby nie ryzykować marnotrawienia nadwątlonych sił zderzeniem z kolejnymi przypadkami braku empatii. Kolana się uginają, głowa pęka od przemyśleń, ale zgodnie z umową stawiasz się na miejscu gotowy przenosić góry, aby przede wszystkim móc zasnąć ze spokojnym sumieniem, że zrobiłeś dzisiaj coś dobrego na tym świecie, że popchnąłeś go w dobrą stronę, może pociągnie Cię za sobą. Nie liczysz już nawet na to, że ktoś to doceni. Już nawet Ci na tym nie zależy. Nie masz już siły niczego nikomu udowadniać. Twoje pojawienie się spotyka się jednak z uśmiechami prawie ulgi, że jesteś, że chcesz działać, masz aparat, zrób kilka zdjęć. Czujesz się potrzebny. Mało tego, cały czas zmieniasz role. Asekurujesz płynącą w rękach autystyczną dziewczynkę, szybko orientujesz się, że aby nawiązać z nią kontakt, będziesz musiał obyć się bez słów i przestawić na zupełnie inną nieznaną Ci jeszcze formę komuniakcji, po chwili dla odmiany prowadzisz konia pod kolejnym dzieckiem, odganiając gzy i komary, starając się zapewnić zwierzęciu maksymalny spokój, a jeźdźcowi komfort, kolejna pacjentka zaczyna prowadzić z Tobą rozmowę na zaskakująco wysokim poziomie intelektualnym, słuchasz jej, dzielisz się swoją wiedzą, zachęcasz do pochwalenia się swoimi umiejętnościami. Już sam nie wiesz, kto kogo prowadzi. Kto tu jest dzieckiem, pacjentem. Aż trudno Ci w to uwierzyć, że zaczynasz się sam z siebie do siebie samego i wszystkich uśmiechać, a przecież jeszcze kilka godzin temu ledwo zmusiłeś się do tego, żeby wsiąść na rower i wyjechać z domu. Gdy pomyślisz teraz, że zadzwoniłeś do znajomego, aby przeprosić, że nie spotkasz się z nim dzisiaj, bo jesteś na hipoterapii i wiesz, że znając Twoją sytuację równie dobrze mógł pomyśleć, że to Ty jesteś pacjentem, to absolutnie nie masz wątpliwości, że faktycznie Ty również byłeś pacjentem! choć jeszcze kilka godzin temu w ogóle nie dopuściłbyś do siebie takiej myśli. Przecież masz cały świat do zbawienia! Jak wyobrażasz sobie kierowanie tak skomplikowanym przedsięwzięciem z pozycji pacjenta?! Otóż jest to jak najbardziej możliwe, bo nikt z nas nie jest doskonały i chyba na tym świecie wszyscy jesteśmy w pierwszej kolejności pacjentami, którzy czasami odkrywają w sobie powołanie i stają się lekarzami, jeżeli tylko znajdą się we właściwym miejscu i czasie. Dzisiaj przez chwilę i ja tak się właśnie czułam! Zajęcia z hipoterapii dla dzieci niepełnosprawnych organizowane są przez Stowarzyszenie Jeździeckie "Szarża" z Popówka pod Warszawą. Obecnie Stowarzyszenie stara się o pozyskanie środków na organizację kolejnych sesji. Ty również możesz pomóc. Wystarczy, że (z)robisz zakupy w Tesco i weźmiesz udział w akcji Tesco "Decydujesz, pomagamy", a w głosowaniu, które trwa od 17 czerwca do 14 lipca - za jeden paragon za zakupy w wybranych sklepach Tesco (sprawdź tutaj) otrzymasz jeden żeton, uprawniający do głosowania na Twoim zdaniem najciekawszy i najpotrzebniejszy projekt - zagłosujesz na Szarżę i jej projekt "Hipoterapia i integracja społeczna dla osób niepełnosprawnych"! A tak w ogóle to zapraszam na wolontariat! To naprawdę wspaniałe doświadczenie, po którym zaczniesz zupełnie inaczej patrzeć na wiele spraw. [ENG] Hi, I am Away on Hippotheraphy The life of a man could as well be compared to a magical wheels within wheels. When it gets complicated, you begin to think of going back to old good solutions, something you can take for granted and hang on to it at least for a while, a sort of last resort. Irony of fate, it usually happens on the eve of another great revolution in your life. And so one morning I thought about horses. Very special horses. The horses from the horse riding association SJ “Szarża” Stowarzyszenie Jeździeckie “Szarża” in Popówek near Warsaw. It was there where I began another chapter in my horse riding adventure. This experience has changed my whole way of thinking about horses to such an extent that when I thought about coming back there now, it was not about sitting in the saddle and jumping over yet more obstacles, once it would have been enough for me, today it would bring me just short-term and partial satisfaction, today all I need is in the first place contact with these beautiful and clever beings. Initially I was driven by their strength only to discover that it is actually their serenity that soothes my soul. The horse, silent and majestic, appeared as the personification of the promised land to me. Another soul's home, a light at the end of the tunnel, shelter from all the life's storms and thunders. And here comes the revolution! Like all uncontrolled and undesired changes in life it demands to tighten the belt even more and take action, though you are no longer sure if you are up for more challenges and it begins to scare you. Lie down and die? No, thank you, I don't think that I can afford to die one more time, I've got to go. It is high time to change the course by 180 degrees. After months of absence, you come back to the living, say hello to people, check what is going on here and there and suddenly you come across the information that a befriended horse-riding association you wanted to visit looks for volunteers to assist in hippotheraphy for disabled children. It just cannot be a coincidence. Of course you volunteer. You are surprised with such a warm welcome. After such a long break you would rather expect nobody even remembers who you are. Finally you feel needed. Today is Saturday. Another day, which, despite all your good will, is not a bed of roses. It overwhelms you, you would rather stay in, so not to risk wasting your weakened forces against more instances of lack of empathy. The knees bend, the head breaks from thinking, but you turn up as promised ready to move the mountains, above all to be able to fall asleep with a peaceful conscience, that you did something good today for this world, that you pushed it in the right direction, maybe it will carry you along. You do not even expect anyone to appreciate it. You no longer care about it. You no longer feel like proving anything to anyone anymore. Your presence, however, meets with smiles of almost relief that you are in, ready to help, have a camera, take a few photos. You feel like being in the right place. You change roles all the time. You assist an autistic girl so limp that she almost floats in your hands, you quickly realize that in order to reach contact with her you will have to do without words and switch to a completely different form of communication. After a while, for a change, you lead a horse under another child, flicking off horseflies and mosquitoes, trying to provide the horse and the rider with maximum peace and comfort, another patient begins to converse with you at a surprisingly high intellectual level, you listen to her, exchange knowledge, encourage her to show off her skills. You no longer know who is leading who. Who is the child, the patient here. You find it hard to believe that you start to smile to yourself and to everybody around, and yet a few hours ago you barely forced yourself to get on your bike to come here. When you recall now that you called a friend to apologize for cancelling the meeting with him today because you are on hippotherapy and you realize that knowing your situation he might as well have thought that it is you who is the patient, you absolutely have no doubt that you actually also were a patient! though you would not even dare to think so a few hours ago. After all, you have the whole world to save! How do you imagine managing such a complicated enterprise from the position of a patient?! Well, it is possible indeed, because nobody is perfect and probably in this world we are all patients in the first place, who sometimes discover a calling to become doctors if they only find themselves in the right place at the right time. Today for a moment I also felt like that! Hippotherapy for children with disabilities is organized by the horse-riding association Stowarzyszenie Jeździeckie SJ "Szarża" from Popówek near Warsaw. Currently, the Association is trying to obtain funds for the organization of more sessions. You can help too. All you need to do is do shopping in one of the chosen Tesco shops and take part in the Tesco program "Decydujesz, pomagamy" (“You decide, We help”) by exchanging your receipt for a token and putting in the right urn from June 17 to July 14. Let me welcome you to vote for “Szarża” and the project "Hippotherapy and social integration for people with disabilities"! I do also invite you to become a volunteer! It is really a great experience, which can change your way of thinking about life. Długo biłam się z myślami, czy to dobry pomysł jechać na Suwalszczyznę po raz drugi tego samego roku. W końcu tyle miejsc mi się jeszcze marzy odwiedzić w Polsce. Życia może nie starczyć, a z pewnością niesczęsnych pieniedzy. Trudno było mi jednak przekonać się do zmiany miejsca przeznaczenia, mimo lawiny wątpliwości, które urodziły się po drodze: czy to w ogóle, aby nie przesada w mojej obecnej sytuacji znowu gdzieś jechać? Czy, aby mi nad Hańczą nie za wygodnie, nie za bezpiecznie, czy aby nie idę na łatwiznę? Z drugiej strony doskwiera mi wręcz chroniczne rozładowanie... Z trudem udaje mi się ładować baterie z dnia na dzień. Coraz częściej miewam chęć wszystko rzucić i po prostu nigdzie nie wychodzić. Zatrzymać wreszcie tę równię pochyłą. Tylko co dalej? Nad Hańczą udaje mi się jeszcze złapać dech w piersi. Czy czasami kolejny wyjazd nad Hańczę nie grozi zbytnim zaangażowaniem? Przywiązaniem? Czy czasami nie oznacza jednego i drugiego. Czy to już czasami nie fakt dokonany? Czy czasami już wystarczająco długo nie opierałam się pokusie przyznania do tego, że jest to faktycznie miejsce, w którym czuję się najlepiej? Nie lubię się angażować, nie lubię się przywiązywać. Zazwyczaj ostatecznie wszystko wymyka mi się z rąk. Zdecydowanie jestem raczej typem od szybkich akcji, im dłużej bezczynnie w czymś tkwie, nie rozwijam się, to się psuje, a wraz ze mną wszystko wokół. Coś na zasadzie jednego zepsutego jabłka, które zaraża zgnilizną cały kosz. Zatrzymać znaczy zabić? Coraz częściej wydaje mi się, że ten świat nie jest dla mnie. Jakby za szybko się kręci. Pozostaje mi tylko łapać chwile albo wpaść w ten szalony wir, by ostatecznie wypaść na zakręcie, choć jestem nieodrodnym dzieckiem wiecznego próbowania jakby na przekór logice, na przekór wszelkim prawom fizyki, na przekór przekonaniu, że skoro raz się sparzyłam, to już zawsze tak będzie, bo nie ma innej rady z wrzątkiem, a jednak w takich Indiach, na przykład, są ludzie, którzy chodzą po rozżarzonych węglach, leżą na gwoździach, hipnotyzują kobry i nie czują bólu, więc może jednak można. I ja ciągle próbuję, opieram się wszechogarniającej presji, że inaczej się nie da, jak być wyrachowanym, cynicznym, złym, w całej swojej upartej dziecięcej naiwności brnę dalej przez ten świat w nadziei, że może tym razem się uda, że może wreszcie znajdę to niebo, pod którym poczuję się spełniona, poczuję, że jestem w domu, choćby nawet bez dachu nad głową z prawdziwego zdarzenia, ale po prostu tak duchowo spełniona. Czy paradoksalnie jednak mieszkając tak beztrosko w swoim domku na czterech kółkach nie staję się ciężarem w szerokim tego słowa znaczeniu dla innych? Niby na miejscu, a jakby nie do końca. To w gruncie rzeczy niewygodny stan dla ludzi, którzy żyją po Bożemu, a tu nagle zjawia się ktoś, kto wymyka się ich usystematyzowanej wizji świata. Ten ktoś staje się automatycznie problemem, któremu należy zaradzić. Tak już jest ten człowiek skonstruowany, że nie znosi niejasności. Jest to absolutnie naturalne, wręcz organicznie, biologicznie uzasadnione. Tak bowiem funkcjonuje ludzki mózg, że wyklucza możliwość jakichkolwiek niedopowiedzeń. Ta mglista poświata, którą dostrzega Twoje oko, nie może być duchem, to zbyt trudne do wytłumaczenia, a przecież mózg nie lubi się męczyć, więc woli naukowo uprościć - to po prostu złudzenie optyczne. Na tej samej zasadzie ten wolny człowiek koczujący nad jeziorem nie może być szczęśliwy, bo szczęśliwy człowiek to człowiek, który ma dom. Mózg aboslutnie pomija niuanse związane z jakąkolwiek personalizacją pojęcia dom zależną od indywidualnych preferencji, skupia się na systemowym pojęciu domu, czyli w cywilizownym tego słowa znaczeniu - własności prywatnej w postaci ogrodzonego terenu, na którym stoi dom, za który oczywiście odprowadza się podatki. No cóż, wszystko jest kwestią skali. Innymi słowami, jak się nie ma, co sie lubi, to się lubi, co się ma. Być może jest to kwestia, która została pominięta w tej teorii dążenia ludzkiego mózgu do racjonalizacji wszelkich odchyleń od normy. Gdyby tak nie było, to wielu dawno by już zwariowało. Nawet jeśli zwariowałam, to mój mózg radzi sobie chyba nieźle w tym problemem i nawet nie koliduje to aż tak bardzo z ogólnoprzyjętym systemem. Jeżeli już, to mogą nie radzić sobie z takim stanem rzeczy inni, którzy nie byliby już w stanie wyobrazić sobie egzystencji bez różnych zdobyczy cywilizacji. Poznałam wielu ludzi nad Hańczą przez te pięć lat. Dla niektórych stałam się bardzo bliska (czytaj martwią się, że jest burza, a ja tam pod chmurką sama, na zasadzie autoprojekcji boją się o mnie na tej samej zasadzie, na jakiej sami boją się burzy, czują się odpowiedzialni za w gruncie rzeczy obcą, lecz jednocześnie znajomą osobę, której życzą, jak najlepiej, jakby się jej coś stało, zmartwiliby się na tej samej zasadzie, na jakie martwią się o swoich własnych bliskich, po prostu nie potrafią oprzeć się poczuciu odpowiedzialności za los drugiego człowieka, niektóre typy tak mają, rozumiem to, bo sama jestem jednym z nich, ja również myślę o wielu osóbach, które tutaj poznałam w podobny sposób) i choć wielokrotnie już powtarzałam, że nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba, że po to właśnie tutaj przyjeżdżam, żeby uciec od czterech ścian, niby po spokój, niby po samotność, niby po prywatność, na marginesie jak wiele mogą mieć osobliwych znaczeń (dla niektórych takie koczowanie w samochodzie i jedzenie śniadania na ławce przy kąpielisku niewiele może mieć z nimi wspólnego) to wielu nie pojmuje mojego cygańskiego życia. Życia? Może faktycznie te moje wycieczki to prawdziwa szkoła życia w przeciwieństwie do tego niby-życia, które wiodę na co dzień. Mój domek na czterech kółkach to chyba jedyne miejsce, w którym nie czuję się niewygodnym gościem. Zawsze marzyłam też o wannie. Jezioro Hańcza stało się chyba jakąś jej namiastką, żeby nie powiedzieć po stokroć godniejszym zastępstwem. Kocham wodę. Wizja kończącego się lata sprawiła, że uznałam, że to być może ostatni moment, aby się oczyścić, jeszcze trochę popływać i poobserwować ryby. Nie dziwię się, że wędkarze nie chcą za bardzo słuchać moich opowieści o barwnych mieszkańcach pod pomostem, o kolejnym imponującym okoniu lub szczupaku, przecież, cały czas narzekają, tutaj nie ma ryb, sama drobnica. Gdyby choć raz zanurkowali i zobaczyli te swoje ryby pod wodą, odechciałoby im się wędkować. Dziwne, że ta drobnica wystarczająco ich już nie zniechęca. Choć nie mieszkam na miejscu, wiem o nim nieraz więcej niż tubylcy. Widzę to, czego oni już nie dostrzegają. Jak tak dalej pójdzie, zaraz faktycznie zamieszkam nad Hańczą - pomyślałam. Z drugiej strony w sumie tego właśnie bym chciała. Oczywiście postawiłam sobie wysoką poprzeczkę - znaleźć wystarczająco wiele powodów, aby nie było już odwrotu od powrotu nad Hańczę. Właściwie zaczęłam działać w tym kierunku już następnego dnia po powrocie z ostatniego pobytu. Zgłosiłam chęć udziału jako wystawca w Dniach Puńska - słynnej Zielnej. Potwierdzenie otrzymałam jednak dosłownie w ostatniej chwili. Niecały tydzień przed wyjazdem. W między czasie by zagłuszyć niekończące się chwile zwątpienia w ten szalony pomysł dorobiłam sobie kilka innych pretekstów. Między innymi zgłosiłam chęć udziału w zorganizowanej wycieczce na Górę Zamkową organizowaną przez Suwalski Park Krajobrazowy. Cóż za desperacja! Ja, towarzyski, aczkolwiek samotnik snujący się własnymi ścieżkami na zorganizowanej wycieczce! Kompletnie zwariowałam! Mimo największych starań, miestety zorganizowane wycieczki okazują się niezmiennie nie dla mnie. Tempo zabójcze dla kogoś takiego jak ja, kto lubi się po prostu posnuć. Inaczej nie wyobrażam sobie poczuć jakiejkolwiek więzi z miejscem, które przemierzam. Nawet takie snucie się po jednym zakątku cały Boży dzień to dla mnie za mało. Wiecznie doskwiera mi poczucie niedosytu. Wiecznie doskwiera mi poczucie, że tam jest coś jeszcze. Jakiś skarb, który promieniuje tajemniczą energią. Przyciąga mnie, to znów odpycha. Bawi się mną jak kot z myszką. Jakby tego było mało, postanowiłam napisać również do Claudii i Thomasa Notterów z Bachanowa - słynnej pary Szwajcarów, którzy sprawadzili się tutaj w latach 90-tych i słyną nie tylko z robienia serów, ale również z niekonwencjonalnego podejścia do prowadzenia gospodarstwa i życia. Potwierdzenie tego, że jednak można inaczej, choć oczywiście wszystko ma swoją cenę. Zwłaszcza w Polsce. Od sera do filozofii - tak brzmiał tytuł wiadomości, którą im wysłałam. Standardowo bardzo długiej wiadomości. O dziwo! spodobała im się ta wiadomość, zwykle ludzie, którzy do nich piszą lub przyjeżdżają, ograniczają się do absolutnego minimum, interesują ich wyłącznie konkrety, zwłaszcza sery. Ja zaczęłam od końca, czyli od tego wszystkiego, co nieuchwytne, by ostatecznie kupić kawałek sera, choć i tak miałam poczucie, że to wszystko za szybko. Dzięki temu dziwnemu tytułowi nie skasowali mojej wiadomośći wraz z innymi śmieciowymi wiadomościami. Ucieszyli się na wieść o tym, że chciałabym ich odwiedzić. Ja również. Klamka zapadła! Ruszam nad Hańczę w najgorszym możliwie czasie - w długi sierpniowy weekend. Toż to już szczyt desperacji z mojej strony! Wyjazd zapowiadał się intensywnie. Jeszcze we wtorek pracowałam, by z czystym sumieniem wstać o 1 w nocy i ruszyć na pogranicze polsko-litewskie do Puńska. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przepiękne sierpniowe mgły rozbudziły mnie lepiej niż kawa. Jeden z wielu powodów, dlaczego kocham ten mój dziki kraj! Chwilo trwaj! W takich momentach chciałabym, aby czas stanął w miejscu, aby wszystko się zatrzymało, skończyło, żebym nie było żadnego celu, bo czy zawsze musi, o coś chodzić, czy wszystko musi być uzasadnione, usprawiedliwione, żebym mogła po prostu się zatrzymać, iść na przód i po prostu zniknąć, rozpłynąć jak dziecko w tej mgle. W takich momentach tymbardziej odczuwam dyskomfort związany z systemowym uwikłaniem, z koniecznością prowadzenia podwójnego życia - jednego by podtrzymać swoją fizyczną egzystencję w tym bezsensownym systemie, a drugiego by podtrzymać jakieś duchowe życie, żeby nie dać się stłamsić temu systemowi do jedynego pragnienia - zapomnienia o tym, że w ogóle żyję. Przerabiałam ten drugi scenariusz nieraz. Znałam wielu, którzy wpadli w jego somnambuliczny ciąg. Jak łatwo zarażamy się sobą. Ile trzeba nerwów, by oprzeć się pokusie wiecznego snu za życia. Zdecydowanie wolę sierpniowe mgły. Sugerowany podkład dźwiękowy: DNI PUŃSKA - ZIELNA Powiem krótko: wyprawa jako wystawca na Dni Puńska - Zielna 2018 była dla mnie ogromnym ładunkiem motywacji do działania, której deficyt dawał mi się ostatnio okropnie we znaki. Przede wszystkim cieszę się, że się odważyłam pojechać tak daleko, że udało mi się jakoś te wszystkie stojaki, sztalugi, obrazy i inne rękodzieło spakować do mojego dzielnego wehikułu czasu, Golfiku jesteś wielki! że wreszcie spotkałam się z tak pozytywnym odbiorem i, że mogłam odetchnąć z ulgą, mając czyste sumienie, że tego dnia pracowałam i ta praca nie poszła na marne. Z czystym sumieniem mogłam sobie pozwolić na zakupienie regionalnych specjałów - sera, mleka, jajek, miodu, woskowej świecy, ulubionego sękacza i obiado-kolacji z prawdziwego zdarzenia pod gwiazdami odgrzanej na turystycznej kuchence, czyli wszystkiego tego, czego nie mogę dostać u siebie i, na co zwykle sobie żałuję. Krótko mówiąc, bardzo miły sierpniowy akcent. Niestety nie dało się rozdwoić. Jako wystawca omija Cię niestety możliwość współudziału w samym wydarzeniu. Wszystko ma swoją cenę. Trochę mi więc żal, że nie mogłam uczestniczyć we mszy świętej po litewsku. Intryguje mnie, czy jako językoznawca z wykształcenia wyłapałabym sens słów. Czasami nie trzeba, czasami wręcz lepiej nie rozumieć, napawać się samą melodią obcego języka, a litewski to piękny język. Jakże inny od języka polskiego. Zawsze mnie to intrygowało, jak to możliwe, że nieraz sąsiadują ze sobą ludy mówiące tak różnymi językami, bez wątpienia również różniące się powierzchownością i mentalnością, jak to możliwe, jak to się dzieje. Zawsze mnie to fascynowało. Zawsze też czułam nieodpartą potrzebę nauki języków obcych, którymi posługiwali się ludzie, z którymi miałam styczność. Tak było, na przykład z językiem ukraińskim podczas moich kolejnych wypraw na pogranicze ukraińsko-rumuńskie w ramach projektu filmowego o ostatnich owczarzach. Gdzie by mnie nie rzuciło, zawsze stawiałam sobie wysoką poprzeczkę, choć najbardziej doceniane było to zawsze przez te nacje, których języki były raczej marginalne. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W prawdzie ominęła mnie msza, ale nie ominęła mnie styczność z Litwinami, których na puński jarmark przybyło wielu. Zarówno wśród wystawców, jak i wśród odwiedzających. Była ponoć również sama prezydent Litwy, choć najbardziej w oczy rzucali się jej ochroniarze. "Labas rytas" - tak po litewsku mówi się "dzień dobry" o poranku. Słowa te często rozbrzmiewały na moim stoisku, gdy tylko wyczułam, że mam do czynienia z Litwinami. Zazwyczaj dostrzegałam zdziwienie w oczach. Zapewne nie mieli wątpliwości, że nie jestem z Litwy, prawdziwy Litwin by tak twardo nie wymawiał, a skoro jestem Polką, to dziwne, że jako ten wyrachowany wystawca silę się na zjednywanie pozdrowieniami po litewsku. Czasami myliłam Polaków z Litwinami. Czasami to litewskie pozdrowienie ośmielało do mnie ludzi i owocowało konstruktywną wymianą zdań. Przy okazji nauczyłam się nowego słowa. Visi geriausi. Właściwie brzmiało to dosłownie "wysogara". Ponoć to życzenie pomyślności. Coś w rodzaju wszelkiej pomyślności, wszystkiego najlepszego. Pozdrowił mnie w ten sposób pewien starszy pan, który wyznał, że najchętniej kupiłby mój kapelusz (uśmiech). Wpadłam w oko również pewnej Pani z Suchowoli i jej synom, którzy na jarmarku puńskim sprzedawali między innymi oleje naturalnie tłoczone, wpadłam w oko do tego stopnia, że odwiedzili mnie każdy z osobna i jeszcze machali, odjeżdżając, doszło nawet do wymiany oleju makowego na kartkę okolicznościową z makiem dla odmiany mojej produkcji. Zbiegiem okoliczności zrobiłam jedną z makiem tuż przed wyjazdem. Przypadek? Intuicja? Nie brakowało dziwnie znajomych twarzy. Zakładka do książki wpadła w oko nawet pewnemu panu, który ostatecznie okazał się częstym bywalcem ulicy Modrzewiowej w Podkowie Leśnej. Pasjonat fotografii, w szczególności fotografowania ptaków. Ucięliśmy sobie na ten temat krótką pogawędkę. Moimi pracami zachwycał się również pewien żmudzki fotograf. On mówił tylko "pa żmudzki", a ja, no cóż, najbliżej szło się dogadać "pa polski" (uśmiech). Przy okazji nawiązałam kontakt z pewną Rosjanką, mieszkanką Puńska, która sprzedaje miody i świece woskowe. Ostatecznie to właśnie na te produkty skusiłam się pod koniec jarmarku i pewnie będę po nie wracać do Puńska, bo są pierwszej klasy. Na więcej nie starczyło czasu ani sił. Gdy po całym dniu kapryśnej pogody w kratkę - a to słońce i dosłownie przewrotny wiatr zdmuchujący mi obrazy ze sztalug, a to deszcz przemakający mnie do suchej nitki - ostatecznie spakowałam cały kram do auta, większość wystawców już się rozjechała i może i dobrze, bo pewnie wydałabym wszystkie zarobione pieniądze na regionalne specjały. Pozostało mi jedynie pozachwycać się ogrodowymi kreacjami - ach te litewskie rzeźby! i zajrzeć do pięknie przyozdobionego, tym razem również imponującymi wieńcami dożynkowymi, kościoła w Puńsku. Muzeum Stara Plebania było już zamknięte, więc nieco się zasmuciłam, że nie udało się ponownie spotkać z Panią Anastaziją. Mogłam ją uprzedzić, że będę wystawcą na jarmarku, ale bałam się zapeszyć, a poza tym wolałam zostawić sprawy własnemu losowi. Jak mamy się spotkać ponownie, to się na pewno spotkamy, jak Bóg da. Miałam jeszcze chęć zobaczyć kościoł od drugiej strony jeziora, ale ostatecznie nieco mnie zniechęcili dwaj młodzi podchmieleni panowie, którzy chcieli się ze mną całować, bardzo mili i weseli, ale ja zdecydowanie nie miałam ochoty na bliższe spoufalanie się. Byłam po prostu zmęczona po tych wszystkich przygotowaniach, kieracie w pracy, nocnej podróży i walce z kaprysami pogody. Wymagało to ode mnie dużo cierpliwości i nerwów z żelaza. Wizję uczestnictwa w występach regionalnych zespołów pieśni i tańca, które miały mieć miejsce tego dnia do późnych godzin nocnych, choć kuszącą, postanowiłam darować sobie na spokojniejsze czasy, kiedy dla odmiany będę mogła sobie pozwolić na zwolnienie tempa i spokojniejszą wyprawę, by móc nacieszyć się wszystkimi urokami tego święta. Może za rok będę miała szczęście i uda się wystawić na rynku. Może wówczas odwiedzę i tutejsze grodzisko jaćwieskie i jeszcze kilka innych miejsc. Z pewnością opuszczałam Puńsk bogatsza pod wieloma względami. Względy finansowe, choć nie bez znaczenia, były drugorzędne. Na resztę miejmy nadzieję, przyjdzie jeszcze czas,. jak Bóg da. Więcej tutaj. ŚNIADANIA I KOLACJE POD GWIAZDAMI Gotowanie w plenerze weszło mi już w nawyk. Często mijający mnie ludzie robią wielkie oczy na widok parującego garnka na mojej turystycznej kuchence zwykle ustawionej na ziemii pod osłoną kamiennego murku. Nie potrafią się nadziwić, że komuś się chce tak męczyć. Przecież można pojechać do restauracji, do baru, na agroturystykę. Dla mnie nie ma nic bardziej przyjemnego niż poranna samodzielnie zaparzona kawa i proste śniadanie z widokiem na jezioro. Cisza, spokój, pustka. Zdziwieni turyści jedzą jeszcze śniadanie na agroturystyce albo śpią, bo ja niezmiennie budzę się nad jeziorem bardzo wcześnie. Zwykle o 6, choć i tak wędkarzy bujających się w najlepsze na wodzie skoro świt nikt nie przebije. Takiego śniadania nie jest w stanie zastąpić żadna agroturystyka. Nie mówiąc już o kolacji pod gwiazdami nad brzegiem jeziora. Jeżeli miałabym komuś kiedyś sprawić prezent-niespodziankę, to z pewnością wywiozłabym go w jakieś piękne odludne miejsce najlepiej nad jeziorem z dala od zgiełku miasta i przygotowała kolację przy świecach pod gwiazdami. Podczas tego pobytu doszło z pewnością jeszcze kilka potencjalnych miejsc idealnie się do tego nadających. Stały towarzysz moich śniadań nad jeziorem. Pies sąsiadów. Wyczuł puszkę z szynką, zanim zdążyłam sobie nawet przypomnieć, że mam coś takiego na pokładzie mojego wehikułu czasu. OD SERA DO FILOZOFII Claudii i Thomasa Notterów nie ma potrzeby reklamować. Od lat znani są w Polsce i na świecie z produkcji serów, co ciekawsze jednak produkcja serów jest zaledwie jednym z aspektów ich niekonwencjonalnej filozofii życia. W Bachanowie zapuścili korzenie jeszcze na początku lat 90-tych i na trwale wpisali się w tutejszą społeczność. Dowiedziałam się o nich przypadkiem z jednego z przewodników, który zachwalał ich sery. Na słowo "ser" reaguję jak myszka z kreskówki, więc co do tego, że udam się do nich, by zakupić owoc szwajacarskiej myśli serowarskiej, Claudia i Thomas pochodzą ze Szwajcarii, nie było wątpliwości. Gdy jednak poczytałam trochę o nich na ich stronie realearth i w innych mediach, telewizja nakręciła o nich nawet film, wiedziałam, że będę jechać po coś więcej niż sery. Zafascynowana realizowaną przez nich koncepcją samowystarczlaności, życia w zgodzie z naturą, autentycznej ekologii postanowiłam kulturalnie się zapowiedzieć i napisałam do nich oczywiście strasznie rozwlekłą, ten typ tak ma, wiadomość, którą zatytułowałam "od sera do filozofii". O dziwo! wiadomość ta spodobała im się, a tytuł zapobiegł usunięciu jej wraz z pozostałym spamem. Z tego względu bardzo ucieszyli się na wieść o tym, że chciałabym ich odwiedzić i nalegali, abym przyejchała na dłużej, a nie tylko na chwilę. Perspektywa spędzenia z nimi całego dnia przypadła mi bardzo do gustu. Zdecydowanie nie jestem typem turysty, który obejdzie się 5-minutową rozmową przy okazji ważenia sera. Postanowiłam włączyć się w ich codzienne życie, a mają na codzień dużo pracy. Na swoim gospodarstwie mają bowiem krowy, kozy, kury, psy, koty, kuca, nie wspominając już o imponującym ogrodzie warzywno-owocowo-kwiatowym i znaczącym areale uprawnych pól. Pozwoliło mi to lepiej poznać nie tylko gospodarstwo, ale również samych właścicieli i ich rodzinę. Nie małą rodzinę, bowiem Claudia i Thomas doczekali się gromadki dziewięciorga wspaniałych dzieci. Większość z nich urodziła się w domu przyjmowana na świat przez samego Thomasa. Część z nich wyfrunęła już z rodzinnego gniazda. Moi gospodarze mogą więc spokojnie utrzeć nosa wszystkim mądralom, które twierdzą, że wielodzietne rodziny to katolicka patologia. Otóż moi gospodarze wcale nie są najbardziej religijni. Mało kto pamięta jeszcze, że przed wojną wielodzietne rodziny były czymś jak najbardziej normalnym. Rodzina Claudi i Thomasa z pewnością jest dowodem na to, że to jak najbardziej możliwe w dzisiejszych czasach. Zwłaszcza jeśli bardzo się chce, stworzy ciepły dom i będzie się żyło w zgodzie z naturą. Wracając do letnich prac, razem z Gregorem zbieraliśmy między innymi jabłka w sadzie nad malowniczymi stawami. Co lepsze okazy wykradał nam kuc. Z Claudią gawędziłam w kuchni przy okazji łuskania słoneczników z jej ogródka. Niektóre z nich to prawdziwe olbrzymy. Claudia wyznała mi, że uwielba ptaki. Specjalnie dla nich sadzi słoneczniki. W przerwie między kolejnymi wizytami klientów, gotowaniem dla licznej rodziny, zmywanem naczyń, udało się nam wyrwać do ogrodu i trochę popielić grządki z chwastów. Nie można wymarzyć sobie chyba piękniejszego ogrodu, choć wszystko ma swoją cenę. Zazwyczaj jest to cena ciężkiej pracy. Wiem coś o tym, bo sama próbuję od lat uprawiać ogród warzywno-kwiatowy na równie, choć inaczej kapryśnej ziemii. Cóż, nie ma chyba ziemii idealnej, każda jest inna. Jedna rodzi kamienie, inna z kolei spowita jest w cieniu. Nie zmienia to jednak faktu, że jeżeli bardzo się chce i myśli kreatywnie, na wszystko można znaleźć jakieś antidotum. Wykrozystać potencjał tego, co pozornie niekorzystne w jakiś sensowny sposób, a przede wszystkim nie ustawać, nie załamywać się, cały czas dążyć choćby i małymi kroczkami pod prąd do tego, by było lepiej i zazwyczaj tak się dzieje. Ziemia ma to do siebie, że przyzwyczaja się do tego, że się o nią dba i po latach faktycznie zaczyna jakby żyć własnym życiem. Nie tylko słoneczniki dorodne, ale i owoce rosnacego pod domem dzikiego bzu czarnego w tym roku obrodziły. Gałęzie tego kruchego krzewu dosłownie uginały się pod dorodnymi kiściami czarnych owoców. Bajka! Jak przystało na autentyczne suwalskie gospodarstwo nie obyło się bez zbierania kamieni z pola. Tubylcy mawaiają, że ta ziemia rodzi sama tylko kamienie i coś w tym jest. Przemierzając te tereny cały czas natykamy się na usypiska kamieni. Większość z nich zebrana została z pól przez rolników. Mam oko do kamieni. Przyznał to nawet Thomas. Niektóre z moich znalezisk można spokojnie użyć do dalszego powiększania prywatnej wieży widokowej. Tak! Thomas nie marnował potencjału co większych okazów i dorobił się już całkiem imponującej budowli. Ten wspólnie spędzony dzień nie wiadomo, kiedy upłynął. Obiecałam, że wrócę dla odmiany po mleko i sery. Przy tej okazji załapałam się nawet na to, by pomóc Thomasowi spędzić krowy z pola do stodoły, a zadanie to może nie być proste. Zwłaszcza jeśli po drodze rosną piękne pachnące jabłka, które krowy wprost uwielbiają. W takich momentach przydaje się doświadczenie z końmi. Oczywiście nie potrafiłam oprzeć się pokusie zrobienia masażu jednej z nich w stodole. Chyba czuła się nieco zażenowana tymi pieszczotami. Niestety nawet krowom nie oszczędzę gawędy. Z dwoma przeprowadziłam całkiem obszerny wywiad, choć nie były zbyt śmiałe. Dopiero kiedy Thomas zaczął o jednej z nich opowiadać, zawiesiła na nim wdzięczne spojrzenie. Wiedziała, że mówi o niej. Perspektywa zabrania ze sobą mleka tego wieczoru szybko spaliła na panewce. Thomas uznał, że przy tych upałach nie dowiozę mleka do domu tak, aby jeszcze je przetworzyć, a miałam w planach zrobienie twardego sera. Ostatecznie Thomas był tak miły, że zaproponował przechowanie mleka w lodówce do czasu mojego wyjazdu. Tym oto sposobem gospodarstwo Notterów stało się miejscem mojego pożegnania z tymi pięknymi stronami do następnego razu. Kto wie, czy nie zacznę kolejnego suwalskeigo rozdziału właśnie tutaj. Tak jak wspominałam wcześniej realizowana przez Claudię i Thomasa idea otwartego gospodarstwa jest mi niezwykle bliska, a raczej bliska gospodarstwu marzeń. Bardzo kusi mnie wizja posiadania własnej ziemii, uprawiania jej, życia z niej. O życiu i pracy na gospodarstwie mam znikome pojęcie. Świadczy o tym choćby fakt, że nie zdawałam sobie dotąd sprawy z tego, że krowy mają cztery cycki, a kozy dwa. No bo też niby skąd to miałam wiedzieć, skoro moja wiedza o mleku ograniczała się dotąd do kupienia butelki mleka od rolnika. Konia z rzędem dla tego, kto pozjadał wszystkie rozumy. Bardzo cieszy mnie to, że Claudia i Thomas otwarci są na gości, zwłaszcza takich, którzy chciliby włączyć sie w ich codzienne życie i pracę. Wielokrotnie już rozważałam takie rozwiązanie, jak praca na gospodarstwie, ale nie wiedziałam, jak zacząć. Okazja nadarzyła się wreszcie sama. Dosłownie spadła z nieba. I to jeszcze w moich ukochanych stronach. Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego scenariusza. Cieszy mnie również to, że przedstawiam sobą i tym, co robię jakiś potencjał dla Claudii i Thomasa, którym marzy się wcielenie w życie idei ekowioski. Pojęcia jak dotąd dla mnie mglistego, które próbuję właśnie powoli odczarować, zrozumieć, pojąć i myślę, że gdy już przminie fala wakacyjnych urlopowiczów i zrobi się nieco spokojniej zaówno u moich gospodarzy, jak i u mnie, będzie okazja do kolejnego spotkania już na spokojnie i na dłużej, aby zrobić burzę mózgów i porozważać nad tym, jak to wszystko rozkręcić. Bardzo mnie to wszystko cieszy, że będzie okazja do powrotu, że mam jakąś perspektywę na jak dotąd najgorszy dla mnie psychicznie okres jesienno-zimowy i w ogóle, że jest jakaś pespektywa na odmianę, której chroncizną potrzebę odczuwam od dawna. Suwalszczyzna jesienią i zimą - to jest dokładnie to, czego mi teraz trzeba. Oby jak najdłużej. Do wiosny, a może i całe lato, jak się da. Bliżej wody. Bliżej drogich mi ludzi. Bliżej natury. Nie wiem, czy mogłabym wymarzyć sobie scenariusz bliższy wszystkiemu temu, co mi drogie. Żebym tylko zdołała stanąć na wysokości zadania, opanować nerwy i nie rozmienić się niepotrzebnie na drobne. Gdy na początku lipca udałam się na pieszą wycieczkę szlakiem Czarnej Hańczy, po drodze napotkałam krowy z pięknymi starymi dzwonami. Okazało się, że to krowy Claudii i Thomasa. AMFITEATR WODZIŁKOWSKI Głazowisko w Rutce. Jedno z najbardziej charakterystycznych i zjawiskowych głazowisk na terenie Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Wie o tym każdy, kto choć raz tutaj przyjechał. Głazowisko jest bowiem doskonale widoczne z drogi prowadzącej do Turtula i innych atrakcji parku. Zjawiskowe pod każdym względem. Trudno oprzeć się, by nie zawrócić, nie zatrzymać się, nie wybrać choćby na krótki spacer choćby i już było po zachodzie słońca. Najpiękniejsze kryje się oczywiście poza szlakiem. Tam, gdzie droga zarośnięta jest po pas, gdzie napis na tablicy zatarł czas, deszcz i słońce, gdzie mogłoby się wydawać, że nie ma już nic. Któż mógłby przypuszczać, że w tych rajskich okolicznościach przyrody ktoś miał czelność kiedyś zapuścić korzenie. Cóż za bezczelność! Toż to rezerwat. U stóp dyskretnie oznaczonej (Oj, tak! wiele miejsc w Suwalskim Parku Krajobrazowym jest dyskretnie oznaczona, żeby nie powiedzieć, że oznaczenia są zaniedbane, nieodnowione, ewidentnie czuć, że brakuje funduszy na należyste utrzymanie szlaków, może i dobrze, bo przynajmniej jest potencjał dla urodzonych odkrywców, takich jak ja, którym prędzje czy później nic nie umknie, choćby i się schowało w wysokiej trawie) przy drodze drewnianej wieży widokowej pod osłoną powykręcanych starych wierzb kryją się magiczne ruiny niegdysiejszego gospodarstwa położonego na stoku jednego z pagórków z widokiem na dziewicze jezioro Linówek i malownicze pagórki amfiteatru wodziłkowskiego, otaczające je mokradła i turzycowisko, las na horyzoncie. Tutaj w studni wciąż tętni źródło życiodajnej wody, w sadzie uparcie owocują jabłonie, mirabelki i śliwy jakby w nadziei, że skuszą do osadnictwa zabłąkane dusze, ścieżki są konsekwentnie wydeptywane przez krowy ciekawsko przypatrujące się intruzom spośród plątaniny gałęzi starych bzów. Czasami ma się wręcz poczucie, jakby te krowy miały dusze, jakby jakiś zły chochlik zamieszkujący jedną z tutejszych wierzb, zamienił mieszkańców pozornie opuszczonego przybytku w te łaciate stworzenia błąkające się gromadnie po okolicznych łąkach. Być może porozrzucane w sadzie omszałe, stare głazy jak starzy ludzie szepczą jeszcze na wietrze o sielskich, anielskich czasach. Wiem jedno, że rosną tutaj bardzo stare bzy (lilaki), które wiosną muszą pięknie kwitnąć i ja muszę to kiedyś zobaczyć. Kiedyś... koniecznie tej wiosny, jak Bóg da! Wkrótce ciąg dalszy. WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ NA GÓRĘ ZAMKOWĄ, czyli w poszukiwaniu głazu z wizerunkiem wojownika Nigdy nie przepadałam za zorganizowanymi wyjazdami czy wycieczkami. Od tego wychodziłam i ostatecznie uciekłam, by zwiedzać świat na przysłowiową kocią łapę, czyli sama po swojemu własnymi ścieżkami tak długo, tyle i, w taki sposób, jak mi się podoba. Choć mogłoby się wydawać, że zorganizowana wycieczka to duże ułatwienie, bo pozornie pozbywasz się ciężaru organizacyjnego - co zobaczyć, którędy iść, ile czasu poświęcić na to i tamto, to niestety pozbawiasz się w ten sposób również prawa wyboru - nie zobaczyć czegoś, by pójść inną drogą, a zostać dłużej tam, gdzie Ci dobrze, a nie "bo taki jest program". Po tej próbie nawrócenia się na zorganizowane wycieczki, stwierdzam jednak, że zdecydowanie jestem nieodrodnym dzieckiem samotnych i swobodnych spontanicznych ucieczek w plener. Zorganizowane wycieczki to niestety nie moja bajka, co oczywiście nie oznacza, że wycieczka na Górę Zamkową zorganizowana przez Suwalski Park Krajobrazowy była kiepska. Mi po prostu nie odpowiada taka forma zwiedzania, ale dla kogoś innego może być idealnym rozwiązaniem. Mi z pewnością przeszkadzało: - zdecydowanie za szybkie tempo pociągające za sobą w konsekwencji: - brak "smaczków": brak czasu by nacieszyć się pięknymi widokami i zgłębić tajemnice wielu miejsc mijanych po drodze. Krótko mówiąc, kuchnia bez przypraw. Osobiście to właśnie wokół tych smaczków budowałabym program podobnych wycieczek. W przypadku Góry Zamkowej, która była przecież głównym punktem programu, a ostatecznie zostało jej poświęcone najmniej czasu i uwagi, wykorzystałabym potencjał tajemniczych kamieni na tutejszym cmentarzysku, chyba jedynych namacalnych łączników, pozostałości po bytności ludzi na tym terenie o świetlanej historii znajdującego się tutaj ponoć niegdyś grodziska, taki łącznik jest niezbędny, aby zaintrygować i zaciekawić ludzi historią ostatniego pogańskiego ludu tych ziem. Osobiście liczyłam na to, że przewodnik pokaże nam legendarny głaz o fakturze przypominającej rysy ludzkiej twarzy, ponoć jednego z jaćwieskich wojowników, władców, niestety będę musiała go szukać sama przy następnej okazji i raczej już bez przewodnika, bo co mi po przewodniku, który ignoruje całkowicie potrzeby sygnalizowane przez uczestników wycieczki, którą prowadzi. Gdybym zdecydowała się na bycie przewodnikiem, starałabym się na miarę wszelkich swoich możliwości i wiedzy nie pozostawić bez odpowiedzi żadnego pytania; - marginalizacja głównego celu wycieczki. Głównym punktem programu miała być Góra Zamkowa. Ostatecznie uszła w tłoku. Myślę, że złożyły się na to trzy rzeczy: wspomniane wcześniej zbyt szybkie tempo, brak ciekawostek, zła kolejność zwiedzania i brak powiązania pomiędzy kolejnymi punktami wyprawy - w tym akurat przypadku, Góra Zamkowa, powinna być moim zdaniem kulminacyjnym i ostatnim punktem programu, a tym samym najwięcej czasu, którego zostało w sumie sporo po dotarciu do siedziby Suwalskiego Parku Krajobrazowego, powinno być spędzone właśnie tutaj. Ostatecznie wyszło trochę tak jakby głównym celem wycieczki było przejście 10 kilometrów w jak najszybszym czasie lub ostatecznie w przewidywanych 5 godzinach po to, aby móc jak najdłużej smażyć kiełbaski na ognisku w środku upalnego dnia. Jeżeli taka perspektywa wydaje się Wam kusząca, to z pewnością zorganizowana wycieczka jest dla Was idealnym rozwiązaniem. Rozlewisko Szeszupy pod osłoną typowego olsu. Uwagę zwracają w szczególności wypłukane bryły korzeniowe drzew rosnących w szerokim korycie rzeki. Pocztówkowe, jakich wiele, ujęcie wyspy Pustelniej na jeziorze Szurpiły Suwalskie drzewa mają specyficzny pokrój. Są jakby niższe, nieraz jakby karłowate, częstokroć wielopienne o niezwykle rozłożystych koronach. Podczas tego pobytu doszłam do wniosku, że pionowa orientacja kadru z przeważającym udziałem nieba w kadrze, z głównym elementem na jego tle lub na tle otaczającego krajobrazu byłaby, moim zdaniem, kluczem do cyklu fotograficznego poświęconego tym stronom. Czasami punktem zaczepienia dla bezkresu pagórkowatego krajobrazu staje się jedno samotnie stojące drzewo I znowu pocztówka. Molenna staroobrzędowców w Wodziłkach Tradycyjne ogrodzenie wyplecione najprawdopodobniej z wierzbowych gałęzi wokół jednej z drewnianych chat we wsi Wodziłki Kolejne tajemnicze miejsce. Ruiny gospodarstwa a może innego budynku...
Położone na uboczu u stóp Góry Zamkowej jezioro Kluczysko przyciągało mnie jak magnes Wrota Podlasia, jak zwykłam określać trasę po zjeździe z ósemki na Łomżę, przywitały mnie w tym roku drogą usłaną niebieską cykorią podróżnik. To było coś naprawdę pięknego. Jakby pobocze wyścielone było błękitnymi szarfami. Liczyłam na to, że w drodze powrotnej zatrzymam się i zrobię zdjęcie. W drodze powrotnej nie było jednak śladu po niebieskich kępach tej magicznej rośliny - wszystko wykoszono w ramach dbania, o ironio losu! o należyte utrzymanie dróg! Ciężko mi się zrobiło na sercu. Jakby ten wykoszony kwiat zwiastował powrót do smutnej rzeczywistości, w której nie ma na to całe piękno miejsca. Znowu coś odeszło. Coś się skończyło. Świat leci na łeb na szyję i nie czeka na Twój zachwyt. Teraz albo nigdy. Dla mnie za szybko, by w pełni się tym pięknem nacieszyć. Wszystko jest oczywiście kwestią punktu widzenia. Dla jednego cykoria podróżnik to chwast, który należy tępić. dla drugiego integralny element krajobrazu. Chwała Bogu, że to chwast. Wiadomo, że zawsze odrośnie ze zdwojoną siłą. Ja nie wyobrażam sobie, na przykład, wiejskich dróg wokół Hańczy bez tych wszystkich kolorowych kwiatów, a i powiatowymi asfaltówkami jakoś milej się jedzie, gdy usłane są kwiatami, drzewami, polami uprawnymi, starymi chatami, a nie jedynie dźwiękoszczelnymi osłonami, stacjami benzynowymi, magazynami, osiedlami i przybytkami cywilizowanej kuchni. W tym roku udałam się nad Hańczę później niż zwykle, dosłownie rzutem na taśmę załapałam się na ostatni dzień symbolicznego dla mnie w tym względzie czerwca. Wielu zwierzało mi się, że bało się, że w tym roku nie przyjadę. I w istocie w tym roku zapłaciłam wysoką cenę za możliwość powrotu nad magiczne wody Hańczy, ale udało się. Niektórzy zmartwili się, że schudłam. Przyznam szczerze, że jedyne, co widziałam ostatnimi czasy w odbiciu w lustrze, było zmęczenie, zmęczenie walką o to, aby złapać jednak to życie za skrzydła i nadal realizować marzenia. Hańcza z pewnością jest jednym z nich. Takich marzeń, które realizuje się latami, a moim marzeniem byłoby chyba kiedyś już tu po prostu zostać i zapuścić korzenie. Jest wiele miejsc, które chciałabym zobaczyć, bo kocham Polskę, uważam, że żyję w pięknym kraju, a i pewnie jeszcze więcej na całym świecie, bo i świata i ludzi jestem ciekawa, ale Hańcza jest jednym z tych, do których odczuwam wewnętrzną potrzebę ciągłych powrotów, co najmniej jak ten nomad, który choć pozornie nie ma stałego adresu, wciąż przemierza wydeptane ścieżki i znane miejsca. To one właśnie są jego domem. I na swój sposób i ja jestem chyba takim nomadem, gdzie jestem, gdzie mnie zawieje, czuję się raczej gościem, mniej lub bardziej u siebie. Nad Hańczą bardziej u siebie niż, gdzie indziej. To taki mój stały przystanek w roku, gdzie przyjeżdżam zregenerować siły, wyzerować się, po prostu być. Tutaj jestem tak, jak bym chciała być zawsze, tylko ja, mój domek na czterech kółkach i zawartość bagażnika. Nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba. Chwilo trwaj! - myślę sobie wówczas. Wszystko wskazuje na to, że chyba znalazłam takie miejsce na ziemi, w którym czuję się naprawdę szczęśliwa, bo jak inaczej tłumaczyć fakt, że za każdym razem przyciągam do siebie tylu życzliwych ludzi. Tutaj jakby łatwiej przychodzi mi dzielić się tym, co mam z innymi. Jak bym stawała się bogatsza z każdym gestem. Gestem, który wraca ze zdwojoną siłą. Buduje mój duchowy domek nad brzegiem jeziora. Mam poczucie, że stoi tu cały okrągły rok, a wszyscy czekają tylko, aż wyjdę i pozdrowię ich uśmiechem, gdy zmierzają na pole, do szkoły, nad jezioro. Moja bajka o Hańczy Gdy myślę o Hańczy, wydaje mi się to dziwne, że znam lepiej ludzi, którzy tam mieszkają niż sąsiadów na własnej ulicy. Wielokrotnie zastanawiam się, z czego to wynika. Może z tego, że jakby nie patrzyć, jestem kimś obcym, a z drugiej strony przyjeżdżam jednak regularnie co roku, usposobienie mam chyba przyjazne, pozdrawiają mnie, więc i ja pozdrawiam, ponoć na wsi nie ma innej opcji, minąć się i nie pozdrowić!? A jak już pozdrawiasz się z kimś regularnie co dzień, to mimowolnie wchodzi to w nawyk, staje się twoim chlebem powszednim. Czymś swojskim. Nawet jeśli ten stan rzecz trwa tylko tydzień raz do roku. Wieś ma chyba taki swój własny kalendarz w dużej mierze regulowany zmianami pór roku, pracą w plenerze, związaną z tym obrzędowością. Być może i ja stałam się takim zjawiskiem, na które wszyscy czekają, by pojawiło się na powrót w oknie, zapukało do drzwi, odwzajemniło pozdrowienie. Moja tegoroczna wyprawa nad Hańczę złożyła się korzystnie z ponad tygodniową przerwą w pracy. To oznaczało, że będę mogła nacieszyć się Hańczą do woli. Tym razem nie stawiałam sobie żadnych wyzwań. No może kilka, ale już nie na tyle absorbujących, przynajmniej tak mi się z początku wydawało, żeby nie znaleźć czasu na cieszenie się po prostu byciem w moim ulubionym miejscu w Polsce. Jeden dzień poświęciłam w prawdzie na spokojne przygotowania do wyjazdu: pakowanie i research. Wypisałam sobie listę miejsc, które chciałabym odwiedzić, szlaków, które chciałabym przejść, kaprysów do odhaczenia. To był bardzo dobry pomysł. Okazało się bowiem, że jest jeszcze wiele tras i miejsc w samym Suwalskim Parku Krajobrazowym, które umknęły mi przez te wszystkie lata, a wszystko wskazywało na to, że będą zjawiskowe. I tak w istocie było. Wow! Ale pięknie! Ten okrzyk wydawałam z ust nie jeden raz podczas tego pobytu. Choć prognoza pogody zapowiadała deszcze, niespecjalnie mnie to przerażało. Chyba oswoiłam się już z różnymi kaprysami mojego jeziora. Choć planowałam wyruszyć rano, nie sądziłam, że obudzę się już o piątej. Nie minęła pewnie 7 rano, a ja już byłam w drodze. W radiu leciała transmisja mszy z Jasnej Góry. Pięknie śpiewali. Na szybach pojawiły się pierwsze nieśmiałe krople deszczu. W oddali nad szachownicą nietypowo złocistych jak na koniec czerwca pól uprawnych zawisły ciemne chmury. Wszystko wskazywało na to, że Hańcza przywita mnie dzisiaj chmurnie i wietrznie. Ku rozpaczy burmistrzów-zwolenników postępu i standardów na miarę Unii Europejskiej, moje oko zawiesza się zwykle na miejscach pozornego rozkładu. Bywa, że okazuje się, że są to zabytkowe budowle wyróżniające się w skali Polski. Szkoda, że oddanie im należnej cześci wymyka się często europejskiej idei postępu Tym razem w planach miałam spotkanie z cywilizacją, choć generalnie unikam miast, uciekam w plener, ciągnie mnie raczej w dzicz. Nie bez powodu udałam się z wizytą do Muzeum Okręgowego w Suwałkach. Chciałam nabyć album zdjęciowy "Suwalszczyzna. Świat pogranicza" znajomego profesora, etnografa i założyciela Prywatnego Muzeum Sztuki Ludowej w Otrębusach pod Warszawą, Mariana Pokropka. Jak się okazało oprócz zamiłowania do rękodzieła ludowego, połączyła nas jeszcze pasja do Suwalszczyzny. Album można było nabyć tylko tutaj. A żeby zachować pozory przyzwoitości i nie zachować się jak ignorantka, postanowiłam więc nieco się ukulturalnić i zwiedzić nie tylko wystawy w muzeum, ale również odwiedzić kilka interesujących mnie zakątków w mieście, m.in. cmentarz siedmiu wyznań, a w szczególności zobaczyć bajkową cerkiew pw. Wszystkich Świętych, jak również już w drodze nad Hańczę zajechać na cmentarzysko jaćwieskie w Szwajcarii na obrzeżach Suwałk. Krzemień wiele ma twarzy... Podczas wizyty w muzeum w szczególności spodobał mi się dział poświęcony archeologii tutejszych ziem jakby naturalnie łączący się z wystawą "Na dziejowym trakcie". Dowiedziałam się między innymi, że jednym z największych bogactw dla pierwszych ludów zamieszkujących te tereny, a nie dysponujących wiedzą o pozyskiwaniu i obróbce rud metali, był krzemień zalegający w osadach kredowych odsłoniętych przez cofający sie lodowiec, jak również materiał pozyskiwany z upolowanych reniferów bytujących na tych terenach wkrótce po cofnięciu lodowca, a porośniętych jeszcze wówczas rachityczną roślinnością typową dla lasów tundrowych. To właśnie z rogów, kości, skór i innych materiałów organicznych pozyskiwanych z tych zwierząt ludy te wykonywały różne przedmioty i narzędzia codziennego użytku. Niektóre z nich można było podziwiać w muzeum. Na wypadek, gdyby skończył się Wam gaz w kuchence i zapomnielibyście garnka, zawsze dobrze mieć w zanadrzu jakiś skórzany worek i kamień :) Niezwykle interesujące były również wszelkie znaleziska rzucające światło na codzienne życie pierwszych osadników i wiedza o pochówkach, będąca rezultatem szeroko zakrojonych badań archeologicznych prowadzonych na tych terenach m.in. właśnie na terenie cmentarzyska jaćwieskiego w Szwajcarii pod Suwałkami. Choć teren jest zaniedbany, zarośnięty, słabo oznaczony, ma to swoje zalety. Nie da się ukryć, że dzięki temu można poczuć się samemu jak odkrywca, archeolog badający nieodkryty, dziki, leśny teren jakby niezmieniony od wieków usłany tajemniczymi kurhanami z kamieni pokrytych gęstą pierzyną mchów. Przylaszczka (Hepatica Mill.) Poszycie lasu pod rozłożystymi świerkami porastają bezkresne skupiska gęstych kęp przylaszczki. Rośliny o bardzo charakterystycznych trójdzielnych liściach. Musi tu panować niesamowity klimat wczesną wiosną, gdy te przylaszczkowe kobierce zakwitają na lawendowo. Jak każde cmentarzysko i to w Szwajcarii ma swoją specyficzną aurę. Takie uroczysko. W ogóle cała okolica ma swój szczególny klimat. Zanim dotarłam na miejsce, moją uwagę przykuła choćby stara drewniana chata z szopą, gospodarstwo na wzgórzu, chyba porzucone, niezamieszkałe, ale wciąż emanujące niezwykłą energią. Mam sentyment do takich zakątków pozornego rozkładu. Gdy przystaję przy takich miejscach, aż korci mnie podejść bliżej, zajrzeć do wnętrza, może kryje ono w sobie wciąż ślady ludzkiej obecności, np. krzyż na ścianie, haftowaną firankę w oknie, filiżankę na stole. Jakąś własną historię, której możnaby się jedynie domyślać. Nie pogardziłabym taką chatą, gdyby tylko stała jeszcze nad jakimś jeziorem. Kurhany kurhanami. Zdążyły już wtopić się w mistyczny charakter tutejszej przyrody Suwalszczyzna zawsze pozytywnie mnie zaskakiwała. Kiedyś udało mi się nawet nabyć tutaj ulubiony sok jabłkowy Owoc Sandomierski. Wiedziona nadzieją, że i tym razem uda mi się spełnić ten kaprys, a w planach miałam zamiar, a jakże! dogadzać sobie przez ten cały tydzień za wszystkie miesiące zaciskania pasa, udałam się więc do pierwszego lepszego sklepu. Przy okazji oczywiście nie umknęły mojej uwadze charakterystyczne stare kamienice. Postanowiłam zrobić kilka zdjęć. Od razu zwróciłam uwagę dwóch panów, którzy akurat podjechali autem pod sklep. Gdy spotkaliśmy się w progu, jeden z nich zażartował, że tym kamienicom nie wolno robić zdjęć. Zapytałam, dlaczego, a on na to, że to poniemieckie kamienice, jeszcze jakiś Niemiec zobaczy i powie, że to jego, a ja mu na to odpowiedziałam, że prędzej Polak zburzy niż Niemiec wykupi. Ekspedientka zaśmiała się. Cała sytuacja miała pogodny charakter. Cenię sobie Suwalszczan właśnie za tę pogodną mentalność. Pan był pewnie w moim wieku, charakterystycznie zaciągał po suwalsku, uwielbiam to zaciąganie, nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale powierzchowność miał taką wschodnią, litewską, a może po prostu suwalską. Soku nie dostałam, za to na ulicy panowie ponownie mnie minęli, z grymasem uśmiechu na twarzy, grożąc paluszkiem, gdy robiłam kolejne zdjęcia. Pozdrowiłam ich tylko. Taka mała sytuacja, a cieszy. Czas najwyższy ruszać nad Hańczę. Choć czerwiec jeszcze się nie skończył, dało się wyczuć, że schyłek lata, a może i wczesna jesień zagalopowały się już na Suwalszczyznę. Nawet nie chodziło o chmurną i wietrzną pogodę. I w taką pogodę miałam okazję wypoczywać nad Hańczą. Chodziło raczej o ogólny klimat - suchych łąk, przekwitniętych łubinów, jarzębin uginających się pod ciężarem czerwonych kiści, złocących się pól pszenicy. Gdybym nie śledziła dni w kalendarzu z równą nonszalancją, z jaką nie śledzę wsakzówek zegarka, spokojnie zaryzykowałabym stwierdzenie, że zrobiło się sierpniowo, że prawie jesień puka już w suwalskie okna. Tiruriru, czyli kró†ka pogawędka z trznadlem zwyczajnym Trznadel, trznadel żółtobrzuch (Emberiza citrinella) Głazowisko w Rutce o zachodzie słońca Najbardziej dało się to odczuć na głazowisku w Rutce. Zwykle bujnie zielone o tej porze, teraz porośnięte było suchymi złotymi trawami. Szczęśliwie udało mi się załapać na piękny zachód słońca, który te suche ściernisko przemienił w zapierający dech w piersi spektakl zjawiskowych iluminacji. Zatrzymuję się tutaj chyba zawsze, a z każdym kolejnym pobytem odkrywam to miejsce na nowo. Następnym razem mam w planach spacer po wodziłkowskim amfiteatrze. To charakterystyczna stroma ściana pagórkowatych wypiętrzeń i pofałdowań okalająca znajdujące się w zagłębieniu terenu dziewicze jezioro Linówek wraz ze znajdującymi się tutaj podmokłymi terenami, na których rośnie nie tylko mnóstwo okazałych polskich storczyków, ale można ponoć wypatrzyć tutaj nawet mięsożerną rosiczkę. Takich miejsc jak Rutka jest w Suwalskim Parku Krajobrazowym wiele. Odwiedzisz je raz i zakochasz się, odwiedzisz je drugi raz i nie będziesz potrafił się nadziwić, jak to możliwe, że to samo miejsce może mieć tak wiele twarzy. Zachód słońca nad jeziorem Hańcza Hańcza choć ewidentnie zbierała się na chmurny, wietrzny i chłodny okres, ostatkiem sił wysupłała jeszcze dla mnie z kłębowiska chmur powitalne promienie zachodzącego słońca. Po całym dniu podróży i zwiedzania nie miałam już sił nawet na zrobienie sobie herbaty, więc położyłam się wcześnie wraz z wkraczającą na nieboskłon czerwcową zorzą jakże typową dla tego skrawka Polski. To właśnie dla tych nocy, wcale nie augustowskich, ale właśnie tych magicznych hańczowych zórz wracam tutaj każdego czerwca. Podczas pochmurnych dni na pomoście roiło się od jaskółek dymówek Deszczowa Hańcza też ma swój urok. To właśnie wtedy po brzegach jeziora spacerują mgły. Niesamowity to spektakl. Jeśliby dłużej się przyjrzeć, brzeg ten jakby ożywa, jakby to było jakieś masywne cielsko pokryte łuską wijące się niepostrzeżenie wzdłuż brzegu jeziora jak wąż. Jaskółki zniżają lot, można dosłownie poczuć muśnięcia wprawianego w ruch przez skrzydła powietrza na twarzy. Często przysiadują na barierkach pomostu. W oddali jakiś wędkarz buja się w swojej łódeczce na niespokojnej fali. Dżdży. Wiatr wieje prosto w twarz. Woda choć pofalowana wydaje się być bardziej klarowna niż zwykle. Widać każdą roślinkę, rybkę, skorupiaka z trudem opierających się silnemu prądowi. Deszczowa pogoda okazała się świetnym pretekstem do pogłębienia znajomości z moimi "sąsiadami" znad Hańczy, przmiłej pary Haliny i Marka, którzy byli pierwszymi osobami, które miałam okazję poznać, gdy przyjechałam nad jezioro po raz pierwszy pięć lat temu. Już jakoś weszło mi w krew, że jeśli jadę w jakieś miejsce po raz pierwszy i rozbijam się na dziko, zawsze pukam do pierwszych drzwi i pytam, czy nie będzie to przeszkadzało, jeżeli auto będzie stało całą noc, czasami mogą trzasnąć drzwi, może się zdarzyć, że będę się krzątać wokół do późna, a nie chciałabym nikogo niepokoić. Tak właśnie zaczęła się nasza przyjaźń nad Hańczą, która trwa do dzisiaj. Halinka, kwintesencja łagodności i pogody ducha jest dla mnie takim swoistym łącznikiem z tubylcami, którzy darzą ją dużym zaufaniem i traktują jak swoją, choć nie mieszkają tutaj z Markiem od zawsze. Cały dzień spędziłam więc z nimi na pogaduchach. Podzieliłam się chlebem, którego napiekłam na zapas na wyjazd z myślą o tym, że pewnie i tak rozdzielę go pomiędzy napotkanych ludzi, i poczęstowałam domowego wyrobu nalewkami. SZLAKIEM CZARNEJ HAŃCZY, CZYLI BIESZCZADY PO SUWALSKU Choć przylegające do Szlaku Czarnej Hańczy głazowisko w Bachanowie nie jest integralnym elementem tego szlaku, to właśnie od niego zacznę moją relację z tej wyprawy. Pozwolę sobie jedynie podkreślić, że te moje relacje nie są wyczerpującym źródłem wiedzy o miejscach, które będę opisywać. Na szlakach znajdziecie tablice, które w pełni opisują historię kolejnych przystanków. Ja skupię się przede wszystkim na tym, co najbardziej mnie zachwyciło, zdziwiło, zainteresowało. Będą to więc opisy w dużej mierze subiektywne. W przeciwieństwie do głazowiska w Rutce witającego z drogi każdego wkraczającego na teren Suwalskiego Parku Krajobrazowego, głazowisko w Bachanowie skryte jest w głebi pagórkowatego terenu. Prowadzi tam przez pastwiska, na których pasą się krowy, polna droga. Teren usłany jest naniesionymi niegdyś przez topniejące wody lodowca głazami porośniętymi porostami i mchami niczym enigmatycznymi mapami jakiś tajemnych baśniowych krain. Być może przyjdzie Ci je przemierzać właśnie dzisiaj. Mikrokosmos. Po prostu inny świat. Najprawdopodobniej płucnica islandzka (Centraria islandica), ale nie dałabym sobie ręki uciąć Warto pamiętać, że wiele z rosnących na głazach porostów nie jest tworami młodymi. Niektóre z nich pamiętać mogą czasy tak odległe, że ręka by nam zadrżała. Długowiecznością cieszą sie zwłaszcza porosty naskalne. Niektóre z nich mogą osiągać wiek nawet do 9000 lat. Przy tym są to twory niezwykle kruche, dlatego nie wskazane jest dotykanie tych roślin. Ponoć niegdyś głazów w Bachanowie było więcej, ale z racji narastającego osadnictwa i wzmożonej działalności rolniczej, były wykorzystywane jako materiał budulcowy pod domy, mury, piwniczki, drogi, a nawet inne konstrukcje, o czym możecie się przekonać na jednym z przystanków dawnej kopalni lub miejsca wydobycia kamienia, skąd Niemcy pozyskiwali w okresie wojny kruszec na budowę słynnego "wilczego szańca". Przechadzając się po głazowisku warto uważać, by nie pomylić kamienia z krowim plackiem. Większość punktów znajdujących się na szlakach, choć pozory mogłoby mylić, leży tak na prawdę na terenach prywatnych. Są to bowiem zazwyczaj pastwiska przylegające do rozsianych po okolicy gospodarstw. Nie zdziwiłoby mnie, gdybym spotkała tu któregoś razu krowy same zmierzające do wodopoju lub pędzone przez gospodarza. Śladów bytności krów jest tutaj wiele, spotkać można je prawie na każdym kroku, paść się w tych okolicznościach przyrody to się dopiero nazywa rajskie życie. Wśród kamieni rośnie wiele ziół, w tym charakterystycznie kwitnący na fioletowo o tej porze roku tymianek pospolity. Wprawne oko dostrzeże również uroczych zielonych mieszkańców tych terenów. Pasikoniki, które wraz z innymi stworzeniami boskimi współtworzą niepowtarzalną oprawę dźwiękową Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Pasikonik zielony (Tettigonia viridissima) Znalazło się też i coś dla podniebienia. Głazowisko wprost usiane było malinowymi chruśniakami. Nie będę ukrywać, że malina stanowiła jeden z głównych składników moich śniadań podczas tegorocznego pobytu. Choć drobne, sama słodycz. Żałuję, że nie zrobiłam żadnej konfitury w trakcie pobytu. Wszelkie malinowe przetwory będą mi chyba w tym roku wracać wspomnienia o tegorocznym pobycie. Głazy rozłożone są tutaj jakby piętrowo. Teren jest niezwykle zróżnicowany pod względem poziomów. Opada tarasami w kierunku koryta rzeki. Głazowisko w Bachanowie podobnie jak głazowisko w Rutce osłaniające malownicze jezioro Linówek skrywa niebywale malowniczy odcinek Czarnej Hańczy, która w istocie przypomina górski potok. Wielu osobom, które miałam okazję spotkać podczas swojego pobytu nad Hańczą, umykała wąska ścieżka w gęstej ścianie lasu prowadząca do koryta rzeki, a z pewnością właśnie to ten malowniczy zakątek czyni głazowisko w Bachanowie zjawiskowym. Wystarczy zagłębić się ścieżką w łęgowy las by znaleźć się nagle w innym nieco mrocznym, nieco tajemniczym świecie, gdzie dla odmiany zmurszałe i wilgotne głazy skrywa bujna gęstwina lasu. Rzeka płynie tutaj wąskim kamienistym korytem w zagłębieniu terenu pomiędzy stromymi zboczami pagórków, tzw. ozu turtulskiego. Roślinność jest tutaj niebywale bujna. Prawdziwa gratka dla pasjonata roślinek. Przy okazji podziwiania rosnącej wzdłuż torfowego brzegu roślinności nie umkną uwadze ślady zwierząt. Wciąż zachodzę w głowę, czy to ślady krów, które przychodzą tutaj do wododpoju, a może dzikich zwierząt, które wcale nie łatwo tutaj wypatrzyć. Nawet łabędzie na jeziorach trzymają się na dystans. Nie potrzebują i nie szukają kontaktu z człowiekiem. Dziewicza natura tych terenów zapewnia im wszystko, co tylko żywa istota mogłaby sobie wymarzyć. Zachylnik błotny (Thelypteris palustris Schott) Choć regulamin szlaków w Suwalskim Parku Krajobrazowym zastrzega kierowanie się wytyczonymi ścieżkami, wprost nie potrafiłam oprzeć się pokusie skrócenia sobie drogi i przejścia na drugi brzeg rzeki po prowizorycznej kamienistej grobli. Raz kozie śmierć. Najwyżej się przekąpię - pomyślałam. Oczywiście to propozycja tylko dla zaprawionych piechurów, którzy przewidzieli, że teren może być grząski. Kalosze to obowiązkowy element wyposażenia, bez którego odradzam chodzenie na przełaj, a warto, bo właśnie najpiękniejsze widoki znajdziecie nie na szlaku, ale właśnie nad brzegiem rzeki. Takich zejść jest na szlaku wiele. Z pewnością wymagają większego wysiłku, bo wiążą się z koniecznością wspinaczki powrotnej na miarę bieszczadzkich wierchów, ale z pewnością nie pożałujecie. Gdy wreszcie dodrapałam się do właściwego szlaku, moim oczom ukazał się taki widok. Bieszczady - aż cisnęło się na usta. Szlak przebiega głównie grzbietami wzgórz, tzw. ozem turtulskim, w przeważającym stopniu pozbawionymi drzew, choć zdarzają się fragmenty zalesione, głównie aromatyczną sośniną. Brzeg rzeki porastają z kolei w przeważającym stopniu olchy. Do głazowiska w Bachanowie nie ma niestety bezpośredniego zejścia ze szlaku, trzeba pójść na około. Do złego, czyli do pokonywania Czarnej Hańczy w bród nie nakłaniam w ramach poszanowania regulaminu szlaku, z pewnością nie jest to również opcja dla dzieci i dla osób niezaopatrzonych w kalosze, ale nie będę ukrywać, warto. Tuż przed głazowiskiem na szlaku znajdują się pozostałości kopalni kamienia wraz z wciąż widocznym nasypem kolejowym. To właśnie stąd w okresie II wojny światowej Niemcy pozyskiwali kruszywo na potrzeby budowy kwatery Hitlera - słynnego "wilczego szańca". Zaraz za punktem głazowisko w Bachanowie w kierunku Turtula znajduje się zawieszona 10 metrów nad poziomem koryta rzeki dolina Gaciska. Jedno z miejsc, w którym warto zboczyć ze szlaku i zejść do koryta rzeki. Sama rzeka poprzedzielana drutami ogrodzeń pastwisk być może nie jest w tym odcinku najbardziej malownicza, choć koryto wije się wśród drzew jak wąż, co ostatecznie daje pełne wyobrażenie o ogólnym zróżnicowaniu biegu rzeki. Warto również zejść na dół choćby dla bujnej roślinności. Może i Wam uda się dostrzec rosnący nad brzegiem storczyk plamisty (kukułkę plamistą). W zacienionych, co wilgotniejszych partiach szlaku spotkałam inną roślinę. Ślaz piżmowy (Malva moschata). Ponoć ziele wykorzystawne jest w przemyśle farmaceutycznym do wyrobu syropów i okładów. Należy wziąć poprawkę na to, że w tym roku (2018) przyroda narzuciła ostre tępo - wiele roślin zakwitło i zaoowocowało z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem. Ślaz piżmowy (Malva moschata) I znowu róż. Lipiec w tym roku zdecydowanie różowy. Dla odmiany wierzbówka kiprzyca. Spotkamy ją o wejściu na szlak. Rośnie na obrzeżach pól, dróg, miedzach. Gdy ją widzę, nie potrzebuję znaków - wiem, że jestem w granicach Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Choć roślina uznawana jest oczywiście jako chwast, to nie rośnie wszędzie. Kiedyś jej liście używane były jako namiastka luksusowej herbaty. Wierzbówka kiprzyca (Epilobium angustifolium) Widok na oz turtulski z perspketywy rzeki. Te wały lub ciągi wzgórz o stromych zboczach zbudowane są z piasków i żwirów. Wytworzyły się w wyniku działania wód spływających krawędziami, tunelami i szczelinami lodowca. Oz turtulski biegnie wzdłuż doliny Czarnej Hańczy. Ma około 3 km długości. Składa się z trzynastu pagórków o wysokości do 17 metrów. Po wdrapaniu się z powrotem na szlak, rzucam jeszcze ostatnie spojrzenie na malowniczą dolinę i ruszam dalej. Ścieżka biegnie dla odmiany przez sosnowy las. Dalej Czarna Hańcza robi się coraz piękniejsza. Aż korci porzucić szlak i iść dalej z biegiem rzeki. Widoki zapierają dech w piersi. Jeszcze bardziej dech w piersi zapierają powrotne wspinaczki stromymi pagórkami do szlaku. Warto! Sami zobaczcie. Poniżej zaledwie kilka ujęć co bardziej malowniczych zakątków nad rzeką. To właśnie w takich miejscach zobaczyć możecie również bobrze żeremia opisywane na jednej ze znajdujących się na szlaku tablic. Niestety znajduje się ona zdecydowanie w niewłaściwym miejscu. Oczywiście nieodzwonym elementem każdego suwalskiego szlaku są krowy. Tym razem trafiła mi się nawet prawdziwa modelka z dzwonem na szyji, którym i ja bym nie pogardziła. To nie dzwon, to prawdziwy zabytek. Szlak kończy się nad rozlewiskiem Czarnej Hańczy w Turtulu. O Turtulu rozpisywałam, a raczej rozpływałam się nad nim wilokrotnie wcześniej tutaj i tutaj i tutaj. To przepiękne miejsce, od której strony by nie patrzyć i z pewnością stanowi obowiązkowy punkt programu wyprawy do Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Tym razem prezentuję Wam nieco inne ujęcie tego miejsca z perspektywy szlaku biegnącego po otaczających zbiornik pagórkach. Gwoli ścisłości w Turtulu znajduje się siedziba dyrekcji parku, stary młyn, punkt widokowy, jak również wiele przyrodniczych atrakcji. Na terenie Turtulu odbywają się również regularnie różne wydarzenia kulturalne, m.in. puszczanie wianków. Z pewnością warto wybrać się tutaj w tym czasie, aby puścić na wodę wianek, przepłynąć się łódką po stawie, posłuchać koncertów lokalnych kapeli, skosztować kartacza prosto z gara czy innych regionalnych specjałów. Przy okazji wizyty w punkcie informacyjnym, jeśli nie zrobiliście tego w Bachanowie, nie zapomnijcie nabyć symbolicznej cegiełki w cenie 4 złotych, dzięki której będziecie mogli dofinansować utrzymanie infrastruktury tego pięknego szlaku. UROKLIWE SEJNY Nie będę ukrywać, że wyprawa na pogranicze polsko-litewskie miała być pierwotnie wyprawą stricte kulinarną. Posmakować czegoś regionalnego to obowiązkowy punkt programu każdej mojej wyprawy. Tym razem zamarzyło mi się skosztować dla odmiany specjałów kuchni litewskiej. Na Litwie miałam okazję być rok temu na Wielkanoc przy okazji pierwszego w życiu rejsu jachtem morskim po Bałtyku. Choć pierwotnie naszym celem była Karlskrona w Szwecji, morskie wiatry zawiały nas do Kłajpedy na wybrzeżu litewskim. Wówczas żałowałam, że nie spróbowałm kuchni litewskiej. Aby nadać jednak swojej łakomej motywacji rangi przyzwoitości, bo jakże to tak jechać na pogranicze polsko-litewskie tylko po to, aby zaspokoić głód, postanowiłam opracować na potrzeby tej wyprawy kilka przystanków krajoznawczo-kulturalnych. Szybko okazało się, że pogranicze polsko-litewskie ma do zaoferowania o wiele więcej niż da się zobaczyć w jeden dzień. Mój pierwotny plan zakładał trasę wzdłuż zachodniego brzegu Jezior Szelment Wielki i Mały przez Becejły i Puńsk, na który musiałabym poświęcić co najmniej kilka godzin z uwagi na liczne atrakcje - Muzeum Stara Plebania, Muzeum etnograficzne Józefa Vainy, skansen. Jak się teraz okazało, to zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo okolice Puńska kryją jeszcze kilka zakątków wartych odwiedzenia. Ostatecznie plan uległ zmianie w wyniku uszkodzenia wtyczki ładowarki aparatu fotograficznego i braku miejsca na karcie w awaryjnym aparacie, który był mi niezbędny (ten typ tak ma, że bez aparatu ani rusz), i wiązał się z koniecznością wizyty w Suwałkach. Skądinąd bardzo miłej wizyty. Kolejnej wizyty potwierdzającej moje przekonanie o niezwykłej mentalności Suwalszczan niezwykle sympatycznych i pomocnych w potrzebie. Choć pierwotnie wszystko wskazywało na to, że nie uda mi się rozwiązać mojego fotograficznego problemu, ostatecznie właściciel sklepu Audioton jak magik wyciągnął z szuflady niczym z kapelusza przysłowiowego białego królika - swoją nieużywaną kartę, której zakup uratował moje fotograficzne nadzieje na kolejne fotograficzne pamiątki z wyjazdu, którymi mogę się z Wami tutaj podzielić. Poczułam się przez chwilę jak Alicja w Krainie Czarów. Dziwnym zrządzeniem losu, mimo szerokozakrojonych przygotowań i starań wykluczenia wszelkich możliwych awarii, jak również zabezpieczenia się na takie ewentualności, jakimś cudem uszkodziłam gwint we wtyczce ładowarki aparatu zanim w ogóle dotarłam do miejsca przeznaczenia. Pech. Z resztą ten pech już tak ma, że zawsze dopada mnie akurat w Suwałkach. Jakaś dziwna sprawa. Jakaś dziwna energia w tych Suwałkach, a z drugiej strony dobrze się składa, że przychodzi mi uświadomić sobie podobne kompliakcje jeszcze w ramionach cywilizacji, a nie w dziczy. I jak to zwykkle bywa - nic nie dzieje się bez powodu, wszystko, nawet taki pech otwiera sobą potencjał nowych sytuacji, spotkań i zmian, no i ten wypadek sprawił, że nie tylko miałam okazję zetknąć się z kolejnymi symaptycznymi Suwalszczanami, ale i przyszło mi moją litewską przygodę zacząć niejako od końca, od wisienki na torcie, którą miał być zasłużony obiad w karczmie Dom Litewski w Sejnach. Nigdy chyba głód podczas podróży nie doskwierał mi tak, jak podczas podróży do Sejn. Zwykle takie atrakcje zostawiam sobie na koniec zwiedzania jako swoistą nagrodę. Tym razem jednak postanowiłam zmienić kolejność. Chyba sama myśl o spróbowaniu tych wszystkich pyszności podsycała apetyt na tyle, że nawet kiszki zaczęły grać mi marsza. Karczma Dom Litewski Rosół z kołdunami podbił moje serce Nie bez powodu wybrałam akurat tę restaurację - założyłam, że z uwagi na sąsiedztwo z konsulatem litewskim, jakość potraw będzie tam na najwyższym poziomie. Nie myliłam się. Rosół z kołdunami podbił moje serce. Wciąż pamietam, jak moja pierwsza kulinarna przygoda na Suwalszczyźnie wzruszyła mnie do łez. W karczmie w Stańczykach zamówiłam swoje pierwsze w życiu kartacze. W prawdzie odmrażane, bo sezon wakacyjny nie zaczął się na dobre, ale i tak było to dla mnie duże przeżycie, bo był to mój pierwszy dłuższy samodzielny wyjazd i właściwie pierwsze danie zamówione w restuaracji z prawdziwego zdarzenia. W dodatku danie wymarzone, które wcale nie tak łatwo udało mi się wówczas znaleźć. Rzadko płaczę. Najczęściej właśnie przy okazji stołowania się na wyjazdach. Trudno mi wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. Tym razem nie miało to bowiem miejsca. Zamówione na drugie danie soczewiaki, czyli pierożki nadziewane soczewicą, nie zrobiły już na mnie takiego wrażenia, ale w kombinacji z rosołem z kołdunami niewiele regionalnych specjałów ma szansę zabłysnąć przynajmniej w moim skromnym mniemaniu. Za to na deser zamówiłam porcję ciasta o nazwie stulisiec - to rolada z masy makowej zawiniętej w bardzo cienkie jak papier, kruche, słodkie miodowe ciasto. Jeżeli mieliście kiedykolwiek okazję skosztować tureckiej baklawy, to moim zdaniem oba te specjały mają ze sobą wiele wspólnego. Stulisiec przypominał mi trochę makiełki, czyli ciasto formowane z masy makowej z suszonymi owocami serwowane na słodko w moim rodzinnym domu na święta Bożego Narodzenia. Mało ma wspólnego z polskim makowcem, w którym zwykle więcej jest nadmuchanego ciasta niż masy makowej. A ta masa makowa nie jest bez znaczenia. W tradycji ludowej, w szczególności na Żmudzi, w Kurlandii, na Litwie mak symbolizuje obfitość i płodność. Niegdyś wiązały się z nim szczególne obrzędy, na przykład przy okazji wesel, kiedy to smarowano pannie młodej usta miodem i obsypywano wszelakim dobrodziejstwem zbiorów - owsem, jęczmieniem, bobem i właśnie makiem, przy okazji wypowiadając życzenia wierności mężowi, dobrego gospodarowania, dostatku i obfitości. A moja mama zawsze zwykła powtarzać, że kto nie zje makiełek w święta, temu koło fortuny sprzyjać nie będzie w nowym roku. Trudno powiedzieć, skąd zwyczaj przyrządzania makiełek, w dodatku w takiej surowej postaci, a nie tradycyjnie z łazankami, przywędrował na rodzinny stół, bo większość rodziny, w tym pradziadowie, a nawet dalsi przodkowie wywodzili się z zachodniej Polski, a nie z kresów. Stulisiec, czyli litewski makowiec na bogato Bazylika Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny Po tak wystawnym i zasłużonym po całym roku wyrzeczeń posiłku przyszedł czas na zwiedzanie miasta. Wedle wielokrotnie przerabianego schematu, że nie należy odkładać niczego na potem, bo to potem może po prostu nie nastąpić, postanowiłam odwiedzić wszystkie atrakcje w mieście, a przynajmniej wszystkie te, które sobie wynotowałam. Zaczęłam przede wszystkim od bazyliki Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, w której znajduje się chyba najważniejsza moim skromnym zdaniem "atrakcja" Sejn, czyli Sanktuarium Matki Boskiej Sejneńskiej. Na pierwszym planie rzeka Marycha. W głębi kolorowa fasada kościóła Najświętszej Maryi Panny w Sejnach. Gdyby tego pięknego widoku nie przysłaniała współczesna zabudowa, możnaby się poczuć tak, jakby czas stanął w miejscu Kościół zbudowany jest w stylu baroku wileńskiego - jest to jedyny przykład tego typu świątyni na terenach obecnej Polski obok kościoła w Różanymstoku na Dolnym Śląsku. Jest to również jeden z najbardziej charakterystycznych punktów górujących nad kamienicami w mieście nadający miastu zwarty charakter. Kolorowa fasada kościoła wpisuje się barwny charakter małego miasteczka. Niebieskie podwoja kościoła same w sobie nadają mistycznego charakteru temu miejscu Wnętrze kościoła utrzymane jest w stylu barokowym, a więc niezwykle bogato zdobione, ociekające złotem, ciepłe i jasne, i choć generalnie preferuję skromniejszy styl drewnianych kościółków, dobrze się tutaj czułam. Sanktuarium Matki Boskiej Sejneńskiej w kościele NMP w Sejnach Najbardziej zależało mi na zobaczeniu figury Matki Boskiej Sejneńskiej. Zasadniczo nie jestem praktykującym katolikiem i nie lubię zawracać bez powodu Panu Bogu głowy swoimi problemami, ani tym bardziej nadużywać wszelkich łask. W końcu z wieloma bolączkami można sobie poradzić jakoś samemu, wiele z nich w istocie urasta z przysłowiowych igieł do wideł, a ostatecznie zawsze warto pamiętać o tym, aby po prostu postępować dobrze tak, aby nikomu i niczemu nie szkodzić, a już zwłaszcza niepotrzebnie nie obciążać własnego sumienia. Jeżeli już udaję się do świętych miejsc, to wiedziona duchową potrzebą. Taką właśnie potrzebę odczułam w związku ze znajdującą się tutaj figurą Matki Boskiej Sejneńskiej. Figura Matki Boskiej Sejneńskiej w Kościele NMP w Sejnach Tę drewnianą figurę słynącą łaskami sprowadzono tutaj w XVII wieku. Kult maryjny rozwijał się tutaj niezwykle silnie w szczególności w XVIII wieku. Sanktuarium robi wrażenie. Figura Matki Boskiej ucieszyła moje oko głównie ze względu na goszczący na twarzy Matki Boskiej uśmiech, którego zazwyczaj brakuje mi na podobiznach najświętszej panienki, które mam okazję zwykle spotykać na swojej drodze. Taki uśmiech zawsze przynosi ulgę. Rzeźba jest o tyle ciekawa, że stanowi niejako ołtarz sam w sobie. Jest to drewniana figura szafkowa z XV wieku przedstawiająca Matkę Boską z dzieciątkiem. Po otwarciu szafki oczom wiernych ukazuje się nowe ujęcie dzieła. W całej Europie jest zaledwie kilka takich figur. Nie omieszkałam pomodlić się i zapalić świeczki w intencji mojej znajomej znad Hańczy, która jest właśnie świeżo po operacji, jak również tego, aby zawsze gościły w jej domu spokój, radość i zdrowie, a także zabrać ze sobą kilka świętych obrazków z podobizną Matki Boskiej Sejneńskiej, którymi obdarowałam przy okazji kilka osób jeszcze nad Hańczą. Z perspektywy czasu zawsze zastanawiam się, dlaczego nigdy nie proszę o nic dla siebie. Jakbym zapominała o tym, że w końcu będę musiała opuścić te piękne strony i czeka mnie zderzenie ze smutną rzeczywistością. Już wróciłam i chyba dopadł mnie jakiś kryzys. Jak ja to lubię mawiać - dogoniło mnie moje zwykle ociągające się, depresyjne i czarnowidzące alter ego. Chyba czas najwyższy wyciągnąć święty obrazek i odwołać się o łaskę do Matki Boskiej Sejneńskiej. Klasztor Podominikański Wnętrze muzeum diecezjalnego w klasztorze podominikańskim Na tyłach kościoła znajduje się przykościelny Klasztor Podominikański, którego zimne, oszczędne białe mury mogą wydawać się mało zachęcające, z pewnością jest to jednak miejsce, do którego warto wstąpić z uwagi na znajdujące się tam Muzeum Diecezjalne i Etnograficzne o różnorodnych i bogatych zasobach oraz mające tutaj miejsce liczne wystawy stałe i czasowe. Przyznam szczerze, że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, a wizyta w klasztorze zrekompensowała mi w dużym stopniu konieczność rezygnacji z wizyty w Puńsku z uwagi na ograniczenia czasowe. Nie wspomnę już o towarzyszącym letnim wyjazdom wątpliwościach, czy faktycznie warto rezygnować dla muzeów z odpoczynku na łonie natury, a ja mam raczej skrzywienie w tę ostatnią stronę, więc ten zachwyt wiele znaczy. Warto było poświęcić kilka słonecznych godzin na to zwiedzanie. Wystawa etnograficzna zebrała w niewielkim pomieszczeniu bogactwo skrupulatnie opisanych eksponatów codziennego użytku oraz liczne fotografie z dawnych lat. To właśnie wizerunki ludzi ze zdjęć zapadły mi najbardziej w pamięci. Po raz kolejny myślę sobie o tym, jak wielką siłę mają zdjęcia. Wówczas trochę mi lżej z moją fotograficzną obsesją. Być może kiedyś niektóre z tych moich zdjęć również będą świadectwem minionych czasów, choć wciąż jakoś nie mam odwagi robić zdjęć ludziom chyba na tej samej zasadzie, jak nie lubię jak mi robią zdjęcia. Rzadko też sama o to proszę. Nie zabrakło również wystawy rękodzieła współczesnych artystów ludowych. Ponadto miałam okazję obejrzeć również wystawę malarstwa sakralnego. Niektóre przedstawienia Matki Boskiej zrobiły na mnie ogromne wrażenie swoją oryginalnością, np. Matka Boska Kodeńska i Matka Boska Dzikowska. Była i wystawa starych aparatów i odbiorników radiowych. Izba litewska. Izba harcerska. Długo by wyliczać. Szybko uświadomiłam sobie, że Puńsk będę musiała sobie tego dnia darować, bo wybiła 17-ta, a ja miałam jeszcze jeden punkt do odhaczenia. Tak zwaną białą lub szarą synagogę. Biała (Szara) Synagoga Mimo wskazówek otrzymanych od pracownika muzeum w klasztorze ostatecznie docieram do synagogi zupełnym przypadkiem, myszkując po ulicach miasta. Budynek synagogi robi na mnie ogromne wrażenie. Jest po prostu piękny. Pozostaje jedynie ubolewać nad faktem, że oryginalny wystrój wnętrza nie ostał się do dzisiejszych czasów (w tym celu warto udać się do Tykocina, w tamtejszej synagodze ostały się zjawiskowe wręcz malowidła naścienne), a biorąc pod uwagę fakt, że budynek synagogi pełnił w między czasie szereg zaskakujących funkcji, jak choćby skład nawozów, to i tak cud, że fasada budynku ostała się do dnia dzisiejszego w praktycznie niezmienionym stanie. Wewnątrz miała akurat miejsce wystawa rękodzieła ludowego, a dokładnie makatek, krajek i haftów regionalnych pod znamienną nazwą "Miłość i zgoda - domu ozdoba. Makatkowa Sejneńszczyzna". Przedmiotem mojego szczególnego zainteresowania były krajki. Bardzo chciałam zakupić jedną symboliczną na pamiątkę. Podczas wizyty w Sejnach moja wiedza na temat krajek ograniczała się do tego, że krajka to przykład typowego litewskiego rękodzieła i, że ludzie z całego świata po najpiękniejsze krajki jeżdżą do Puńska (więcej o krajkach dowiecie się we wpisie poświęconym Puńskowi). Na myśl o Puńsku robiło mi się jakoś ciężko na sercu. Musiałam niestety pogodzić się z faktem, że nie uda mi się zrealizować pierwotnego planu odwiedzenia jeszcze dzisiaj stolicy polskich Litwinów. Wszystko wskazywało na to, że będę musiała odłożyć tę wyprawę na następny raz, podobnie jak zakup wymarzonej krajki. Jakoś do żadnej, które oglądałam w synagodze, nie poczułam tego magicznego "czegoś", a nie chciałam zmuszać się do zakupu na siłę tylko po to, aby wejść w posiadanie kolejnej pamiątki bez duszy, która będzie się po prostu kurzyła w zapomnieniu rzucona w kąt. Nie wspomnę już nawet o kluczowej dla mnie sprawie - duchowej potrzebie poznania autora rękodzieła. Rzeczy dla mnie o tyle istotnej, że sama jestem jak by nie patrzeć twórcą, który przelewa w swoje dzieła własną energię. Rozmowa z twórcą, poznanie go ma więc dla mnie ogromne znaczenie. Artysta i dzieło to jakby jeden byt. Wszystkie prezentowane tkaniny i rękodzieło zostały zebrane po prywatnych domach przez dzieci, które w okresie wakacyjnym mają kluczowy wpływ na kształtowanie lokalnej oferty kulturalnej, a w budynku synagogi odbywają się regularnie koncerty, wystawy, przedstawienia, którym ton nadaje właśnie najmłodsze pokolenie. Tego dnia wieczorem odbyć miała się kolejna odsłona spektaklu "Kroniki sejneńskie", który cieszy się niesłabnącą popularnością. Spektakl wystawiany był w wielu miejscach w Polsce i na świecie. Z pewnością będzie to dla mnie świetny pretekst ku temu, aby odwiedzić Sejny po raz kolejny. Na odchodnym żegna mnie słoneczna fasada drewnianego domku z bujnymi pelargoniami w przysłoniętych firankami oknach. Przykładów tego typu perełek architektury drewnianej wciąż zamieszkałych i zadbanych jest z resztą w Sejnach wiele. Obieram kierunek na Becejły. Po drodze mijam stare drewniane chaty, kwieciste łąki, piękne kościoły, kuszący zjazd na Puńsk (na zwiedzanie jest już jednak zdecydowanie za późno), samotnego piechura o szarej jak papier twarzy i litewskich rysach, rozliczne kapliczki, urokliwe meandry rzeki Marychy, pachnące gęste sośniny, pozostałości odgradzającego drogę od pól rozpadającego się drewnianego ogrodzenia, które w swoim pofalowym przez czas fragmentarycznym charakterze idealnie wkomponowałoby się w jeden z obrazów Salvadora Dali. Rzutem na taśmę załapuję się jeszcze na zachód słońca na odcinku drogi o mocno zużytej nawierzchni biegnącej wzdłuż jezior Szelment Mały i Szelment Wielki. Po drodze czynię oczywiście liczne urokliwe przystanki fotograficzne. Na jeziorze bujają się w łódeczce wędkujący być może ojciec z synem. Zjeżdżam na pobocze jak to zwykle zauroczona starą drewnianą chatą na zakręcie po to tylko, aby odkryć stojący przed nią stary pozłacany misternie wykuty krzyż z 1896 roku. Ciepłem przepełnia mnie spowita w promieniach zachodzącego słońca senna poświata domów, pagórków, łąk i pól jeleniewskich. Mojej uwadze nie umyka nawet jelonek brykający i charakterystycznie porykujący po szerokiej opadającej ku brzegom jeziora równinie łąk i pól uprawnych. Z ulgą przyjmuję nadchodzącą odsiecz - ojciec z synem również czynią przystanek podczas rowerowej przejażdżki, by przyjrzeć się widowisku, a można się było tutaj poczuć tak, jakby siedziało się w najlepszym rzędzie rzymskiego koloseum. Dolina opadała szerokim łukiem bujnego zielonego pastwiska ku brzegom porośniętego ścianą lasu jeziora. Prawdziwe igrzyska natury. Swoisty amfiteatr szelmentowski. Zdjęcia z tej powrotnej podróży podziwiać możecie we wpisie Dom Duszy: Impresje suwalskie (1). Pozostałości odgradzającego drogę od pól rozpadającego się drewnianego ogrodzenia w swoim pofalowym przez czas fragmentarycznym charakterze idealnie wkomponowałoby się w jeden z obrazów Salvadora Dali PUŃSK KRAJKĄ MALOWANY Przytulny ganek w Muzeum Stara Plebania będzie mi zawsze przywoływał miłe wspomnienia o litewskiej gościnności Puńsk to miasto słynące przede wszystkim z tego, że ponad 80% mieszkańców jest pochodzenia litewskiego. Jest to również jeden z najsilniejszych ośrodków kultury litewskiej w Polsce. Swoista stolica kulturalna polskich Litwinów. Wbrew temu, co podają niektóre przewodniki, dogadamy się tutaj bez problemu po polsku. Warto jednak z uwagi na burzliwą historię naszych polsko-litewskich relacji nauczyć się choćby jednego zwrotu po litewsku. Z pewnością przełamie on lody w kontaktach z tubylcami. Język litewski i język polski niestety mają niewiele ze sobą wspólnego. Jakoś nie pomyślałam o tym, aby przed wyjazdem nauczyć się kilku zwrotów po litewsku. Sytuację uratowała moja znajoma znad Hańczy, która miała koleżankę z Litwy i zdradziła mi, jak po litewsku mówi się "dzień dobry". Laba diena. Tak jak już Wam wcześniej wspominałam, byłam nawet gotowa odłożyć wyprawę do Puńska na kolejny wyjazd. Gdy jednak obudziłam się rano nad Hańczą, jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi, że muszę tam jednak pojechać jeszcze w tym roku. Nieśpiesznie wstałam, ogarnęłam wehikuł, popływam w Hańczy i zjadłam śniadanie. Zrobiła się jedenasta. Najwyższy czas, aby ruszyć w drogę. Postanowiłam pojechać inną drogą niż wcześniej, gdy wracałam z Sejn. Skręciłam w prawdzie za wcześnie w wysypaną tłuczniem gruntową drogę, ostatnio w okolicy ma miejsce dużo robót drogowych mających na celu utwardzenie dotychczas gruntowych skrótów, co jednak miało oczywiste zalety - miałam okazję odkryć kilka kolejnych zanikających powoli perełek architektury drewnianej wraz z ich urokliwymi wiejskimi obejściami. Urokliwa kręta droga, na której pojawił się charakterystyczny dwujęzyczny, podobnie jak na Kaszubach, znak z nazwą miasta, po litewsku Punskas, wiodła wokół malowniczego pagórka, na którego szczycie znajdował się charakterystyczny podłużny budynek gospodarczy z drewnianymi podwojami - zapewne stodoła. Swoje pierwsze trochę niepewne kroki skierowałam do kościoła w Puńsku, w którym akurat trwały przygotowania do jakiejś uroczystości. Jakiej, dowiecie się za chwilę. Okazało się bowiem, że moja wyprawa do Puńska zbiegła się przypadkowo z jednym z narodowych świąt litewskich. Pierwsza lekcja historii Litwy za pasem. Wewnątrz krzątali się ludzie stawiający sztandary z wizerunkami świętych i dekorujący ławki bukiecikami z kwiatami. Pomyślałam, że pewnie szykuje się jakaś ceremonia. Może ślub. Moją uwagę zwróciły girlandy z liści, prawdopodobnie dębowych, i charakterystyczne zdobienia arkad i ścian. Dopiero pod koniec wyjazdu uświadomiłam sobie, że te dekoracje nawiązują do motywu legendarnej puńskiej krajki. Wnętrze kościoła Najświętszej Maryi Panny w Puńsku zdobione motywem nawiązującym do litewskiej krajki Królestwem krajki jest z pewnością Muzeum Stara Plebania znajdujące się tuż przy kościele. W muzeum można podziwiać wiele z tych arcydzieł. W progu tego kameralnego, ciepłego miejsca przywitała mnie Pani Anastazija. Przywitała mnie po polsku. Nie ukrywałam swojego zdziwienia i przyznałam bez ogródek, że spodziewałam się tego, że wszyscy będą mówili po litewsku, a ja znam tylko jedno słowo. Laba diena, czyli dzień dobry. Pani Anastazija uśmiechnęła się i odpowiedziała mi pięknym, miękkim litewskim, który przypomniał mi suwalski akcent, z jakim mówili mieszkańcy Suwałk. Zaprosiła mnie do środka i oprowadziła po kolejnych izbach kryjących bogactwo pamiątek po dawnej plebanii, rękodzieła zgromadzonego po tutejszych domach, wystawy pisanek w chyba wszystkich możliwych technikach ludowych, jak również tych bardziej innowacyjnych. Moją uwagę przyciągnęły w szczególności krajki, co nie umknęło uwadze Pani Anastaziji. Wyjaśniła mi, że kolory i wzory pojawiające się na krajkach nie są przypadkowe. Każdy coś symbolizuje. Gwiazdka pomyślność. Drzewo życia to z kolei symbol pojawiający się na ślubnych krajkach. Poza tym jest jeszcze popularny wąż i romb i wiele innych symboli, które uległy przekształceniom do tego stopnia, że zapewne nie byłyby już czytelne dla tradycjonalistów. We współczesnych krajkach nie brakuje nawet słów i cyfr. Krajka towarzyszyła niegdyś człowiekowi od kołyski aż po grób. Niegdyś tkano krajki z myślą o konkretnej osobie, z konkretną inencją, na konkrektną okazję lub wydarzenie. Krajką obowiązywano tkaninę, w którą zawijało się dziecko, na krajce podwieszano kołyskę, krajką przewiązywali dłonie młodzi idący do ślubu, towarzyszyła ona ludziom przy wielu okazjach i obrzędach, na krajkach składano trumnę do grobu, wreszcie krajką zdobiono nagrobek. Przyznam, że bardzo mnie to zaciekawiło do tego stopnia, że postanowiłam nabyć kolejną książkę "Krajka w życiu człowieka" autorstwa, jak się okazało, mojej przewodniczki po zbiorach muzeum Pani Anastaziji Sidariene. Nie wiedziałam również o tym, że tradycyjne pająki wieszali pod powałą nowożeńcy ku pomyślności w nowym życiu. Wisiało ich w muzeum wiele. Każdy inny. Moją uwagę zwrócił również jeden z eksponatów - strunowy instrument muzyczny, wykorzystywany w ludowej muzyce litewskiej, a przypominający cytrę, który nie doczekał się polskiej nazwy - kankles. Choć obowiązywał generalny zakaz fotografowania, Pani Anastazija wyraziła zgodę na fotografowanie eksponatów w niektórych częściach muzeum. Zwróciło to jednak uwagę jej koleżanki, która poruszyła ze mną ponownie ten temat. Zwróciła uwagę na fakt, że zdarzało się, że zdjęcia eksponatów z muzeum pojawiały się w publikacjach bez odpowiedniej adnotacji, nie wspominając o zgodzie na ich wykorzystanie w celach komercyjnych. Od razu uspokoiłam ją, że nie mam zamiaru wykorzystywać zdjęć w ten sposób, dlatego też, choć moja strona nie jest stroną komercyjną, będziecie musieli obejść się dla odmiany słowem. Tym bardziej, że sama zajmuję się działalnością artystyczną i również nie chciałabym, aby zdjęcia moich prac były wykorzystywane w podobny sposób. Gdy tylko panie usłyszały, że również tworzę, lody się przełamały. Gdy tylko muzeum opuścili ostatni goście, zaprosiły mnie na przytulny, oszklony ganek na kawę i lody. Rozmawiałyśmy dłuższą chwilę o rękodziele ludowym, krajkach, miejscach wartych odwiedzenia w Puńsku, o relacjach polsko-litewskich. Szybko uświadomiłam sobie, że krzywda dziejowa, która dotknęła Litwinów, wszakże tereny obecnej Suwalszczyzny były od XV wieku częścią Litwy, a wcześniej zamieszkiwało je plemię pogańskich Jaćwingów, które najprawdopodobniej rozproszyło się po podboju krzyżackim właśnie po terenach obecnej Litwy, co nie jest bez znaczenia, zważywszy na późną chrystianizację samej Litwy, a co za tym idzie fakt, że pogańska spuścizna o wiele dłużej oddziaływała na kulturę litewską niż polską, co jest widoczne moim zdaniem po dziś dzień choćby w rękodziele. Nic więc dziwnego, że nieuzasadniona historycznie granica polsko-litewska wytyczona przez Francuzów po pierwszej wojnie światowej, przyczyniła się do wybuchu tak silnego konfliktu, którego pokłosie wciąż da się wyczuć w poczuciu niesprawiedliwości emanującym z rozmów ze współczesnymi Litwinami, zwłaszcza polskimi Litwinami zamieszkującymi tereny dzisiejszej Suwalszczyzny. Naszą rozmowę przerwał powrót kolejnych zwiedzających z przerwy obiadowej. W muzeum mieści się mały sklepik z rękodziełem, w którym można zakupić również krajki. Faktycznie były piękne. Piękniejsze od tych, które widziałam w Sejnach i oczywiście jak to ja, pooglądałam, wstępnie coś wybrałam, ale nie potrafiłam się zdecydować. Postanowiłam więc udać się na dalsze zwiedzanie i przemyśleć sprawę, a do Starej Plebanii wrócić na samym końcu, by na spokojnie podjąć ostateczną decyzję. Cmentarz w Puńsku. Na pierwszym planie ozdobna brama wejściowa. W głębi kaplica Na początek udałam się do muzeum etnograficznego Vainy. Niestety obiekt był zamknięty i nie udało mi się dodzwonić do jego opiekunki. Udałam się więc dalej do skansenu. Po drodze minęłam charakterystyczną kapliczkę w postaci drewnianego, rzeźbionego słupa. Nie brakowało również licznych piekarni. Zapach wanili nie opuszczał mnie na puńskich ulicach w drodze do skansenu. Zapewne pieczono w nich sękacze. Postanowiłam wstąpić do jednej z nich w drodze powrotnej. Po sękacza do Puńska! Puński sękacza najlepszy! - powtarzali mi znajomi. Moją uwagę przykuł urokliwy cmentarz z przepiękną kaplicą jednorodną w stylu z kościołem i piękną zabytkową bramą. Na cmentarzu nie brakowało licznych drewnianych kapliczek typowych dla Puńska, jak również płyt nagrobnych z motywem litewskiej krajki. Na większości nagrobków widniały napisy po litewsku. Tradycyjne wnętrze izby mieszkalnej w jednej z chat skansenu w Puńsku. Na pierwszym planie drewniane chodaki. W albumie "Suwalszczyzna. Świat pogranicza" autor Pan Marian Pokropek zdokumentował pracę być może ostatnich rzemieślinków ziemi suwalskiej wykonujących to tradycyjne obuwie Sam skansen nie zrobił na mnie jakiegoś wyjątkowego wrażenia, a być może zabrakło mi po prostu przewodnika-pasjonata. Widziałam wiele podobnych obiektów w Polsce. Powiedziałabym raczej, że to bardzo turystyczna atrakcja. Z pewnością warta odwiedzenia dla tych, którzy nie mieli dotąd okazji obejrzeć wnętrz tradycyjnych chat, zobaczyć studni z żurawiem czy tradycyjnych narzędzi i przedmiotów codziennego użytku z dawnych czasów. Mi z całego skansenu najbardziej zapadł w pamięci stary ul. Godny uwagi był z pewnością mieszczący się na terenie budynek stodoły z tradycyjnym klepiskiem zagospodarowany na potrzeby wystawiania słynnych sztuk stodolanych. To humorystyczne przedstawienia obrazujące sytuacje z wiejskiego życia wystawiane w stodołach w całości w języku litewskim. Pierwsza taka sztuka została wystawiona w 1907 roku. Rozkwit teatrów stodolanych przypadł na okres międzywojenny, choć ich właściwy rozwój nastąpił w latach 80-tych. Obecnie rok rocznie w Puńsku odbywa się festiwal Teatrów Stodolanych, na którym wystawiają się teatry z Suwałk, Puńska, Sejn i Litwy. W tym roku w czerwcu miała miejsce już 27 odsłona tego festiwalu. Jeden z rzeźbionych w drewnie pomników na cmentarzu w Puńsku Podczas pobytu w Kłajpedzie na Litwie moją uwagę zwróciło zamiłowanie Litwinów do wszelakich rzeźb. Podczas spaceru po mieście, jak również w samym porcie spotykałam je praktycznie na każdym kroku. Cechowała je wyjątkowa kreatywność i różnorodność. Podobne wrażenie odniosłam podczas spaceru po Puńsku. Rzeźby zdobiły wjazd do miasta, pomniki na cmentarzu, skrzyżowania, alejkę wiodącą do kościoła, otoczenie Starej Plebani. Były to rzeźby w przeważającym stopniu w drewnie. Okazało się, że z uwagi na święto, mogłabym odwiedzić muzeum Vainy dopiero w późnych godzinach wieczornych. 6 lipca Litwa obchodzi święto swojej państwowości - Dzień Koronacji Króla Mendoga, uznawanego za twórcę Wielkiego Księstwa Litewskiego, który zjednoczył wszystkie ziemie litewskie. Dla Litwinów jest to święto państwowe, obchodzone zarówno w kraju, jak również poza granicami państwa – w miejscach zamieszkania mniejszości litewskiej. Nieco niepocieszona skierowałam więc swoje kroki z powrotem do centrum miasta. Po drodze wstąpiłam do jednej z piekarni, by zakupić puńskiego sękacza. Ponoć najlepszego na całej Suwalszczyźnie. Panie zaprosiły mnie do środka, żebym wybrała sobie kawałek na swoją miarę. Przy okazji miałam okazję zobaczyć, jak wygląda pieczenie sękacza. Wywiązała się krótka rozmowa. Okazało się, że jedna z pracujących tutaj dziewczyn jest rodowitą Warszawianką. Przyznałam, że to w istocie zaszczyt ją poznać, bo rodowitych Warszawiaków wcale nie jest tak wielu, jak by się mogło wydawać. Można się o tym przekonać w okresie świątecznym, gdy pustoszeją ulice miasta. Oprócz sękacza, chciałam zakupić jeszcze słynnego puńskiego kindziuka. Okazało się jednak, że w lokalnych małych sieciówkach jakoś nikt nie słyszał o puńskim kindziuku. Dopiero w trzecim niesieciowym sklepie miła ekspedientka wyczytała w moich myślach, że zapewne chciałabym zakupić puński specjał i wyjaśniła mi drogę. Przy okazji rozmowy okazało się, że też jest typem włóczykija i swojego czasu mieszkała i pracowała w Mszczonowie. Po drodze do sklepu Desra z lokalnymi wyrobami mięsnymi, minęłam jeszcze zaniedbany budynek, który zwrócił moją uwagę do tego stopnia, że postanowiłam zrobić zdjęcie. Jakież było moje zdziwnie i jednocześnie ulga, gdy dostrzegłam na jednej ze ścian tablicę z informacją, że jest to budynek puńskiej synagogi i domu talmudycznego. Ma się to oko! W żadnym przewodniku o tym nie wspominali, a ponoć jest to jedyna drewniana synagoga na całą Polskę. Uwagę zwraca również rynek w Puńsku wyłożony kocimi łbami. Takich rynków w Polsce jest już coraz mniej. Gdy już zaopatrzyłam się we wszelkie puńskie specjały, czas najwyższy było skierować kroki do Starej Plebanii. Zbliżał się czas zamknięcia muzeum, a ja chciałam jeszcze zakupić krajkę i książkę poświęconą temu rękodziełu. Cieszyłam się na samą myśl o tym, że przyjdzie mi pożegnać się z Puńskiem właśnie tutaj. Nie miałam wątpliwości, że w tym miejscu panuje dobre aura. Już sama nie wiem, dlaczego. Być może ludzie, którzy tu niegdyś mieszkali pozostawili po sobie dobrą energię, być może ta energia płynęła od Pani Anastaziji, a może budynek sam w sobie, drewniany, tradycyjnie zdobiony, w ciepłych kolorach promieniował taką energią wraz ze wszystkimi znajdującymi się w środku przedmiotami. Tak jak wspominałam wcześniej, oczywiście wybór krajki był trudny. Pierwotnie zależało mi na krajce z motywem gwiazdki symbolizującej pomyślność, którą mogłabym używać jako pasa. Ostatecznie jednak wybrałam krótszą krajkę z motywem nawiązującym do symbolu rombu, a więc czterech stron świata. Motywem niejednoznacznym, bo będącym twórczym przekształceniem wyjściowego rombu. Chyba właśnie ujęła mnie ta tajemnica, jak również kolorystyka, choć generalnie nie była to do końca moja paleta barw. Czułam jednak to "coś". Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy Pani Anastazija wyznała mi, że jest autorką tej krajki, jak również książki poświęconej rękodziełu. Przyznam, że poczułam ulgę. Tak ważne było dla mnie poznanie twórcy krajki, którą ostatecznie zakupię. Krajka z Puńska będzie odtąd zdobić mój niezmordowany kapelusz, który towarzyszy mi zawsze w moich podróżach, wraz z tymczasową ozdobą w postaci kilku kwiatów lawendy i piór łabędzi znad Hańczy Przy okazji krótkiej rozmowy, gdy zdradziłam, że wracam nad Hańczę, że jeżdżę tam od pięciu lat i jestem zakochana w Suwalskim Parku Krajobrazowym, okazało się, że Pani Anastazija jest również przewodnikiem. Od razu zagadnęła mnie, czy byłam na Górze Zamkowej. Tak się akurat złożyło, że kilka dni wcześniej zrobiłam całą trasę i byłam pod ogromnym wrażeniemi miejsca. Trudno było mi się nadziwić, że dotąd go nie odkryłam. Pani Anastazija zapytała mnie, czy widziałam kamień z wizerunkiem twarzy. Przyznałam, że mimo dość szczegółowego badania terenu nie trafiłam na żaden przypominający ten opisywany na tablicach informacyjnych. Pani Anastazija przyznała, że mało komu się udaje, bo nie ma żadnych oznaczeń. Zapytała mnie również, czy znam legendę o Jegli i Żaltisie. Słyszałam o niej, ale nie miałam okazji zapoznać się z pełną treścią. Jak się okazało już po powrocie jest to opowieść szczególna, jakże mi bliska pod wieloma względami. Spotkanie z Panią Anastaziją w ogóle zapadło mi szczególnie w pamięci. Nie miałam wątpliwości, że to wyjątkowa osoba. To ona właśnie wypełniała swoją aurą Muzeum Stara Plebania, w którym czułam się tak dobrze, najlepiej w całym Puńsku. Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy po powrocie dowiedziałam się, że Pani Anastazija Sidariene nie tylko pisze książki, tka krajki, ale również jest etnografem, historykiem, pedagogiem i licencjonowanym przewodnikiem po województwie podlaskim. I ponownie... ma się to szczęście do wielkich ludzi. Szanuj każdego człowieka, którego spotkasz na swojej drodze, nigdy nie wiadomo, czy właśnie nie spotkałeś samego Pana Boga. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy gdzieś na Suwalszczyźnie lub na Podlasiu, bo z pewnością będę wracać. Kto wie, czy nie zawitam wkrótce ponownie do Puńska. Wszakże zbliża się sierpień i jedno z bardziej hucznych wydarzeń w mieście, a mianowicie obchody Matki Boskiej Zielnej. Jedno z ważniejszych puńskich wydarzeń. Może przy okazji uda mi się zwiedzić jeszcze kilka puńskich atrakcji. CZARODZIEJSKA GÓRA, CZYLI WYPRAWA NA GÓRĘ ZAMKOWĄ Suwalska Fudżijama. Góra Gulbieniszki. Góra Cisowa. To paradoksalnie trzy różne określenia na to samo wzniesienie. Góra Kościelna. Góra Cmentarna. Góra Leszczynowa. Góra Krzemieniucha. Góra… Zamkowa. W okolicy są nawet dwie i choć nie wszystkie te wzniesienia znajdują się w granicach samego Suwalskiego Parku Krajobrazowego i nie wszystkie pozostałe niższe wzniesienia mają koniecznie swoją nazwę, dużo jest tych gór i ostatecznie łatwo się pogubić. Jest to najlepszy dowód na to, że Suwalszczyzna, zwłaszcza północna Suwalszczyzna łączy w sobie urok jezior mazurskich i górskiego krajobrazu. Rzeźba terenu jest tu niezwykle urozmaicona. Cechuje się dużymi różnicami poziomów. Liczne pagórki, wzniesienia, doliny, jeziora, bagna, oczka wodne. Nie jest to teren szczególnie zalesiony w porównaniu z terenami Puszczy Augustowskiej czy Romnickiej, nie jest to również teren zbyt przyjazny rolnictwu z uwagi na przewagę gliny, żwirów, a zwłaszcza kamieni i głazów. Zdarzają się jednak miejsca magiczne takie, jak właśnie Góra Zamkowa. Kiedy wybrałam się tam po raz pierwszy, nad Hańczą wiał przenikliwy, chłodny wiatr, kropił deszcz, niebo zasnuwały złowrogie chmury. Duchy tego najgłębszego polskiego jeziora zdecydowanie nie były w najlepszym nastroju. Stan ten trwał już drugi dzień, więc niewiele się zastanawiając, wrzuciłam rower do bagażnika i, nie bacząc na późną popołudniową godzinę, ruszyłam do pobliskiej wsi Szurpiły, gdzie zaczyna się szlak "Na Górę Zamkową". Może trudno w to uwierzyć, ale przez te pięć lat, w ciągu których intensywnie zwiedzałam okolicę umknęło mi to miejsce, choć wielokrotnie je mijałam. Być może z uwagi na to, o czym pisałam wcześniej - mnogość i podobieństwo tego rodzaju nazw w okolicy. Nie będę ukrywać, że niespecjalnie zagłębiałam się w treść przewodników i polegałam raczej na swojej intuicji, wrodzonej ciekawości i na rozmowach z tubylcami. Jakież było moje zdziwienie urokiem tego miejsca, gdy stanęłam u stóp Góry Zamkowej znajdującej się tuż za wsią o znamiennej skądinąd nazwie Targowisko. Ponoć w zamierzchłych czasach, gdy na ziemiach tych bytowali Jaćwiengowie, handel kwitł w tych okolicach, a na terenie obecnie porośniętej dziewiczą roślinnością Góry Zamkowej powstało grodzisko jaćwieskie pełniące zasadniczo rolę twierdzy wykorzystywanej w celu obrony przed najeźdźcami. Dzisiaj po miejscu dawnego handlu pozostała tylko znamienna nazwa, a po dawnym grodzisku góra o szczególnym kształcie zdaniem tubylców ukształtowana rękoma ludzkimi. Ostatecznie ostatni poganie Jaćwiengowie, mimo wystarczającego przygotowania militarnego, ustąpili Krzyżakom i dobrowolnie rozpierzchli po zalesionych terenach ówczesnej Litwy. Miało to miejsce w XIII wieku. Po dziś dzień jednak wielu naukowców próbujących zgłębić sekrety tego tajemniczego ludu zastanawia się, dlaczego na potrzeby budowy grodziska wybrali akurat Górę Zamkową. Moim zdaniem, i chyba nie tylko moim, jeżeliby wziąć pod uwagę opinie przypadkowych osób, z którymi na ten temat rozmawiałam i, które podzielały moje spostrzeżenia, góra ma szczególną, wręcz magiczną aurę. Moją uwagę zwrócił w szczególności fakt, że panowała tam cisza i spokój. Na tafli znajdującego się u podnóża góry Jeziora Kluczysko nie było ani jednej zmarszczki od wiatru, który tak silnie wiał nad Hańczą. Było jakby cieplej. Być może to było tylko złudzenie, być może dałoby się to wytłumaczyć inaczej, bardziej racjonalnie, na przykład poprzez to, że jezioro znajdowało się w zagłębieniu terenu jakby niecce osłonięte przez otaczające je wysokie pagórki w cieniu Góry Zamkowej, a być może jest to po prostu czarodziejska góra. Nazwy mówią wiele przez siebie. Góra Zamkowa odnosi się oczywiście do znajdującego się tutaj niegdyś grodziska, a w późniejszym czasie ponoć zamku litewskiego, choć nie ma pewności, czy znajdował się on akurat tutaj. Ponoć jeszcze jakiś czas temu żyli ludzie, którzy pamiętali pozostałości kamiennego lochu, bram, warowni. Ile prawdy w tych relacjach i, czy faktycznie odnosiły się do tego miejsca, trudno już dzisiaj stwierdzić. Obecnie na szczyt góry prowadzi stroma kamienista ścieżka pośród powykręcanych buków z tajemniczymi naroślami przypominającymi czarcie miotły - gęstymi pierścieniami liści pojawiającymi się na pniach i gałęziach licznych drzew. Czasami jest tylko jeden pierścień, czasami jest ich mnóstwo. To niecodzienny widok, z jakim nie spotkałam się nawet w Bieszczadach. Zwykle takie narośle pojawiają się na sosnach. Kolejne wyzwanie na miarę cyklu zagadek przyrodniczych Victoria na Tropie. Drzewa są tu powykręcane, pokryte mozaiką mlecznych porostów, ich korony tworzą zwartą, nieprzeniknioną kopułę skutecznie osłaniającą podszyt przed dostępem słońca. Po pokonaniu pierwszej części stromego podejścia, warto zboczyć w porastający stoki las. Roztacza się z niego panorama na strumyk łączący jeziora Kluczysko, zwane również Tchliczysko, i naturalną zatokę Jodel jeziora Szurpiły. Ponoć wąwóz ten wykopali sami Jaćwiengowie, by połączyć oba jeziora tak, aby całość pełniła rolę naturalnej fosy. Niezwykle malowniczy widok, którym nie pogardziliby miłośnicy gór. Na gałęzi jednego z drzew dostrzegam zasuszony wianek. Wianki są jednym z najstarszych polskich zwyczajów. W niektórych regionach Polski przyjął się zwyczaj rzucania wiankiem trzykrotnie za siebie. Każde zahaczenie wianka o gałąź drzewa określało ilość lat do zamążpójścia. Jeśli wianek nie zahaczył o gałąź ani razu, wróżyło to pannie staropanieństwo. Ciekawe, czy dla tej panny wróżba była pomyślna... Idąc na przełaj przez gęstwinę lasu napotkamy po drodze liczne pomniki przyrody. Niektóre z nich robią ogromne wrażenie. Sam las jest niezwykle malowniczy z licznymi jarami, nierównościami terenu, spadkami pokryty różnorodnym starodrzewem. Najwięcej uroku mają chyba leszczynowe zagajniki. Spotykam się z nimi często na cmentarzach żydowskich. Charakterystyczne szeleszczenie tych rozłożystych drzew bez pni zawsze nadaje miejscom mistycznej aury. Taką aurę można również poczuć na Górze Zamkowej, choć graniczy ona z dwoma innymi, Cmentarną i Kościelną, i przyznam szczerze, że trudno było mi jednoznacznie stwierdzić, na jakiej dokładnie się znajduję. Przechodzą one jedna w drugą bardzo płynnie. Pozostaje się jedynie domyślać, że góra Kościelna to ta, na której znajduje się symboliczny brzozowy krzyż zawieszony na jednym z drzew na szlaku zapewne znaczący znajdujący się tu ponoć niegdyś kościół - dzieło Krzyżaków, który zgodnie z legendą zapadł się pod ziemię wkrótce po opuszczeniu tych ziem przez zakon. Została po nim ponoć dziura, charakterystyczne zagłębienie widoczne do dziś. Góra cmentarna z kolei usłana jest licznymi głazami będącymi dowodem na znajdujące się tutaj niegdyś cmentarzysko jaćwieskie. Znaczą one najprawdopodobniej dawne pochówki. Znaleźć je można praktycznie wszędzie, zbaczając na wykoszone łąki u podnóża i na stokach góry. Ktoś mógłby powiedzieć, że to dorabianie filozofii do głazów naniesionych przez lodowiec, ale jeśli bliżej przyjrzymy się każdemu z nich, dostrzeżemy na nich ślady wierceń i nacięć bez wątpienia wykonanych ręką ludzką. Niektóre głazy posiadają serię otworów w określonych odstępach w jednej linii, w których zmieściłyby się moje dwa, trzy drobne kobiece palce, jakby idealnie skrojone na ostrze miecza. Inne otwory z kolei są mniejsze i węższe. Znajduje się tutaj ponoć również głaz, którego rzeźba łudząco kojarzy się z rysami ludzkiej twarzy. Zdjęcie tego głazu pojawia się na jednej z tablic na szlaku. Jest to niezwykle charakterystyczny głaz. Niestety nie udało mi się go odnaleźć, choć wydawać by się mogło, że zbadałam dogłębnie każdy zakamarek. Pani Anastazija z Puńska, zawodowy przewodnik po województwie podlaskim, przyznała, że teren nie jest zbyt dobrze oznaczony i ciężko odszukać ten skryty w gęstwinie głaz. Najwidoczniej duchy tego miejsca nie chciały, abym znalazła go… tym razem :) Podczas tegorocznego pobytu wybrałam się tutaj dwa razy. Za pierwszym razem w chłodny i wietrzny dzień poczułam dziwną energię - jakby to miejsce próbowało mnie na wszelkie sposoby zatrzymać. Las na Górze Zamkowej roztaczał aurę ciszy, spokoju i bezpieczeństwa. Być może to po prostu kwestia perspektywy. O ile łatwiej żyć, mogąc spojrzeć na wszystko jakby naturalnie z góry, z oddali, z perspektywy niżeli być tam na dole. Czasem nawet najbardziej rwąca rzeka wydaje się wówczas jakby mniej złowroga. Nie wspomnę o pięknych widokach - panoramach okolicy na cztery strony świata. Nie dziwię się, że zbudowano tutaj niegdyś grodzisko, które wykorzystywane było ponoć jako twierdza w czasie najazdów. Miejsce to z pewnością roztacza wokół siebie aurę, która daje poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej strony to idealny punkt strategiczny dzięki widocznym ze szczytu okolicznym wzniesieniom Góry Cisowej, Krzemieniuchy i góry pod Dzierwannami niegdyś pełniących zdaniem badaczy tych terenów rolę strażnic, z których dawano ogniskami znać o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Jakby po dnie jeziora sunął legendarny wąż... stworzenie otaczane szczególną czcią przez Jaćwiengów. Symbolika węża jest wciąż bardzo żywa w kulturze pogranicza. Wąż pojawia się wielokrotnie w suwalskich i litewskich mitach, podanaich i legendach. To ponoć pod postacią węża ukazał się przepięknej Jegli legendarny Żaltis, litewski bóg wody, król węży, który na dnie jeziora Szurpiły miał swój pałac. Przy okazji warto dopisać kolejne słówko do prywatnego słownika polsko-litewskiego: żaltis po litewsku znaczy zaskroniec Panorama Szurpił z Góry Zamkowej Widok na Jezioro Kluczysko (Tchliczysko) ze ścieżki na Górę Zamkową Skryte w zagłębieniach terenu jeziora, a jest tu ich aż cztery - największe Szurpiły, najmniejsze Jeglóweczek sąsiadujące z większym bratem Jegłówek i Kluczysko (Tchliczysko) tworzą naturalną barierę wodną. To właśnie spokojne, szmaragdowe wody tego ostatniego przyciągały mnie jak magnes. Przyznam, że z trudem oparłam się pokusie kąpieli, choć przecież w drodze tutaj ubrana byłam w sweter, polar i kurtkę. W drodze powrotnej do Szurpił nie opuszczała mnie pokusa zawrócenia i choćby posiedzenia jeszcze kilka chwil nad tym urokliwym jeziorkiem, choć przecież dzień chylił się ku końcowi i z pewnością szybko zastałaby mnie tam ciemna noc. Choć miałam już kierować się ku Szurpiłom, malinowe chruśniaki skutecznie mnie od tego odwiodły i ruszyłam śladem malin w kompletnie przeciwnym kierunku. Tak słodkich malin nie jadłam od lat. Na szczęście w porę się opamiętałam. Opuszczałam to miejsce zauroczona jakby nieodpartym wrażeniem, że wszystko, cóżkolwiek jest w tej górze, próbowało mnie tutaj zatrzymać jak najdłużej się da. "Chodź, zostań z nami" - jakkolwiek obłąkanie to może brzmieć, ale taką właśnie interpretację tego niewysłowionego poczucia podpowiadał mi mój wewnętrzny głos. Moją drugą wyprawę na Górę Zamkową rozpoczęłam podejściem od innej strony, od strony wsi Kazimierówka i zapierającego dech w piersi malowniczego jeziora Szurpiły o krystalicznej, szmaragdowej wodzie, łagodnych piaszczystych brzegach porośniętych bujną roślinnością i roztaczającej się wokół panoramie na niegdysiejsze grodzisko jaćwieskie. Widać stąd jak na dłoni kolejne wyniesienia terenu z Górą Zamkową na czele. Szlak wiedzie wzdłuż brzegów jeziora. Teren jest urozmaicony: od licznych, otwartych przestrzeni z łagodnymi piaszczystymi zejściami do wody wprost zachęcającymi do kąpieli przez typowo leśne trakty spowite w urokliwym światłocieniu po wypiętrzone pagórki porośnięte lasem lub usłane łąkami. To właśnie tutaj odbyłam swoją pierwszą długo marzoną kąpiel w suwalskich wodach. Woda rześka aczkolwiek nawet zaświeciło słońce, które po krótkim okresie niezdecydowania ostatecznie zagościło już na dobre na nieboskłonie na resztę mojego pobytu. Woda jest tutaj bardzo czysta. Brzegi porasta bujna roślinność. Rosną tu nawet lilie wodne, nie wspominając o roślinie, której nazwa pewnie nie za wiele Wam powie, ale należącej do roślin niezwykle rzadko spotykanych bliskich wyginięciu, a mianowicie przęstka pospolita (Hippuris vulgaris L.). W jeziorze Szurpiły można obejrzeć tę roślinę w postaci częsciowo zanurzonej. Przęstka pospolita (Hippuris vulgaris L.) Brzegi jeziora Szurpiły z pewnością można zakwalifikować jako jedne z piękniejszych w Suwalskim Parku Krajobrazowym dzięki nadzwyczaj bujnej roślinności brzegowej, a w szczególności wodnej. Nigdzie nie widziałam piękniejszych łąk grążela, jak właśnie tutaj. Linia brzegowa jeziora jest niezwykle urokliwa. Po drodze w zarośniętych częściach linii brzegowej w cieniu rozłożystych koron drzew znaleźć można ukryte dłubanki i łódki, a na szerokiej tafli jeziora dostrzec można czasem mały punkt przemieszczający się wzdłuż brzegu, wędkarza zmierzającego na łowisko. Zgodnie z legendą legendarny Żaltis nie poskąpił ryb w jeziorze w geście rekompensaty rodzicom przepięknej Jegli za to, by mogła razem z nim królować w podwodnym szurpilskim pałacu. Pewnego dnia na jezioro wypłynęła ponoć skrzynia pełna kosztowności, której strzegł pod postacią czarnego pieska bóg jezior Ortus. Chłopi zaczęli rzucać w pieska kamieniami i skrzynia zatonęła bez śladu. Od tamtej pory nie brakuje ryb w szurpilskim jeziorze. Grążel żółty, bączywie (Nuphar lutea) Brzegi jeziora Szurpiły opuszczam traktem osłoniętym rozłożystymi koronami starych wierzb głowiastych, które od dawien dawna żyją chyba własnym życiem, jeżeli w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek je ogławiał. Kora niektórych z nich sama w sobie przypomina dzieło sztuki. To piękno paradoksalnego rozkładu na miarę pomarszczonej skóry dłoni starego człowieka. Jakby się dobrze przyjrzeć, dopatrzyć można się w tej fakturze cienia krajki, a może nawet ludzkich rysów. Takich wierzbowych aleji jest wiele również na trasie z Kazimierówki nad brzegi jeziora Szurpiły. Po drodze nie brakuje pastwisk z pasącymi się krowami i bocianimi gniazdami. Bociany spotkamy tutaj na każdym kroku. Czasami niczym duchy pojawiają się za naszymi plecami, by swobodnie przechadzać się samotnie po wykoszonych łąkach. Szlak "Na Górę Zamkową" wiedzie częściowo przez leśne dukty niezwykle urokliwe wysadzane w całości brzeziną, po drodze nie powinny nam uknąć wierzbowe uroczyska, największe wrażenie zrobi na nas pewnie gęsta mroczna buczyna - królowa zjawiskowego światłocienia. Zapewne dotarliśmy do stóp Góry Cmentarnej, na której stokach rozsiane są tajemnicze głazy z nacięciami, otworami i żłobieniami. Większość tych nacięć nie pozostawia wątpliwości co do tego, że zostały wykonane ręką ludzką. Takich głazów jest tu bez liku. Część skrywają mroczne bukowe stoki, spotkać możemy je nawet pod własnymi nogami na szlaku, pozostałe rozrzucone są po otwartej przestrzeni łąk, które stanowią naturalną granicę miedzy Górą Cmentarną, Górą Zamkową i sąsiadującą Górą Kościelną. Pomnik przyrody na stokach Góry Zamkowej Na Górę Zamkową podejść można od wielu stron. Jedna droga wiedzie przez leszczynowy jar wyniesieniem porośniętym pomnikami przyrody wzdłuż Zatoki Jodel na linii z jeziorem Kluczysko (Tchliczysko), drugą miniemy z kolei dwa pamiątkowe głazy, w które zamienieni zostali źli bracia legendarnej Jegli, kolejną część cmentarzyska i najbardziej widokową część Góry Zamkowej - to tutaj właśnie znajdują się liczne przystanki, z których podziwiać możemy malownicze panoramy na Górę Cisową ze znajdującą się na jeziorze Jeglówek wyspą, na Sidorówkę z Wyspą Pustelnią, czy wreszcie na otaczające Szurpiły wzgórza, pagórki i wyniesienia. Równie malownicze jest zejście z Góry Zamkowej w kierunku jeziora Kluczysko (Tchliczysko). Trzecia droga wiedzie z kolei podnóżem Góry Zamkowej wzdłuż brzegów Jeziora Kluczysko. Po drodze napotkamy liczne drogowskazy na inne suwalskie szlaki. Aż korci by podążyć jednym z nich. Gdyby tylko czasu było więcej. Panorama Szurpił z Góry Zamkowej Zejście z Góry Zamkowej nad brzegiem Jeziora Kluczysko (Tchliczysko) Pomost na Jeziorze Kluczysko (Tchliczysko) Zwieńczeniem mojej drugiej wyprawy miała być jednak kąpiel w Jeziorze Kluczysko (Tchliczysko). Po upalnym dniu i długiej marszrucie mój organizm domagał się wreszcie postoju z prawdziwego zdarzenia, a pomost na jeziorze była wymarzonym przystankiem przed drogą powrotną do Szurpił. Na widok jeziorka moje serce przepełniła fala euforii. Woda w jeziorze okazała się jednak wprost lodowata. Niby zbiornik niewielki i płytki, a jednak pozory myliły. Wrażenie lodowatości było zapewne spotęgowane różnicą temperatur wody i powietrza, a może taki urok ma już po prostu wszystko, co piękne. Wszakże Góra Zamkowa to z pewnością jedno z bardziej urokliwych miejsc w Suwalskim Parku Krajobrazowym, które z pewnością poleciłabym każdemu na początek. Z pewnością jeszcze tutaj wrócę w poszukiwaniu tajemniczego głazu z wizerunkiem legendarnego wojownika. PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA, CZYLI DLACZEGO WARTO ZANURKOWAĆ W HAŃCZY O tym, dlaczego warto zanurkować w jeziorze Hańcza pisałam już tutaj i tutaj. Po dwóch latach przerwy od ukończenia kursu Open Water Diver, który miałam okazję odbyć w Centrum Nurkowym Banana Divers w Błaskowiźnie nad jeziorem Hańcza, przerwie wymuszonej siłami wyższymi, między innymi zbiegnięciem się zeszłorocznego wyajzdu z zabiegiem chirurgicznym wykluczającym nurkowanie (o wszelkich tego typu zabiegach należy obowiązkowo poinformować przed nurkowaniem), wreszcie miałam okazję ponownie zanurkować. Choć mogłoby się wydawać, że nie ma już nic więcej do odkrycia po 11 nurkowaniach w tym samym jeziorze, okazuje się, że pozory mogą mylić. Dno jeziora praktycznie cały czas się zmienia pod wieloma względami: podwodnej roślinności, podwodnego życia, jakości wody uzależnionej od czynników meteorologicznych i wielu innych. Właściwie każde zejście pod wodę niesie za sobą świeżość nowych obserwacji i doświadczeń. Zwłaszcza po długiej przerwie. Przyznam, że chwilę mi zajęło przypomnienie sobie wszystkich procedur. Planowałam jedno nurkowanie, ostatecznie skusiłam się na drugie z uwagi na korzystną cenę. Było warto, bo w tym roku dno jeziora obrodziło w raki. Można było spotkać ich w mulistym dnie wśród podwodnych kęp moczarki, wywłócznika i ramienic bez liku. Jak na raki przystało, odskakiwały szybko do tyłu, groźnie wymachując szczypcami. Wraz z moim nurkowym partnerem zastanawialiśmy się nad tym, dlaczego niektóre raki mają szczypce różnej wielkości - jeden mniejszy lub większy od drugiego. Kolejna zagadka do rozwikłania dla Victoria na tropie. Nie brakowało również lubujących się w bąbelkach okoni. Zbiegiem okoliczności ze swoim przyjazdem wstrzeliłam się idealnie w zawody wędkarskie w połowie tych właśnie ryb. Rano obudziłam się więc zastawiona ze wszystkich stron przez auta z przyczepami. Zupełnie jak w tym filmie: Nikt nie spodziewał się hiszpańaskiej inkwizycji... Okonie wprost uwielbiają napowietrzoną wodę, więc jest ich zawsze pełno tam, gdzie są nurkowie. Z resztą tutejsi wędkarze chętnie kumplują się z nurkami w celu pozyskania cennych informacji o tym, gdzie jest ryba. Przyjaźń ta, choć ma swoje cienie, między innymi związane z porzucanymi lub gubionymi przez wędkarzy żyłkami i haczykami, kto raz nabił się na haczyk, ten wie, że to może boleć, sięga czasów zamierzchłych. O, tak! nurkowanie wbrew pozorom to nie żaden nowoczesny wymysł, ale sport, a raczej zawód z bardzo długą historią. Jest taka anegdota o Marku Antoniuszu, który pragnął zaimponować Kleopatrze podczas rejsu feluką po Nilu. W tym celu zatrudnił nurków, żeby płynęli ślad w ślad za łodzią i nabijali mu złapane pod wodą ryby na haczyk. Szpiedzy Kleopatry ponoć ostatecznie przejrzeli plan Marka Antoniusza ku rozbawieniu Kleopatry. W istocie patrząc na wodę z perspektywy pomostu czy łodzi, trudno przewidzieć, gdzie jest najwięcej ryby. Najczęściej pod pomostem i pod łodzią, jak zdążyłam się przekonać nurkując po powierzchni :) Każda moja wyprawa nad Hańczę, w którą nurkowanie jest niejako naturalnie wpisane, wiąże się z różnymi refleksjami nie tylko związanymi z samym nurkowaniem, co raczej ze stykaniem się z różnymi opiniami na ten temat napotkanych ludzi. Najczęściej są to rozmowy z ludźmi, którzy nigdy nie nurkowali, a którzy są z góry uprzedzeni do tego sportu na podstawie głównie złych wieści znad jeziora. Niestety zdarzają się śmiertelne wypadki. Rzadko kiedy jednak można spotkać się z tym, że zawinił sprzęt. Najczęściej chodzi o zaniedbanie podstawowych zasad bezpieczeństwa. Czasami sami możemy się zawieść na sobie, nie będąc w stanie przewidzieć własnej reakcji pod wodą na niespodziewane okoliczności. Panika to najgorsza rzecz, jaka może się nam przytrafić pod wodą za wyjątkiem sił wyższych, na które nikt z nas ani pod wodą ani na lądzie wpływu mieć nie może. Doświadczenie mnie nauczyło, że lepiej nie wypowiadać się na tematy, o których nie ma się pojęcia. Żeby je mieć, trzeba dotknąć tematu. Tym samym zachęcam Was do odbycia choćby jednego nurkowania w życiu. Na prawdę warto zmienić na chwilę perspektywę i odkryć, że woda to taki świat, gdzie ten ludzki byt nie ciąży aż tak bardzo, jak na powierzchni. Tylko nie mówcie nikomu, że idziecie nurkować, żeby się nie martwili. Ja nie pisnęłam ani słowa moim "sąsiadom" znad Hańczy. Dopiero po fakcie przyznałam się, że nie było mnie cały boży dzień, bo nurkowałam, więc spłynęło jak po kaczce. Żyję, a Ci, którzy tutaj mieszkają i nie nurkują, o nurkowaniu przypominają sobie zazwyczaj po odgłosie nadlatującego śmigłowca, który zwykle zwiastuje złe wieści w świecie płetwonurków. UROKI SAMOTNYCH PODRÓŻY, CZYLI SPOTKANIA Często zdarza mi się, że napotkani podczas moich podróży ludzie pytają mnie: "Czy się nie boję? Tak sama?" Zawsze im wówczas odpowiadam: "Sama? Przecież stoimy tu razem i rozmawiamy." Wielu ludziom nie mieści się w głowie, jak można jechać gdziekolwiek w świat samemu bez towarzystwa, a już zwłaszcza, jak kobieta może nie bać się podróżować sama. Przecież tyle jest zła wszędzie, a w Polsce to już w ogóle strach gdziekolwiek jechać. Nic bardziej mylnego. A być może mam po prostu szczęście, a może samotne podróże działają na człowieka tak, że staje się bardziej uważny, czujny, odpowiedzialny, asertywny, pewny siebie. Lubię podróżować sama. Być może dlatego, że większość życia musiałam sobie sama organizować czas i wiele innych przyziemnych sfer życia. Weszło mi to w nawyk, więc w podróży najlepiej czuję się wtedy, gdy sama mogę decydować o tym, jak ta podróż będzie wyglądać. I choć ta samotność, a może raczej odrębność jest mi potrzebna jak powietrze, to paradoksalnie nie stronię wcale od kontaktów z ludźmi. Zdecydowanie nie jestem milczącym piechurem, który mija ludzi ze wzrokiem wbitym w ziemię. Wręcz przeciwnie. Potrafię zagadać. Bez tych przypadkowych kontaktów i losowych spotkań moje podróże nie byłyby spełnione. Nad Hańczą moje życie nazwijmy je towarzyskie ma wiele poziomów. Jeden z nich stanowią już wypracowane latami kontakty z tubylcami. Właściwie od przypomnienia o sobie i pozdrowienia znajomych zaczynam każdy swój pobyt tutaj. Drugi poziom to jednorazowe i krótkotrwałe kontakty z ludźmi napotkanymi po drodze na szlakach, w podróży i przy wszelkich innych okazjach. Wbrew pozorom nie ograniczają się one jedynie do wymiany pozdrowień, ale bywa, że przybierają charakter dłuższej wymiany zdań. Większości z tych ludzi nie spotkam już zapewne nigdy więcej, ale i oni składają się na niepowtarzalny klimat każdej mojej wyprawy. Trzeci poziom to relacje z ludźmi, których spotykam podczas swoich podróży, a które wchodzą na wyższy poziom głębszej wymiany zdań, poglądów, a więc większej otwartości, nieraz rokujący szansą na rozwinięcie relacji w przyszłości. Są to zdecydowanie spotkania z ludźmi o szczególnych wibracjach, którzy emanują wyjątkową energią, inspirują do działania, do rozwoju w jakimś kierunku, generalnie pozostawiają po sobie znaczący ślad w pamięci, na tyle silny, że oddziałuje on jeszcze długo na moje życie, na moje wybory, na moje zainteresowania. Trochę jak muzyka nadaje ton, rytm, tempo jeszcze długo po tym, jak przestaniemy ją słyszeć. Każdy z nas ma w sobie inną osobliwą melodię. Jednemu wpadnie w ucho, drugi nawet jej nie usłyszy. JAK TO SIĘ WSZYSTKO ZACZĘŁO, czyli relacje z poprzednich wypraw do Suwalskiego Parku Krajobrazowego krok po kroku: Fot. Ewa Komor-Mazur A myślałam, że takich studni już nie ma! Chwała mieszkańcom Jedwabnego za ocalenie tego wybitnego zabytku od zapomnienia. Działa! Niby majówka, niby odpoczynek, niby z dala od rutyny, ale wstawaniu skoro świt, pracy w niejednym ogródku, a nawet myciu okien, czego jakoś we własnych czterech kątach od dawna nie praktykuję, trudno było odmówić. Oj, działo się! Z czarną kotką na ramieniu czarnym golfem dla gospodyń domowych bez komórki czarownica wyruszyła 1 maja na opustoszałe polskie drogi w niekończącym się remoncie oznakowane według standardów europejskich, czyli z pominięciem urokliwych wiejskich zakątków na uboczu tranzytowych tras. To właśnie do jednej z takich małych wsi nad Bugiem, Udrzyna, zostałam zaproszona przez znajomą, która spędziła tam beztroskie lata swojego dzieciństwa. Święty spokój, cisza i urokliwa przyroda rozlewiska Bugu niezmiennie zrywały mnie o świcie na samotne eksploracje okolicy. Wieczorami dzięki mistycznym koncertom kumaków nizinnych powróciłam wspomnieniami do pewnego mokradła na ukochanej Suwalszczyźnie. Przy okazji odwiedzin u mamy mojej znajomej w Jedwabnem, zawitałam ponownie nad urokliwe brzegi rozlewiska Biebrzy. Oczywiście wszystko to nie mogło się obyć bez dodatkowych atrakcji. Kotka na gigancie. Moja kicia chyba dorosła, skoro postanowiła wybrać się w nocy na samodzielną eksplorację wsi. Nie było jej cały Boży dzień. Wróciła dopiero pod wieczór. Powrót do domu z kapryszącym alternatorem sprawił, że w emerytkę za kierownicą wstąpił nowy duch pogromcy przestworzy. Tym razem z auta jak spod miotły w istocie się kurzyło! To był ekspresowy powrót do domu z bańką pełną mleka, skrzynką słoików z domowymi przetworami i bagażnikiem pełnym ukopanych tu i tam roślinek przy akompaniamencie mojej histeryzującej kotki Kilimandżaro. PASIAKI Mandżaro wie, co dobre! Kontrola jakości tradycyjnego pasiaka zyskała najwyższą ocenę w kociej skali! Ach te pasiaki! Inspiracji do tradycyjnych ręcznie tkanych pasiastych kolorowych pledów uchowanych w wielu domach przez przezorne wiejskie gospodynie upatrywać trzeba w otaczającej przyrodzie - bezkresnym krajobrazie kwietnych łąk, zanikających pól uprawnych, nieuregulowanego biegu rzeki. Patrząc z oddali na panoramę tutejszego krajobrazu nietrudno skłonić się do ujęcia krajobrazu w kompozycję poziomych kolorowych pasów. Nawet ule wydają się tak zaprojektowane, aby wpisywać się w wiejską paletę kolorów! Nieśmiało ciśnie się na usta poczucie niemożności dorównania przez człowieka majstersztykowi matki natury! Pozostaje jedynie upraszczanie w proste skończone linie, kanciaste zamknięte formy, ostre krawędzie. Dla człowieka wszystko musi być skończone, zamknięte, określone. Nie ma miejsca na niewiadomą, przypadek, tajemnicę, czyli mówiąc po ludzku irracjonalizm! Raniuszek w pełnej krasie BOCIANY Simona Kossak miała taką refleksję na temat bocianich oczu, że skośnymi czarnymi obwódkami inspirowały się być może starożytne Egipcjanki w swoich makijażach. Coś w tym jest... Pan Bocian przyniósł Pani Bocian sianko do gniazda, nawet pomagał wyścielać gniazdo, a potem w imię zasady "jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz", mówiąc dyplomatycznie, liczył na odrobinę czułości. Pani Bocian, która jeszcze przed przybyciem męża, zorientowała się, że jest przeze mnie obserwowana, szybko jednak ostudziła zapędy męża. Byłabym gotowa zaryzykować spostrzeżenie, że rzuciła mi, a następnie mężowi wymowne spojrzenie, które jakby mówiło samo za siebie: "Ekhmm, kochanie, nie jesteśmy sami. Tylko spójrz! Mamy gościa!" Maj ma zdecydowanie żółtą wizytówkę. Dla odmiany bezkresne pola kwitnącego mniszka lekarskiego. JEDWABNE Miasto leżące na uboczu, którego nazwa nieustająco emanuje jakąś trudno wytłumaczalną krzywdą. I w istocie spacerując po mieście, nie trudno dojść do wniosku, że jest to jedno z tych sennych miasteczek bez specjalnych perspektyw ze snującymi się po mieście jak duchy ludźmi o życiorysach złamanych jak wskazówki czasu, którzy jakby gdzieś pobłądzili i nie mają już ani, do czego wracać, ani nie widzą sensu podążać żadną z dostępnych ścieżek. Siedzą na ławeczkach, jeżdżą w kółko na rowerze wokół skweru parkowego na rynku, stoją na przystanku, jakby czekając daremnie na autobus, na kogoś, na coś. Spacerując po mieście, lubię zaglądać do ogrodów. Zawsze trafi się jakiś urokliwy zakątek. W tym wypadku zauroczył mnie gąszcz niezapominajek. Zawsze marzył mi się ogród pełen kwiatów pod drzwiami. Miasteczko żyje w cieniu tragedii, która miała miejsce w okresie wojny. W przeciwieństwie do innych miejscowości, które mogły poszczycić się znaczącą mniejszością żydowską, oficjalna wersja podaje, że w Jedwabnem to nie Niemcy brali bezpośredni udział w rozwiązaniu kwestii żydowskiej, ale niestety Polacy działający pod presją i z inspiracji Niemców (jakby jedno i to samo, prawda? a jednak po dziś dzień historycy nie potrafią dojść do konsensusu, kto w okresie wojny jest winny ludobójstwu - ten, który wojnę rozpętał czy ten, który wyboru nie miał i musiał stawić czoła temu pierwszemu, zawsze warto zadać sobie pytanie o przyczynę, o to, co generowało takie, a nie inne zachowania, postępowania, działania i, czy doszłoby do nich, gdyby nie takie, a nie inne okoliczności). Wizyta w Jedwabnem bez odwiedzenia cmentarza żydowskiego - to byłby wstyd! Kamień upamiętniający ofiary pogromu w Jedwabnem stojący na wykoszonym poletku trawy to ostatni bastion cywilizacji. Dalej jest już tylko dzicz, co dla nas katolików się nie godzi. Cmentarz żydowski powstał w Jedwabnem w XIX wieku. Według informacji znajdującej się na tablicy przy wejściu pochowane zostały tutaj również ofiary pogromu w Jedwabnem, który miał miejsce w 1941. Ostatni pochówek jest zresztą datowany na 1941 rok. Obok cmentarza stoi pomnik upamiętniający pomordowanych Żydów z Jedwabnego z symbolicznymi usmolonymi czarnymi wrotami przypominającymi wrota spalonej stodoły, która podobno stała w tym miejscu. Żydzi zamiast zniczy przynoszą na cmentarz kamienie. Dlaczego? Otóż według Biblii po tym, jak Bóg ukarał Hebrajczyków za szemrania, skazując ich na czterdziestoletnią wędrówkę przez pustynię, wielu ludzi umierało i trzeba było ich jakoś pochować, a wokół pustynia. Wszędzie piach. Kładziono więc na miejscu pochówku kamienie, by chronić dostęp do grobów przed dzikimi zwierzętami i wyznaczyć miejsca pielgrzymek i powrotów. Pozostawiony na cmentarzu kamień ma więc znaczenie symboliczne. A dlaczego nie kwiaty? O tym zaraz. W leszczynowym zagajniku wzdłuż wydeptanych gruntowych ścieżek leżą niepozorne głazy, na których znajdują się inskrypcje w języku hebrajskim. Konserwuje je już tylko natura. Zazwyczaj niemile widziany w naszych ogrodach mech uparcie wypełnia żłobienia w kamieniach, nie pozwalając nikomu przejść obok nich obojętnie. Choć istnieją wątpliwości, co do tego, czy jest to pierwotne miejsce pochówku Żydów, ofiar Pogromu w Jedwabnem, gdy 2 czerwca (znamienna pora roku, proszę sobie wyobrazić, że w tych widocznych na moich zdjęciach okolicznościach pełnego rozkwitu polskiej przyrody dochodzi nie tylko do spalenia ludzi żywcem, ale i mordów, gwałtów, rabunków i napaści w biały dzień bez żadnych skrupułów, nie oszczędzając nawet kobiet i dzieci) w 1941 roku w kilka dni po wkroczeniu Niemców do miasta lokalna ludność polska dokonała samosądu na licznych przedstawicielach żydowskiej społeczności i spaliła żywcem w stodole ponad 300 żydowskich mieszkańców miasta, szumiąca leszczyna potęguje poczucie tego, że nie jest się tutaj całkiem samemu. Zaskakujący jest fakt, że miejsce to znajduje się na uboczu, jakby poza miastem, zarośnięte, z dala od lokalnego cmentarza, do którego przylegają zadbane kwatery żołnierzy niemieckich poległych w okresie I wojny światowej. Leszczyna na żydowskim cmentarzu cały czas trzeszczy i szumi, jakby wołając o pomstę do nieba! Jak można pozwalać na to, aby święte miejsce, gdzie spoczywają bliscy, gdzie w ogóle ktoś spoczywa, było zarośnięte, zaniedbane? Potrafimy zrozumieć, że może nie być znicza, bo nikt bliski już tutaj nie mieszka, nie przychodzi, ale nie rozumiemy, jak można pozwalać na to, aby tablica (w tym wypadku macewa) leżała przewrócona. Czy doprawdy nie ma już nikogo, kto dba o to miejsce? Odpowiedz na te i inne wątpliwości przynosi tekst "Dlaczego kamienie?", który tłumaczy szczególne podejście Żydów do miejsc pochówku zmarłych: "Ludzie nie powinni tu przychodzić, by się zrelaksować. Na pierwszym planie stoi zawsze duch tego miejsca. Prawo żydowskie zabrania ingerencji w cmentarz. Nie usypujemy żwirowych, jasnych alejek. Gdy pozbywamy się narośli, chwastów, nie wyrywamy ich, tylko przycinamy przy gruncie. Tak, by nie naruszyć ziemi. Nie wolno przenosić złamanej macewy, jeśli nie jest się pewnym, gdzie wcześniej leżała. Albo sobie leży, bo nie ma potrzeby jej ruszać, albo można wmurować ją w lapidarium. Nie przynosi się też ciętych kwiatów." Jeżeli już sadzi się roślinę, najlepiej zimozieloną, kojarzącą się mimo wszystko z życiem. My, katolicy, z kolei nieustająco zaśmiecamy miejsca pamięci plastikowymi zniczami i więdnącymi kwiatami. Nasze cmentarze przypominają bardziej śmietniki. Czasami wydawać by się mogło, że bardziej dbamy o stan grobów naszych bliskich niż o własny kąt, o własne ciało w tym krótkim życiu na tym bezwględnym świecie. Wszechobecna martyrologia kładzie się cieniem na żywych. Jakby to życie było jakąś karą, pokutą, apoteozą przekonania, że dobrym człowiekiem może być tylko martwy człowiek. ŚWITEZIANKA I znowu powrót w moje ulubione miejsce tegorocznej majówki. Mokradło na przylegajacych do Bugu łąkach o zmroku. Tutaj pierwsze skrzypce gra kumak nizinny, którego mistyczne zawodzenie słyszałam wyraźnie każdego wieczoru ze schodków przed drzwiami mojego pokoju na przeszklonej widnej werandzie. Duchowo byłam jakieś 250 kilometrów dalej na północny wschód. Gdzieś na pograniczu suwalskiego i warmińsko-mazurskiego. Jakby Hańcza przypominała, że wielkimi krokami zbliża się czas naszego kolejnego spotkania... Nadburzańskie łąki w maju pełne są wszelakiego kwiecia. Rzeżucha łąkowa, jaskier ostry, rogownica polna, rumianek, mniszek lekarski, firletka poszarpana. Na mokradłach króluje z kolei żywokost lekarski, kaczeniec i turzyca pospolita. Żywokost lekarski upodobał sobie mokradła. Zarósł ponad połowę jego powierzchni... Kaczeniec ŁAWECZKA Moje kolejne odkrycie. Skromna ławeczka w cieniu sośniny na skarpie nad rozlewiskiem Bugu, gdzie zaglądałam w poszukiwaniu wyciszenia. Roztaczała się stąd panorama na bezkresne podmokłe łąki rozlewiska Bugu. Przy odrobinie szczęścia można było stąd dopatrzeć czajkę, stado szpaków w ich podniebnych akrobacjach, bociany, żurawie, gęsie, łąbędzie, pliszki i inne ptactwo. Skryta w cieniu młodej sośniny ławeczka z widokiem na bezkresną panoramę podmokłych łąk nadburzańskich Na horyzoncie majaki. W wibrującym powietrzu malują się niewyraźnie sylwety płochliwych żurawi oddalających się sprężystym tanecznym krokiem w stronę lasu Pliszka żółta upodobała sobie bujne kępy łąkowego kobylaku DUSZA, NIE PIES Stary kaukaz szwędał się co jakiś czas po wsi. Spotkałam go któregoś dnia po drodzę na łąki. Mimo wszelkich złych opinii krążących na temat kaukazów, dobrze mu z oczu patrzyło. Oczy miał ludzkie. Jakby to nie pies, ale człowiek na Ciebie patrzył. Znam to spojrzenie. Kiedyś pod domem błąkał mi się podobny stary wilczur. Byłam przekonana, że to jakaś zagubiona dusza próbuje nawiązać ze mną kontakt. MLEKO PROSTO OD KROWY Zdecydowanie jestem roślinożercą. Mogłabym spokojnie obejść się bez mięsa. Z kolei uwielbiam nabiał, choć rzadko kupuję produkty mleczne. Mleko ze sklepu jest dla mnie za kwaśne, cena masła bulwersująco wygórowana. Prędzej sama kupię mleko i zrobię sobie po trochu wszystkiego, czego dusza zapragnie. Tym razem zachęcona przez Panią Zenobię, u której kupiłam w Jedwabnem mleko, postanowiłam spróbować zrobić masło. Nigdy wcześniej nie ubijałam śmietany na masło, więc jakież było moje zdziwienie, gdy nagle cała kuchnia zachlapała się maślanką. A gdzie masło!? Chyba mi nie wyszło - pomyślałam. A masło zbiło się wokół mieszadła. Dużo wyszło tego masła z 3,5 litra mleka. Wielokrotnie słyszałam, że nie warto, że tyle, co nic wychodzi. W sumie zapomniałam, że to, co dla innych znaczy mało lub nic, dla mnie oznacza zapas na kilka dni. Myślę, że tego masła spokojnie wyszło 100 gramów. Przy okazji zebrała się szklanka maślanki, której nie piłam sto lat! Śmietana to oczywiście efekt zsiadywania się mleka, które wykorzystuję do przygotowania twarogu. Podczas gotowania mleka z grubej zawiesiny bryluje się twaróg. Po odcedzeniu zostaje serwatka, którą wykorzystuję do przygotowania masy na chleb. Nic się nie marnuje! Trzy litra mleka i można żyć jak pączek w maśle :)
300-letnie graby. Rezerwat Przyrody Nart, Kampinoski Park Narodowy "Grab (Carpinus betulus) może żyć około 400 lat, ale w późnej starości staje się podatny na choroby powodowane przez grzyby pasożytnicze: huby drzewne, często cierpi na zgorzel kory. Murszeje, a że i system korzeniowy ma niezbyt głęboki, bardzo często umiera złamany lub powalony przez wiatr. A potem długo świeci w ciemnym lesie seledynowym blaskiem próchna, zanim się nie rozsypie i wsiąknie w ziemie." Gawędy o drzewach (str. 88), Maria Ziółkowska
Jezioro Hańcza - miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedyś pojadę tam i zostanę na zawsze. Najgłębsze jezioro w Polsce i w Europie niżowej. 106 metrów głębokości. Już nieraz próbowałam wyobrazić sobie, jak by to było znaleźć się na samym dnie i spojrzeć w górę, choćby wykorzystując za punkt wyjścia rosnące w moim ogrodzie strzeliste stare sosny. Musi być tam bardzo ciemno. Być może mieszkają tam jakieś niesamowite zwierzęta i rośliny. Ostatecznie nie wytrzymałam tego bujania w obłokach i zdecydowałam się przezwyciężyć strach przed zanurzeniem - pierwsze nurkowanie, a niedługo potem odbycie na miejscu kursu na płetwonurka. Zamieniłam jasne obłoki na mroczne głębiny. Wszystko to właśnie nad Hańczą. Od tamtej pory nie daruję sobie wizyty na miejscu bez założenia choćby najprymitywniejszej maski i rurki, by pomyszkować trochę po dnie. Podziwiałam jezioro pod wodą, na wodzie, z wody, z brzegu. Dzisiaj podzielę się z Wami właśnie efektem ubocznym mojej fotoinwentaryzacji: zdjęciem z brzegu, a dokładnie rzecz biorąc z pomostu. Widok wielbicielowi Hańczy doskonale znany. Wychodząc bowiem w jezioro z brzegu w Błaskowiźnie, nie sposób ominąć podwodnego labiryntu roślinności. Wczoraj nie wytrzymałam i odczułam po prostu wewnętrzny przymus, aczkolwiek w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu, bo jak wiecie uwielbiam zagadki przyrodnicze, aby dowiedzieć się, co to dokładnie za rośliny. I oczywiście udało się. To ramienice. Duże glony tworzące rozległe, wysokie i gęste podwodne łąki. Jakże nietypowe są to rośliny dla jeziora niżowego! Poza Hańczą, taką roślinność można spotkać tylko w czystych, przezroczystych i głębokich wodach jezior górskich. W jeziorze Hańcza występuje, m.in. ramienica zwyczajna, szorstka i szczeciniasta. Z brzegu w Błaskowiźnie można podziwiać je nie tylko z wody, pod wodą, ale również z brzegu. Podobnie zresztą jak innych przedstawicieli fauny i flory. W miesiącach letnich w ciepłych wodach przybrzeżnych mielizn aż roi się od ryb i bezkręgowców. Woda jest tutaj niezwykle czysta, więc widoczność jest prawie idealna. W lecie ramienice kwitną. Nieraz można zauważyć białe kwiatki na unoszących się na powierzchni wody czubkach ich długich podwodnych łodyg. Dzięki nim Hańcza względem monotonnych luster innych jezior zyskuje na trójwymiarowości. Ale to nie wszystko. Mam jeszcze niespodziankę dla tych z Was, których na samą myśl o kąpieli w zimnej wodzie przechodzą ciarki, a o nurkowaniu to już w ogóle nie chcą słyszeć. Dzisiaj macie niepowtarzalną okazję zanurzyć wirtualnie swoje głowy w podwodnym świecie jeziora Hańcza, a to dzięki panoramie stworzonej przez Pana Pawła i Panią Joannę Szpygiel. Prawda, że genialne? Autorzy pracują ponadto nad bardzo ciekawym projektem na temat Jeziora Hańcza, pt. "Polodowcowisko". Więcej tutaj: http://szpygiel.pl/realizacje_pl/contemplator_mundi_pl/cm_realizacje/film_3D_pl/index.html i na stronie samych autorów: http://szpygiel.pl/ A tymczasem trochę zdjęć podwodnego świata mojego autorstwa. Choć zdjęcia z powierzchni, a tym bardziej amatorskim sprzętem pozostawiają wiele do życzenia, zupełnie się tym nie przejmowałam. GALERIA Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć Podróż po Australii mogłabym spokojnie określić wariatkowem choćby z tego względu, że w przeciągu niecałych 2 miesięcy pokonaliśmy około 7000 kilometrów niezwykle zmiennego w każdym tego słowa znaczeniu olbrzymiego kraju-kontynentu, gdzie dla takiego mieszkańca półkuli północnej jak ja wszystko wydawało się egzotyczne na miarę pierwszych odkryć Darwina. Nie było jednak czasu na sprawdzanie nazwy każdej rośliny, więc trzeba było zadowolić się fotograficzną dokumentacją, która urosła po powrocie do rozmiarów trudnych do ogarnięcia, uporządkowania i przede wszystkim opracowania. Dopiero przy okazji selekcji zdjęć na potrzeby celów innych niż te wymarzone opracowania dla potomności, choć pewnie ta obyłaby się bez nich spokojnie... dygresja: czytam teraz relację z wyprawy Scotta na biegun i autor, uczestnik ekspedycji, z trudem, ale otwarcie przyznaje, że w istocie osiągnięcia 2-letniego pobytu na tym niegościnnym kontynencie nie mają niestety dla przeciętnego człowieka zbytniej wartości, ten zadaje klasyczne pytania typu a po co? dlaczego? a nie lepiej zostać w ciepłym łóżeczku? a nie szkoda pieniędzy? a co ja z tego będę miał?, jedyna wartością, jaką przedstawiały sobą wszelkie trudy pobytu i straty członków ekspedycji Scotta na Antarktydzie, był nieoceniony wkład w rozwój wiedzy i nauki ...odżyła we mnie ponownie ciekawość tego, co to za roślina, jaka to skała, jak nazywa się ten gatunek ptaka. Ten wpis poświęcę ponownie faunie Australii, a dokładniej tropikalnym lasom deszczowym. Choć przeważająca część kontynentu australijskiego to bezkresne spalone słońcem pustkowia, a tropikalne lasy deszczowe zajmują zaledwie 0,2% powierzchni kontynentu, to właśnie tam skupia się 1/3 ogólnej liczby gatunków zwierząt i 1/2 liczby gatunków roślin kontynentu. Pora deszczowa, a więc okres wysokich temperatur i opadów, a co za tym idzie dużej wilgotności powietrza trwa tutaj od grudnia do marca. Moja podróż po Australii przypadła właśnie na ten najbujniejszy okres wegetacyjny. Oto kilka intrygujących odsłon tropikalnego lasu deszczowego w Australii, których tajemnice udało mi się rozwikłać dzięki niepozornemu albumowi z dzieciństwa pt. "Dżungla".Mijałam półkę z tym i wieloma innymi podobnymi albumami od dłuższego czasu i moja kobieca intuicja podpowiedziała mi, że coś musi być na rzeczy, aż proszą się by je przekartkować i jak się okazało, znalazłam tam odpowiedzi zanim nawet zdążyłam zadać nurtujące mnie pytania. PŁASKLA / ŁOSIE ROGI (Platycerium superbum) "Konsolowato osadzone, szerokie liście płonne tej dużej paproci epifitycznej, zwanej płasklą lub łosimi rogami (Platycerium sp.), luźno przylegają do pnia drzewa, tak, że za nimi gromadzą się szczątki martwych roślin. Powstaje z nich bogaty w próchnicę kompost, zwilżany wodą ściekającą po pniu, w nim właśnie paproć rozwija korzenie. Zwisające liście zarodnionośne są w nasadzie wąskie i stopniowo się rozszerzają." Źródło: Dżungla, Theresa Greenaway, Wydawnictwo Arkady Choć ta tropikalna roślina momentalnie kojarzy się nam z rodzimą jemiołą, która jest pasożytem, płaskla nie prowadzi pasożytniczego trybu życia, a jedynie wykorzystuje inne rośliny jako podporę. Jej korzenie wnikają w rozkładający się materiał pochodzenia organicznego, który gromadzi się w zagłębieniach kory. Tego typu rośliny nazywa się epifitami, poroślami lub aerofitami. Zdjęcia zostały wykonane w ośrodku kultury Minjungbal Aboriginal Cultural Centre w Tweed Heads, Nowa Południowa Walia, Australia. Teren ośrodka obejmuje rozległe dzikie i niezwykle zróżnicowane obszary zielone, w tym lasy bagienne z namorzynami i aborygeńskie miejsca kultu. Las eukaliptusowy Kukabura chichotliwa - emblematyczny ptak Australii. Dla odmiany w iglakach Namorzyny. Rzeka Tweed NAMORZYNY (Rhizophora) "Wzdłuż tropikalnych wybrzeży i w ujściach rzek gromadzą się warstwy mułu i pyłu iłowego. Te muliste wybrzeża są zasiedlane przez liczne gatunki drzew i krzewów (określa się je terminem namorzyny lub jako wybrzeże mangrowe), które tworzą lasy bagienne. Muły oraz ciepła, przypływająca i odpływająca woda morska zawierają mało tlenu. Dlatego z namorzyn wystają pneumatofory, czyli korzenie oddechowe, wystające ponad powierzchnię mułu i pobierające tlen z powietrza. Pneumatofory namorzynów z rodzaju Rhizophora (powyżej) rosną w postaci plątaniny łuków, u innych rodzajów mają kształt guzowatych kolanek lub cienkich kolców." Źródło: Dżungla, Theresa Greenaway, Wydawnictwo Arkady Korzenie namorzyn odsłonięte podczas odpływu na wybrzeżu Morza Koralowego w Parku Narodowym Annan niedaleko Cooktown, Queensland, Australia NAPŁYWY KORZENIOWE "Te ogromne, powyginane napływy korzeniowe są charakterystyczne dla nizinnych tropikalnych lasów deszczowych. Odchodzą od rosnących na powierzchni lub tuż pod powierzchnią ziemi korzeni poziomych i mogą sięgać na pniu do wysokości 9 metrów, tworząc skrzydła podporowe z twardego drewna." Źródło: Dżungla, Theresa Greenaway, Wydawnictwo Arkady Ale właściwie dlaczego drzewa wykształcają takie skrzydła podporowe? W tropikalnym lesie deszczowym można wyróżnić trzy warstwy: - środkową - stanowi ją wiecznie zielony dach koron drzew, zwany okapem; - dolną - niższa roślinność drzewiasta i zielna; - górną - korony rosnących w rozproszeniu olbrzymich drzew górujących. Przy tym choćby z tych dwóch skromnych zdjęć można szybko wydedukować, że znajduje się tutaj ogromna różnorodność roślin, które rosną w dużym zagęszczeniu do tego stopnia, że na dno lasu dociera bardzo niewielka ilość światła słonecznego, o które oczywiście rośliny ze sobą konkurują na wszelkie możliwe sposoby. Wszelkie pnącza i liany przypominające nasz rodzimy bluszcz urastają tutaj do nie byle jakich rozmiarów. W niektórych przypadkach potrafią nawet doprowadzić do obumarcia drzewa. Ich potężne pędy stanowią duże obciążenie dla wysokich drzew, które są ponadto narażone bardziej niż rośliny z niższych partii na działanie silnych wiatrów. Nie dziwi więc to, że wykształcają napływy korzeniowe by wzmocnić swój system korzeniowy. Las tropikalny. Josephine Falls, Queensland, Australia
Zawód wolontariusz. Nie ma się, co oszukiwać - zaangażowanie w czyn społeczny jest chyba dla mnie organiczne. Rzadko zastanawiam się nad takimi rzeczami jak to, czy mi się to opłaca czy nie. Po prostu działam. Ostatecznie i tak wynoszę ze wszystkich swoich działań zyski, które być może nie przekładają się na grubość portfela, ale stanowią ogromny potencjał rozwoju osobistego i przekładają się na poszerzanie światopoglądu poza granice własnych czterech ścian, szerokość ulicy i miasto, w którym się mieszka. Inne miejsca, inni ludzie. To zawsze ogromny zastrzyk nowego ducha.
Flora australijska obejmuje ogromną ilość roślin szacowaną na ok. 20 tysięcy roślin naczyniowych i 14 tysięcy nienaczyniowych, 250 tysięcy gatunków grzybów i ponad 3 tysiące porostów. Już samych eukaliptusów, drzew emblematycznych dla kontynentu, jest w Australii ponad 900 nieraz niezwykle trudnych do odróżnienia gatunków. Cechami wyróżniającymi australijskie rośliny jest duża zdolność adaptacji: - do suszy (w pokrywie roślinnej dominują gatunki o twardych, skórzastych liściach, umożliwiających przetrwanie okresów suszy - niekiedy igiełkowate listki i gruba kora) - i pożarów (uwalnianie nasion następuje w odpowiedzi na impuls środowiskowy, np. ogień, a nie spontanicznie przy dojrzewaniu nasion, niektóre rośliny uwalniają swoje nasiona przez długi czas niezależnie od impulsu z zewnątrz i dojrzewania nasion). Są to cechy typowe zwłaszcza dla gatunków roślin z rodzin srebrnikowate (Banksja), mirtowate (eukaliptus), bobkowate/motylkowate (Acacia). Żródło: wikipedia Choć nie da się ukryć, że z racji odludnego położenia Australii na półkuli południowej cywilizacja dotarła na tę największą wyspę i najmniejszy kontynent świata znacząco najpóźniej, a wiele z jej rejonów jest po dziś dzień uważanych za niezgłębione i biały człowiek wciąż gubi się w dzikim buszu i ginie na pustyni bez śladu, działalność człowieka zdążyła już zebrać niszczące pokłosie w postaci 61 gatunków roślin, które bezpowrotnie zniknęły ze swoich naturalnych siedlisk i kolejnych 1000 zagrożonych. Tym bardziej niszczące, bo należy zdawać sobie sprawę z tego, że większość żyznych terenów zielonych skupia się w pasie przybrzeżnym, a więc terenach najbardziej zasiedlonych w Australii, a tym samym najbardziej narażonych na szkodliwe skutki działalności człowieka. Nie zmienia to faktu, że nas, mieszkańców półkuli północnej, wizyta choćby w najzwyklejszym miejskim parku z pewnością będzie oszałamiającym doświadczeniem, a bogactwo tutejszej roślinności zaskakiwać będzie na każdym kroku. Momentami aż ciarki przechodzą, gdy spaceruje się eukaliptusowym lasem. Nie zdziwiłoby, gdyby nad czubkami potężnych drzew przeleciał pterodaktyl, a z gęstwiny paproci wychyliła się ciekawska głowa jakiegoś roślinożernego dinozaura. Wszystko tutaj jest takie, jakby skutki działania czasu i człowieka jeszcze nie odbiły na tych dziewiczych terenach swojego destrukcyjnego piętna. Przyroda wydaje się tutaj wciąż dziewicza. Oto kilka przykładów australijskich roślin, które najbardziej mnie urzekły i zaintrygowały. Niektóre z nich widziałam tylko raz, inne występują pospolicie praktycznie na całej długości wschodniego pasa kontynentu. Cochlospermum gillivraei Na zdjęciu wysuszone owoce Cochlospermum gillivraei, zwanego potocznie drzewem kapokowym – gatunek drzewa z rodziny ślazowatych i podrodziny wełniakowych. Na zdjęciu forma zdziczała typowa dla Australii. Małe czarne nasiona są otoczone gęstwiną jedwabistych włosków. To właśnie "kapok". Jak sama nazwa wskazuje włókna nasienne wykorzystywano niegdyś do wypełniania pływaków w kamizelkach ratunkowych. Do tego celu wykorzystywano głównie włókna pochodzące od uprawianego w innych częściach świata kuzyna - puchowca pięciopręcikowego (Ceiba pentandra). Pozyskane z rośliny tworzywo roślinne używane jest do produkcji gazy higroskopijnej, materiałów izolacyjnych i w tapicerstwie. Wypełnia się nim poduszki i materace. Jest łatwopalne. Znaczenie gospodarcze kapoku zmalało po wprowadzeniu gumy piankowej oraz tworzyw i włókien sztucznych. Zdjęcie zostało wykonane w Wulkanicznym Parku Narodowym Undara na zachód od Cairns w stanie Queensland. Nigdzie indziej nie spotkałam się potem z tym imponujących rozmiarów drzewem. Podczas swojej wyprawy do Australii zbierałam próbki roślin, nasion, kwiatów. Choć mogłoby się wydawać, że ten wysuszony kwiatostan jest na wyciągnięcie ręki, nie udało mi się do niego sięgnąć. ALBICJA BIAŁO-RÓŻOWA Albicja biało-rożowa (Albizia julibrissin) – gatunek roślin należący do rodziny bobowatych i podrodziny mimozowych. Występuje naturalnie w południowej i wschodniej Azji od Iranu na wschód do Chin i Korei. Nazwa gatunkowa julibrissin pochodzi z języka perskiego i oznacza "kwiat jedwabiu" ( گل gul "kwiat" + ابریشم abrisham "jedwab"). Co ciekawe niektóre odmiany rośliny cechują się dużą odpornością na mróz nawet do -25 stopni Celsjusza, co sprawia, że można ją spotkać nawet w Stanach Zjednoczonych, Europie (Krym), a także uprawiać w cieplejszych regionach Polski. W Australii spotkałam roślinę rosnącą pospolicie zarówno w strefie przybrzeżnej, jak i w głębi lądu. Zdjęcie wykonane na wybrzeżu południowo-wschodnim Australii. BANKSJA SERRATA Nie sposób przejść obojętnie obok pokaźnej wielkości nietypowo walcowatych kwiatostanów banksji (Banksia) – rodzaju wiecznie zielonych drzew (do 30 metrów wysokości) i krzewów należących do rodziny srebrnikowatych. Należy do niego 75 gatunków pochodzących z Australii, głównie z jej południowo-zachodniej części. Nazwa rodzaju pochodzi od nazwiska angielskiego biologia Josepha Banksa. Kwiaty zapylane są przez ptaki i torbacze. Są znaczącym źródłem nektaru, a tym samym istotnym elementem łańcucha pokarmowego buszu. Nasiona wypadają dopiero podczas pożaru buszu. Banksje są bowiem pirofitami, czyli roślinami przystosowanymi fizjologicznie i anatomicznie do oddziaływania ognia. Zdjęcie wykonane w okolicach Moruya w stanie New South Wales na południowo-wschodnim wybrzeżu Australii. PELTOFORUM OSKRZYDLONE Kolejny gatunek drzewa należący do rodziny bobowatych (Fabaceae) z podrodziny brezylkowych (Caesalpinioideae). W Australii występuje głównie w północnej części kontynentu. Osiąga imponującą wielkość do 35 metrów. Parasolowate korony zakwitają na żółto w okresie australijskiego lata (październik-marzec). Jak przystało na bobowate owoce przypominają strąki, w których znajdują się podłużne nasiona. To właśnie tym z początku czerwonym a z czasem czerniejącym strąkom drzewo zawdzięcza swoją potoczną anglojęzyczną nazwę copper pod, co w tłumaczeniu na język polski oznacza miedziany strąk. Z racji tego, że drzewo należy do typu wiecznie zielonych (liście zrzuca zimą, ale na krótko), jest przystosowane do trudnych warunków i pięknie kwieci się na wiosnę, chętnie uprawiane jest jako roślina ozdobna w parkach i ogrodach. Zdjęcie wykonane w mieście Emerald w stanie Queensland w północno-wschodniej Australii. DRZEWO BUTELKOWE Brachychiton rupestris - to niezwykłe drzewo zawdzięcza swoją potoczną nazwę charakterystycznemu pękatemu kształtowi pnia, który drzewo nabiera wraz ze wzrostem. Niektórzy wierzą, że drzewo jest w środku puste, ale wybrzuszony kształt zawdzięcza wodzie gromadzonej we włóknistym pniu. Przysadzisty butelkowy kształt cechuje głównie drzewa rosnące na otwartej przestrzeni. Z kolei te, które rosną w buszu, mają tendencje do rośnięcia bardziej w górę. Drzewo butelkowe może dożyć nawet 200 lat. Cechuje się dużą wytrzymałością na suszę. Z ciekawostek - w okresach klęsk żywiołowych farmerzy ścinali je by dostarczyć bydłu niezbędnej paszy i płynów. To widoczne na zdjęciu zostało przesadzone na obecne stanowisko w 1927 roku, kiedy było już w pełni rozwinięte. Obecny wiek szacuje się na około 100 lat i jest to drzewo o najszerszym pniu w okolicy - 9,51 metra. Aby je objąć, potrzeba 6 rosłych mężczyzn. Zdjęcie wykonano w mieście Roma w stanie Queensland w północno-wschodniej Australii. WIĘCEJ JUŻ WKRÓTCE!
21 metrów, ale o tym dowiedziałam się dopiero, kiedy zeszłam. Wspinaczka bez asekuracji na własną odpowiedzialność. No, dobrze, w sumie to mój chleb powszedni. Wieża porośnięta jest dzikim winem, które o tej porze roku nadaje konstrukcji wyjątkowego uroku do tego stopnia, że można zapomnieć o tym, że ma się lęk wysokości W połowie drogi na górę doszłam jednak do wniosku, że coś jest nie tak, tylko nie wiedziałam co. Oprócz tego, że nogi zrobiły mi się jak z waty, gdy spojrzałam w górę i zobaczyłam Łobuza, uświadomiłam sobie, że on ma przecież lęk wysokości. Nie wiedziałam, co go podkusiło do wejścia na górę. Kiedy w końcu wdrapałam się na wieżę, zobaczyłam jak stoi przytulony kurczowo do słupa z oczami wylęknionego kota. "Ja już schodzę, ok?" "Ok, ale nie wiem, czy ja zejdę" :D Obydwoje najedliśmy się adrenalinki, bo wejście na górę w istocie wymaga nerwów z żelaza, kociej zwinności, dużej ostrożności i niezłej kondycji. Bicepsy dostały wycisk. A z góry oczywiście panorama na całą okolicę, w tym na skąpaną w słonecznej poświacie Warszawę. Choć dzień był idealnie słoneczny, Warszawa skąpana była jednak we mgle. Dobrze, że jest tak daleko! Uwielbiam takie swojskie klimaty. Przypomniał mi się przepiękny widok z latarni morskiej w Rozewiu - na wprost w oddali bajkowa panorama portu we Władysławowie, a u stóp latarni pan karmiącym kury w kurniku. Pozostałe zabudowania o charakterze badawczym na terenie obserwatorium Nie patrzeć w dół! Nie patrzeć w dół! Oj, tak, schodzenie okazało się paradoksalnie najbardziej stresogenne. Obserwatorium Geodezyjno-Kartograficzne w Borowej Górze jest w rękach rodziny od pokoleń, jak powiedział nam obecny właściciel, który kontynuuje tradycję rodzinną podobnie jak dziad i ojciec. Więcej o obserwatorium w ulotce z okazji 80-lecia (2010): http://archiwum.serock.pl/…/208…/Folder_80L_BG_v12-JK_LZ.pdf
Kaszubski Park Krajobrazowy to paradoksalnie najbardziej jeziorna, tak! wcale nie Mazury! część Polski. Podobno znajduje się tutaj ponad 600 jezior. Powstały w wyniku działalności lądolodu skandynawskiego, bądź, jak kto woli bardziej mistyczne wytłumaczenie, są dziełem Stolemów. Olbrzymów, które zdaniem rodowitych Kaszubów, zamieszkiwały te tereny przed wiekami. I trudno się dziwić kaszubskim legendom, bo w istocie znajduje się tutaj wiele magicznych miejsc. Oto kilka z nich, które naszym zdaniem warto odwiedzić podczas krótkiego weekendowego wypadu. OSTRZYCE Jeden z wielu punktów widokowych w Kaszubskim Parku Narodowym. Naszym zdaniem warto go odwiedzić z dwóch względów: leży na uboczu vis-a-vis turystycznie obleganego punktu widokowego w Wieżycy, a widok jest równie piękny, jeśli nawet nie piękniejszy, bo zamiast drewnianej wieży wybudowanej ludzkimi rękami na tym naturalnym wzniesieniu stoi po prostu ogromny głaz w cieniu starych rozłożystych lip zachęcający do usadowienia się w nim jak w fotelu i podziwiania przepięknej panoramy jeziora Ostrzyckiego, a co więcej pobyt w tym zacisznym zakątku nic nie kosztuje. Jedynie krótką wspinaczkę na wzgórze przepiękną aleją bukową wykładaną kocimi łbami. JĘZYK KASZUBSKI Taki widok na tablicach miast to standard. Podwójne nazewnictwo bierze się z silnego poczucia odrębności Kaszubów, którzy mogą pochwalić się swoim własnym językiem, choć zdania są podzielone, czy kaszubski to dialekt języka polskiego czy odrębny język. Niektórzy przyjmują stanowisko pośrednie i traktują język kaszubski jako etnolekt. Etnolekt to po prostu określenie na język, dialekt, gwarę używaną przez wyodrębnioną grupę etniczną, który właśnie wymyka się jasno określonej kategoryzacji. Jednak oficjalnie kaszubski jest uważany za język regionalny. Posługuje się nim na co dzień niemal 110 tysięcy Kaszubów. I w istocie da się go posłyszeć na ulicy. Kaszubski króluje nie tylko na ulicach, tablicach z nazwami miast, ale często na fasadach banków i sklepów. To wcale nie taki młody język, bo pierwsze wzmianki o zastosowaniu kaszubizmów w tekstach pochodzą już z XV wieku, a pisma w całości w języku kaszubskim z XVI wieku. Choć po powyższym zdjęciu można by wnioskować, że kaszubski od języka polskiego różni tylko więcej kresek, kropek i daszków, to przykład poniżej z Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego wymaga już większej ekwilibrystyki językowej, a to dlatego, że język kaszubski jako jedyna pozostałość słowiańskich dialektów pomorskich należących do grupy języków lechickich, w jej centralnej odmianie, bliski standardowemu językowi polskiemu, cechuje się również wpływami języka dolnoniemieckiego oraz wymarłych połabskiego i pruskiego (źródło: wikipedia). Rëbôczi - rozszyfrować korzenie tego określenia: toż to prawdziwe wyzwanie dla pasjonata językoznawstwa. Wdzydze nosiły kiedyś inną nazwę - Rybaki i to do niej odnosi się kaszubski odpowiednik. Z kolei nazwa Wdzydze wydaje się nawiązywać bardziej do niemieckiej nazwy Weitsee. Trochę uciekliśmy z Kaszubskiego Parku Krajobrazowego, choć nie z Kaszub, bo określenie Kaszuby odnosi się do bardzo szerokiego obszaru obecnego Pomorza. Nie tylko do Kaszubskiego Parku Krajobrazowego. KARTUZY Z całą odpowiedzialnością mogę Was zapewnić, że pojechać na Kaszuby i nie odwiedzić Kartuz to doprawdy byłaby wielka strata. To przepiękne miasto malowniczo położone u wrót Kaszubskiego Parku Krajobrazowego nad aż czterema kartuskimi jeziorami może poszczycić się niezwykłym kościołem, zjawiskową architekturą i bujnymi terenami zielonymi. Widok na kartuski kościół od strony parku Widok na dzwonnicę i ponoć przypominający trumnę dach kościoła Jeden z dwóch zegarów słonecznych. W istocie zmusza do przystania i zastanowienia się nad sensem tej gonitwy Gargulec, dekoracyjny rzygacz w kształcie smoka pod dzwonnicą Wnętrze kościoła Prawdziwym ewenementem kompleksu kartuskiego jest również cmentarz przy kościele. Nie wiem, czy wiecie, ale zgodnie z polskim prawem nie można już przeznaczać terenów przykościelnych na potrzebę pochówku zmarłych, a szkoda, bo akurat uważam, że ta tradycja, jak widać na poniższym przykładzie, sprawiała, że granica między światem tych, którzy odeszli a światem żywych ulegała zatarciu, a bliskość kościoła i grobów najbliższych zachęcała do ciągłej refleksji choćby w pobliskim parku. Sam cmentarz z resztą jest również bardzo pełen zieleni. Naszą uwagę zwrócił jeden z grobów, który zamiast kamieniem lub lastryko wyróżniał się bujną bryłą bukszpanu. HAFT KASZUBSKI A przy kościele rzuciła mi się w oczy wystawa regionalnych haftów. Mam słabość do pięknych rzeczy i trzeba przyznać, że trudno przejść obojętnie obok kaszubskich motywów roślinnych. Wrócić z Kaszub bez choćby jednej takiej pamiątki - byłoby szkoda. Traf sprawił, że nie tylko robota była piękna, ale również i autorka tych motywów okazała się osobą niezwykle sympatyczną, a to ma dla mnie ogromne, o ile nie największe znaczenie. Wolę dzieło z duszą choćby niedoskonałe niż bezduszny ideał. W tym akurat przypadku była i dusza i ideał. I to niezwykle otwarta i uśmiechnięta kaszubska dusza. To z resztą taka moja ogólna obserwacja ze styczności z Kaszubami - bardzo otwarci, uśmiechnięci, z gestem. Takie cechy muszą iść w parze z pięknem i bogactwami regionu. Dzięki tej starszej pani dowiedzieliśmy się między innymi, że haft kaszubski jest niezwykle zróżnicowany i dzieli się na wiele szkół. Inaczej wygląda haft wdzydzki, inaczej kartuski, a jeszcze inaczej wejherowski. Z uwagi na bliskie sąsiedztwo Kartuz i Żukowa najbardziej rozpoznawalna jest tutaj Żukowska Szkoła Haftu Kaszubskiego. Jej cechą charakterystyczną jest użycie tylko 7 kolorów: trzech odcieni niebieskiego, żółtego, czerwonego, zielonego i czarnego. Hafty z Wdzydz są już uboższe w kolory - zazwyczaj ograniczają się do dwóch. Choć znalazłam nawet tabelę ze standardowymi motywami kwiatowymi pojawiającymi się na żukowskich haftach, w rzeczywistości każda hafciarka ma swój własny niepowtarzalny styl. Dobór motywów, ich aranżacja, kolor nici, rodzaj płótna lnianego i sposób wykonania roślinnych motywów potrafią się bardzo od siebie różnić, a tym samym każda ręczna robótka jest niezwykle oryginalna. KARTUSKA ARCHITEKTURA Zachwycająca kartuska architektura. Kamienica na zdjęciu poniżej przywodzi mi na myśl angielskie budownictwo, a nawet obrazy z filmu "Obywatel Kane" Orsona Wellesa. To jeden z domów przylegających do kolegiaty kartuskiej. A przy Ulicy Jeziornej w Kartuzach zachowała się całkiem duża ilość zabytkowych kamienic z przełomu XIX i XX wieku. Są tutaj parterowe domki mieszkalne jak również piętrowe neogotyckie kamieniczki. Najciekawiej wygląda secesyjna kamienica zbudowana w 1901 roku ozdobiona stiukową dekoracją w kształcie słońca z nieregularną wieżyczką. Warto również zwrócić uwagę na trójliście, motyw kobiecy na najwyższym filarze, ozdobne stiuki pod oknami i lwie motywy na bocznych filarach. Prawdziwa perełka. STĘŻYCA Tutaj jak nigdzie indziej da się poczuć wiatr w żaglach. Kaszuby ze swoimi licznymi i głębokimi jeziorami reprezentują idealne miejsce do uprawiania sportów wodnych. W szczególności żeglarstwa. To również tutaj bardzo wyraźnie widać, jak urozmaicona jest rzeźba krajobrazu kaszubskiego. Stromo opadające ku wodzie bujno porośnięte brzegi przywodzą mi na myśl Jezioro Hańcza. Stężyca leży nad jednym z najbardziej malowniczych jezior kaszubskich Raduńskim Górnym. Nad brzeg jeziora wiedzie drewniana promenada poprowadzona wzdłuż niewielkiego kanału wodnego obrośniętego licznymi drzewami. Jej dodatkowym atutem jest ścieżka edukacyjno-dydaktyczna poświęcona ptakom, które można tutaj spotkać. Patronem ścieżki jest jeden z lokalnych księży. Zapewne zapalony ornitolog. Widok z promenady na kościół w Stężycy Wnętrze kościoła również utrzymane jest w zieleniach Nad głowami wiernych czuwa Matka Boska z dzieciątkiem na rozgwieżdżonym sklepieniu A wrzesień choć deszczowy, ma również swoje pozytywne akcenty. Oprócz grzybów, to czas kwitnienia jednego z najpiękniejszych polskich kwiatów - malwy. Uwielbiam te malwowe szpalery! Kiedyś też będę miała takie! Tęcza może się schować - malwy we wszystkich kolorach od bieli do czerni! REZERWAT KRĘGI KAMIENNE W ODRACH W Polsce są trzy dobrze zachowane skupiska kręgów kamiennych, w tym dwa znajdują się na Kaszubach, w Odrach i w Węsiorach, a jeden w Ślęży na Dolnym Śląsku. Tym szczególnym miejscom przypisuje się po dziś dzień magiczne moce. Cmentarzysko w Odrach to cmentarzysko kultury wielbarskiej przypisywane wędrówce Gotów i Gepidów ze Skandynawii nad Morze Czarne. Cmentarzysko leży na wschodnim brzegu Czarnej Wody w pobliżu wsi Odry i zajmuje 16,91 hektarów na terenie rezerwatu przyrody Kamienne Kręgi. Obejmuje 10 kręgów kamiennych i 29 kurhanów, czasem ze stelą. Zatopione w wrzosach lub otulone sośniną roztaczają wokół siebie aurę pełną tajemnicy, promieniują niewytłumaczalną energią. Jeden z kręgów kamiennych Jaszczurka żyworodna wygrzewa się na jednej z centralnych steli kamiennych Tworzące kręgi kamienie porośnięte są objętymi ochroną rzadkimi gatunkami porostów. Niektóre ze znajdujących się tutaj długowiecznych porostów wiekiem mogą sięgać nawet czasów wędrówek Gotów. Niestety turyści nieświadomi unikalności i kruchości tych tworów nierzadko uszkadzają je nieodwracalnie, ocierając się lub dotykając kamieni. Jedna z tablic z wybranymi gatunkami porostów, które można spotkać na terenie rezerwatu PRODUKT REGIONALNY Czas na reklamę, czyli kolejny produkt regionalny, którego po prostu musicie spróbować! Kawa Zbożowa Kujawianka. Zapomnijcie o smaku Inki. Ta kawa niewiele ma z nią wspólnego. Inka to kawa rozpuszczalna wśród kaw zbożowych. Czysta chemia, a Kujawianka to czysta natura: palone żyto, jęczmień, cykoria podróżnik, burak cukrowy. Niebo w gębie! No i smakuje jak prawdziwa kawa! Z jednym ale: trzeba ją parzyć w kociołku. Zapewne wielu z Was czuje zawód - jak to? tylko tyle? a gdzie regionalne potrawy kaszubskie? No właśnie - to jest bardzo dobre pytanie, na które również chcielibyśmy znać odpowiedź. Tak na przyszłość pytamy: gdzie na Kaszubach można zjeść coś prawdziwie regionalnego? Niestety podczas całej naszej podróży trafiło się tylko jedno miejsce, gdzie na wielkich tablicach pojawiły się konkrety, np. szare kluski. Nawet tubylcy załamywali ręce i nie potrafili nam doradzić, gdzie się udać by skosztować któregoś z niezliczonych kaszubskich specjałów. Jak to zwykle ze mną bywa, ja zawsze znajdę radę. I tak oto zainspirowałam się kaszubskim pieczystym, które nierzadko sporządzane jest z dodatkiem ziemniaków lub ryżu. O zaletach dodawania ziemniaków do ciast już słyszałam. Że też nie wpadłam na to, aby dodać je do ciasta chlebowego. Z pewnością warto - chleb nabiera wówczas wilgotności. A na zakończenie wyjazdu jeszcze taki miły akcent. Prawdziwe masło maślane za 5 złotych. Można? Można. I to nie żadna sieci-onka, ale zwykły lokalny wiejski sklep w przysłowiowym pipidówku. Trzeba przyznać jednak, że byliśmy chyba jedynymi osobami, które kupowały akurat masło :) Wsi wesoła, wsi spokojna, Ty zawsze mnie mile zaskoczysz!
Panie, bo to głównie panie, bardzo z resztą miłe panie, które miałam okazję poznać osobiście przy okazji mojego pierwszego przypadkowego postoju przy kaplicy w lipcu, nieustająco mnie zaskakują. Za pierwszym razem, gdy rozmawiałyśmy, wyczułam lekkie zażenowanie, że ja tu robię zdjęcia, a kapliczka taka zaniedbana. Znacie ten klimat: "Przepraszam za bałagan"... Nie minął tydzień czy dwa, gdy ponownie tamtędy przejeżdżałam i ogrodzenie przystrojone zostało pięknymi sztucznymi kwiatkami. Ile zdziałać może odrobina zainteresowania, uśmiech na twarzy i dobre słowo. Najbardziej zaskoczyła mnie jednak wrześniowa dekoracja dożynkowa. Po raz pierwszy w życiu spotkałam się z tym, aby dożynkowy wieniec został poświęcony dekoracji kaplicy przydrożnej. Właśnie próbuję zgłębić temat i dokopać się do jakiejś informacji na temat takiej właśnie tradycji. Ostatecznie na logikę biorąc, nie powinno to dziwić. Wszakże kaplice często można spotkać w sąsiedztwie pól uprawnych. Dbałość o nie zapewnić ma pomyślny plon. A dożynkowy wieniec jest przecież pewną formą podziękowania za to. Kaplica w Wólce Zatorskiej znajduje się w sąsiedztwie bardzo rozległej równiny pól uprawnych. Wieniec oczywiście piękny! Jak udało mi się ustalić, tradycyjnie wieniec dożynkowy składało się w stodole gospodarza by w ten sposób w nienaruszonym stanie przetrwał do kolejnych żniw.
Panorama Biebrzy z Góry Strękowej Razem z Kilimandżaro zaszyliśmy się pod rozgwieżdżonym niebem, pomknęliśmy łosiostradą przez bezkresne biebrzańskie mokradła w poszukiwaniu Wołkowskich impresji, a nawet zawitaliśmy w tykocińskie zakamarki w poszukiwaniu żydowskiego ducha! Dowiecie się, jak podróżuje się z kotem, jak zrobić coś z niczego, jak zaplanować swój wypoczynek przy braku wcześniejszego researchu. OGARNĄĆ BIEBRZĘ Biebrzański Park Narodowy to największy park narodowy w Polsce. Obejmuje większość terenu doliny rzeki Biebrzy, gdzie znajduje się również największy w Polsce obszar bagien – tzw. Bagna Biebrzańskie, będący ostoją wielu rzadkich zbiorowisk roślinnych oraz gatunków zwierząt, zwłaszcza ptaków. Do emblematycznych wręcz symboli Biebrzy należy, m.in. wodniczka, nie wspominając o batalionie znajdującym się w logo parku. Bagna Biebrzańskie są największą ostoją łosi w Polsce. Ponoć spotkania z łosiami mają najbardziej spektakularny przebieg w czasie jesiennych godów, kiedy to ich łopaty bywają przystrojone wszelakiego rodzaju zielonymi dekoracjami mającymi zaimponować klępom. Z drugiej strony podobono hormony przysłaniają wówczas majestatycznym łosiom zdrowy rozsądek i ich zachowania bywają nieprzewidywalne. Łosia niestety nie spotkaliśmy, ale... Bagna Biebrzańskie są również największą w Polsce ostoją łosi. To zaledwie kropla w morzu ciekawostek. Można pojechać nad Biebrzę, nie mając o nich wszystkich zielonego pojęcia, a nawet nie zwiedzić całej by wrócić z tą podstawową wiedzą. My dosłownie otarliśmy się o przedsionek Biebrzy. Ponoć jedno z największych i najdzikszych niedostępnych bagien basenu południowego - Bagno Ławki. Ciągnące się aż po horyzont otwarte, puste przestrzenie bagien porośniętych niezwykle bujną roślinnością. Liczne punkty i wieże widokowe wzdłuż biebrzańskiej łosiostrady Drogi Carskiej stanowią zaledwie punkt wyjścia do eksploracji tych dzikich terenów. Z pewnością nietrudno się zgubić na tych bezkresnych przestrzeniach. Oczywiście oprócz licznych przykuwających uwagę pomysłowych wariacji znaków przestrzegających przed wysokim prawdopodobieństwem spotkania z łosiem, nie brakuje znaków eksploatujących motyw wspomnianej wcześniej wodniczki, której ponoć największe skupiska obserwować można właśnie nad Biebrzą. Legendarna wodniczka. To właśnie dla niej ściągają nad Biebrzę rzesze ptasich pasjonatów. To bez wzmianki o niej nie jest w stanie obyć się żadna tablica informacyjna w Biebrzańskim Parku Narodowym. Cechą charakterystyczną odróżniającą ją od innych podobnych ptaków jest biały pasek na czubku głowy. Jeden z punktów widokowych na Carskiej Drodze. Długa Luka. Jak sama nazwa podpowiada, na punkt widokowy prowadzi długa drewniana kładka ułożona nad podmokłym terenem. Uwaga pod nogi! Na kładce wygrzewają się niezwykle szybkie i zwinne jaszczurki. Jest ich mnóstwo! Warto również rozejrzeć się na boki, bo roślinność jest na tym bagiennym turzycowisku niezwykle bogata. Wśród roślin wyróżniają się zwłaszcza siedmiopalecznik błotny, bobrek trójlistkowy. jaskier wielki, krwawnica pospolita, wiązówka błotna, paprocie, storczyki oraz oczywiście wszelkiego rodzaju turzyce. W BPN znajduje się podobno największa populacja obuwika pospolitego. Któż nie chciałby zobaczyć tej niezwykle rzadkiej rośliny na własne oczy. Obawiam się jednak, że wymagałoby to zapuszczenia się dalej w teren. A z punktu widokowego rozpościera się właściwie bezkresna panorama 360% na równinę turzycowiska. Jak pomyślę sobie, że miałabym się gdzieś tam teleportować, to nieco mnie to przeraża. Chyba można by się zgubić. Na szczęście mam na szyi kompas. Przy odrobinie szczęścia podczas spaceru po tutejszych punktach widokowych można podobno wypatrzeć łosia. Trzeba jednak pamiętać, aby wybrać ku temu odpowiednią porę dnia. PATRONI PRZYRODY Biebrzański Park Narodowy i okolice wprost naszpikowane są tablicami, rzeźbami i pomnikami upamiętniającymi patronów przyrody. Wspominałam już o impresjach artysty-fotografika Wiktora Wołkowa, którego imieniem ochrzczono jeden z biebrzańskich punktów widokowych i chyba słusznie, bo ze znajdującej się tam wieży widokowej roztacza się przepiękna panorama meandrującej Biebrzy. Pamiętam jak na studiach mieliśmy za zadanie tworzenie ciągów montażowych z Wołkowskich impresji. Powinnam gdzieś je jeszcze mieć. Może w wolnej chwili przeszukam swoje archiwa i coś Wam pokażę. Na większości wież widokowych znajdują się też podobizny św. Franciszka z Asyżu ogłoszonego w 1979 roku prekursorem ekologii przez Papieża Jana Pawła II, będącego jednocześnie patronem m.in. zwierząt (4 października jest oficjalnie dniem wspomnienia św. Franciszka w kościele katolickim, na ten dzień przypada również Światowy Dzień Zwierząt) i ornitologów. A w Tykocinie nie powinien Wam umknąć skromny pomnik, rzeźba w drewnie z podobizną Włodzimierza Puchalskiego. Znajduje się na uboczu tuż za mostem nad Narwią, idąc w stronę Zamku. Z początku myślałam, że to pomnik upamiętniający jakiegoś znanego Żyda lub choćby wiecznego tułacza. W końcu Tykocin kojarzy się przede wszystkim z kulturą żydowską. Jest w tym pomniku coś takiego, co czyni go ponadczasowym - postać trzyma aparat fotograficzny wykonany z drewna. Czy w erze cyfryzacji można by postawić piękniejszy pomnik fotografii analogowej, której przecież Włodzimierz Puchalski był mistrzem? Ten polski przyrodnik, myśliwy, fotograf i reżyser filmów przyrodniczych wsławił się jeszcze przed wojną mistrzowskimi ujęciami dziewiczej przyrody, które wówczas były prawdziwą rewelacją, a i dzisiaj pozostają niedościgłym wzorcem dla wielu fotografów przyrody. Choć Puchalski sam był myśliwym, kojarzony jest w szczególności z filmem o znamiennej nazwie "Bezkrwawe łowy". Oto fragment jedynego przedwojennego filmu reżysera, który przetrwał wojenną zawieruchę. To również jedyne zdjęcia Włodzimierza Puchalskiego sprzed wojny. TYKOCIN Oprócz licznych atrakcji oferowanych przez Biebrzański Park Narodowy, w okolicy znajduje się wiele historycznych miejsc wartych odwiedzenia, jak choćby Tykocin, w którym ostało się wiele śladów po tutejszej żydowskiej społeczności - dobrze zachowana część żydowska w oryginalnym układzie przestrzennym miasta, synagoga-muzeum i oczywiście liczne restauracje serwujące specjały kuchni żydowskiej. Panorama Tykocina. Po lewej charakterystyczny kwadratowy dach synagogi, po prawej górujące nad miastem wieże Kościoła Św. Trójcy Typowa żydowska zabudowa Tykocina. Tutaj z zachowanym charakterystycznym symbolem Gwiazdy Dawida To artystyczne ujęcie mapy Tykocina spodobało mi się chyba najbardziej spośród wszystkich. Zwłaszcza ze względu na rosnące na pierwszym planie malwy. Znajduje się na ścianie ogródka restauracji Tejsza (co po hebrajsku oznacza "koza"). Można tutaj skosztować tradycyjnych dań kuchni żydowskiej. Cymes, ryba w miodzie z rodzynkami, hamantasze - to zaledwie niektóre z tutejszych specjałów. Uwaga! Miód jest właściwie podstawowym składnikiem większości dań, więc przygotujcie się na to, że będzie Wam bardzo słodko! Dla odmiany coś bez miodu. Żydowski kawior - pasta z wątróbki, jajek i cebulki podawana na tradycyjnej macy z ogórkiem. Dla tych, którzy wolą więcej dodatków niż chleba. Na tyłach synagogi Synagoga od frontu Wnętrze synagogi w Tykocinie. Na ścianach modlitwy. Z ich treścią można zapoznać się na interaktywnym ekranie znajdującym się we wnętrzu. Dodatkowo można skorzystać z opcji elektronicznego przewodnika. Wystarczy pobrać przy wejściu sprzęt ze słuchawkami. Mnie najbardziej zachwyciło rozgwieżdżone sklepienie, a zwłaszcza motywy zwierzęce w dekoracyjnych obramowaniach modlitw na ścianach: obowiązkowo lwy, zające, ryby, ptaki choć nie zabrakło i wiewiórek. Zachęcam do przeczytania niniejszego opracowania w całości poświęconego roli zwierząt w sztuce żydowskiej: Potwory i wzory Już wkrótce więcej zielonych zdjęć znad Biebrzy i propozycji, gdzie się wybrać, co zobaczyć, gdzie dobrze zjeść. KOT W PODRÓŻY Podróż z kotem - czy to w ogóle możliwe? Okazuje się, że tak. Ważne jednak, aby odpowiednio się do takiej podróży przygotować. Podzielę się z Wami kilkoma wskazówkami, jak uczynić taką podróż możliwie jak najmniej uciążliwą zarówno dla Waszego pupila, jak i dla Was. Początkowo byłam sceptyczna, kiedy Łobuz zarządził, że zabieramy kotkę ze sobą. Mimo wszystko to kawałek drogi, a ja lubię jeździć na około i zatrzymywać się tu i tam - zrobić zdjęcie lub wejść do jakiegoś obiektu. Poza tym w dzień skwar z nieba, a w aucie to już wiadomo, że będzie jak w rozgrzanej puszce. No i jeszcze na dodatek jedziemy mimo wszystko w dzicz. Łolaboga, jak ma się niby ta kotka w tym wszystkim odnaleźć. W prawdzie podróżowała już ze mną, ale były to podróże pomiędzy dobrze znanymi jej zakamarkami. Podróż autem zawsze działa na nią uspokajająco i usypiająco, tak więc właściwie większą część podróży zawsze przesypia u mnie na kolanie, kiedy prowadzę. Czasami zmieni miejsce na fotel pasażera lub przemieści się na tylne siedzenie. Nie przeszkadza mi to absolutnie kierować pojazdem. Koty to bardzo samodzielne zwierzęta, które potrafią sobie prawie zawsze same poradzić. Dłuższy wyjazd był okazją do wyciągnięcia nowych wniosków. Dłuższy niż zwykle czas podróży sprawił, że oprócz standardowej miseczki z wodą na wycieraczce, doszła jeszcze miseczka z suchą karmą. Mokrą karmę Kilimandżaro dostała jeszcze przed wyjazdem. Z uwagi na upał uznaliśmy, że mięso może się popsuć i to bez sensu zabierać je ze sobą. Postanowiliśmy kupić coś pod drodze przy okazji zakupów na kolację. Sama wycieraczka szybko stała się z resztą dla kota punktem strategicznym. Było tam po prostu najchłodniej. Mimo włączonej na full dmuchawy i uchylonych okien, temperatura dawała się we znaki nawet nam, a klimatyzacji nie uznaję i nie obsługuję w swoim oldmobilu;) Jakoś daliśmy radę. Pod wieczór, gdy temperatura zaczęła opadać, wszyscy nabraliśmy ochoty na nocne życie :) Gdy dotarliśmy do celu, postanowiliśmy skorzystać z ostatnich podrygów zachodu słońca i pójść na spacer wzdłuż brzegu Biebrzy. No i pojawiło się pytanie: zabrać ze sobą kotkę czy nie? Póki co zajmowała strategiczną pozycję w aucie co raz to zeskakując w trawę i chowając się pod autem, bacznie obserwując nieznaną okolice. Takich przystanków zaserwowaliśmy jej kilka po drodze, żeby oswajała się z nowymi miejscami. Szybko zorientowaliśmy się, że kot podobnie z resztą jak człowiek zawsze szuka stałych punktów zaczepienia, takich swoistych pieczar, do których zawsze może się schronić i wszelkie wycieczki w plener zawsze kończą się kilkukrotnymi powrotami po śladach przed dalszą eksploracją. Takim punktem zaczepienia staje się auto, ale również my sami. Kiedy poszliśmy na spacer, wzięliśmy kotkę na rękę w obawie przed tym, żeby się nie wystraszyła i nie uciekła gdzieś w krzaki, a w tym półmroku byłoby ją naprawdę trudno znaleźć w tym gąszczu. Wyrywała się jednak zdecydowanie, więc postawiłam ją na ziemi i postanowiłam puścić, żeby zobaczyć, jak się będzie zachowywała. Wróciła w prawdzie kilka susów do tyłu, ale auto było poza zasięgiem wzroku, więc wróciła z powrotem do mnie, a jako że zauważyła, że Łobuz jest kawałek dalej z przodu pomknęła w jego stronę i tak właściwie podążała za nami krok w krok. Staliśmy się dla niej głównymi ruchomymi punktami odniesienia, za wyjątkiem być może epizodu z żabą, która stała się chyba pierwszą kocią żywą zabawką i nic i nikt nie było w stanie jej od niej oderwać. Nigdy nie przeszkadzajmy kotu w takich polowaniach - zwłaszcza małemu kotu. To dla niego prawdziwa lekcja życia! Ogólnie rzecz biorąc, spacer wzdłuż Biebrzy okazał się dla naszej kotki świetnym sposobem na wyszalenie się po długiej podróży. Byliśmy usatysfakcjonowani takim obrotem spraw. To znaczyło, że możemy pozwolić jej swobodnie się poruszać na terenie naszego obozowiska. I tutaj małe zastrzeżenie: ta zasada nie jest oczywiście bezwzględna. Nie puszczajmy kota zawsze i wszędzie. Kot świetnie radzi sobie z eksplorowaniem nowych miejsc, ale jet to dla niego mimo wszystko zawsze ekscytującym zadaniem, które łatwo może nabrać stresującego charakteru. Wystarczy hałas aut, tłum ludzi lub wiatr. To zaledwie niektóre z wielu czynników, które mogą wzbudzić w kocie niepokój, a wówczas trudno przewidzieć, jak się zachowa. Starajmy się ograniczać je do minimum. Inny kot lub pies są akurat najmniejszym problemem, bo nasz pupil ma już zapewne wyrobione instynktowne zachowania na takie sytuacje. Ja staram się swoją kotkę dodatkowo oswajać z psami mojej mamy lub dzikimi kotami na działce. To zawsze okazja do nowych doświadczeń i nauki nowych zachowań dla naszego pupila. Jeżeli nasz kot zaczyna się zachowywać nietypowo, np. normalnie zachowuje się spokojnie, śpi, odpoczywa, specjalnie nie szaleje, nie miauczy, a nagle zacznie to robić, to sygnał dla nas, że coś jest nie tak, że czegoś mu potrzeba, że się boi lub jest mu źle. W trakcie pobytu nad Biebrzą mieliśmy dwie takie sytuację. Jedna z nich miała miejsce podczas spaceru na punkcie widokowym. Myśleliśmy, że skoro dzień wcześniej tak sobie świetnie poradziła, to i dzisiaj będzie podobnie. Stało się jednak odwrotnie. Niespecjalnie chciała za nami podążać, zatrzymała się przy wieży widokowej i zaczęła miauczeć. Wzięłam ją więc na ręce i zeszliśmy w dół nad rzekę. Tam jednak zaczęła być jeszcze bardziej nerwowa. Puściłam ją, myśląc że może ma jakąś potrzebę. Znikła w gęstych wierzbach. Cały czas miauczała. Potem przestała. Zaniepokojona poszłam jej szukać. Zwabienie jej zajęło mi dłuższą chwilę. Wróciliśmy do auta i tego dnia już kotki nigdzie ze sobą w nie zabieraliśmy. Postanowiliśmy dać jej odpocząć od nadmiaru wrażeń. Dopiero pod wieczór, kiedy zrobiliśmy postój w lesie, sama wyszła myszkować. WNIOSKI: Otwarta przestrzeń, wiatr, mocne słońce - może się okazać, że to za dużo wrażeń na raz dla naszego kota. Jeżeli wyczujemy w jego zachowaniu niepokój, lepiej zostawmy go w aucie. Sprawdźmy, czy ma wodę i jedzenie, uchylmy okno, czy auto stoi w cieniu. Ograniczmy do minimum ilość niepokojących czynników. Druga sytuacja miała miejsce podczas powrotu. Kilimandżaro spała smacznie na kolanie Łobuza przez większość czasu i nagle zaczęła się wiercić. Przechodziła ciągle z jego kolan na moje kolana, drapała, miauczała, wędrowała po całym aucie jakby czegoś szukając. W końcu patrząc jej głęboko w oczy pomyślałam, że skoro woda, jedzenie nie przyniosły skutku, pewnie chodzi o grubszą potrzebę. Zatrzymał się więc na najbliższym przystanku autobusowym, wyciągnęłam worek z piaskiem i sypnęłam na tylną wycieraczkę. Bingo! Szybko poczuliśmy w powietrzu, że kotka załatwiła potrzebę. Napiła się jeszcze wody i poszła dalej smacznie spać. WNIOSKI: Kuweta w aucie to podstawa. Nie musimy wstawiać od razu standardowej kuwety do auta. Równie dobrze wystarczy duża podstawka pod doniczkę wypełniona najzwyklejszym piaskiem lub innym, do którego przyzwyczajony jest Wasz kot. Rodzaj piasku ma paradoksalnie niebagatelne znaczenie. Jeżeli kot przyzwyczai się do jednego, potem będzie go bardzo trudno oswoić z nowym, dlatego osobiście radzę najzwyklejszy w świecie jasny piasek z ogrodu, plaży lub znad brzegu rzeki. W ostateczności wystarczy rzucić piasek na wycieraczkę. Jeżeli chodzi o zapach - no, cóż, musimy się po prostu zatrzymać i wyrzucić zużyty piasek, opłukać kuwetę i przewietrzyć auto. Proste?! POMYSŁOWY DOBROMIR Zapomniałeś o drewnie na ognisko, a tutaj już prawie noc? Pomysłowy Dobromir nigdy Cię nie zawiedzie. Nad Biebrzę zajechaliśmy późnym wieczorem i złapaliśmy się na tym, że zapomnieliśmy wziąć ze sobą kilku awaryjnych kawałków drewna. A tu wokół ciemno, a las kawałek drogi stąd. Nauczona doświadczeniem z licznych podróży staram się zawsze mieć w zanadrzu choćby chrustowy starter. Nawet przygotowałam drewno, ale na tej krótkiej drodze, która dzieliła mnie od niego, ostatecznie go nie zapakowałam w natłoku innych zadań do wykonania, które w między czasie wpadły mi do głowy. Tak bywa i pewnie doskonale wiecie, o czym mówię. Gorączka przedwyjazdowa! Tak się jednak składa, że jestem typem osoby, która wozi ze sobą w bagażniku różne pozornie niepotrzebne rzeczy, które w ostatecznym rozrachunku przydają się w sytuacjach awaryjnych w podróży. Świetną alternatywą dla klasycznego ogniska okazała się zakupiona przeze mnie wcześniej świeca ogrodowa, a w rzeczywistości swojego rodzaju piec rakietowy z pieńka drewna, tzw. szwedzki palnik, który może być jednocześnie piecem i paliwem. Krótko mówiąc, to najzwyklejszy pieniek z dowolnego rodzaju drewna z wydrążonym otworem w środku i z boku. Ogrzeje, można na nim podgrzać obiad, daje również dużo światła. Citronella, którą nasiąknięty był znajdujący się wewnątrz knot przyniósł nam również ulgę w walce z biebrzańskimi komarami. Łobuz należy do tego typu ludzi, których komary wprost uwielbiają, a tego wieczoru nad Biebrzą było ich co nie miara. Nawet ja, która normalnie nigdy nie narzekam na ich towarzystwo, nie potrafiłam się od nich opędzić. Bałam się, że Łobuz zaraz wybuchnie albo wskoczy do auta i zostawi mnie tutaj samą. Wtedy przypomniałam sobie o tej "lampie ogrodowej":) Uratowała sytuację i dorównywała pod każdym względem urokowi klasycznego ogniska. Oczywiście szybko zorientowaliśmy się, że taki piecyk rakietowy możemy wykonać sami. Zajmuje mało miejsca, więc bez problemu można wozić go ze sobą w aucie. PLANOWANIE NA KOLANIE Spontaniczny wyjazd? Nieznana okolica? Zabrakło Ci czasu, aby zrobić research ciekawych miejsc, atrakcji i zakątków? Jesteś w kropce. Co robić? Oto kilka przydatnych wskazówek: 1. ZBIERAJ MAPY I WOŹ JE ZAWSZE W SCHOWKU Gdziekolwiek mnie nie rzuci, moją uwagę zawsze przykuwają darmowe mapy, przewodniki i wszelkiego rodzaju ulotki. Zawsze przeglądam takie rzeczy i zabieram ze sobą. Uwielbiam mapy. Z resztą dotychczas to głównie na nich i na pytaniu tubylców opierałam swoją orientację w terenie. Nie mam internetu w komórce i na czas wyjazdu telefon właściwie w ogóle idzie w odstawkę. Uważam, że wszechwiedza płynąca z internetu psuje przyjemność eksplorowania nieznanego na własną rękę. Zdecydowanie wolę już zabrać ze sobą stary PRL-owski przewodnik lub kartę z Atlasu Polski, choć bywa i, że o tym zapominam. Z pomocą przychodzą mi wówczas wspomniane wcześniej mapy. Częstokroć zdarza się, że odkrywam ich dodatkowe walory informacyjne, np. podczas pobytu nad Biebrzą znalazłam w schowku mapę Podlasie Rowerem, a na odwrocie mapy znalazłam skrócony opis wszelkiego rodzaju atrakcji, zabytków i miast na całym Podlasiu. 2. TELEFON DO PRZYJACIELA Właściwie to od tego zaczęła się nasza wyprawa nad Biebrzę. Spontanicznie rzucona przez Łobuza propozycja wyjazdu na weekend sprawiła, że ruszyłam wszelkie zatarte trybiki w swojej podróżniczej duszy i przypomniałam sobie, że kiedyś przy okazji mojego kolejnego wyjazdu nad Hańczę, znajoma zachwalała mi pewne miejsce nad Biebrzą. Rozbijanie namiotu na dziko nad samą rzeką w pięknym odludnym zakątku wprost idealnie odpowiadało chyba naszym obecnym potrzebom. 3. KTO PYTA, NIE BŁĄDZI Jeżeli pomimo to nadal będziecie odczuwać niedosyt informacji, zagadujcie do tubylców. Jeżeli po drodze minęliście jakąś agroturystykę, nie wahajcie się do niej zajrzeć. Całkiem możliwe, że odkryjecie jakieś fajne miejsce na kolejny pobyt, nawiążecie ciekawą znajomość lub dowiecie się o przepięknych miejscach nieopisanych w przewodniku lub pominiętych na mapie. No i oczywiście przy okazji otrzecie się być może o lokalny folklor, codzienne życie, a może usłyszycie jakąś ciekawą historię. JUŻ WKRÓTCE NA WYCIECZKI OSOBISTE!
Strumień bez wody. Deszcz z bezchmurnego nieba. Burza bez piorunów. Wąwozy - skupiska tajemnych mocy. Trudno powiedzieć, czemu tak naprawdę zawdzięczają swój magiczny charakter. Starodrzewowi, wszechobecnym starym wierzbom, zwodniczemu nurtowi rzeki, z którą stanowią nierozłączny tandem... Wąwóz w Zakroczymiu? Któż mógłby się spodziewać. Gdyby nie wspomniał mi o tym miejscu pewien znajomy, pewnie nigdy bym na to nie wpadła. Wreszcie po długim czasie postanowiłam się tam udać by przekonać się, czy faktycznie jest to miejsce aż tak zjawiskowe, jakim je opisują. Podobnie jak z wieloma innymi mazowieckimi magicznymi zakamarkami wcale nie było tam tak łatwo trafić. Wyprawa w poszukiwaniu nadwiślańskiego wąwozu skłoniła nas do wykorzystania pobliskiej grobli jako punktu widokowego. Po wąwozie ani śladu, ale okazało się, że to przypadkowe miejsce jest prawdziwym skansenem wodnej roślinności. Zbudowana z kamieni i gruzu grobla okazała się idealnym siedliskiem dla wielu roślin na dodatek w pełnym rozkwicie, m.in. łączenia baldaszkowego, żabieńca babki wodnej, strzałki wodnej, rdestu ziemnowodnego, jeżogłówki i wielu innych imponujących okazów. Nie zabrakło również zaskrońców, które wydawały się nie być do końca obyte z człowiekiem. Prawie, a bym na jednego nadepnęła. Innego z kolei dostrzegłam przypadkiem robiąc zdjęcia w kępach różowo kwiecącego się rdestu, gdy smacznie spał zwinięty w kłębek jak kot. Chyba był bardziej zaintrygowany moim widokiem niż ja jego, bo zanim umknął, przyglądaliśmy się sobie dłuższą chwilę. Na grobli. Jak widać, pogoda była niezwykle zmienna, choć właściwie nie padało, a burza jakimś cudem nas ominęła. Przepiękne kwiaty baldachów łączenia baldaszkowego nie umknęły uwadze bzygowi pospolitemu, który lubuje się w składaniu jajeczek na wszelkiego rodzaju kwieciu. Wbrew powierzchowności nie ma zbyt wiele wspólnego z groźną osą, a jego larwy, podobnie jak larwy biedronek, są niezwykle pożyteczne, ponieważ zjadają mszyce. Zaskroniec spał spokojnie zwinięty w kłębek pod kamieniem obrośniętym rdestem. Gdybym zachowywała się ciszej, pewnie nawet by się nie obudził. Ochrzciłam zaskrońca misiem uszatkiem wśród węży ze względu na żółte plamy nad oczodołami. Z ciekawostek, według ludowych wierzeń obecność tego węża wróży szczęście domowi, który odwiedza. Trudno się więc dziwić, że w średniowieczu gospodarze wystawiali miskę z mlekiem przy wejściu, żeby zyskać w swoim dobytku dobrego ducha. A czy zaskrońce faktycznie gustują w mleku, to już inna sprawa. Po tym jakże zjawiskowym przystanku, udaliśmy się z powrotem po śladach do centrum Zakroczymia, wiedzeni instynktownym przeczuciem, że to właśnie tam znajdziemy to, czego szukamy. Intuicja nas nie zawiodła. Niepozorne betonowe schody powiodły nas na tereny NATURA 2000. W prawdzie za tablicą był wzorcowy trawnik, ale na szczęście wierzba polska nigdy nie zawodzi, więc udaliśmy się w przeciwnym kierunku śladem jej kolejnych starych okazów. Pewnie gdybyśmy nie spotkali przypadkowej pary zmierzającej nad rzekę nigdy byśmy nie zgadli, którą drogę wybrać. Wiedzie ona dzikim traktem obrośniętym a jakże! wierzbami. Nie ma tutaj żadnych tabliczek ani kierunkowskazów. Sam wąwóz, podobnie jak i miasto jest miejscem specyficznym. Trochę dziwnym, trochę dzikim. By faktycznie poczuć klimat wąwozu trzeba zboczyć z głównej ścieżki w leśny gąszcz i kierować się wymytą przez spływającą po ścianach wodę piaszczystą ścieżką. Nosi ona jeszcze ślady wczorajszej ulewy. Miejscami wilgotna ziemia zapada się pod nogami. Jest dziko, mrocznie i jakoś nieswojo. Wąwozy mają w sobie to coś. Trudno to opisać. Po prostu wydają się skupiskiem jakiś dziwnych mocy. Stare brzozy obrośnięte bluszczem prezentowały się niezwykle majestatycznie na wyniesieniach ścian wąwozu szczególnie na tle ciemnych burzowych chmur. Wierzb co nie miara. Jak by się lepiej przyjrzeć, możnaby dostrzec w co poniektórych człekokształtne podobieństwa. Czasem jakby łypały na przechodnia mrocznym okiem z czeluści dziupli... O czym szumią wierzby... Za dawnych czasów uważano wierzby za siedlisko złych mocy. Ciekawe, co za chochlik zamieszkał w tej, pod którą przysiedliśmy nad brzegiem Wisły. Choć świeciło słońce, w pewnym momencie na nasze głowy zaczęły padać krople. Zdziwieni zaczęliśmy się rozglądać za ciemną chmurą, ale jedyne, co zdołaliśmy dostrzec, to zbliżającą się po wodzie ścianę deszczu. Równie szybko jak się pojawiła, tak też i umknęła dalej, zraszając nas uprzednio sowicie rześkim prysznicem kropelek wody. Takie dziwy. Świtezianka jakaś.
Gdzie na myśl pochopną z nieba lecą kamienie, a zbłąkanego groźne mierzą lica, ponure to komnaty osnute od dawien dawna mgłą niepamięci. O Chwało! kroczysz dumnie po gruzach niegdysiejszej potęgi nawet w łachmanach i z uciętą głową. Spichlerz nad Narwią - miejsce, które zawsze chciałam odwiedzić. Wreszcie zaliczone! Każdy kojarzy to miejsce! Jeden z najbardziej rozpoznawalnych zabytków na Mazowszu! I każdy zastanawia się, jak tam dotrzeć. Sama udałam się kiedyś na wycieczkę rowerową do Nowego Dworu. Łącznie 100 kilometrów tam i z powrotem. Przejechałam trzy mosty i nie znalazłam drogi do spichlerza. Ostatnio wybraliśmy się tam w tym samym celu z Łobuzem. Dotarliśmy aż nad sam brzeg Wisły by z żalem stwierdzić, że jeżeli chcielibyśmy dotrzeć do spichlerza pozornie najprostszą drogą, a więc prawym brzegiem, nie ominęłoby nas pokonywanie bocznego kanału wody wpław. Wszelkie inne drogi również prowadziły na manowce, a po drodze napotkaliśmy wiele osób, które podobnie jak my bezskutecznie błądziło w poszukiwaniu drogi do budowli. W końcu organizowano tam już tak wiele zorganizowanych wycieczek. Musi więc istnieć jakieś rozsądne dojście. Ostatecznie wróciliśmy do domu i przetrząsnęliśmy cały internet, włącznie z mapami, i bingo! Trzeba było jednak zboczyć wąską ścieżką wzdłuż Mostu im. Józefa Poniatowskiego na lewy brzeg i tamtędy dyskretnie przemknąć wzdłuż terenu wojskowego by osiągnąć upragniony cel. Jak to się mówi: do trzech razy sztuka. Tym razem udało się! Było warto, bo miejsce okazało się naprawdę magiczne! Brama główna z otaczającym ją morzem białej koniczyny doprawdy robi wrażenie. Jawi się niemalże niczym wrota do innego wymiaru. Monumentalność to chyba najlepsze określenie. W pozbawionym głowy popiersiu płaskorzeźby stanowiącej oprawę monumentalnej bramy głównej do spichlerza, znalazł sobie oratorium gołąb o nie gorszej powierzchowności. Chyba dobrze mu się tu żyje, bo i dobrze był odżywiony i piórka miał wyraźnie bardziej barwne od swoich miejskich kuzynów. Miejsce to musi mieć dobrą akustykę, bo nawet gruchanie gołębia nabrało jakby magicznych wydźwięków. Wnętrze budowli z początku odstrasza widokiem wiszących na cienkiej siatce cegieł sklepienia. Wejść? Nie wejść? Oto jest pytanie. Kruszący się na głowę tynk nie powinien dziwić. Jak pójdzie się wgłąb, sklepienie wygląda lepiej i człowiek zaczyna się czuć pewniej. A warto, bo parter poprzedzielany jest licznymi przejściami, które przywołują na myśl coś w rodzaju labiryntu tuneli z licznymi prześwitami i schodami prowadzącymi nad brzeg Narwi, z którą fundament budowli niemalże się styka. W okresach wysokiej wody, budynek pewnie musi być nawet podtapiany. To dopiero musi być przygoda wpłynąć do środka kajakiem. Jak dotąd widziałam ze znajdującej się na przeciwległym brzegu Wieży Czerwonej Twierdzy Modlin, jak właśnie to kajakarze tutaj docierali. Z pewnością taka kajakowa wycieczka jest świetnym pomysłem, bo można wówczas przyjrzeć się budowli zarówno od strony wody, jak również kulturalnie podpłynąć pod same schody prowadzące do labiryntu komnat. Z zewnątrz mozaika licznych otworów okiennych nabrała nowego wymiaru. Przez wiele z nich prześwituje niebo, przez inne porastająca wnętrze bujna łąka. Znajdą się również większe otwory, przez które można zobaczyć przeciwległy brzeg, choć oczyma wyobraźni można by równie dobrze zobaczyć w nich tajemne przejścia do innych światów. Na fasadzie wciąż ostały się maszkarony przedstawiające jakby twarze o różnych strasznych wyrazach twarzy. Ponoć ich funkcją było krycie otworów wentylacyjnych budynku. Kto w dzisiejszych czasach siliłby się na podobny artyzm?! Bo te przerażające fizjonomie są w istocie niezwykle kunsztownymi rzeźbami, z których światłocień wydobywa niezwykłą wręcz głębie wyrazu. Wciąż jednak zastanawia mnie, czy te powykręcane w strasznych grymasach twarze nie miały pełnić jeszcze jednej dodatkowej funkcji, a mianowicie najzwyklej w świecie budzić trwogę wśród prostego ludu, który w tamtych czasach zapewne wierzył w różne straszydła zamieszkujące lasy, łąki, brzegi wód. Jakby postawić się w sytuacji takiego prostego rybaka, który w mglisty poranek przemierza rzekę i nagle widzi, jak z mgły wyłania się potworna maska, a potem kolejne... to musiało robić wrażenie na prostym człowieku wierzącym w zabobony. Taka budowla musiała budzić trwogę. Z ciekawostek najbardziej zaskoczyła mnie informacja o tym, że spichlerz powstał w latach 1838-1844 według projektu polskiego architekta Jana Jakuba Gaya (reprezentanta historyzmu* w sztuce), a inwestorem był Bank Polski. Intrygujące jest również to, że nie był to jedynie magazyn zboża dla pobliskiej Twierdzy Modlin, ale również budowla, która mogła pełnić funkcje obronne. Ponoć na pierwszej kondygnacji spichlerz zaopatrzony został w otwory przystosowane do prowadzenia ognia artyleryjskiego, a także ognia z broni palnej. * nurt w XIX-wiecznej architekturze światowej, polegający na naśladownictwie stylistyki minionych epok. Kierunek nietwórczy i eklektyczny, polegający na zaniechaniu dążenia do stworzenia stylu, odpowiadającego aktualnym warunkom historyczno-społecznym, na rzecz naśladowaniu przeszłych wielkich stylów w sztuce i architekturze (wikipedia). Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że spichlerz miał jeszcze lewe skrzydło, pomyślałam, że pewnie zawaliło się ze starości, podobnie jak inne poziome segmenty, choć zastanawiające było dla mnie to, że część centralna i wschodnia były w całkiem dobrym stanie, a cegła, z jakiej wykonano budowlę, musiała być doprawdy dobrej jakości, skoro przetrwała do naszych czasów. Spotkałam się już z przypadkami dobrego zachowania ceglanych budowli, m.in. na cmentarzu ewangelickim we wsi Koszajec, gdzie ponoć okalający cmentarz mur został zasponsorowany przez jednego z niemieckich osadników, a na potrzebę jego budowy sprowadzono cegłę aż z Niemiec, bo ponoć ta lokalna polska miała złe proporcje składników, co czyniło ją mniej trwało. Dopiero po powrocie doczytałam się, że zachodnie skrzydło zostało wyburzone za czasów komuny przez władze PRL-u. Ponoć na potrzeby odbudowy zrujnowanego kraju, choć niektórzy twierdzą, że gruz wykorzystywano również na cele prywatne. Była to dla mnie informacja dość szokująca z uwagi na monumentalny charakter budowli, który przecież mógłby zostać z łatwością wykorzystany na potrzeby ówczesnej propagandy. Tak się jednak nie stało. Ponoć gdyby nie starania prof. Jana Zachwatowicza, naczelnego architekta odbudowującego Warszawę, budynek zostałby zapewne całkowicie rozebrany i nie przetrwałby do naszych czasów. Zastanawiające jest to, że choć budowla wciąż budzi ogromne zainteresowanie zarówno osób prywatnych, jak również filmowców (spichlerz zagrał rolę Zamku Horeszków w ekranizacji poematu Adama Mickiewicza w reżyserii Andrzeja Wajdy), nie widać zbytnich starań o to, aby zapobiec jej dalszej degradacji, a szkoda, bo moim zdaniem, to doprawdy perełka mazowieckiej architektury.
Każda okazja, aby ruszyć się z czterech ścian w świat, jest moim zdaniem bezcenna. Nie zawsze możemy jednak mieć zawsze to, czego chcemy tak jak chcemy tu i teraz. Czasami i w podróży musimy iść na kompromis. Na przykład, kompromis z czasem. Oto kilka migawek z Kudowy-Zdrój, jednego z najstarszych uzdrowisk Polski i Europy, uchwyconych na łapu-capu. Leśny Lud. Rzeźba wkomponowana w Górę Parkową niedaleko budynku sanatorium Bristol. Ponoć pretenduje do miana jednej z głównych atrakcji, a z pewnością jednego z najważniejszych miejsc pamiątkowych zdjęć w Kudowie-Zdrój. Nie da się zaprzeczyć, że rzuca się w oczy. Z kolei ze szczytu Góry Parkowej rozpościera się piękna panorama miasta. Na pierwszym planie rzeźba przypominająca o melomańskim charakterze miasta. Od 1962 roku odbywa się tutaj cyklicznie Międzynarodowy Festiwal Moniuszkowski. W tym roku będzie to już jego 55 edycja.
Okna sanatorium wychodzą na z pozoru zwyczajny park. Rosną w nim jednak drzewa o imponujących pniach i koronach. Choć zima dawno ogołociła otaczający krajobraz z żywych barw, korony tych drzew wciąż są gęsto usłane rudymi listkami. Ten majestatyczny pień należy do grabu pospolitego Carpinus betulus L. W duchu darwinowskiego zbieractwa oczywiście nie omieszkałam zebrać trochę próbek. Może na wiosnę uda się wyhodować z nasion kilka sadzonek. Oczywiście graby pospolite to niejedyne unikatowe okazy w Kudowie-Zdrój. Znajduje się tu wiele więcej nie tylko zabytkowych europejskich, ale również egzotycznych drzew i krzewów. Poza tym Kudowa-Zdrój zachwyca niebagatelną architekturą, kryje wiele urokliwych zakamarków, a w okolicy znajduje się wiele ciekawych atrakcji. Choćby Park Narodowy Gór Stołowych - jedno z pasm górskich w łańcuchu Sudetów. Przykład nielicznych w Europie gór płytowych. Choć nie mają one niestety potencjału narciarskiego, w pobliskich miejscowościach, np. Zieleńcu, znajdują się liczne stoki narciarskie. Warto więc skorzystać z okazji i zafundować sobie choćby kilka symbolicznych zjazdów.
Niepozorne miejsce na mapie Gminy Serock. Na tyle niepozorne, że długo zbierałam się w sobie by zbadać, co też kryje jego nazwa. Po majowym zwiedzaniu wąwozów Sandomierza obawiałam się chyba tego, że Wąwóz Szaniawskiego tylko z nazwy brzmi dumnie, a rzeczywistość może mnie niestety przykro rozczarować. Tym bardziej przy -15 stopniowym mrozie. Dobra rada: gdy tylko zaczynamy dorabiać sobie do rzeczywistości filozofię, lepiej od razu uciekajmy i zatrzaśnijmy tej naszej filozofującej części drzwi przed nosem. Mimo słońca, aura tego zimowego dnia była dość wymagająca. Zasypane drogi, oblodzona nawierzchnia i siarczysty mróz. Gdy zatrzymałam się by zapytać o drogę do wąwozu, przemarznięty przechodzień patrzył na mnie jak na kosmitę. Jego mina wyrażała sobą retoryczne pytanie: Kto w taki mróz wybierałby się do wąwozu?! Jak się wkrótce okazało na przylegającym do rezerwatu parkingu - nikt. I słusznie, bo po pierwsze nie przepadam za tłumami, a po drugie, przepraszam za kolokwializm, piździło jak w kieleckim. Niemniej jednak idąc za myślą: "Postaw się, a zastaw się", nie mogło być chyba dla mnie większej zachęty do eksploracji rezerwatu jak te tajemnicze wrota na zdjęciu powyżej. Do wąwozu prowadziła opadająca w dół kręta oblodzona gruntowa droga wijąca się wśród stopniowo coraz bardziej piętrzących się po bokach pagórków usianych wiekowym starodrzewem. Wiele pni rosnących tam drzew miało doprawdy imponujące średnice. Nie dziwiły więc migoczące wszędzie zielone tabliczki informujące o zabytkowym charakterze drzew. Momentami ten leśny pejzaż przywodził na myśl obrazy niemieckich romantyków, w szczególności Caspara Davida Friedricha. Wiekowy drzewostan mimowolnie skłaniał do refleksji nad ulotnością żywota. Koniec drogi wyznaczał brzeg Narwi. Niezwykle z resztą malowniczej w tym odcinku. Wąwóz Szaniawskiego to najmniejszy spośród rezerwatów znajdujących się w obrębie Gminy Serock. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to miejsce pod wieloma względami niezwykle atrakcyjne. PEJZAŻ SENTYMENTALNY Na terenie rezerwatu znajdują się między innymi ruiny niegdyś drewnianego dworku rodziny Szaniawskich, który spłonął pod koniec lat 70-tych. Ostały się ceglane filary bramy wjazdowej, reprezentatywne kamienne schody ogrodowe, ruiny piwnic i zabudowań gospodarczych. Wokół pozostałości drzewostanu parkowego. Swojego rodzaju sentymentalny park - skromna wersja nieborowskiej Arkadii. Warto poświęcić chwilę patronowi rezerwatu - literatowi Jerzemu Szaniawskiemu urodzonemu w pobliskim Zegrzynku pod koniec XIX wieku, którego uważano za najwybitniejszego, obok Stanisława Ignacego Witkiewicza, dramaturga polskiego okresu dwudziestolecia międzywojennego. Na terenie parku nie brakuje licznych tablic upamiętniających zarówno literata, jego twórczość, jak i całą jego rodzinę. MUZEUM LODOWEJ RZEŹBY Oczywiście mnie najbardziej zachwyciły misterne wyczyny dziadka mroza. Gdy spacerowałam wzdłuż brzegu Narwi, nie mogłam nadziwić się wszystkim tym lodowym kreacjom. Wciąż zachodzę w głowę, jakie siły musiały na przestrzeni dni oddziaływać na brzeg rzeki, aby możliwe było powstanie równie przedziwnych lodowych tworów. Studiowanie tego muzeum lodowych rzeźb zaabsorbowało mnie na tyle, że daleko już potem nie uszłam. Lodowaty wiatr przenikał do szpiku kości. Jeszcze ostatni rzut okiem na malowniczy widok koron drzew uśpionych w lodowej toni i ostatecznie zdążyłam wskoczyć do auta zanim jeszcze straciłam kompletnie czucie w stopach. Niemniej jednak odjeżdżałam zadowolona. To, co zastałam na miejscu, przerosło moje wszelkie oczekiwania. Pierwsze koty za płoty. Z GÓRKI NA PAZURKI Podejścia numer dwa podjęłam się już razem z Łobuzem. Choć pogoda i tym razem nie rozpieszczała, z dwojga złego wolę chyba słońce, mróz i przenikliwy wiatr niż pochmurne niebo i śnieg w butach, przeszliśmy wąwóz od początku do końca. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że Wąwóz Szaniawskiego to idealne miejsce na spacery zarówno dla tych, którzy zaliczają się do typu niedzielnych spacerowiczów, ale również i dla tych, którzy preferują opcję nieco bardziej wyczynową. Jak wspominałam wcześniej teren jest tutaj bardzo urozmaicony, wypiętrzony w liczne pagórki i wzniesienia, stanowi więc swoisty substytut uroków wspinaczki górskiej dla tych, którzy akurat w góry wybrać za bardzo się nie mogą. Dla tych, którzy preferują mniej ekstremalne klimaty, wzdłuż brzegu Narwi biegnie normalna ścieżka z licznymi malowniczymi punktami widokowymi zarówno na rzekę, jak i na wzniesienia wąwozu. Bliskość wody i swobodny dostęp do linii brzegowej stanowi oczywiście idealne warunki do uprawiania wędkarstwa i sportów wodnych, choć w tej kwestii radziłabym się jeszcze upewnić, czy na pewno wolno uprawiać te czynności na terenie samego rezerwatu. SZCZYPTA TEORII: WĄWOZY Wąwóz Św. Jadwigi w Sandomierzu Wąwozy to bardzo specyficzne twory. Te głębokie okresowo odwadniane suche doliny cechują się stromymi, urwistymi zboczami i płaskim dnem. Powstają wskutek erozji dennej wód w skałach średnio spoistych, tj. gliny, lessy, iły. Mogą mieć długość do kilkunastu kilometrów i być głębokie do stu metrów. Łączna długość wąwozów w Polsce wynosi aż ok. 35 000 km! Występują najczęściej na wyżynach (najwięcej lessowych w okolicach Kazimierza Dolnego na Wyżynie Lubelskiej, krasowych na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej), w górach (m.in. Pieniny, Tatry, ale też w Ojcowie! Gorąco polecam Ojcowski Park Narodowy) oraz na zboczach dużych pradolin i dolin rzecznych, np. w Dolinie Dolnej Wisły. Daleko im do najdłuższego wąwozu w Europie, który ma długość 18 kilometrów i aż 1200 metrów spadku. To wąwóz Samaria na Krecie.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Wspólna praca nad mapą marzeń ze mną może przypominać prawdziwą kombinację alpejską, z której wynika ostatecznie coś na kształt róży wiatrów... To, co widzicie powyżej, to dopiero początek. To zaledwie zarys mapy marzeń - cel, do którego będziemy dążyć albo raczej powoli dochodzić do tego, jak go osiągnąć, bo póki co mamy właściwie tylko to nieco przerysowane ;) wyobrażenie naszej łajby. Przed nami wybór projektu jachtu, kursy i szkolenia, spotkania z ludźmi, nauka nowych umiejętności, dużo pracy manualnej, dużo czytania, dużo wody. Zapowiada się naprawdę ciekawie i ekscytująco!
Powyższa mapa marzeń to efekt naszego udziału w warsztacie Katarzyna Łuka zaprasza do pracy nad swoimi marzeniami, o którym to wydarzeniu wspominałam Wam już wcześniej na facebooku. Jak większość wydarzeń, którymi dzielę się z Wami na Wycieczki Osobiste, i to nie było przypadkowe. Kasię poznałam już wcześniej. W sierpniu zeszłego roku wzięłam udział w cyklu czterech warsztatów przez nią prowadzonych i bardzo mile je wspominałam. Wiedziałam, że praca z nią z pewnością jest okazją do znalezienia motywacji i pozytywnej energii do działania, a tego właśnie potrzebowałam i uważałam, że przydałoby się również Nam - mi i Łobuzowi. Przede wszystkim chodziło o to, abyśmy razem z Łobuzem określili jakiś wspólny cel-marzenie, do którego będziemy razem dążyć. Coś takiego, co zjednoczy nas we wspólnym działaniu i konstruktywnym spędzaniu czasu razem. Na warsztaty udaliśmy się z jednomyślnym postanowieniem stworzenia jednej mapy marzeń - Naszej mapy marzeń, a opuściliśmy z jasno określonym wspólnym celem. Pewnie zastanawiacie się, skąd właściwie wziął się cały ten pomysł na budowę własnej łajby i rejs dookoła świata. A tak, zapomniałam wspomnieć, że postanowiłam, że nie będziemy się rozmieniać na drobne i od razu zamierzymy sobie ambitny cel opłynięcia świata :) Ja zaczęłam ostatnio coraz bardziej tęsknić za żaglami. Odkąd przed wyjazdem do Australii przeczytałam książkę "Australia kusząca obietnicą" Tadeusza Zimeckiego, zamarzyło mi się jeszcze raz w życiu przeżyć jakąś żeglarską przygodę. Najlepiej równie ekscytującą, jak ta opisana przez Zimeckiego. Wciąż buzia mi się śmieje, jak tylko sobie przypomnę jeden z zabawnych cytatów z książki: "[..] - Samolot, proszę szanownego - mówi steward - to jedno wielkie załganie i bluźnierstwo. Trzeba zobaczyć świt na Biskaju, foki koło Kapsztadu, musi szanownemu panu zapachnieć Dniem Ostatecznym. Dobrze jest chociaż jeden raz wzywać na pomoc Serdeczną Matkę, dać się obezwładnić samotnością, nieokreśloną grozą, wyobrażać sobie, że się przepadło na wszystkie czasy w zimnych, obojętnych ciemnościach morza… [..]". Po takiej lekturze chętnie zamieniłabym swój luksusowy lot do Australii na rejs. Oczywiście w charakterze członka załogi :) A tak na marginesie, warto jest czasami wrócić do swoich refleksji z lektury sprzed kilku lat: Ten steward musiał chyba być spod mojego znaku zodiaku. Jakbym słyszała siebie:) Nic więcej dodać, nic ująć, nie można było mnie, kapryśnego czytelnika, odpowiednik inkwizycyjnej próby trzech stron, wziąć bardziej za gardło niż decydując się na 2-miesięczną wyprawę łajbą do Australii. Uwielbiam morskie klimaty. Zawsze marzyła mi się taka morska wyprawa - pisałam we wpisie poświęconym lekturze książki. To niebywałe, że od tamtego czasu jeszcze mi się nie odmieniło. Być może paradoksalnie w choć jednej rzeczy jestem konsekwentna. Oczywiście to nie jedyna inspiracja. Po drodze odkryłam jeszcze dokument z rejsu tratwą Kont-Tiki Thora Heyerdhala, beletrystyczne "Cmentarzysko Zapomnianych Statków" Arturo Perez-Reverte naszpikowane wręcz fachową wiedzą, nie spałam po nocach, czytając z zapartym tchem o kolejnych wyprawach na Wyspę Wielkanocną. Wierzę w to, że nasze życie jest pełne takich tajemnych znaków, które cały czas nam się objawiają, przyciągają nas, choć nie zawsze potrafimy je dostrzec i prawidłowo odczytać. Trzeba być bacznym obserwatorem, aby połączyć je wszystkie w całość. Takim swojego rodzaju astronomem własnego przeznaczenia. Kierować się intuicją. Być spontanicznym. Iść za tym, co podpowiada ten wewnętrzny głos. By móc wreszcie zobaczyć wyraźnie na tym rozgwieżdżonym niebie swoją własną gwiazdę polarną. Już długo nosiłam się z zamiarem odświeżenia swojej wiedzy z zakresu żeglarstwa. Gdy więc żeglująca koleżanka podzieliła się ze mną informacją o wykładach teoretycznych z zakresu przygotowania do egzaminu na żeglarza jachtowego, nie zastanawiałam się ani chwili i pojechałam na pierwszy wykład. Odkąd zrobiłam patent, wiele się pozmieniało. Gdy więc wreszcie dokopałam się w swoim osobistym archiwum do mojego żeglarskiego prawa jazdy, przeżyłam lekki szok - od tego czasu minęło ponad 10 lat! Jednocześnie w Łobuzie rozbudziłam chyba dawne marzenie o budowie jachtu i rejsie po morzu. Sam ma na koncie przygodę życia - rejs dookoła świata na pokładzie jednego z niegdyś największych statków pasażerskich świata Grand Princess, jako członek załogi. Jakiś czas temu obiecałam Wam z resztą wywiad z nim na ten temat - praca jako sposób na podróż życia. Nawet pojechaliśmy do Gdyni w odwiedziny do jego starego znajomego Grubasa. Chłopaki nie widzieli się sto lat. W każdym razie, Łobuz zaczął mi podsyłać jakieś linki z projektami jachtów i pytać, który podoba mi się najbardziej, a ja jestem chłodną realistką i najważniejsze jest dla mnie zawsze to, aby wszystko było przede wszystkim praktyczne, a po morzach przecież nigdy nie żeglowałam, jaki więc byłby sens kierowania się tylko estetyką wykonania, skoro morski rejs, jak już się wywiedziałam z lektury książek i rozmów z różnymi osobami, to nie przelewki. Ostatecznie chyba nieco zgasiłam zapędy Łobuza swoim ciętym "To zależy...". Nie zabrakło jednak i miejsca i czasu na odrobinę fantazji, bo oto nagle z dnia na dzień dowiedziałam się o warsztacie z Kasią Łuką, którego przedmiotem miało być stworzenie mapy marzeń. Intuicja podpowiadała mi, że nie powinno Nas na tych warsztatach zabraknąć. I tak oto fantazja rozerwała na strzępy mój chłodny realizm, a na środku kartki znalazło się zdjęcie Daru Pomorza :) którego to ostatecznego przyklejenia raz a dobrze podjął się sam Łobuz, pieczętując tym samym Nasz szalony los. Los dwóch szalonych wilków morskich "to be", bo jeszcze długa droga przed nami do realizacji tego szalonego marzenia! Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Ot tak zwyczajnie niezwyczajnie postanowiliśmy Nowy Rok przywitać na rowerach. Mimo siarczystego mrozu okazało się to być świetnym pomysłem. Nie zabrakło również słońca! Panorama Serocka nad Narwią! To tu właśnie Narew łączy się z Bugiem i kończy swój bieg w Jeziorze Zegrzyńskim, a gdzieś tam w oddali mglista biel spowija pobliski Nieporęt. Muzeum kryształów na świeżym powietrzu. Nic tylko chwycić za lupę i podziwiać te zadziwiające mikrotwory natury! A tego dnia można było akurat zobaczyć wiele przykładów takiej radosnej twórczości Dziadka Mroza! Kalina koralowa (Viburnum opulus L.) od razu zwróciła moją uwagę. Mam słabość do takich meksykańskich akcentów. Po raz pierwszy spotkałam się z tą rośliną w Ojcowskim Parku Narodowym. Wówczas był to właściwie jedyny kolorowy żywy akcent w marcowym krajobrazie Ojcowa, pomijając barwną, aczkolwiek senną w tym okresie drewnianą zabudowę. Tym razem drzewka rosły w dużo większej ilości nad przylegającym do Narwii kanałem. Postanowiłam wywiedzieć się czegoś więcej na temat tego krzewu. Okazało się, że w tradycyjniej medycynie roślina ta był niezwykle ceniona zwłaszcza za swoje lecznicze właściwości przeciwkrwotoczne oraz łagodzące kobiece dolegliwości. Zastosowanie miała w szczególności kora, ale również owoce. Choć w surowej formie trujące, po odpowiednim spreparowaniu również mogą być wykorzystane do przygotowania nalewek, konfitur i syropów. Spłoszona przez nas czapla obserwuje nas z oddali na rozświetlonym słońcem polu. Wschodni brzeg Narwii to wciąż tereny zasadniczo dzikie. Niezagospodarowane przez człowieka, pozostawione same sobie. Okoliczni mieszkańcy nie mają więc oporów w zbieraniu drewna na opał. Dzikość brzegu sprzyja oczywiście bogactwu fauny i flory. Naszą uwagę przykuł tego dnia ten oto widoczny na zdjęciu dziwny twór. Jako osoba wychowana na serialu "Z Archiwum X" w pierwszej kolejności nieco się zestrachałam, co to za dziwoląg; potem skojarzyło się mi się to z rożnymi tworami natury, jakie widziałam w Australii; razem z Łobuzem próbowaliśmy rozstrzygnąć, kto mógłby być właścicielem owego domostwa. Tym bardziej, że nie było to jedyne takie gniazdo, jakie zauważyliśmy na przybrzeżnej olszynie. Uznałam, że musi to być jakaś mała i lekka istota. Jakieś owady, np. osy lub dzikie pszczoły, albo jakiś mały ptak, w końcu nawet sokół mimo swej majestatyczności, wbrew pozorom jest lekki jak przysłowiowe piórko. Ile więc może ważyć taka mała sikorka?! Gdy sięgnęłam dzisiaj po swoją ptasią biblię "Jaki to Ptak?" (Walter Cerny, Karel Drchal) okazało się, że właścicielem tego wiszącego domku na drzewie musi być nie kto inny, ale Remiz (Remiz pendulinus). To ptak lęgowy o wiele mniejszy od wróbla występujący w rozproszeniu na terenach obfitujących w wodę, na łęgach nadrzecznych, torfowiskach i stawach. Gniazdo remiza przypomina taki oto woreczek z bocznym kominkiem wejściowym zawieszony nisko nad wodą, na cienkich końcach gałązek. Ptak buduje je najczęściej z miękkiego puchu roślinnego lub zwierzęcego i przetyka włóknami roślinnymi. Jest to ptak koczujący, który zasadniczo nie opuszcza Polski na zimę. Wszystko się zgadza.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Niniejszy tekst jest kontynuacją wcześniejszego wpisu Wycieczki Osobiste: podróż na koniec świata. Jeżeli chcesz zapoznać się z pierwszą częścią relacji z podroży na koniec świata, wejdź na: http://viktoriatucholka.weebly.com/wycieczki-osobiste/wycieczki-osobiste-wyprawa-na-koniec-swiata WYMARZONE ODLUDZIE Parkujemy naszą kombilandarę we wskazanym miejscu i postanawiamy nieco się rozejrzeć. Jak dla mnie pięknie! Zwłaszcza w tych zaiste przyzwoicie zimowych okolicznościach przyrody! Biało wszędzie. Wszystko białe. Chyba tylko ta biel daje wciąż dniowi przewagę nad niechybnie zbliżającą się nocą. Idziemy kawałek w górę drogi. Za wzniesienia roztacza się ładny widok na całe gospodarstwo. Domek, padoki, stajnie wszystko spowite w sowitej warstwie śniegu. Przy drodze dwa pokaźne dęby-bliźniaki. Wokół bezkresne przestrzenie pól, które w lecie złocą się zbożem. Znam ten widok tylko ze zdjęć znajomych. Nie miałam dotąd okazji odwiedzić Łyny w lecie. Próbuję wyobrazić sobie to zboże – szum łanów, zapach kłosów, złociste odblaski. A co więcej próbuję wyobrazić sobie te cwałujące konie, o których rozmawiali przy okazji ostatniej jazdy koledzy jeźdźcy. Ponoć nie ma lepszego miejsca, aby posmakować, co to cwał, jak właśnie Łyna. Choć mi wciąż trudno jakoś wyobrazić sobie, że można jeszcze szybciej niż mieliśmy okazję jechać ostatnio w lesie. To były emocje! Chyba tak szybko nie jechałam nawet na Hubertusie! Wstyd się przyznać, ale myślałam, że to prawie cwał. A tu niespodzianka! Okazuje się, że można jeszcze szybciej! Trudno jakoś mi to sobie wyobrazić. Cwał pozostaje więc dla mnie wciąż domeną scen z przyśpieszonym klatkarzem z amerykańskich westernów, w których bardzo się jakoś ostatnio lubuję. Łobuz twierdzi, że to wszystko przez tę moją fascynację końmi. Moje refleksje przerywa jednak dojmujący chłód. Piździ jak w kieleckim! A to przecież Mazury! Postanawiamy więc zawitać wreszcie w progi wciąż spowitego w mroku domku, licząc że z wnętrza buchnie nam w twarz ciepło wspomnianego kominka. UROKI SCHRONISKA A tu niestety niespodzianka! W pierwszym pomieszczeniu niestety zimnica, okno otwarte, ciemno jak w miechu. No i co najważniejsze: gdzie Ci ludzie? Drzwi do drugiego pomieszczenia opatrzone jajcarską tabliczką Wstęp Surowo Wzbroniony. Izba Wytrzeźwień! No cóż, wcale bym się nie zdziwiła, a sama pewnie, choć nie gustuję specjalnie w alkoholach, nikomu bym w zastanych okolicznościach przyrody nie odmówiła kieliszka gorzałki. Sama chętnie łyknęłabym coś dla kurażu, choć w pierwszej kolejności przede wszystkim upiłabym Łobuza, bo po jego minie zdążyłam się zorientować, że chyba nie tego się spodziewał. Wchodzimy i uff! na szczęście tutaj już cieplej! Cała końska brać skupiona wokół stołu przy świecach obok tradycyjnej kuchni z żeliwnym blatem opalanej drewnem. Nie będę ukrywać, że łezka mi się w oku zakręciła na wspomnienie prawie identycznej kuchni, która stała kiedyś w moim domu. Wiele dałabym by cofnąć czas i ocalić ją przed technologiczną rewolucją (destrukcją?) okresu transformacji! Czy ja dobrze widzę? Czy ten piec ma nawet piekarnik?! Jeśli tak, to następnym razem upieczemy w Łynie chleb. Witamy się! Przyznam szczerze, że w całym tym mroku dłuższą chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że ja przecież znam, a przynajmniej kojarzę z widzenia większość tych osób, z którymi witałam się jakby to był pierwszy raz! Oczy najwyraźniej nie zdążyly przywyknąć do panującego we wnętrzu półmroku. No cóż, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ponoć jak Cię nie poznają, to znaczy, że będziesz bogaty. Okazało się, że jak na dwoje zasadniczo nie mogących specjalnie pić przybyliśmy ciut za wcześnie, choć może i dobrze się stało. Przynajmniej mieliśmy czas, aby się zaaklimatyzować i choć w niewielkim stopniu przestawić na tryb obecnych, którzy przybyli tu już wczoraj. Musieli się więc już nieźle zahartować w boju, bo przybyli do totalnie nieogrzanego domu, a na dodatek okazało się, że nie ma prądu. Dla niewtajemniczonych w letniej bazie panują zasadniczo surowe warunki przypominające mi nieco górskie schronisko „Chatka Puchatka” w Bieszczadach. Brakuje tylko gór! Wodę trzeba dowozić. Drewno na opał właściwie też, chyba że ktoś odważy się na szaber w okolicznym lesie. Toalety są ekologiczne, na świeżym powietrzu. Swoją drogą rozkosznie oznaczone karcianymi symbolami - sercem (panie) i dzwonkiem (panowie). O mycie rąk nie było potrzeby się martwić. Grudzień zasponsorował darmową umywalkę na świeżym powietrzu z grubej śnieżnej pokrywy. Dom składał się z dwóch izb z piecem kuchennym i otwartym kominkiem, oraz z obszernego i ciemnego poddasza z pryczami idealnego do spania na wypadek, jeżeli ktoś jest uczulony na światło słoneczne o poranku zwłaszcza po mocno zakrapianej nocy. Oprócz tego podwórko kryło jeszcze szereg oryginalnych oznaczeń, które w normalnych okolicznościach nie wywołałyby pewnie uśmiechu na twarzach co bardziej konserwatywnych obywateli. W zaistniałych okolicznościach przyrody jednak podejście z przymrużeniem oka było jak najbardziej wskazane. „Stajnia Augiasza to norma nasza.” „I Obozowa Zasada: na sianie to nie zdrada.” Zdrada - może niekoniecznie, ale chętnie spędziłabym noc na sianie. Tylko może nie dzisiaj :) Krótko mówiąc, marzył mi się nocleg w warunkach górskiego schroniska, no i dostałam to, o czym marzyłam! SURVIVALOWY POTENCJAŁ Osobiście uwielbiam takie survivalowe klimaty! W sam raz, aby wykorzystać potencjał zasobów mojego bagażnika. Zatarłam więc ręce i zaczęłam wyciągać swoje skarby! Teraz będzie co nieco o tym, co zawsze warto wozić ze sobą w bagażniku. Taki survivalowy wstęp. Nie ma chyba takiej okoliczności, na którą nie byłabym przygotowana. Kiedy Łobuz stwierdził, że nie mamy wody do gotowania, oczywiście pośpieszyłam go czym prędzej pocieszyć. Zawsze wożę ze sobą kanister z wodą na wszelki wypadek, np. ubytek płynu chłodniczego, płynu w spryskiwaczach, umycie rąk, kawę lub herbatę, pożar. Krótko mówiąc, na ewentualność braku dostępu do źródła bieżącej wody. Malkontenci nie mają przy mnie szans :) Od czasu powrotu z Australii pokładowe zasoby wody zwiększyłam nie wiadomo czemu dwukrotnie. Nazwałabym to syndromem reise fieber australis. Mówi się, że w Australii woda jest cenniejsza niż ropa. Zapas wody to sprawa niemal wagi państwowej, a bywa i że kwestia życia i śmierci. Jak widać nawyk wożenia ze sobą wody sprawdza się również na polskim gruncie. Turystyczna kuchenka gazowa Campingaz to kolejny stały element wyposażenia mojego auta. Paradoksalnie przydaje się nie tylko w ekstremalnych warunkach, ale również na wypadek, gdy wyczerpie Ci się gaz w domowej kuchence. Nic nie stanie mi na przeszkodzie upichcenia romantycznej kolacji. Łobuz coś o tym wie. Oczywiście zapasowy kartusz obowiązkowy. W prawdzie w Łynie do dyspozycji mieliśmy piec kuchenny, ale oczywiście był on oblegany przez wszystkich zmarźluchów i głodomorów, więc kuchenka też miała swoje 5 minut. Oczywiście kuchenka nie obejdzie się bez garnka – u mnie uchowały się stare menażki, które pamiętają pewnie jeszcze czasy komuny. Jakoś rok temu kupiłam do nich specjalną rączkę. Uwielbiam takie gadżety! A poza tym oczywiście termos. Jak już się jest takim herbacianym nałogowcem jak ja, lepiej przygotować sobie od razu zapas nektaru bogów na czarną godzinę. A poza tym oczywiście należy obowiązkowo wozić ze sobą zawsze i wszędzie choć jeden śpiwór, koc, karimatę. Z oczywistych względów: nigdy nie wiadomo, gdzie przyjdzie Ci spędzić noc, a może, choć nie życzę nikomu aż tak mrożących krew w żyłach wyzwań, będziesz mógł komuś uratować w ten sposób życie. Karimata świetnie się również sprawdza jako osłona przed wiatrem, jeśli przyjdzie Ci, np. gotować wodę w niesprzyjających okolicznościach przyrody, a kocem możesz również, np. ugasić pożar lub posłużyć się nim do przeniesienia, np. gałęzi na opał. Potrzeba matką wynalazku. To tyle tytułem wstępu na temat obowiązkowego wyposażenia auta prawdziwego podróżnika, któremu to obiecałam poświęcić osobny wpis, także dłużej koniarzom na ten temat przynudzać tutaj nie będę. Pierwsze koty za płoty. Łobuz udobruchany kubasem gorącej kawy, przynajmniej tymczasowo, a ja sączę sobie w najlepsze herbatkę. Póki co wzbraniamy się przed królującymi na stole wśród kart, gier i przekąsek nalewkami wszelkiego rodzaju, choć przychodzi to nam, a w szczególności mi z trudem. No bo ja oczywiście muszę zawsze wszystkiego po trochu spróbować... KRÓLOWA TRUNKÓW A „DUPA, NIE JEŹDZIEC” Nalewki to zdecydowanie koniarska domena. Muszę przyznać, że koniarze przecierają w tym względzie szlaki prawdziwej finezji. Nie omieszkałam posmakować każdej. A jakże! Oprócz politycznie poprawnych trunków opatrzonych akcyzą - tradycyjnych soplicówek o smaku orzecha laskowego, mięty, żołądkowej gorzkiej, śliwowicy, miody pitnego - przez moje ręce przewinęły się również domowe wyroby, m.in. grejpfrutówka. Pycha! Cały czas zastanawiam się, czy miała w sobie domieszkę miodu. A i ja nie przyjechałam dzisiaj z pustymi rękami. Koniarskim zwyczajem jeździec, który spadnie z konia lub nie zastosuje się do komendy instruktora, musi w należyty sposób odpokutować taką wpadkę lub niesubordynację. Zazwyczaj właśnie poprzez ufundowanie symbolicznej flaszki. Nie miałam wątpliwości, że będzie to nalewka domowej roboty na spirytusie. Długo jednak wahałam się, czy nalewka truskawkowa jest najlepszym wyborem na tę okazję. Ostatecznie skapitulowałam pod presją własnego niezdecydowania i wrzuciłam nalewkę truskawkową do bagażnika. A niech tam! Trudno. Ważne, że jest! Oczywiście temu jakże szczodremu zadośćuczynieniu własnej niesubordynacji towarzyszy cała procedura, ale zanim Wam o niej opowiem, musimy przy akompaniamencie gitar i śpiewów dotrwać do północy. To właśnie wówczas rozbrzmiewa... SAMOSIERRA Cała końska brać staje na baczność, a z ust wypływają pierwsze wersy słynnej pieśni: „A czyje to imię rozlega się sławą, Kto walczy za Francję z Hiszpanami krwawo?" Ta pieśń to „Samosierra”. Szarżowy hymn. Aby zrozumieć powagę tego szarżowego rytuału, trzeba sięgnąć do podręcznika historii. Treść pieśni nawiązuje do słynnej szarży polskich szwoleżerów na przełęczy Samosierra w Hiszpanii w 1808 roku, która otworzyła drogę francuskiej piechocie Napoleona na Madryt. „Samosierra” to główny i obowiązkowy punkt programu każdego końskiego spotkania. Przynajmniej w Szarży, której członkowie wciąż starają się pielęgnować tradycyjny etos jeźdźca. Dopiero wtedy nadchodzi moment na wszelkie ogłoszenia parafialne, m.in. orędzie prezesa stowarzyszenia, a jednocześnie solenizanta, w końcu zebraliśmy się tutaj by świętować Andrzejki, Andrzeja Nietubycia, który niestety nie mógł przybyć do Łyny osobiście, przekazał jednak na poczet dobrej zabawy symboliczną flaszkę polskiej śliwowicy łąckiej i swoje najserdeczniejsze życzenia dla końskiej braci. To również czas na niesubordynowanych jeźdźców. Koniarskim zwyczajem wchodzi się na ławkę lub stołek i pełną piersią wykrzykuje: „Jestem Dupa, a nie jeździec!” Końska brać odpowiada: „Co?” Głośniej: „Jestem Dupa, a nie jeździec!” „Co?” I jeszcze głośniej, tyle, co Bozia dała w płucach: „Jestem dupa, a nie jeździec.” Tytułem wyjaśnienia podaje się powód takiego stanu rzeczy. Spaść, może nie spadłam, ale uprzedziłam komendę instruktora i zsiadłam z konia zawczasu, ale niech i będzie, że spadłam, żeby już nie komplikować. Wówczas zebrani krzyczą: „Spadaj częściej!” Flaszką wznosi się oczywiście zdrowie konia, na którym się jechało, a następnie puszcza flaszkę dalej. Z tego wszystkiego mi się poplątało i toast wzniosłam za Łopiana, a nie za Klasera, ale niech juz będzie staruszkowi Łopianowi na końskie zdrowie. Żeby go te kręgi przestały boleć na stare lata i mniej brykał! O dziwo! Truskawkowa nalewka przypadła wszystkim do gustu. Przebiła chyba nawet andrzejkową tradycyjną i chyba najlepsza polską śliwowicę łącką.* Myślę, że to dlatego, że mimo licznych zebranych, obu rozpalonych kominków i gorących gitarowych rytmów, wciąż chłód dawał się we znaki. Ta truskawkowa nalewka nie dość, że zwodniczo deserowo słodka, spirytus rozgrzewający, to myślę, że podziałała trochę jak wspomnienie ciepłego lata. W sam raz na mroźny zimowy wieczór. Grono zakochanych w niej od pierwszego wejrzenia stale się powiększa. Producentem i sponsorem tego wykwintnego trunku jest, a jakże królowa letnich przetworów „z prądem” – moja Mama. Niedościgniony wzorzec – ja wciąż żałuję na białej śmierci :) Być może z wiekiem zacznę więcej cukrzyć! * Zawsze chciałam jej spróbować. 70% daje kopa, choć trzeba przyznać, że mimo to czuć wciąż mocny aromat i smak polskiej śliwki. Bałkańskie wódki mogłyby się przy naszej śliwowicy schować! NO TO GITARA! Oczywiście jak to zazwyczaj się zdarza nawet najbardziej zapalonym podróżnikom, bywa, że udając się w podróż na koniec świata, zapominają o najważniejszym. Głośniki :) Rzecz bez której teoretycznie nie jest w stanie obyć się żadna potańcówka. Oczywiście okazało się to żadnym wyzwaniem dla gitarzystów, którzy dali długi i doprawdy wyśmienity koncert. Czapki z głów! Ani się obejrzeliśmy, wybiła północ, a gitarowe dźwięki dalej głośno rozbrzmiewały, zagrzewając skutecznie zebranych do ciągłego śpiewu. Dało się odczuć deficyt szarżowych śpiewników. Nie ma to jak sobie raz a dobrze pośpiewać, z czystym sumieniem podręczyć nieco obecnych zjawiskowością swojego głosu. W końcu patriotyzm zobowiązuje ułańskie pieśni nie tylko znać, ale i śpiewać! Jak przystało na Andrzejki, nie mogło się obyć bez lania wosku. Nikt oczywiście nie oszczędzał i z namaszczeniem lał przez klucz stopiony w garnku wosk, licząc na wymarzoną końską wróżbę. Ja nie umiałam oprzeć się wrażeniu, że cień mojej woskowej doli rzucony na ścianę nieubłaganie przypominał jakąś dziką świnię. Dzik – cokolwiek to znaczy. Chyba większość osób starała się, na ile to było możliwe, przeciągać moment położenia się spać w nieskończoność. Poddasze nie zdołało się jeszcze dobrze nagrzać. Co sprytniejsi urwali się wcześniej z imprezy i zajęli miejsca przy jeszcze rozgrzanym kuchennym piecu, udając że śpią a jakże! jak zabici. Ostatnie ogrzanie rąk przy kominku i myk pod śpiwór. O dziwo! Nie było wcale aż tak źle. Mimo panujących na poddaszu ciemności, wybudziliśmy się jednak nader wcześnie. W oczekiwaniu na zagotowanie się wody na kawę, postanowiłam nieco ogarnąć poimprezowy bałagan (obowiązek każdego szarżowego imprezowicza), zanosiło się bowiem na to, że wyruszymy wcześniej niż zakładaliśmy, a Łobuz postanowił tym czasem odśnieżyć nasz wehikuł czasu. Przy tej okazji polecam kolejny niezawodny element wyposażenia wehikułu prawdziwego podróżnika – zmiotka. W zimie świetnie sprawdza się przy odśnieżaniu (nieoceniony okazuje się również przystojny mężczyzna minimum 180 cm wzrostu). W nocy trochę popadało, choć niebo długo było czyste jak łza i zachwycało rozgwieżdżonym nieboskłonem, a otwarte przestrzenie stanowiły wręcz idealne warunki do obserwacji gwiezdnych konstelacji. Majdan wstępnie ogarnięty, auto odśnieżone, kawa wypita, pozostało jedynie uiścić myto (impreza była składkowa - drewno, woda, bigos i te sprawy) i kulturalnie się pożegnać. Tak po polsku, bo szczerze mówiąc nie mam pojęcia o wytycznych Unii Europejskiej w tym względzie. Gdy wyruszaliśmy wszystko było mleczno białe. Nawet niebo. Jadąc przez pola, gdzie złapała nas dodatkowo lekka mżawka, przed naszym nosem rozpościerał się widok iście minimalistyczny, w którym ledwo można było dostrzec horyzont, a i granica dzieląca drogę od okalających ją pól była ledwo widoczna. Nie mogłam sobie odmówić przeniesienia się oczyma wyobraźni na biegun. Ot, uroki podróży na koniec świata! Powyższy tekst jest kontynuacją wcześniejszego wpisu Wycieczki Osobiste: podróż na koniec świata. Jeżeli chcesz zapoznać się z pierwszą częścią relacji z podroży na koniec świata, wejdź na: http://viktoriatucholka.weebly.com/wycieczki-osobiste/wycieczki-osobiste-wyprawa-na-koniec-swiata
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|