Coraz częściej wydaje mi się, że ten świat nie jest dla mnie. Jakby za szybko się kręci. Pozostaje mi tylko łapać chwile albo wpaść w ten szalony wir, by ostatecznie wypaść na zakręcie, choć jestem nieodrodnym dzieckiem wiecznego próbowania jakby na przekór logice, na przekór wszelkim prawom fizyki, na przekór przekonaniu, że skoro raz się sparzyłam, to już zawsze tak będzie, bo nie ma innej rady z wrzątkiem, a jednak w takich Indiach, na przykład, są ludzie, którzy chodzą po rozżarzonych węglach, leżą na gwoździach, hipnotyzują kobry i nie czują bólu, więc może jednak można. I ja ciągle próbuję, opieram się wszechogarniającej presji, że inaczej się nie da, jak być wyrachowanym, cynicznym, złym, w całej swojej upartej dziecięcej naiwności brnę dalej przez ten świat w nadziei, że może tym razem się uda, że może wreszcie znajdę to niebo, pod którym poczuję się spełniona, poczuję, że jestem w domu, choćby nawet bez dachu nad głową z prawdziwego zdarzenia, ale po prostu tak duchowo spełniona. Czy paradoksalnie jednak mieszkając tak beztrosko w swoim domku na czterech kółkach nie staję się ciężarem w szerokim tego słowa znaczeniu dla innych? Niby na miejscu, a jakby nie do końca. To w gruncie rzeczy niewygodny stan dla ludzi, którzy żyją po Bożemu, a tu nagle zjawia się ktoś, kto wymyka się ich usystematyzowanej wizji świata. Ten ktoś staje się automatycznie problemem, któremu należy zaradzić. Tak już jest ten człowiek skonstruowany, że nie znosi niejasności. Jest to absolutnie naturalne, wręcz organicznie, biologicznie uzasadnione. Tak bowiem funkcjonuje ludzki mózg, że wyklucza możliwość jakichkolwiek niedopowiedzeń. Ta mglista poświata, którą dostrzega Twoje oko, nie może być duchem, to zbyt trudne do wytłumaczenia, a przecież mózg nie lubi się męczyć, więc woli naukowo uprościć - to po prostu złudzenie optyczne. Na tej samej zasadzie ten wolny człowiek koczujący nad jeziorem nie może być szczęśliwy, bo szczęśliwy człowiek to człowiek, który ma dom. Mózg aboslutnie pomija niuanse związane z jakąkolwiek personalizacją pojęcia dom zależną od indywidualnych preferencji, skupia się na systemowym pojęciu domu, czyli w cywilizownym tego słowa znaczeniu - własności prywatnej w postaci ogrodzonego terenu, na którym stoi dom, za który oczywiście odprowadza się podatki. No cóż, wszystko jest kwestią skali. Innymi słowami, jak się nie ma, co sie lubi, to się lubi, co się ma. Być może jest to kwestia, która została pominięta w tej teorii dążenia ludzkiego mózgu do racjonalizacji wszelkich odchyleń od normy. Gdyby tak nie było, to wielu dawno by już zwariowało. Nawet jeśli zwariowałam, to mój mózg radzi sobie chyba nieźle w tym problemem i nawet nie koliduje to aż tak bardzo z ogólnoprzyjętym systemem. Jeżeli już, to mogą nie radzić sobie z takim stanem rzeczy inni, którzy nie byliby już w stanie wyobrazić sobie egzystencji bez różnych zdobyczy cywilizacji.
Poznałam wielu ludzi nad Hańczą przez te pięć lat. Dla niektórych stałam się bardzo bliska (czytaj martwią się, że jest burza, a ja tam pod chmurką sama, na zasadzie autoprojekcji boją się o mnie na tej samej zasadzie, na jakiej sami boją się burzy, czują się odpowiedzialni za w gruncie rzeczy obcą, lecz jednocześnie znajomą osobę, której życzą, jak najlepiej, jakby się jej coś stało, zmartwiliby się na tej samej zasadzie, na jakie martwią się o swoich własnych bliskich, po prostu nie potrafią oprzeć się poczuciu odpowiedzialności za los drugiego człowieka, niektóre typy tak mają, rozumiem to, bo sama jestem jednym z nich, ja również myślę o wielu osóbach, które tutaj poznałam w podobny sposób) i choć wielokrotnie już powtarzałam, że nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba, że po to właśnie tutaj przyjeżdżam, żeby uciec od czterech ścian, niby po spokój, niby po samotność, niby po prywatność, na marginesie jak wiele mogą mieć osobliwych znaczeń (dla niektórych takie koczowanie w samochodzie i jedzenie śniadania na ławce przy kąpielisku niewiele może mieć z nimi wspólnego) to wielu nie pojmuje mojego cygańskiego życia. Życia? Może faktycznie te moje wycieczki to prawdziwa szkoła życia w przeciwieństwie do tego niby-życia, które wiodę na co dzień. Mój domek na czterech kółkach to chyba jedyne miejsce, w którym nie czuję się niewygodnym gościem. Zawsze marzyłam też o wannie. Jezioro Hańcza stało się chyba jakąś jej namiastką, żeby nie powiedzieć po stokroć godniejszym zastępstwem. Kocham wodę. Wizja kończącego się lata sprawiła, że uznałam, że to być może ostatni moment, aby się oczyścić, jeszcze trochę popływać i poobserwować ryby. Nie dziwię się, że wędkarze nie chcą za bardzo słuchać moich opowieści o barwnych mieszkańcach pod pomostem, o kolejnym imponującym okoniu lub szczupaku, przecież, cały czas narzekają, tutaj nie ma ryb, sama drobnica. Gdyby choć raz zanurkowali i zobaczyli te swoje ryby pod wodą, odechciałoby im się wędkować. Dziwne, że ta drobnica wystarczająco ich już nie zniechęca. Choć nie mieszkam na miejscu, wiem o nim nieraz więcej niż tubylcy. Widzę to, czego oni już nie dostrzegają. Jak tak dalej pójdzie, zaraz faktycznie zamieszkam nad Hańczą - pomyślałam. Z drugiej strony w sumie tego właśnie bym chciała.
Oczywiście postawiłam sobie wysoką poprzeczkę - znaleźć wystarczająco wiele powodów, aby nie było już odwrotu od powrotu nad Hańczę. Właściwie zaczęłam działać w tym kierunku już następnego dnia po powrocie z ostatniego pobytu. Zgłosiłam chęć udziału jako wystawca w Dniach Puńska - słynnej Zielnej. Potwierdzenie otrzymałam jednak dosłownie w ostatniej chwili. Niecały tydzień przed wyjazdem. W między czasie by zagłuszyć niekończące się chwile zwątpienia w ten szalony pomysł dorobiłam sobie kilka innych pretekstów. Między innymi zgłosiłam chęć udziału w zorganizowanej wycieczce na Górę Zamkową organizowaną przez Suwalski Park Krajobrazowy. Cóż za desperacja! Ja, towarzyski, aczkolwiek samotnik snujący się własnymi ścieżkami na zorganizowanej wycieczce! Kompletnie zwariowałam! Mimo największych starań, miestety zorganizowane wycieczki okazują się niezmiennie nie dla mnie. Tempo zabójcze dla kogoś takiego jak ja, kto lubi się po prostu posnuć. Inaczej nie wyobrażam sobie poczuć jakiejkolwiek więzi z miejscem, które przemierzam. Nawet takie snucie się po jednym zakątku cały Boży dzień to dla mnie za mało. Wiecznie doskwiera mi poczucie niedosytu. Wiecznie doskwiera mi poczucie, że tam jest coś jeszcze. Jakiś skarb, który promieniuje tajemniczą energią. Przyciąga mnie, to znów odpycha. Bawi się mną jak kot z myszką. Jakby tego było mało, postanowiłam napisać również do Claudii i Thomasa Notterów z Bachanowa - słynnej pary Szwajcarów, którzy sprawadzili się tutaj w latach 90-tych i słyną nie tylko z robienia serów, ale również z niekonwencjonalnego podejścia do prowadzenia gospodarstwa i życia. Potwierdzenie tego, że jednak można inaczej, choć oczywiście wszystko ma swoją cenę. Zwłaszcza w Polsce. Od sera do filozofii - tak brzmiał tytuł wiadomości, którą im wysłałam. Standardowo bardzo długiej wiadomości. O dziwo! spodobała im się ta wiadomość, zwykle ludzie, którzy do nich piszą lub przyjeżdżają, ograniczają się do absolutnego minimum, interesują ich wyłącznie konkrety, zwłaszcza sery. Ja zaczęłam od końca, czyli od tego wszystkiego, co nieuchwytne, by ostatecznie kupić kawałek sera, choć i tak miałam poczucie, że to wszystko za szybko. Dzięki temu dziwnemu tytułowi nie skasowali mojej wiadomośći wraz z innymi śmieciowymi wiadomościami. Ucieszyli się na wieść o tym, że chciałabym ich odwiedzić. Ja również. Klamka zapadła! Ruszam nad Hańczę w najgorszym możliwie czasie - w długi sierpniowy weekend. Toż to już szczyt desperacji z mojej strony! Wyjazd zapowiadał się intensywnie. Jeszcze we wtorek pracowałam, by z czystym sumieniem wstać o 1 w nocy i ruszyć na pogranicze polsko-litewskie do Puńska. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przepiękne sierpniowe mgły rozbudziły mnie lepiej niż kawa. Jeden z wielu powodów, dlaczego kocham ten mój dziki kraj! Chwilo trwaj! W takich momentach chciałabym, aby czas stanął w miejscu, aby wszystko się zatrzymało, skończyło, żebym nie było żadnego celu, bo czy zawsze musi, o coś chodzić, czy wszystko musi być uzasadnione, usprawiedliwione, żebym mogła po prostu się zatrzymać, iść na przód i po prostu zniknąć, rozpłynąć jak dziecko w tej mgle. W takich momentach tymbardziej odczuwam dyskomfort związany z systemowym uwikłaniem, z koniecznością prowadzenia podwójnego życia - jednego by podtrzymać swoją fizyczną egzystencję w tym bezsensownym systemie, a drugiego by podtrzymać jakieś duchowe życie, żeby nie dać się stłamsić temu systemowi do jedynego pragnienia - zapomnienia o tym, że w ogóle żyję. Przerabiałam ten drugi scenariusz nieraz. Znałam wielu, którzy wpadli w jego somnambuliczny ciąg. Jak łatwo zarażamy się sobą. Ile trzeba nerwów, by oprzeć się pokusie wiecznego snu za życia. Zdecydowanie wolę sierpniowe mgły.
DNI PUŃSKA - ZIELNA
Niestety nie dało się rozdwoić. Jako wystawca omija Cię niestety możliwość współudziału w samym wydarzeniu. Wszystko ma swoją cenę. Trochę mi więc żal, że nie mogłam uczestniczyć we mszy świętej po litewsku. Intryguje mnie, czy jako językoznawca z wykształcenia wyłapałabym sens słów. Czasami nie trzeba, czasami wręcz lepiej nie rozumieć, napawać się samą melodią obcego języka, a litewski to piękny język. Jakże inny od języka polskiego. Zawsze mnie to intrygowało, jak to możliwe, że nieraz sąsiadują ze sobą ludy mówiące tak różnymi językami, bez wątpienia również różniące się powierzchownością i mentalnością, jak to możliwe, jak to się dzieje. Zawsze mnie to fascynowało. Zawsze też czułam nieodpartą potrzebę nauki języków obcych, którymi posługiwali się ludzie, z którymi miałam styczność. Tak było, na przykład z językiem ukraińskim podczas moich kolejnych wypraw na pogranicze ukraińsko-rumuńskie w ramach projektu filmowego o ostatnich owczarzach. Gdzie by mnie nie rzuciło, zawsze stawiałam sobie wysoką poprzeczkę, choć najbardziej doceniane było to zawsze przez te nacje, których języki były raczej marginalne. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W prawdzie ominęła mnie msza, ale nie ominęła mnie styczność z Litwinami, których na puński jarmark przybyło wielu. Zarówno wśród wystawców, jak i wśród odwiedzających. Była ponoć również sama prezydent Litwy, choć najbardziej w oczy rzucali się jej ochroniarze. "Labas rytas" - tak po litewsku mówi się "dzień dobry" o poranku. Słowa te często rozbrzmiewały na moim stoisku, gdy tylko wyczułam, że mam do czynienia z Litwinami. Zazwyczaj dostrzegałam zdziwienie w oczach. Zapewne nie mieli wątpliwości, że nie jestem z Litwy, prawdziwy Litwin by tak twardo nie wymawiał, a skoro jestem Polką, to dziwne, że jako ten wyrachowany wystawca silę się na zjednywanie pozdrowieniami po litewsku. Czasami myliłam Polaków z Litwinami. Czasami to litewskie pozdrowienie ośmielało do mnie ludzi i owocowało konstruktywną wymianą zdań. Przy okazji nauczyłam się nowego słowa. Visi geriausi. Właściwie brzmiało to dosłownie "wysogara". Ponoć to życzenie pomyślności. Coś w rodzaju wszelkiej pomyślności, wszystkiego najlepszego. Pozdrowił mnie w ten sposób pewien starszy pan, który wyznał, że najchętniej kupiłby mój kapelusz (uśmiech). Wpadłam w oko również pewnej Pani z Suchowoli i jej synom, którzy na jarmarku puńskim sprzedawali między innymi oleje naturalnie tłoczone, wpadłam w oko do tego stopnia, że odwiedzili mnie każdy z osobna i jeszcze machali, odjeżdżając, doszło nawet do wymiany oleju makowego na kartkę okolicznościową z makiem dla odmiany mojej produkcji. Zbiegiem okoliczności zrobiłam jedną z makiem tuż przed wyjazdem. Przypadek? Intuicja? Nie brakowało dziwnie znajomych twarzy. Zakładka do książki wpadła w oko nawet pewnemu panu, który ostatecznie okazał się częstym bywalcem ulicy Modrzewiowej w Podkowie Leśnej. Pasjonat fotografii, w szczególności fotografowania ptaków. Ucięliśmy sobie na ten temat krótką pogawędkę. Moimi pracami zachwycał się również pewien żmudzki fotograf. On mówił tylko "pa żmudzki", a ja, no cóż, najbliżej szło się dogadać "pa polski" (uśmiech). Przy okazji nawiązałam kontakt z pewną Rosjanką, mieszkanką Puńska, która sprzedaje miody i świece woskowe. Ostatecznie to właśnie na te produkty skusiłam się pod koniec jarmarku i pewnie będę po nie wracać do Puńska, bo są pierwszej klasy. Na więcej nie starczyło czasu ani sił. Gdy po całym dniu kapryśnej pogody w kratkę - a to słońce i dosłownie przewrotny wiatr zdmuchujący mi obrazy ze sztalug, a to deszcz przemakający mnie do suchej nitki - ostatecznie spakowałam cały kram do auta, większość wystawców już się rozjechała i może i dobrze, bo pewnie wydałabym wszystkie zarobione pieniądze na regionalne specjały. Pozostało mi jedynie pozachwycać się ogrodowymi kreacjami - ach te litewskie rzeźby! i zajrzeć do pięknie przyozdobionego, tym razem również imponującymi wieńcami dożynkowymi, kościoła w Puńsku. Muzeum Stara Plebania było już zamknięte, więc nieco się zasmuciłam, że nie udało się ponownie spotkać z Panią Anastaziją. Mogłam ją uprzedzić, że będę wystawcą na jarmarku, ale bałam się zapeszyć, a poza tym wolałam zostawić sprawy własnemu losowi. Jak mamy się spotkać ponownie, to się na pewno spotkamy, jak Bóg da. Miałam jeszcze chęć zobaczyć kościoł od drugiej strony jeziora, ale ostatecznie nieco mnie zniechęcili dwaj młodzi podchmieleni panowie, którzy chcieli się ze mną całować, bardzo mili i weseli, ale ja zdecydowanie nie miałam ochoty na bliższe spoufalanie się. Byłam po prostu zmęczona po tych wszystkich przygotowaniach, kieracie w pracy, nocnej podróży i walce z kaprysami pogody. Wymagało to ode mnie dużo cierpliwości i nerwów z żelaza. Wizję uczestnictwa w występach regionalnych zespołów pieśni i tańca, które miały mieć miejsce tego dnia do późnych godzin nocnych, choć kuszącą, postanowiłam darować sobie na spokojniejsze czasy, kiedy dla odmiany będę mogła sobie pozwolić na zwolnienie tempa i spokojniejszą wyprawę, by móc nacieszyć się wszystkimi urokami tego święta. Może za rok będę miała szczęście i uda się wystawić na rynku. Może wówczas odwiedzę i tutejsze grodzisko jaćwieskie i jeszcze kilka innych miejsc. Z pewnością opuszczałam Puńsk bogatsza pod wieloma względami. Względy finansowe, choć nie bez znaczenia, były drugorzędne. Na resztę miejmy nadzieję, przyjdzie jeszcze czas,. jak Bóg da.
ŚNIADANIA I KOLACJE POD GWIAZDAMI
OD SERA DO FILOZOFII
AMFITEATR WODZIŁKOWSKI
WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ NA GÓRĘ ZAMKOWĄ,
czyli w poszukiwaniu głazu z wizerunkiem wojownika
- zdecydowanie za szybkie tempo pociągające za sobą w konsekwencji:
- brak "smaczków": brak czasu by nacieszyć się pięknymi widokami i zgłębić tajemnice wielu miejsc mijanych po drodze. Krótko mówiąc, kuchnia bez przypraw.
Osobiście to właśnie wokół tych smaczków budowałabym program podobnych wycieczek. W przypadku Góry Zamkowej, która była przecież głównym punktem programu, a ostatecznie zostało jej poświęcone najmniej czasu i uwagi, wykorzystałabym potencjał tajemniczych kamieni na tutejszym cmentarzysku, chyba jedynych namacalnych łączników, pozostałości po bytności ludzi na tym terenie o świetlanej historii znajdującego się tutaj ponoć niegdyś grodziska, taki łącznik jest niezbędny, aby zaintrygować i zaciekawić ludzi historią ostatniego pogańskiego ludu tych ziem. Osobiście liczyłam na to, że przewodnik pokaże nam legendarny głaz o fakturze przypominającej rysy ludzkiej twarzy, ponoć jednego z jaćwieskich wojowników, władców, niestety będę musiała go szukać sama przy następnej okazji i raczej już bez przewodnika, bo co mi po przewodniku, który ignoruje całkowicie potrzeby sygnalizowane przez uczestników wycieczki, którą prowadzi. Gdybym zdecydowała się na bycie przewodnikiem, starałabym się na miarę wszelkich swoich możliwości i wiedzy nie pozostawić bez odpowiedzi żadnego pytania;
- marginalizacja głównego celu wycieczki. Głównym punktem programu miała być Góra Zamkowa. Ostatecznie uszła w tłoku. Myślę, że złożyły się na to trzy rzeczy: wspomniane wcześniej zbyt szybkie tempo, brak ciekawostek, zła kolejność zwiedzania i brak powiązania pomiędzy kolejnymi punktami wyprawy - w tym akurat przypadku, Góra Zamkowa, powinna być moim zdaniem kulminacyjnym i ostatnim punktem programu, a tym samym najwięcej czasu, którego zostało w sumie sporo po dotarciu do siedziby Suwalskiego Parku Krajobrazowego, powinno być spędzone właśnie tutaj.
Ostatecznie wyszło trochę tak jakby głównym celem wycieczki było przejście 10 kilometrów w jak najszybszym czasie lub ostatecznie w przewidywanych 5 godzinach po to, aby móc jak najdłużej smażyć kiełbaski na ognisku w środku upalnego dnia. Jeżeli taka perspektywa wydaje się Wam kusząca, to z pewnością zorganizowana wycieczka jest dla Was idealnym rozwiązaniem.