Dzisiaj zmarła Pani Krystyna. Stało się to w miesiąc po tym jak robotnicy zaorali koparką jej różany ogródek. Stało się to pod jej nieobecność. Wracała z pracy o zachodzie słońca. Była kucharką w lokalnym barze mlecznym. Robiła najlepsze pyzy z mięsem pod słońcem. Często przynosiła mi jedną zawiniętą w białą ligninę, taką, jaką mleczarki nakrywają bańki z mlekiem na targu. Jeszcze ciepłą. Parowała w jej pulchnych dłoniach jak pąk rajskiego kwiatu. Zawsze się śmiała całą swoją osobą, kiedy mnie widziała. Co najmniej jakby jakaś niewiadomego pochodzenia radość duszy kwitła w jednej chwili tysiącami pąków. Była dla mniej niemal jak wróżka z bajek, jedynych jakie czytałem, bo na moim podwórku była tylko jedno dziecko w moim wieku. Zosia, córka najzamożniejszego lokatora z dworku, adwokata z kancelarii w stolicy.
Tego dnia coś jednak na zawsze pękło w Pani Krysi. Już nigdy więcej nie była taka sama. Nigdy nie zapomnę wyrazu jej twarzy. Jej biała jak kreda kamienna twarzy, niczym marmurowe lica przodowników pracy okalające Pałac Kultury, które pamiętam ze szkolnych wycieczek, po której spływały kryształowe jak diamenty z zakazanych amerykańskich filmów akcji łzy, zapadł mi na zawsze w pamięć jako symbol przemożnej rozpaczy. Kiedy klęcząc w piachu, trzymała w ramionach połamane cierniste łodygi pogniecionych różowych główek, bezsilnie starając się ocalić od zapomnienia choć jeden krzaczek, jej pokurczona postać przypominała mi swoją rzeźbą pietę Michała Anioła. Moje serce ścisnął wtedy po raz pierwszy lodowaty chłód. Miałem wtedy 6 lat i jakby coś pękło w fundamencie idylli mojego dzieciństwa. Pojawiła się rysa, która wraz z upływem lat coraz bardziej rozdzierała moją duszę. Uświadomiłem sobie wtedy, że w ludziach drzemie również pewna bezmyślna i okrutna niszczycielka siła obojętna na piękno i dobro, z którą przyjdzie mi jeszcze wielokrotnie spotkać się w swoim życiu.
Kiedy zabrakło Pani Krystyny, skończyło się w pewien sposób moje dzieciństwo, choć jeszcze wtedy nie zdawałem sobie z tego do końca sprawy. Dopiero po latach kiedy jako absolwent Akademii Medycznej wróciłem w rodzinne strony do zapadającego się poszarzałego już ze starości białego dworku, wróciły wspomnienia i sam nie wiem, dlaczego nasunęła mi się taka właśnie refleksja. Teraz wiedziałem, że ludzie mają jakby dwie dusze. Wewnętrzną i zewnętrzną. Różany ogródek, w którego obecnym miejscu zapuszczonym i zaniedbanym, obojętnym nowym lokatorom, rosły już tylko chwasty, był zewnętrzną duszą Pani Krysi.
Choć wiedziałem, że to mój dom rodzinny, wiedziałem też, że niedługo przyjdzie mi go opuścić na zawsze. To był dzień, kiedy z kolei we mnie coś pękło i uświadomiłem sobie, że nie mogę tam dłużej zostać, bo sam popadnę w bezdenną rozpacz. Moim powołaniem było ratować ludzi. Choć nie byłem pewien, czy w otaczającej mnie zewsząd żądzy niszczenia, byłbym w stanie cokolwiek ocalić poza nikłą nadzieją na życie. Być może powinienem był po prostu zostać ogrodnikiem. Miałem jednak dwie lewe ręce do ziemi.
W tydzień później ucałowałem pomarszczone i poszarzałe dłonie ojca i po drodze na dworzec, zaszedłem do kwiaciarni kupić różyczki, które posadziłem na grobie Pani Krysi. Wsiadając do pociągu, spojrzałem jeszcze wzruszony na kocie łby prowadzące na stację i przeżegnałem się. Z okna pociągu widziałem jak nad rodzinną miejscowością zbierają się ciemne deszczowe chmury. Dom rodzinny przy stacji zasłoniły już na dobre płomienie jesiennych liści. Ostatnie promienie słońca gasły nad arkadią mojego dzieciństwa.
I utwór, który gdzieś tam mnie boli, kiedy myślę o wyrwanym z korzeniami drzewie. I twarz mojej babci łagodna w swym wyrazie o złamanej jak gałąź bzu pomarszczonej ze starości dłoni. Melancholia jest jak obce słowo dla drugiego człowieka...