Początek roku wiąże się dla mnie z wyrazami uznania za wolontariacką działalność fotograficzną, którą rozpoczęłam mimochodem jako uczestnik jednego z wydarzeń w Ożarowie Mazowieckim, dokładnie warsztatu budowy domków lęgowych dla ptaków, a w szczególności jako wolontariusz organizatora tego i kolejnych warsztatów Fundacji Chcę Mieć Przyszłość, której założycielką i szefową jest Pani Ewa Komor-Mazur. Właściwie to wszystko stało się, jak to się kolokwialnie mówi, samo przez się i nie potrafiłabym w tym momencie przytoczyć konkretnej daty rozpoczęcia wolontariatu. Ponoć stuknęło już 2 lata. W tym czasie wielokrotnie uczestniczyłam w warsztatach organizowanych przez Fundację, dokumentując ich przebieg w postaci zdjęć i tekstów, jak również wzięłam udział w wydarzeniach powiązanych z działalnością Fundacji mających miejsce w Ożarowie Mazowieckim, i projektach zewnętrznych, tj. konkurs "Opowiedz o swoim projekcie" w ramach Funduszy Inicjatyw Obywatelskich FIO Mazowsze 2017. Nieformalna grupa Ekolożki wygrała konkurs w kategorii filmu reportażowego, w którym znalazło się kilka zdjęć przyrodniczych mojego autorstwa. Jest mi bardzo miło, że moje działania zostały docenione i doczekały się wyróżnień i podziękowań na stronach lokalnego Informatora Ożarowskiego. Jeszcze raz serdecznie dziękuję wszystkim, którzy docenili mój wkład w działania lokalne. Wolontariat nie zna granic.
0 Comments
Zima w Polsce nie rozpieszcza. Zazwyczaj marzymy wówczas o tym, aby przenieść się w jakieś cieplejsze rejony. Niektórzy mogą sobie pozwolić na podróż do ciepłych krajów, inni muszą zadowolić się ciepłymi czterema kątami. Jeżeli jednak to nie wystarcza, zawsze można sięgnąć po którąś z podróżniczych pozycji. Moja podróż zimowa zaczęła się wśród Indian Ameryki Południowej (Jan Gać zabrał mnie w podróż po ich historii, Tony Halik z kolei w podróż do realiów ich codziennego życia w gęstwinach Amazonki), a skończy, zważywszy na zadziwiająco wczesne przedwiośnie, chyba na kartach jednej z powieści eksplorujących biegun południowy. Moja przygoda z biegunem, a właściwie biegunami, bo jak się okazało wiedza zdobyta na temat Antarktydy w naturalny sposób wzbudziła ciekawość i przeciwległego bieguna, zaczęła się od filmu o spóźnionej ekspedycji, bo w zdobyciu bieguna prześcignęli go ostatecznie Amundsen i tragiczna ekspedycja Scotta, Ernesta Shackeltona, która zainspirowała mnie do lektury kilku pozycji "na temat", m.in. zachwalanej przez National Geographic jako najlepsza książka podróżnicza wszech czasów relacji z wyprawy Scotta "Na krańcu świata" autorstwa jednego z jej najmłodszych uczestników Apsleya Cherry'ego Gerarda i dwóch pozycji polskich autorów Aliny i Czesława Centkiewiczów - "Tajemnice szóstego kontynentu" i "Kierunek Antarktyda". W przypadku pierwszej pozycji może nie użyłabym takich kategorycznych stwierdzeń, ale w istocie to bardzo dobra książka, z której można się dowiedzieć bardzo wiele na temat Antarktydy. Chyba nawet więcej niż z wiele obiecujących pozycji Centkiewiczów, choć póki co przeczytałam tylko jedną z ich powieści. Póki co jest ona poświęcona bardziej postępowi technologicznemu, zwłaszcza radzieckiemu postępowi technologicznemu (przedstawicielom innych nacji autorzy poświęcają znacznie mniej uwagi, perypetie niektórych, zwłaszcza Amerykanów, same z siebie stanowią gotowy scenariusz na niezłą komedię), niż samej Antarktydzie, co w sumie oczywiste zważywszy na okres, w jakim została napisana. Autorzy zapewne nie mieli wyboru, jeżeli w ogóle chcieli zobaczyć biegun na własne oczy i w ogóle móc cokolwiek na ten temat napisać. Zważywszy jednak na ilość pozycji poświęconych biegunowi ich autorstwa, wciąż liczę na to, że wreszcie dobrnę do samej esencji. Póki co cierpliwie czytam niekończące się apoteozy na cześć naszego wschodniego sąsiada, wyłuskując z nich z ogromnym trudem wplecione gdzieniegdzie ciekawostki. Ot na przykład na temat unikalnych zjawisk pogodowych, jak np.: słońca pobocznego (sytuacji, w której na niebie można zaobserwować złudzenie aż 5 słońc wpisanych w koło) czy białych dni (dotąd trudno wytłumaczalne zjawisko zaburzenia postrzegania przez człowieka kształtów, oceny odległości i towarzyszących temu zjawisku również innych enigmatycznych zakłóceń, np. fal radiowych). Przy okazji zgłębiania zróżnicowanej pod każdym względem krainy wiecznego lodu, dowiedziałam się między innymi, że nie ma dwóch takich samych śnieżynek, a w okresie najsurowszych warunków przyrodniczych i pogodowych egipskich ciemności polarnej zimy rozświetlanej jedynie zorzami polarnymi pingwin cesarski cierpliwie wysiaduje na stopach pod faldami ciała złożone przez samice jajo. To właśnie po zdobycie jaja tego pingwina niektórzy członkowie ekspedycji Scotta udali się w niezwykle niebezpieczną podróż zimą 1912 roku w nadziei na to, że dzięki możliwości przyjrzenia się bliżej embrionowi uda się udowodnić, że pingwin cesarski jest najprymitywniejszym ptakiem na ziemi, brakującym łącznikiem między prehistorycznymi gadami a dzisiejszymi ptakami. Pingwinów jest z resztą aż na biegunie południowym 5 gatunków przy czym nie występują one na biegunie północnym (kwestia zwierząt występujących na każdym z biegunów to również niezwykle ciekawy temat, i jak sądzę wcale nie taki oczywisty). Co ciekawe pingwiny wykształciły specjalny gruczoł na górnej stronie dzioba umożliwiający im odsalanie wody podczas pływania pod wodą, dzięki czemu nie są uzależnione od źródeł słodkiej wody na lądzie. Przekonanie o ich gatunkowej prymitywności stoi jednak w sprzeczności z dowodami niesłychanej inteligencji w obliczu zagrożenia - Centkiewiczowie opisują, między innymi, sytuację, kiedy to zapędzone do zagrody przez człowieka w celu zaobrączkowania, nieobserwowane wykorzystały okazję do ucieczki i zaczęły wdrapywać się jeden drugiemu na plecy by wreszcie niemal całe stado mogło umknąć. Nie wspomnę o wielorybach, które by spiętrzyć plankton w jednym miejscu zbierały się w kole i burzyły wodę. Skojarzyło mi się to z analogicznym przykładem napędzania ryb w kole przez dawne ludy Tahiti. Wiosnę zacznę chyba na szczytach Himalajów razem z Andrzejem Wilczkowskim (wszakże temat bardzo na czasie w kontekście tragedii na Nanga Parbat, a wypadałoby przypomnieć sobie parę żelaznych prawidłowości rządzących światem wielkich szczytów), jeżeli nie zagna mnie na powrót w tropikalne lasy deszczowe Amazonki by razem z bohaterem "Zielonego Piekła" spróbować jakoś przetrwać. Być może uda mi się wówczas docenić uroki cywilizacji. A może nie!?
Uczucie, podobnie jak fala, nie utrzymuje długo swojego pierwotnego kształtu Henry Ward Beecher
Podróż po Australii mogłabym spokojnie określić wariatkowem choćby z tego względu, że w przeciągu niecałych 2 miesięcy pokonaliśmy około 7000 kilometrów niezwykle zmiennego w każdym tego słowa znaczeniu olbrzymiego kraju-kontynentu, gdzie dla takiego mieszkańca półkuli północnej jak ja wszystko wydawało się egzotyczne na miarę pierwszych odkryć Darwina. Nie było jednak czasu na sprawdzanie nazwy każdej rośliny, więc trzeba było zadowolić się fotograficzną dokumentacją, która urosła po powrocie do rozmiarów trudnych do ogarnięcia, uporządkowania i przede wszystkim opracowania. Dopiero przy okazji selekcji zdjęć na potrzeby celów innych niż te wymarzone opracowania dla potomności, choć pewnie ta obyłaby się bez nich spokojnie... dygresja: czytam teraz relację z wyprawy Scotta na biegun i autor, uczestnik ekspedycji, z trudem, ale otwarcie przyznaje, że w istocie osiągnięcia 2-letniego pobytu na tym niegościnnym kontynencie nie mają niestety dla przeciętnego człowieka zbytniej wartości, ten zadaje klasyczne pytania typu a po co? dlaczego? a nie lepiej zostać w ciepłym łóżeczku? a nie szkoda pieniędzy? a co ja z tego będę miał?, jedyna wartością, jaką przedstawiały sobą wszelkie trudy pobytu i straty członków ekspedycji Scotta na Antarktydzie, był nieoceniony wkład w rozwój wiedzy i nauki ...odżyła we mnie ponownie ciekawość tego, co to za roślina, jaka to skała, jak nazywa się ten gatunek ptaka. Ten wpis poświęcę ponownie faunie Australii, a dokładniej tropikalnym lasom deszczowym. Choć przeważająca część kontynentu australijskiego to bezkresne spalone słońcem pustkowia, a tropikalne lasy deszczowe zajmują zaledwie 0,2% powierzchni kontynentu, to właśnie tam skupia się 1/3 ogólnej liczby gatunków zwierząt i 1/2 liczby gatunków roślin kontynentu. Pora deszczowa, a więc okres wysokich temperatur i opadów, a co za tym idzie dużej wilgotności powietrza trwa tutaj od grudnia do marca. Moja podróż po Australii przypadła właśnie na ten najbujniejszy okres wegetacyjny. Oto kilka intrygujących odsłon tropikalnego lasu deszczowego w Australii, których tajemnice udało mi się rozwikłać dzięki niepozornemu albumowi z dzieciństwa pt. "Dżungla".Mijałam półkę z tym i wieloma innymi podobnymi albumami od dłuższego czasu i moja kobieca intuicja podpowiedziała mi, że coś musi być na rzeczy, aż proszą się by je przekartkować i jak się okazało, znalazłam tam odpowiedzi zanim nawet zdążyłam zadać nurtujące mnie pytania. PŁASKLA / ŁOSIE ROGI (Platycerium superbum) "Konsolowato osadzone, szerokie liście płonne tej dużej paproci epifitycznej, zwanej płasklą lub łosimi rogami (Platycerium sp.), luźno przylegają do pnia drzewa, tak, że za nimi gromadzą się szczątki martwych roślin. Powstaje z nich bogaty w próchnicę kompost, zwilżany wodą ściekającą po pniu, w nim właśnie paproć rozwija korzenie. Zwisające liście zarodnionośne są w nasadzie wąskie i stopniowo się rozszerzają." Źródło: Dżungla, Theresa Greenaway, Wydawnictwo Arkady Choć ta tropikalna roślina momentalnie kojarzy się nam z rodzimą jemiołą, która jest pasożytem, płaskla nie prowadzi pasożytniczego trybu życia, a jedynie wykorzystuje inne rośliny jako podporę. Jej korzenie wnikają w rozkładający się materiał pochodzenia organicznego, który gromadzi się w zagłębieniach kory. Tego typu rośliny nazywa się epifitami, poroślami lub aerofitami. Zdjęcia zostały wykonane w ośrodku kultury Minjungbal Aboriginal Cultural Centre w Tweed Heads, Nowa Południowa Walia, Australia. Teren ośrodka obejmuje rozległe dzikie i niezwykle zróżnicowane obszary zielone, w tym lasy bagienne z namorzynami i aborygeńskie miejsca kultu. Las eukaliptusowy Kukabura chichotliwa - emblematyczny ptak Australii. Dla odmiany w iglakach Namorzyny. Rzeka Tweed NAMORZYNY (Rhizophora) "Wzdłuż tropikalnych wybrzeży i w ujściach rzek gromadzą się warstwy mułu i pyłu iłowego. Te muliste wybrzeża są zasiedlane przez liczne gatunki drzew i krzewów (określa się je terminem namorzyny lub jako wybrzeże mangrowe), które tworzą lasy bagienne. Muły oraz ciepła, przypływająca i odpływająca woda morska zawierają mało tlenu. Dlatego z namorzyn wystają pneumatofory, czyli korzenie oddechowe, wystające ponad powierzchnię mułu i pobierające tlen z powietrza. Pneumatofory namorzynów z rodzaju Rhizophora (powyżej) rosną w postaci plątaniny łuków, u innych rodzajów mają kształt guzowatych kolanek lub cienkich kolców." Źródło: Dżungla, Theresa Greenaway, Wydawnictwo Arkady Korzenie namorzyn odsłonięte podczas odpływu na wybrzeżu Morza Koralowego w Parku Narodowym Annan niedaleko Cooktown, Queensland, Australia NAPŁYWY KORZENIOWE "Te ogromne, powyginane napływy korzeniowe są charakterystyczne dla nizinnych tropikalnych lasów deszczowych. Odchodzą od rosnących na powierzchni lub tuż pod powierzchnią ziemi korzeni poziomych i mogą sięgać na pniu do wysokości 9 metrów, tworząc skrzydła podporowe z twardego drewna." Źródło: Dżungla, Theresa Greenaway, Wydawnictwo Arkady Ale właściwie dlaczego drzewa wykształcają takie skrzydła podporowe? W tropikalnym lesie deszczowym można wyróżnić trzy warstwy: - środkową - stanowi ją wiecznie zielony dach koron drzew, zwany okapem; - dolną - niższa roślinność drzewiasta i zielna; - górną - korony rosnących w rozproszeniu olbrzymich drzew górujących. Przy tym choćby z tych dwóch skromnych zdjęć można szybko wydedukować, że znajduje się tutaj ogromna różnorodność roślin, które rosną w dużym zagęszczeniu do tego stopnia, że na dno lasu dociera bardzo niewielka ilość światła słonecznego, o które oczywiście rośliny ze sobą konkurują na wszelkie możliwe sposoby. Wszelkie pnącza i liany przypominające nasz rodzimy bluszcz urastają tutaj do nie byle jakich rozmiarów. W niektórych przypadkach potrafią nawet doprowadzić do obumarcia drzewa. Ich potężne pędy stanowią duże obciążenie dla wysokich drzew, które są ponadto narażone bardziej niż rośliny z niższych partii na działanie silnych wiatrów. Nie dziwi więc to, że wykształcają napływy korzeniowe by wzmocnić swój system korzeniowy. Las tropikalny. Josephine Falls, Queensland, Australia
Literatura okołopodróżnicza może mieć wiele twarzy. Z jakiej by strony nie podchodzić do tematu podróży, za każdym razem otwiera się nowe przestrzenie przed swoimi czytelnikami. Ostatnio zaczytałam się w Janu Gaćiu do tego stopnia, że chwyciłam po kolejną jego powieść dla odmiany o Indianach Guaranach z Ameryki Południowej, a właściwie bardziej o tym, co pozostało z okresu ich zetknięcia z cywilizacją białego człowieka. Nie wgłębiając się w szczegóły, powiem tylko, że choć wkład w podróż po tych wszystkich miejscach jest z pewnością nieoceniony i książka jest wyczerpującym kompendium na temat historii całego okresu, to w pewnym momencie porzuciłam lekturę dla innej książki na temat Indian Ameryki Południowej autorstwa legendarnego polskiego podróżnika Antonio Halika - "Z kamerą i strzelbą przez Mato Grosso". To relacja z wyprawy kajakiem, a dokładnie rzecz biorąc indiańską ubą, w dół jednej z odnóg Amazonki, dzikie wody której roiły się od piranii, krokodyli i przenoszących malarię moskitów. Wyprawy, która obliczona była na nawiązanie kontaktu z tamtejszymi plemionami indiańskimi. Kontaktu autentycznego, choć to chyba niewłaściwe słowo, zważywszy na to, że autor wraz z żoną z Indianami żył, polował, jadł i uczestniczył w rytuałach, a nawet międzyplemiennej wojnie. Jakże dalece odbiegała ta relacja od zdystansowanej historycznym szkiełkiem i okiem powieści Jana Gaćia. Jeżeli mogłabym wybierać, zdecydowanie wolałabym udać się w podróż po Ameryce Południowej indiańską ubą z całą świadomością wszelkich idących z tym zagrożeń i niebezpieczeństw. I na tyle, na ile pamiętam Janowi Gaćiowi taki scenariusz również się marzył. Ciekawe, czy postanowił go ostatecznie zrealizować czy pozostał jednak wierny historycznemu szkiełku i oku... Tony Halik z pewnością przeszedł do historii wielu plemion amerykańskich, ale o tym już Jan Gać nie wie, bo historia, którą opisuje na łamach swojej powieści "Tu mieszkali Guaranie", to i owszem historia, ale wciąż historia białego człowieka, wciąż bardziej europejskie ujęcie historii Indian amerykańskich niż ich własny głos, a ten z pewnością ujął w swojej powieści Antonio Halik poprzez bezpośrednie obcowanie i życie z plemionami indiańskimi.
Rzeczy niezbędne podczas życia w cywilizacji zaspokajają jedynie potrzeby, które same stwarzają "Na krańcu świata. Najsłynniejsza wyprawa na biegun południowy" Apsley Cherry-Garrard Zafascynowana relacją z antarktycznej wyprawy Shackeltona z 1914 roku, przewertowałam zasoby lokalnej biblioteki w poszukiwaniu literatury dotyczącej ekspedycji badawczych na lodowy kontynent. Moją uwagę zwrócił zachwalany pod niebiosa tytuł "Na krańce świata", będący relacją z feralnego wyścigu na biegun Scotta z Amundsenem, który to wyścig skończył się niestety śmiercią bohatera mojej lektury. Nie będę ukrywać, że po romansie z Ameryką Południową, ciężko było mi się przestawić znowu na te lodowe klimaty. Tym bardziej, że nabrałam ostatnio dystansu do przekonania o wyższości własnych ideałów nad kwestią przetrwania, a z którym to przekonaniem umierali na ustach Scott i członkowie jego ekspedycji na krańcu świata. Jakoś jednak udało mi się przełknąć gorycz być może własnego zwątpienia i dać Apsleyowi szansę ku temu, aby mnie przekonać, że ideały mogą być jednak coś warte, zwłaszcza w zderzeniu z abstrakcyjnie nieprzychylną moralnym przewagom cywilizacji atmosferą bezlitosnej krainy wiecznego lodu. I tak oto dobrnęłam niemalże jednym tchem do 185 strony książki i tej oto myśli, która w świetle doświadczeń zdobywców bieguna wydaje się sprowadzać wszelkie osiągnięcia cywilizacji do przewrotnej puenty.
Pamiętacie, jak w październiku w Polskę uderzył orkan Grzegorz i zastanawiałam się, kto nazywa te wszystkie zjawiska pogodowe? Wreszcie znalazłam dzisiaj zupełnym przypadkiem odpowiedź na stronie Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej (IMGW). IMGW uruchomiło bardzo fajny pasek z tekstami poświęconymi różnym takim właśnie ciekawostkom. Znalazł się tam również wpis "Skąd się biorą nazwy huraganów?" Właśnie - huraganów, a nie orkanów! "Orkan" to kalka z niemieckiego powielana w mediach. Nazwa "orkan" nie występuje jednak ani w terminologii używanej przez IMGW ani nawet w literaturze naukowej z zakresu meteorologii. Prawidłowym określeniem na tak silny wiatr, który przeszedł choćby ostatnimi dniami nad Niemcami, "Friederike" czy wspomniany wcześniej październikowy Grzegorz, choć pod taką nazwą funkcjonował tylko w Polsce, a naprawdę nosił nazwę "Herwart", jest po prostu huragan, alternatywnie głęboki niż. W istocie ja chodzący barometr zachodziłam wczoraj w głowę, co się dzieje, że tak mnie ścina z nóg - no i mam odpowiedź. A wracając do gwoździa programu, nazwy takich zjawisk meteorologicznych, jak huragany, wystosowywane są przez odpowiednie instytucje właściwe dla miejsca powstawania tych zjawisk, a większość z nich powstaje poza granicami Polski, a więc nazwy często są obcojęzyczne i takie generalnie powinny pozostać by nie wprowadzać zamieszania, ale media potrzebują by im się dobrze rymowało, więc nadają polskie nazwy, często używają również bardziej chwytliwego, a moim zdaniem łagodniejszego w wyrazie, bo niejednoznacznie kojarzącego się określenia "orkan". Źródła:
IMGW. Skąd się biorą nazwy huraganów? http://www.imgw.pl/2017/11/10/skad-sie-biora-nazwy-huraganow/ Orkan HERWART tobt über Deutschland 29.10.2017 erstellt von Dennis Dalter:http://www.wetter24.de/news/detail/2017-10-29-orkan-herwart-tobt-ueber-deutschland/ "Nawet psy umierają w ukryciu. Nie lubią, żeby je ktoś oglądał" "Ostatni brzeg" (1959) Stanley Kramer
"Starość to stan umysłu. Wiekiem nie ma się, co przejmować." Elżbieta Dzikowska Podoba mi się ta refleksja na temat starości. Właściwie wszystko jest kwestią stanu umysłu. Nawet sens własnej egzystencji na tym świecie.
Spotkałam w życiu kilku archeologów. Chyba najbardziej inspirującym było spotkanie z australijskim archeologiem, który dużą część życia poświęcił tematowi Aborygenów australijskich. Podczas podróży po Australii temat ten był akurat przedmiotem mojej ogromnej fascynacji. Szybko dało się odczuć, że świat Aborygenów to świat niedostępny przeciętnemu turyście, który gdziekolwiek by się nie ruszył trafia na opór ściany australijskiej cepelii. Aby dotknąć tego prawdziwego świata Aborygenów, trzeba by mieć znajomości wśród nich samych lub wśród ludzi, którzy mają z nimi bezpośredni kontakt. Traf sprawił, że mój gospodarz okazał się zawodowym archeologiem. Opuszczałam więc Australię w poczuciu względnej satysfakcji, że choć w niewielkim stopniu udało mi się dowiedzieć czegoś o australijskich Aborygenach z pierwszej ręki. Jak na ironię losu książka, po którą teraz sięgnęłam, jest próbą obalenia teorii ewolucji Darwina i udowodnienia, że historia przodków współczesnego człowieka sięga daleko poza oficjalnie przyjęte ramy. Na podstawie faktów i dowodów, tzn. wykopalisk, badań, stanowisk, które w wyniku zjawiska tzw. filtracji wiedzy były konsekwentnie wyciszane lub eliminowane z wiadomości publicznej, bo godziły w rację ogólnoprzyjętej teorii. Jak na ironię? Owszem, bo Aborygeni australijscy jeszcze do późnych lat 60-tych XX wieku pozbawieni byli praw obywatelskich.
Choć nie jestem praktykującym katolikiem, to nie oznacza, że jestem ateistą, a już tym bardziej nie oznacza, że neguję kościół katolicki i wszelką obrzędowość z nim związaną. Wręcz przeciwnie intryguje mnie ona, nieraz zachwyca i wzbudza potrzebę zrozumienia jej oczywistego fenomenu nie tylko religijnego, ale kulturowego, a przede wszystkim społecznego. Nie ulega wątpliwości, że wszystkie te trzy wymiary religijny, społeczny i kulturowy są ze sobą silnie powiązane i trzeba je rozpatrywać razem, a nie osobno. Jak się okazuje huczne obchody Święta Trzech Króli nie są typowe tylko dla polskiej obrzędowości. W 2016 roku Orszak Trzech Króli przeszedł ulicami 420 miast w 16 krajach na całym świecie od Pragi przez Hiszpanię i Portugalię, Meksyk po USA i zgromadził ponad 1,5 miliona uczestników (Źródło: Parady Trzech Króli: światowy fenomen). A skoro o praktykowaniu mowa nie ma lepszego sposobu na to, aby przekonać się o wadze i skali tego fenomenu w skali Polski, jak właśnie poprzez bezpośrednie uczestnictwo w takim pochodzie. Ta sama ciekawość, o której zwykło się mówić, że prowadzi do piekła, a która zawiała mnie już w ten sposób kiedyś na obchody Bożego Ciała czy śpiewy maryjne przy kapliczce, i, choć generalnie nie przepadam za tłumami, w minioną sobotę zaprowadziła mnie również na Orszak Trzech Króli. O hucznych obchodach Święta Trzech Króli w Ożarowie Mazowieckim dowiedziałam się przypadkiem rok temu podczas wizyty u znajomej. Niestety wówczas ominęła mnie okazja podziwiania pochodu przez okno jednego z osiedli. Okna mieszkania mojej znajomej wychodziły akurat na ulicę, którą szedł pochód. Razem z mamą mogły więc uczestniczyć w wydarzeniu, nie ruszając się nawet z domu. Nigdy nie słyszałam o podobnych obchodach. Moja rodzina była podzielona w kwestii manifestowania swojej wiary, więc ostatecznie nigdy nie miałam okazji uczestniczyć w podobnym wydarzeniu. Pamiętam, że to był chyba jeden z mroźniejszych dni zeszłej zimy. W tym roku pogoda miło zaskoczyła uczestników, których głosy ulgi i zadowolenia można było posłyszeć w tłumie jeszcze przed wyruszeniem orszaku. Niektórzy zwiastowali śnieg na Wielkanoc. Miejmy nadzieję, że te czarne prognozy jednak się nie sprawdzą. Towarzysząca całemu wydarzeniu atmosfera dawała odczuć pełnię karnawału. W tłumie nie brakowało przebierańców - byka, rzymskiego żołnierza, anioła czy diabła. Przebrali się zarówno dorośli, jak i dzieci. Ludzie uczestniczyli w pochodzie całymi rodzinami. Po raz kolejny dało się odczuć, że kościelne wydarzenie ma charakter nie tyle społeczny, co rodzinny i towarzyski. Jest najzwyczajniej w świecie okazją do spotkania we wspólnym gronie rodzinnym, przyjaciół i sąsiadów. Poszczególne przystanki na trasie pochodu nawiązywały do wątków biblijnych poprzez krótkie i barwne inscenizacje na specjalnie przygotowanych scenach. Nie stroniono od przełamywania stereotypów i "bycia na czasie", np. inspiracji współczesną muzyką (heavy metal rozbrzmiewał na stacji inscenizującej walkę dobra ze złem, który był oczywiście diabelskim Leitmotivem), dużej dozy humoru i przede wszystkim jedności we wspólnym kolędowaniu. Cieszcie się i radujcie - takie przesłanie niesie z pewnością Święto Trzech Króli. GALERIA
Często podkreślam, że mam trudny charakter. Tyczy cię to zarówno życia prywatnego, zawodowego, jak również konsumenckiego. Mam kilka takich swoich żelaznych zasad, którymi staram się kierować w tych swoich ostatnich wyborach. KOCHAJMY SIĘ JAK BRACIA, LICZMY SIĘ JAK ŻYDZI Przede wszystkim nie kupuję w sieciówkach, choć jeszcze do niedawna korzystałam z usług tzw. polskich sieciówek. Nie ma to nic wspólnego z tym, że mi się "przelewa", wręcz przeciwnie, choć moim skromnym zdaniem mitem jest przekonanie o tym, że w sieciówkach jest taniej, po prostu to mój świadomy wybór: wolę wspierać lokalnych przedsiębiorców niż obcy kapitał na tej samej zasadzie, na jakiej sama chciałabym być faworyzowana na rynku. Cenię sobie również bezpośredni kontakt ze sprzedawcą do tego stopnia, że niemiła obsługa skutkuje momentalnie skreśleniem sklepu z listy ulubionych. Z równie bezwzględną konsekwencją z takiej listy znikają sklepy, w których cena na półce nie pokrywa się z ceną w kasie. Bez wahania zrezygnuję z zakupu produktu i udam się gdzie indziej nawet jeśli miałoby mnie to kosztować dodatkowy czas, a nawet pieniądze, nie wspomnę już o reakcji innych ludzi, którzy bywają zdziwieni, że różnica 1 złotówki w cenie może być przyczyną rezygnacji z zakupu, a moim zdaniem taka rezygnacja jest słuszna, bo 10% zrobiłoby różnicę, gdybyśmy chcieli zakupić luksusowy towar, np. samochód, tym bardziej więc nie powinniśmy bagatelizować różnic w cenie podstawowych towarów. Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi. Nie zapominajmy o tym, że gdy wchodzimy do sklepu, role się odwracają i jako klient to my mamy prawo wymagać od sprzedawcy przestrzegania prawa na tej samej zasadzie, na jakiej wymaga od nas jego przestrzegania nasz własny pracodawca. Jesteśmy więc dla odmiany w luksusowej sytuacji, w której nie musimy godzić się na humory sprzedawcy, możemy powiedzieć "nie", możemy wyjść i możemy więcej nie wrócić. Nie wahajmy się korzystać z tego przywileju - może nie być nas stać na wejście w posiadanie jakiegoś dobra, ale z pewnością stać nas na to, aby zrezygnować z nieuczciwej oferty i to też jest wybór. Z pewnością z korzyścią niż ze stratą. NIE KUPUJESZ = NIE CZYTASZ Gdy zaczynam czytać artykuł i pada pytanie: "Jak sprzedawać książki w kraju, w którym się nie czyta?", pierwsza rzecz, która wzbudza moją podejrzliwość, to w ogóle rozpatrywanie "na dzień dobry" książki w kontekście sprzedaży, a jeszcze większą podejrzliwość wzbudza sugestia, że żyjemy "w kraju, w którym się nie czyta" - takie bezosobowe potraktowanie wszystkich obywateli i wrzucenie ich do jednego wora z napisem: "nie kupujesz = nie czytasz", włącznie z Tobą drogi czytelniku. Oczywiście dyplomatycznie nie po nazwisku. A co z bibliotekami? Tam też są książki i można wypożyczyć je zazwyczaj za darmo. Krótko mówiąc, wiem, że czytam artykuł o charakterze kryptoreklamy, mający w pierwszej kolejności wywrzeć na czytelniku presję emocjonalną. Ale jak to? ja nie czytam?! No to przeczytam do końca, co też takiego ciekawego macie mi do przekazania drodzy redaktorzy (Pewnie ktoś Wam zapłacił za to, abyście kogoś lub coś dyplomatycznie sprzedali. Oczywiście, że tak! Na końcu pada odpowiedź na wyżej postawione pytanie: Sprzedawać jak... Powstrzymam się jednak od wskazywania palcem!). I oto czytam: "Choć wielbicielom literatury trudno się z tym faktem pogodzić, na rynku zyski liczą dziś tylko ci, którzy nauczyli się traktować książkę jak każdy inny towar szybko zbywalny. To produkt impulsowy. Zaledwie 10 procent klientów w E(****) wie, po co tam przyszło. [..] W jednym z najważniejszych salonów sieci, w warszawskim centrum handlowym A(******), tytuł, który leży na półce ponad trzy miesiące, musi wrócić do magazynu. A stamtąd do wydawcy (Źródło: https://www.forbes.pl/przywodztwo/jak-sprzedawac-w-polsce-ksiazki/3hle40r)." A ja myślę, że E(****) byłby akurat ostatnim miejscem, do którego szanujący się czytelnik udałby się szukać książki, która go interesuje, bo najprawdopodobniej znalazłby tam wszystko, włącznie z zapalniczką i gumą do żucia, ale raczej nie książkę, którą chciałby kupić, bo jak się okazuje sprzedawca nie będzie czekał aż klient "dojrzeje" do jakiejś pozycji, nie będzie czekał aż klient sam zdecyduje, czego chce, sprzedawca oczekuje, że klient kupi to, co on chce mu sprzedać akurat tu i teraz. Jak się okazuje, 3 miesiące leżenia na półce to doprawdy szczyt kompromitacji dla autora książki, jej wydawcy i dystrybutora i zapewne nie tylko w przypadku, kiedy książka się w ogóle nie sprzedaje, ale również wtedy, gdy sprzedaje się słabiej niż powinna (Ręce do góry, kto marzy o napisaniu książki?!). Cokolwiek to znaczy. Wolę nie wiedzieć, bo czuję, że byłabym w jeszcze większym szoku niż ten, którego doznałam dla odmiany w innym przybytku walki z analfabetyzmem, choć zasadniczo o wiele mniej wyrachowanym, przynajmniej tak mi się dotąd wydawało, ale dzisiaj ten czar prysł. KSIĄŻKA Z TERMINEM WAŻNOŚCI Bibliotekarka w odpowiedzi na moje zakłopotanie w związku z niemożnością znalezienia książki "Zdobywcy Białego Lądu" Jacka Machowskiego z 1959 roku, odpowiedziała, że jeżeli nie mogę znaleźć tej książki, to najprawdopodobniej jej nie ma, a nie została wycofana z katalogu online. Na podstawie wyświetlających się w katalogu informacji nie została wypożyczana ani razu od 5 lat, więc z oczywistych względów została wyrzucona (zniszczona, usunięta, spalona, nie pamiętam dokładnie użytego sformułowania, ale to bez znaczenia). Przykro mi. Gdyby zjawiła się Pani kilka miesięcy wcześniej... (może jeszcze 3 miesiące wcześniej?) Aż mi serce w klatce ścisnęło. - Wyrzucona? - zapytałam z niedowierzaniem (jak stare pieczywo?). - Nie opłaca mi się trzymać książki, której nikt nie czyta. Zajmuje tylko miejsce. Wolę zakupić jakąś nową pozycję. - Szkoda. Te stare pozycje sprzed lat często napisane są o wiele lepszym językiem niż te współczesne. - Wie Pani, zdaniem ekspertów z dziedziny bibliotekarstwa (Zdaniem X-a, Y-a i liter całego alfabetu, wprost uwielbiam takie sformułowania! No bo przecież nie warto ryzykować własnego zdania!) książka, która leży niewypożyczona na półce 5 lat, nie przedstawia już sobą żadnej wartości. Zaleca się po prostu jej usunięcie. (Jak bym słyszała cytat z tego kompromitującego artykułu. Jeżeli w istocie książka w systemie, w którym żyjemy, jest traktowana jako towar zbywalny, no bo to nie ja ją sprzedaje, tylko sprzedawca, to jakim prawem ktokolwiek śmie oskarżać kogokolwiek o nieczytanie, nieczytanie, czytanie, to bez znaczenia, w pierwszej kolejności oskarża się nas bowiem o nie kupowanie i to w istocie ja, jako czytelnik, wybieram z całą świadomością i pełnią satysfakcji, bo dla mnie książka nie jest towarem zbywalnym, jeżeli wchodzę w jej posiadanie z własnego wyboru, to po to, aby wyciągnąć z niej wiedzę lub wzbogacić swój prywatny księgozbiór, wcale o to nie trudno, no bo przecież książki wyrzuca się dzisiaj z równie wielką łatwością, z jaką się je kupuje w B********) Lekko zatkana tym, co usłyszałam, nie potrafię jednak poskromić wrodzonej ironii: - Być może te osoby nie powinny więc zajmować się bibliotekarstwem. Usłyszeć od bibliotekarza, że inni bibliotekarze uważają, że książkę można wyrzucić, nie wspominając już o tym, że może stracić wartość, to nie mieści się w mojej małej główce. - Tak się teraz robi, droga Pani. Poza tym ta książka już i tak była podniszczona, - dodała jakby się usprawiedliwiając. - Cóż, chyba każdy może popełnić błąd. - Ja już nie wspomnę o tym, że w pierwszej kolejności to człowieka by się pozbyli, bo teraz jednostka nic nie znaczy. (taka dyplomatyczna zmiana tematu) - Co do tego byłabym w stanie się z Panią zgodzić. W istocie los książki i jednostki wydaje się w tym kontekście przewrotnie ze sobą skorelowany. Z tą różnicą, że bibliotekę stać na kupienie nowej książki, a skoro ją na to stać, to dziwi fakt, że nie stać jej również na trzymanie innych książek, że są one wyrzucane jak śmieci i to bez większych sentymentów. Mnie niezmiennie szokuje to, z jaką łatwością przychodzi dzisiaj ludziom wyrzucanie choćby jedzenia, ale nie spotkałam jeszcze nikogo, kto by się z tym obnosił w miejscu publicznym w towarzystwie z podniesioną głową. Tym bardziej więc zszokowało mnie, że bibliotekarze, wydawać by się mogło najwięksi miłośnicy i orędownicy książki wyrzucają je na tej samej zasadzie, na jakiej przybytki komercji i próżności zdejmują książki z półek i odsyłają z powrotem do magazynu. Żałuję, że nie zapytałam tej Pani, co ona na ten temat sądzi? Ponoć czyny mówią więcej niż słowa. Pytanie brzmi, czy faktycznie warto przedkładać zdanie innych nad własne zdanie? A co jeżeli Ci inni są jednak w błędzie? Chyba jestem najlepszym dowodem na to, że 5 lat to jednak zbyt krótki czas, aby książkę wyrzucić, usunąć, zniszczyć. Gdyby biblioteka aleksandryjska nie spłonęła, ciekawe, czy taki sam los spotkałby starożytne rękopisy. Ach, nie, przepraszam, to już zabytki muzealne na tej samej zasadzie jak drzewa w puszczy. A ja wciąż uważam, że drzewo to drzewo. Książka to książka. W świetle tej refleksji wszystkie te głodne hasła wytapetowane w bibliotekach, a bywam przecież gościem w tak wielu, to moje główne źródła kontaktu z literaturą, powielane z równą zapalczywością przez sieciówki, są jedną wielką manipulacją i wyrachowaniem. Kochamy książki, to znaczy wyrzucamy je po cichu! Zaczynam rozumieć moją mamę, która mało komu pożycza książki, nie wspominając o tym, że nie wyrzuci nawet starych harlequinów! Każda książka w kontekście dzisiejszego incydentu urasta dla mnie do rangi świętości! Ponoć milczenie jest złotem, a ja wciąż nie potrafię powściągnąć języka. Chyba wolę jednak własne zdanie niż to całe polskie złoto. Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste.
Jest rok 1914. Irlandzki badacz Antarktyki i podróżnik sir Ernest Shackleton porywa się kolejny raz z zamiarem wyprawy przez krainę lodu. Załoga statku "Endurance" w oczekiwaniu na stopnienie kry lodowej morzu Weddella przełamuje lody z przedstawicielami społeczności wielorybników ze stacji wielorybniczej Grytviken na brytyjskiej wyspie Georgia Południowa.
'- Czemu siedzicie na tym końcu świata? - pytają wielorybników. - Żeby uciec od świata. Wielorybnicy do niego nie pasują. Ludzie nie lubią dziwaków. Nie umiemy pisać wierszy i malować obrazów, więc siedzimy tutaj. Nigdzie indziej się nie przydamy. - Za tych, którzy nigdzie indziej się nie przydadzą. - Ich zdrowie!' "Shackleton" Prawdziwych wielorybników już nie ma, zastąpili ich Ci, którzy piszą wiersze i malują obrazy. Wreszcie po bardzo długiej przerwie udało mi się znowu złapać powietrze i doczytać do końca przysłowiowym jednym tchem bardzo ciekawą pozycję załapującą się do gatunku literatury podróżniczej, choć wykraczającą daleko poza nią "W Poszukiwaniu Majów" Jana Gaćia. Fakt, że po blisko półtora roku znowu chwyciłam z głodu podróży po zaczętą niegdyś książkę, książkę o Majach i Ameryce Południowej, które to tematy nigdy mnie specjalnie nie fascynowały, nie wspominając już o żelaznej regule trzech stron mającej decydujący wpływ na to, czy w ogóle dam książce zielone światło, świadczy na ogromną korzyść autora. Z fascynacją śledziłam na kartach książki jego podróż po pomnikach architektury starożytnych Majów w Meksyku, Belize i Gwatemali. Bliska była mi w szczególności niezależność w podróży - autor podróżował sam w przeważającym stopniu bez przewodnika wynajętym samochodem, środkami komunikacji publicznej, a nawet pieszo - podjęcie wyzwania 15-kilometrowego marszu przez tropikalną dżunglę w akcie obrazy na belizjańską niepunktualność zapadło mi w szczególności w pamięci, bo znając życie sama pewnie wpadłabym na równie zabójczy pomysł. Nie brakowało mi również podziwu dla podejmowanych przez autora wspinaczek na najwyższe (54 metry) i nieraz najbardziej strome budowle (A jednak zdjęcia nie kłamią, to nie żadne fotograficzne sztuczki, ale prawda, że nieraz wchodzi się na kolanach trzymając kurczowo łańcucha przy ścianie). Zwłaszcza jednak opisy zwykłych ludzi i ich codziennego życia oraz towarzyszące im refleksje autora, choć nie były jego głównym przedmiotem zainteresowania, stanowią największe "smaczki" książki. Paradoksalnie chyba dopełniają dzieła. Wynikają jakby naturalnie z niemalże bezowocnego poszukiwania przez autora takich właśnie przedstawień zwyczajnych scen rodzajowych w sztuce starożytnych Majów, którzy wydają się wciąż ludem wprost niezrozumiale zapatrzonym w boskie niebiosa i zagadkowo niemalże kompletnie obojętnym na dzień powszedni. Czy faktycznie tak było, nikt chyba nie jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie z całą pewnością, bo sekrety świata Majów niezmiennie mimo rozlicznych prac wykopaliskowych skrywa wciąż zasłona tajemnicy i wciąż wiele z kompleksów świątynnych nie zostało poddanych pełnej analizie, a dżungla skrywa ponoć jeszcze więcej tych zagadkowych zespołów. Nie będę ukrywać, że to właśnie przez wewnętrzne sprzeczności Majów książka była dla mnie pasjonującą lekturą. Zaimponował mi zwłaszcza kunszt i rozmach majańskich budowniczych przy jednocześnie prymitywnych narzędziach i brakowi dostępu do kluczowych mogłoby się wydawać w tym celu metali. Równie bliskie było mi majańskie skupienie na działaniu, bez którego żadne z tych monumentalnych astronomicznych świątyń nigdy by nie powstała w kontekście takich, a nie innych warunków naturalnych. Podróż autora śladami kolejnych okresów rozwoju cywilizacji Majów to niemalże podróż między innymi wymiarami. Z ubolewaniem nad ograniczeniami własnej wyobraźni czytałam skrupulatne opisy i porównania kolejnych budowli i zespołów świątynnych. To wręcz prowokacja autora wobec czytelnika ku temu, aby zobaczył je kiedyś na własne oczy. Z pewnością warto zaopatrzyć się na ten czas w przewodnik i "W poszukiwaniu Majów" z pewnością świetnie się na niego nadaje. Autorowi udało się również uchwycić zróżnicowanie kulturowe Meksyku, Belize i Gwatemali. Aż chciałoby się przejść ulicami wielokulturowego tygla Belize City i przyjrzeć wszystkim jego twarzom, udać w podróż autobusem bez okien po pustynnych stepach Gwatemali (mimo związanego z nią dyskomfortu, wydała mi się idealnym sposobem na zetknięcie z tym prawdziwym ludzkim światem), przedzierać maczetą przez gąszcz tropikalnej meksykańskiej dżungli w poszukiwaniu odległego zespołu świątynnego przy okazji kosztując specjałów ognistej meksykańskiej kuchni. Wybacz mi wrażliwy żołądku! Myślę, że oboje stanęlibyśmy na nogi, gdybyśmy choć na chwilę zmienili nieba. A to wszystko według skrupulatnie zaplanowanego planu podróży, który leży w naturze a jakże! historyka, mi obcy, ale podróżnik podróżnika nie zwiedzie i mimo wszystko wyczuwam w wielu momentach, że autor dał po drodze kilka skoków w bok i wcale mnie to nie dziwi, bo same opisy w książce rozniecają wyobraźnię do tego stopnia, że boję się myśleć, co by było, gdybym znalazła się w jednej z tych barwnie opisywanych przez autora scenerii. Jako typ "Zaraz wracam" obawiam się, że przepadłabym w ot takim bajkowym Tikalu jak przysłowiowy kamień w wodę, a może raczej w cenotę. Ach, te cenoty! Kolejna rzecz na sumieniu, którą po niemal dwóch latach schowałam niestety do szuflady. Dzięki lekturze "W Poszukiwaniu Majów" dowiedziałam się o jeszcze innym przeznaczeniu tych unikalnych, a jakże typowych dla Jukatanu podwodnych jaskiń i chyba wypadałoby znowu cenoty zawiesić na tablicy marzeń! Tych, których zachęciła moja recenzja "W Poszukiwaniu Majów" (ja już wertuję swoją domową bibliotekę aleksandryjską w poszukiwaniu innych dzieł autora) zachęcam do odwiedzenia strony autora. Mi się bardzo podoba oprawa graficzna. Z fantazją jak na historyka, choć moja kobieca intuicja podpowiada mi, że to raczej człowiek-orkiestra: www.jangac.com.pl/main.php?p=about&l=pl Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste.
Wybuchy, świsty, huki. Wszechobecny stłumiony aczkolwiek burzliwy tumult i zgiełk za oknem. Wojna - to pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło, gdy doszły mnie te wszystkie dźwięki? Choć być może trafniejszym określeniem byłyby po prostu odgłosy lub hałasy. Dźwięk kojarzy mi się mimo wszystko z czymś czystym, wyabstrahowanym, jednostkowym. A to, czego doświadczyłam, to była jakaś potworna chaotyczna i przypadkowa kakofonia huków i świstów. Nie doświadczyłam w życiu żadnej wojny, ale zastanawia mnie, czy takie właśnie odgłosy by jej towarzyszyły, gdyby teraz wybuchła. Jeśli tak, byłoby to już dla mnie nie do zniesienia przez ten aspekt sam w sobie. Jeżeli nie, czy istnieje jakaś realna miara zgiełku?, który by towarzyszył takiej współczesnej wojnie? Czy obraz tej wojny byłby w czymkolwiek podobny tym, które znamy z obrazów mistrzów, opisów historyków, filmów dokumentalnych, a może współczesna wojna jest raczej takim cichym fałszywym przyjacielem, który wdziera się w nasze życie na co dzień i od święta? NOWY ROK, ZAGADKOWY FENOMEN SZAŁU FAJERWERKÓW Nowy rok 2018. Szał fajerwerków. Zagadkowy fenomen. Dlaczego ludzie tak lubują się w robieniu w istocie tyle hałasu wokół siebie? Czy faktycznie lubią ten hałas? Czy w ogóle dopuszczają do siebie taką osobistą refleksję? Cały czas jesteśmy zewsząd atakowani i manipulowani moim skromnym zdaniem zakłamanym* hasłem "nowe technologie". Do czego zmierzam? Do postawienia banalnego i jednocześnie przewrotnego w świetle tych rzekomo nowych technologii pytania: dlaczego więc nikt nie wpadł jeszcze na pomysł stworzenia fajerwerków, którym nie towarzyszyłyby te potworne odgłosy? DZIKI SPOKÓJ Już sama nazwa pochodząca z niemieckiego Feuerwerk wskazuje, że chodzi o coś, co wchodzi w reakcję, reaguje, działa z ogniem. Jest więc zjawiskiem przede wszystkim wizualnym, cieplnym, w mniejszym stopniu dźwiękowym czy zapachowym przynajmniej jeśli chodzi o człowieka w pełni sprawnego. Te dwa ostatnie doznania wymagają bowiem od nas większego wyczucia i skupienia. Ogień sam w sobie nie pachnie ani nie wydaje żadnych dźwięków. Jak wszystko na tym świecie niezbędny jest do tego kontekst, mówiąc najogólniej. Co wspólnego z dźwiękami towarzyszącymi pracy ognia, choćby tego w kominku, ognisku czy nawet pokazom mistrzów ognistych sztuczek mają jednak odgłosy towarzyszące fajerwerkom? Dlaczego w dobie apoteozy równie zakłamanego dla mnie pojęcia* ekologii nadal pozwala się na ten proceder? a właściwie dlaczego tkwi on nadal w swojej prymitywnej reliktowej hałaśliwej jarmarcznej postaci? Zastanawiam się, czy tym wszystkim ludziom doprawdy sprawia przyjemność ogłuszanie samych siebie i innych, "podziwianie" i skazywanie innych na "podziwianie" nieraz wybitnych niewypałów i świetlnych szkarad nie mających nic wspólnego z ogólnopojętą estetyką pokazów świetlnych, czy może tylko tak dalece ich już omamiła wszechobecna komercyjna propaganda: "że nie ma obchodów nowego roku bez fajerwerków", "że fajerwerki są wspaniałe", "że nowy rok jest wspaniałym świętem, bo są fajerwerki", "nowy rok to fajerwerki". Nie wspomnę już o trosce o dobro zwierząt, choć nie trzeba być zwierzęciem, wystarczy być choć trochę wrażliwym człowiekiem, aby jedyne, czego pragnąć wobec panującego wokół huku, to uciec jak najdalej. Tylko dokąd? Zastanawiam się, czy w ogóle jest jeszcze takie miejsce na ziemi, gdzie nie dociera ten cały zgiełk. Może jakaś dżungla? Czy wolne są od niego dzikie suwalskie mokradła? Oczyma wyobraźni widzę jednak rozświetlone nienaturalnymi kolorowymi odblaskami potężne cielsko przerażonego łosia przecinające na oślep w amoku ucieczki wysokie szuwary. ZORZA CISZY O ile piękniejszym doświadczeniem byłoby podziwianie świetlnych projekcji zorzy polarnej? To byłoby dopiero coś. Bajka! Sielanka! Poezja! W prawdzie na porządku dziennym zakłamanej ekologii jest kwalifikowanie i emisji sztucznego światła jako działania zaburzającego naturalny rytm przyrody (bo to oczywiście Ty, o ironio losu! zwykły zjadaczu chleba, emitujesz najwięcej światła, ciepła, DŹWIĘKÓW, a co za tym idzie szkody dla całej Ziemi i ludzkości), ale o ile byłby on znośniejszy, a może nawet przyjemniejszy zarówno dla zwierząt, jak i ludzi. Hałas - o jeden szkodliwy element mniej. Może kiedyś te całe nowe technologie umożliwią subiektywną wirtualną autoprojekcję fajerwerków, która będzie się odbywać bez szkody dla środowiska naturalnego i dla innych ludzi. Zapewne nastąpi to wtedy, gdy już te nowe technologie w pełni wyeksploatują to naturalne środowisko i człowieka do tego stopnia, że jedyne, o czym będzie marzył, to zapomnieć na chwilę o potwornym widoku i hałasie za oknem, oddając się wybujałym projekcjom własnego umysłu, z którym nowe technologie w niedługim czasie będą mogły zrobić dokładnie to samo, co zrobiły z otaczającym go światem, dowolnie i bezkarnie w niego ingerując wedle własnych potrzeb i zamysłów. O ile już tego nie robią. Być może jestem ich pierwszą ofiarą, bo jedyne, o czym marzyłam, to uciec, zasnąć, przespać te gwiezdne wojny, a one i tak wdarły się przez okna, pod powieki w nieznośną lekkość mojego sennego niebytu. Chciałam przespać ten moment, jakby nigdy nie nastąpił, ale już nawet o tym nie mogę sama decydować, w jaki sposób skutecznie odciąć się od brutalnej rzeczywistości. Wychodzi na to, że powinnam była zainwestować w nowe technologie i zakupić najnowocześniejsze słuchawki, ale czy byłyby one w stanie sprawić, że gdy puszczę w nich nagranie ciszy (choć ponoć cisza zdaniem samych głuchoniewidomych nigdy nie jest ciszą, a zbiorem szumów o różnej częstotliwości i głośności, z doświadczenia wiem, że i takie niezidentyfikowane szumy mogą wyrwać człowieka ze snu, o czym najlepiej świadczy nagranie poniżej wcale nie tak znowu subiektywnego odbioru owej ciszy), żadne zewnętrzne odgłosy nie zakłócą jej odbioru?! Cisza i spokój - tego najbardziej teraz pragnę. Czy można mieć bardziej nierealne życzenie? W tym momencie, miejscu, czasie, życiu? Pozostaje jedynie zamknąć oczy i wyobrazić sobie milczący spektakl zorzy polarnej. I tu pojawia się pytanie: czy zorza faktycznie milczy? W zestawieniu z gwiezdnymi wojnami fajerwerków zapewne byłoby to najprawdziwsze milczenie.
*Mogłabym poświęcić zagadnieniy manipulacji w zwłaszcza komercyjnym wykorzystaniu haseł "nowe technologie" i "ekologia" dłuższą dygresję "nie na temat", ale wyjątkowo się powstrzymam. Może poświęcę tym tematom osobne wpisy. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|