Jedna z rzeczy, które widniały na mojej nieskończonej liście marzeń! Skok ze spadochronem. Nie sądziłam, że będę miała okazję wykonać go właśnie w Australii. To była dla mnie prawdziwa niespodzianka! Z uwagi na fakt, że nie zdążyłam się jeszcze otrząsnąć z jet lagu i nie byłam jeszcze w stuprocentowej formie, nieco się oczywiście stresowałam. Z jednej strony uwielbiam niespodziewane zwroty akcji, a z drugiej zawsze towarzyszy mi jednak duży stres, czasami chciałabym uciec, ale jak już wejdziesz do jaskini lwa, nie ma odwrotu, przecież jestem stuprocentową twardzielką, więc nie wchodzi w grę okazywanie żadnych słabości! Także pierś do przodu, uśmiech na twarzy i bojowa postawa! To niebo było tego dnia tylko moje! Przy okazji udało mi się spełnić połowicznie również inne swoje marzenie, a mianowicie lot awionetką, chociaż... ...do pełni szczęścia potrzebny byłby mi dwupłatowiec z odkrytym kokpitem i pilotka, dokładnie jak w filmie "Pożegnanie z Afryką": Kiedyś nawet marzyło mi się wyrobić sobie licencję na awionetki, ale... zaraz, zaraz. Moja instruktorka właśnie otwiera drzwi awionetki na wysokości 4000 metrów! Każe mi opuścić stopy w dół i nawet nie uprzedza mnie o tym, że... wyskakujemy! Skok ze spadochronem ma swoje etapy. Oczywiście moment, w którym wyskakujesz i tracisz grunt pod nogami jest tym pierwszym krokiem, który powoduje chyba największy skok adrenaliny. Ale spokojnie! na szczęście nie musisz go robić sam, bo jesteś spięty z instruktorem. To moment, w którym zanurzasz się w zupełnie obcej Ci przestrzeni. Jesteś w całości zdany na grawitację, bo po prostu spadasz ciężarem całego swojego ciała z prędkością, której nawet nie jesteś w stanie ocenić, bo nic Cię tutaj nie ogranicza. Jak kamień w wodę. Chociaż paradoksalnie masz poczucie jak byś był ptakiem szybującym w przestworzach. Takie złudzenie! Ten pierwszy etap przebiega w całości przy zamkniętym jeszcze spadochronie. O dziwo! jakoś mnie to nie przerażało. Wręcz odczuwałam cudowny błogostan do momentu, kiedy spadochron został otwarty. Wtedy poczułam to nieprzyjemne uczucie ograniczenia. Napięcia. Wyhamowania. Poczułam po prostu swoje ciało. I po raz kolejny utwierdziłam się w poczuciu, że bardzo go za to nie lubię. Tak, skok ze spadochronem może Ci dać poczucie czegoś wspaniałego, a jednocześnie uświadamia, że to poczucie jest niezwykle ulotne i zwodnicze. Ogranicza nas w tym doświadczeniu nasza fizyczność, nasze ciało i wszystko to, co z nim związane, również cała ta systemowa nadbudowa, wszystko to, co materialne, co wmawia się nam, że jest istotne, nieodzowne, konieczne, a tak naprawdę tylko właśnie hamuje nas w doświadczeniu takich właśnie momentów prawdziwej nieważkości - gdzie jesteśmy tylko my i żywioł natury, a cała reszta się nie liczy. Boimy się tego, ciężko nam się w sobie zebrać by zrobić ten pierwszy krok, ale kiedy wreszcie go zrobimy, świat staje na głowie i nagle nie ma nic niemożliwego. Znajdujesz się w stanie prawdziwej euforii! To samo uczucie towarzyszyło mi przy okazji pierwszego nurkowania. Nie dajmy sobie odebrać tej euforii tym, którzy zarówno przed i po będą traktować nasz plan lub fakt jego realizacji z pobłażaniem. Oni po prostu nam zazdroszczą, bo im samym brakuje wiary w to, że takie doświadczenie może coś ze sobą nowego do życia wnieść. Plaże w Moruya. W Australii wszystko jest nieskończenie długie, wielkie i piękne! Po prostu naj! Jules ze Sky Dive Oz Moruya dbała o moje bezpieczeństwo całą drogę w dół! A to była całkiem długa droga, bo aż 14000 stóp. W przeliczeniu na metry to nieco ponad 4000 metrów. Wow! Skok ze spadochronem to z pewnością jedna z rzeczy, której musicie spróbować choć jeden raz w życiu. Zapewne są wśród Was tacy, którzy z różnych względów sobie tego nie wyobrażają. Na przykład, są przekonani o tym, że nie kręcą ich takie wyczyny. Mnie też kiedyś coś takiego zupełnie nie kręciło. Nawet nie przeszło mi przez głowę. Gdyby ktoś mi powiedział, że skoczę ze spadochronu kilka lat temu, oczywiście bym go wyśmiała. Na wszystko przychodzi zawsze odpowiedni moment. Z wiekiem każdy zmienia swoje podejście do różnych spraw i wcale nie jest wykluczone, że zrobi kiedyś coś, czego nigdy wcześniej się po sobie nie spodziewał. Są pewnie i tacy, którzy się boją, na przykład, wysokości. Wbrew pozorom skok ze spadochronem jest najlepszym rozwiązaniem na to, aby przełamać nie tylko lęk wysokości, ale wszelkie inne wewnętrzne blokady. Dla mnie tego typu wyczyny są częścią swoistej autoterapii. Zawsze czuję się po nich super dowartościowana. Mogłabym przenosić góry. Jakby była taka możliwość zaczynałabym od takich rzeczy każdy dzień. Niektórzy z Was pewnie wykreślają skok ze swojej listy marzeń przekonani o tym, że to ponad ich możliwości finansowe. Okazuje się jednak, że i ten problem można dosłownie "przeskoczyć", co udowodnił mój kolega z Suwałk: https://www.facebook.com/FlyTandemy/photos/?tab=album&album_id=528393667360303 Damian przesłał swoje zdjęcie, z resztą bardzo wymowne, bo był to skok do wody, na konkurs, w którym nagrodą był właśnie skok ze spadochronem. I udało się! Skoczył! A to dzięki swojej ogromnej determinacji w pozyskiwaniu polubień pod zgłoszonym zdjęciem! Szukajcie, próbujcie, wierzcie w siebie!
0 Comments
W Polsce przyzwyczajeni jesteśmy do tego, że dzikie zwierzęta zazwyczaj przed nami uciekają, w Australii często bywa na odwrót. Dlatego lepiej mieć się tam na baczności, bo choć intrygujące, nierzadko piękne i z natury ciekawskie, australijskie zwierzęta bywają również nieprzewidywalne i w jednej chwili z przyjaznego stworzenia (zwłaszcza jeśli macie coś pysznego do jedzenia) mogą zmienić się w bardzo agresywne zwierzę. SPOTKANIA III STOPNIA Pamiętam jak któregoś wieczoru w pewnym dzikim odludnym zakątku Potato Point ni stąd ni zowąd na jednym z eukaliptusów nad naszymi głowami pojawił się opos. Taki koala tylko trochę skromniej obdarzony urodą przez naturę. Wyłupiaste oczy i te sprawy. Pozornie zwinniejszy i szybszy od koali, choć osobiście nigdy nie miałam okazji obserwować tych ostatnich w godzinach wieczornych. Za dnia wydawały się całkowicie pogrążone w eukaliptusowym śnie. Nasz opos nie wykazywał żadnych oznak strachu, światło latarki nie było mu straszne, ba! nie krępował się nawet, aby zejść z drzewa i dać nam dobitnie do zrozumienia, że chce właśnie tego kabanosa z naszego kolacyjnego prowiantu. Znajomy, który spędził w Australii przeszło 20 lat, dowiedział się czegoś nowego o Australii, o czym wcześniej nie wiedział, choć oposy były mu bardzo dobrze znane z innej niekoniecznie sympatycznej strony, ale o tym za chwilę, a mianowicie dowiedział się tego, że oposy bywają również mięsożerne! :) [filozoficzna dygresja] Australia w swojej wielkości i nieprzewidywalności nieustająco zaskakuje nawet tych, którzy wydawać by się mogło poznali ją od podszewki, zjeździli na całej szerokości i długości, mieszkają w niej od urodzenia. Wciąż w Australii są takie miejsca, w których ludzie się gubią i giną bez wieści, choćby takie Góry Błękitne. Są takie zjawiska, których nie sposób żadną miarą przewidzieć, żywioły natury, które atakują znienacka i do samego końca trzymają w niepewności, uciekać nie uciekać!? Pożary i powodzie. Zwierzęta, które choć idealnie wtapiają się w otaczający krajobraz, w imię obrony swojego terytorium potrafią zabić, wystarczy że postawisz na nim jedną stopę, a wyrastają jak duchy spod ziemi. W tym swoim nieprzewidywalnym charakterze Australia pozostaje dla mnie wciąż niezwykle intrygująca i atrakcyjna. Biorąc pod uwagę to, że w imię heraklitowskiej zasady panta rhei, wszystko płynie, wszystko nieustająco się zmienia, nie sposób poznać tak naprawdę świata, można go poznawać w każdej chwili i miejscu i za każdym razem będzie to inne doświadczenie. W tym tkwi chyba sens podróżowania. To jest chyba odpowiedź dla tych, którzy lekceważąco odnoszą się do potrzeby przemieszczania się, podróżowania, odwiedzania różnych miejsc, twierdząc, ale to już wszystko odkryto, nazwano, sfotografowano, wejdź sobie do Internetu i zobacz. Po co od razu jechać? Nie szkoda pieniędzy? Nie szkoda czasu? W takich momentach odzywa się we mnie dusza alpinisty i wolę potraktować te pytania jako retoryczne, bo ponad wszystko na pierwszym miejscu stawiam zawsze własne doświadczenie. [koniec dygresji] Wracając jednak do naszego oposa... Choć z początku wydawał się bardzo spokojny, powolny, wręcz niezdarny, okazało się, że to niepozorne zwierzątko ma dwie twarze. Gdy tylko zgasły światła i położyliśmy się spać, nagle obudziły nas przeraźliwe jęki pomieszane z odgłosami przywodzącymi na myśl duże niezadowolenie i podenerwowanie nie tylko jeżeli chodzi o wydawane dźwięki, ale również fakt, że opos zrobił sobie z dachu naszego samochodu prawdziwą arenę dla wyrażenia przewrotnej, w tym akurat wypadku ciemnej strony swojej natury. Można sobie było tylko wyobrażać, co za akrobacje wyprawiał nad naszymi głowami. Aż huczało! Pozostało mi jedynie współczuć człowiekowi, który rozbił namiot niedaleko od nas nad brzegiem zatoki. Gdybym nie oswoiła się z tym zwierzęciem wcześniej, pewnie przeżywałabym chwile prawdziwej trwogi. A tak myślałam sobie tylko: "Jak dobrze, że leżę sobie tutaj wygodnie i bezpiecznie i to dzikie zwierze nie jest w stanie wejść do środka. Może ten kabanos był jakiś nieświeży i mu zaszkodził!?" :) RAJ NA ZIEMI CZY LEKCJA PREHISTORII? Potato Point było jednym z miejsc w Australii, które najbardziej zapadło mi w pamięć. Przede wszystkim dzikością i malowniczością swoich eukaliptusowych lasów. Wszystkie drzewa wydawały się tutaj nad wyraz wielkie. Co najmniej jakby czas dla natury się tutaj zatrzymał w jakimś prehistorycznym momencie. Zdarzały się takie miejsca w Australii, które spokojnie mogłyby być scenerią dla filmów o dinozaurach. Potrafiłam sobie wyobrazić pterozaury latające nad czubkami przedziwnie ukształtowanych siłą morskich wiatrów koron potężnych eukaliptusów samych w sobie zróżnicowanych tak bardzo pod względem gatunkowym, że momentami wydawało mi się, że w otaczającym mnie lesie jest co najmniej kilka ich odmian, co z resztą byłoby pewnie całkiem prawdopodobne, biorąc pod uwagę ulotkę, która wpadła mi w ręce podczas podróży w jednym ze stanów (ACT), a która wspominała o istnieniu ponad 900 gatunków i podgatunków tych drzew w Australii nieraz bardzo do siebie nawzajem podobnych. To robi wrażenie, jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że w samym ACT jest zaledwie 27 gatunków eukaliptusów. Potato Point to miejscowość znajdująca się na południowo-wschodnim wybrzeżu Nowej Południowej Walii. Wśród gęstwiny otaczających je lasów można spotkać również inne niezwykłe twory natury - tajemnicze termitiery. Te niepozorne kopce nie tylko były twarde jak skała, niejedno auto mogłoby się spokojnie na nich roztrzaskać, ale również niekiedy miały imponującą wielkość. Ta ciemniejsza plama na kopcu to świadectwo tego, że najprawdopodobniej kopiec został uszkodzony, a jego mali mieszkańcy niedawno podjęli się jego naprawy. Termity do budowy swoich kopców używają piasku, gliny i, podobnie jak większość owadów, śliny. To właśnie dlatego ich kopce potrafią być tak wytrzymałe. Nie łatwo jest je uszkodzić. Termity można spotkać w całej Australii. Ich kopce różnią się wprost proporcjonalnie do krajobrazu, który je otacza. Czasami bywają małe, sięgają najwyżej kolana, spiczasto zakończone, czerwone jak maki, czasami przewyższają dorosłego człowieka, a w wyjątkowych okolicznościach mogą przekraczać wysokość nawet sporego autobusu. ZOO NA WOLNOŚCI Potato Point było również miejscem, w którym miałam okazję spotkać i zobaczyć z bliska najwięcej dzikich zwierząt w jednym miejscu. Na przykład, swobodnie przechadzającą się kilkanaście metrów ode mnie parę ogromnych i chyba najpiękniejszych emu, jakie miałam okazję widzieć podczas całego swojego wyjazdu. Trudno powiedzieć, kto z nas, ja czy ta para emu, był bardziej zaskoczony tym niecodziennym spotkaniem. Kangury. To z nich właśnie słynie Potato Point, jest ich tu co nie miara, swobodnie przechadzają się licznie wśród wozów kempingowych na okolicznym polu namiotowym. Nie brakowało ich również na stromych porośniętych eukaliptusowym gajem zboczach dzikiego brzegu zatoki, gdzie nocowaliśmy. Były również wyjątkowo przyjazne i oswojone. Niejeden towarzyszył nam podczas posiłku. Na zdjęciu poniżej jeden z naszych stałych kangurzy towarzyszy, ochrzciliśmy go nawet Thomas, wcina właśnie ryż do naszej chińszczyzny :) Oficjalnie karmienie dzikich zwierząt jest zabronione. W wielu miejscach wiszą ostrzegawcze znaki, że zwierzęta mogą zacząć zachowywać się agresywnie w sytuacji, w której człowiek je dokarmia. Uznaliśmy jednak, że skoro nasz kangurzy towarzysz sam się obsługuje, nie będziemy mu w tym przeszkadzać. Jakoś nie potrafiliśmy sobie wyobrazić tego, że nagle wstąpi w niego zły duch i nas pobije. Myślę, że dotyczy to przede wszystkim samców w istocie imponującej postury kangurów szarych lub tych, które akurat są w trakcie godów ze swoimi partnerkami, które, tak na marginesie, wydają okropne dźwięki. Z trudem byliśmy w stanie zaakceptować fakt, że to właśnie samice wydają tak groźne i głębokie dźwięki. Czy te oczy mogą kłamać?! I jak tu się w takim nie zakochać? Najbardziej urzekły mnie ciemne kangurze łapki zakończone ostrymi pazurkami i czarnymi twardymi jak węgielki poduszeczkami. To niezwykle miłe uczucie trzymać w dłoni taką kangurzą łapkę, choć Thomas czuł się tym faktem chyba zażenowany. Kangury w ogóle skojarzyły mi się, nie wiadomo dlaczego, w końcu kangury to torbacze, być może ze względu na swoją wielkość i delikatność, z naszymi sarnami, tylko takimi skaczącymi na dwóch łapach. Był taki jeden widok związany z kangurami z Potato Point, który chyba na zawsze zapadnie mi w pamięci. Dzień chylił się ku końcowi i powoli wracaliśmy na nasze dzikie obozowisko nad zatoką. Gdy dotarliśmy do wrót Potato Point, charakterystycznego osiedla niskich domków mieszkalnych i równo przystrzyżonych trawników skąpanych w promieniach zachodzącego słońca, naszym oczom ukazał się niesamowity widok niczym z galerii figur woskowych. Na tych równo przystrzyżonych zielonych trawnikach okalających drogę stały niczym słupy soli kangury. Była ich niezliczona ilość. Jednego od drugiego dzieliło może 5 metrów. Niektóre skubały sobie spokojnie trawę. Inne, te bliżej drogi, zamarły w bezruchu, bacznie obserwując nasz przejazd. Australijskie zwierzęta są zwierzętami nokturalnymi, to znaczy przejawiającymi największą aktywność nocą. Jest to związane z faktem, że w ciągu dnia bardzo silnie operuje tutaj słońce i dla wielu zwierząt takie warunki i temperatury bywają zbyt uciążliwe. Lokalizacja Potato Point w Australii wg Google Maps. KOMENTARZ ODAUTORSKI: Moja podróż po Australii była przede wszystkim trudnym doświadczeniem - podróżą w najciemniejsze zakątki nie tylko swojej, ale ogólnie ludzkiej natury, żywym przykładem karygodnych błędów, jakie może popełnić ktoś, kto marzy o podróżowaniu, i Australia stała się dla mnie źródłem wiedzy w praktyce o tym, jak nie należy podróżować, taką poważną w konsekwencje nauczką, miała też swoją wysoką cenę, którą nadal jakby stopniowo w sposób pośredni płacę w ratach, aby przywrócić równowagę w świecie, po którym codziennie chodzę. Udało mi się z tej podróży ocalić jednak wszystko to, co niezależnie od wszystkiego by mnie zachwycało, co byłoby jednym z nieskończonych powodów, dla których chciałabym tam wrócić, ale również jednym z powodów, dla których chciałabym dalej podróżować i ku czemu dążę na swój skromny sposób, odkrywając piękno wszędzie tam, gdzie mnie tylko zawieje, choćby i to było pięć minut od domu. Tym pięknem, które odkryłam w Australii i, które pozostawiało na mnie swoje niezaprzeczalne piętno, które wzbogaciło i znacząco poszerzyło moją skalę widzenia piękna otaczającego świata, dzielę się z Wami tutaj, mając nadzieję nie tyle na to, że zaszczepię w Was ciekawość Australii, ciekawość świata, ciekawość swojej najbliższej okolicy, ale przede wszystkim tego, żeby chcieć odkrywać piękno wszędzie tam, gdzie tylko Was rzuci. Człowiekowi można odebrać wiele, ale nie można mu odebrać tego właśnie daru, daru widzenia piękna, które dostrzega wokół siebie we wszystkim, niekoniecznie musi tam akurat stać znak z napisem "To jest piękne! Podziwiaj to!" To piękno, o którym mówię, wymyka się wszelkim kanonom, które są, były lub będą, jest czymś skrajnie indywidualnym i unikatowym, takim wewnętrznym pryzmatem, który tkwi w każdym z nas, przez który przefiltrowujemy otaczającą nas rzeczywistość, wybierając taką, a nie inną drogę.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Cóż, nieco się przeliczyliśmy z naszym spontanicznym pomysłem wyprawy na kajaki do pobliskiego Pomiechówka. Nie dość, że przywitał nas zapełnioną po pęczki i huczącą od gwaru plażą, to na wodzie sytuacja nie wyglądała wcale lepiej. Z niejaką ulgą przyjęliśmy więc informację o chwilowym braku kajaków i propozycję stawienia się na miejscu za godzinę. Czasu w sam raz, aby wybrać się na znajdującą się niedaleko w Nowym Dworze Wieżę Tatarską (Czerwoną), z której roztacza się imponująca panorama okolicy, a przy sprzyjającej pogodzie można stamtąd zobaczyć nawet samą stolicę. Niestety przepustki nas nie ominęły! Ale czego nie robi się dla takich pięknych widoków! Wieża Tatarska to również jedyne miejsce, z którego można podziwiać z bliska jedną z najbardziej atrakcyjnych budowli nowodworskich, a mianowicie spichlerz zbożowy znajdujący się u ujścia Narwi do Wisły. Mury obronne Twierdzy Modlin uniemożliwiają bowiem dostęp do linii brzegowej na tym odcinku. Ponad 30-metrowej wysokości Wieża Tatarska jest więc najlepszym i najbardziej malowniczym punktem widokowym na Wisłę w okolicy. Gdy wdrapaliśmy się na jej szczyt, z niejaką ulgą przyjęliśmy panującą tam ciszę. Choć Nowy Dwór - miasto mostów - to dosyć ważny węzeł komunikacyjny, cały ten drogowy zgiełk tutaj nie docierał. Równie dobrze szum, który do nas dochodził, mógł być trzepotem skrzydeł ptaków, które w zwartym kluczu przecinały nieboskłon. Twierdzę ominął również o dziwo! natłok turystów. Można się więc było w pełni nacieszyć panującym tutaj spokojem. Z niejaką zazdrością przyglądałam się sprytnym kajakarzom, którzy przybili kajakiem do kamiennej grobli i udali się spacerkiem na normalnie niedostępne zwiedzającym ruiny spichlerza. Nie wiem, jaka jest geneza wystawności tych budowli, ale gdziekolwiek w Polskę nie pojadę, zawsze przyciągają moją uwagę. Kajaki! Nareszcie! Woda! Dzicz! Przestrzeń! Czyli to wszystko, co lubię najbardziej! Tym razem już nie solo. Może i późno! Załapaliśmy się dosłownie na ostatni spływ przed zachodem słońca. Ale przynajmniej ominął na panujący za dnia upał. Temperatura zarówno powietrza, jak i wody była w sam raz. Woda aż kusiła, aby się przekąpać. Była tak ciepła! No i ten zapach mięty unoszący się powietrzu. Już sama nie wiem, czy powietrze było bardziej rześkie od mięty czy powoli unoszących się o tej porze mgieł. Wierzbowe zagajniki urokliwe były nie tylko z wody, ale również z drogi, którą jechaliśmy do miejsca rozpoczęcia spływu. W pamięci zapadł mi przepiękny widok takiego wierzbowego zagajnika znajdującego się u dołu skarpy opadającej ku rzece, gdzie pośród kształtnych starych wierzb w wysokiej trawie pasły się łaciate krowy. Niestety nie mogliśmy sobie za bardzo pozwolić na eksplorowanie tych urokliwych miejsc z braku czasu. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie mogło wyjść. Zawsze będziemy mieli dobry pretekst ku temu, aby powtórzyć tę eskapadę. Przede wszystkim jednak byliśmy na wodzie sami. No, prawie sami. W pewnym momencie zaczęła nam towarzyszyć czapla. Niestety nie szukała towarzystwa do kolacji, więc ostatecznie po trzeciej próbie ucieczki przed naszym kajakiem, skapitulowała i odfrunęła na gałąź jednego z pobliskich drzew cierpliwie czekając aż ustanie ruch na rzece i będzie mogła w spokoju oddać się polowaniu. Zostawiliśmy ją w tyle podobnie jak zachodzące słońce, które znikło za ostatnim zakrętem trasy. Uśmiechy od ucha do ucha i mokre pupy! To wszystko, co nam zostało na pociechę w drodze powrotnej. Wkra to rzeka będąca prawym dopływem Narwi. Ma około 250 km długości. Swoje źródło bierze w okolicy Nidzicy. Stanowi szlak kajakowy. W wielu znajdujących się nad nią miejscowościach (Rydzyn Włościański, Sochocin, Sobieski, Joniec, Śniadówko, Pomiechówek) są przystanie kajakowe bądź wypożyczalnie kajaków.
YIN IRRITATION IMPLOSION YANG INTEGRITY ILLUMINATION WHERE ARE THOU SOLDIER? WHERE ARE THY POPPIES? ALL THAT'S LEFT IS BUT NOISE AND CHAOS VIBRATING UNBEARABLY. THEY CALL IT "BEAUTY", BUT... SOMETIMES I THINK I WON'T TAKE IT NO MORE. I WANT IT ALL BUT B&W. NO GRAY! JUST B&W. MY EYES PRAY IN THE ASPHALT... I WANT... IT ALL TO STOP! OR... DIE. WHERE ARE THOU SOLDIER? THOU SHALL BE LYING DEAD IN THE ORCHARD. WHO LET THOU LEAVE THY ROTTEN COMRADES?! *** Złapał mnie za skrzydło i tak trzyma nie spadłam, nadal lecę niby ptak, a jednak człowiek Kurpiowszczyzna wita nas w prawdziwie wiejskim stylu! Takie widoki w Polsce to już prawdziwa rzadkość! Tutaj trzeba się oswoić z podobnymi sytuacjami. Lepiej więc spuścić nogę z gazu w terenie zabudowanym. POZYTYWNIE ZAGUBIENI Przebudzenie technologiczne - tak w skrócie należałoby podsumować fakt, że wreszcie doceniłam zalety posiadania nawigacji gps na pokładzie. Przede wszystkim ze względu na fakt, że urządzenie to może Cię również wyprowadzić w pole. Ładne pole. Zawsze z pogardą odnosiłam się do wszelkich urządzeń nawigacyjnych. U mnie na pokładzie zawsze królowały papierowe mapy, które nigdy mnie nie zawodziły. Słysząc od napotkanych ludzi historie o tym, jak to bywało, że ich ta cała nawigacja wyprowadzała w pole, tym bardziej nie kwapiłam się do wejścia w jej posiadanie. Ostatnia podróż zmusiła mnie jednak do rachunku sumienia - w sumie to uwielbiam się gubić, a skoro istnieje urządzenie, które jest mi w stanie dostarczyć w tym względzie dodatkowych wrażeń, tym bardziej muszę zrewidować swoje dotychczasowe podejście. Kiedy zostaliśmy wyprowadzeni w pole przez naszą nawigację, z początku nie byliśmy zadowoleni do czasu, gdy na ekranie pojawił się napis: Ładne Pole. Nagle cała ta nasza mordęga polną drogą nabrała zupełnie innego charakteru. Przez krótki czas żyliśmy w naiwnym przekonaniu, że wynikało to z braku danych w systemie nawigacyjnym, ale prawda okazała się zupełnie inna. GALINDIA, CZYLI OSTOJA POLSKICH WIKINGÓW Do Galindii zawiódł nas w pierwszej kolejności głód, choć miejsce to już od samych swoich progów intrygowało swoim tajemniczym otoczeniem. Szczególnie spodobał mi się pomysł na umieszczenie wzdłuż drogi odwróconych do góry korzeniami suchych pni drzew. Sama ostatnio przytargałam takie jedno z bagien. Poplątany system korzeniowy przypominał mi smoczą głowę. Rozważałam wykorzystanie go jako stracha na wróble, choć po wizycie w Galindii wpadł mi do głowy lepszy pomysł. Restauracja w Galindii oferuje nie tylko szeroki wachlarz tradycyjnych polskich potraw, ale również dużo śmiechu w przeglądaniu menu. Każde danie ma bowiem swoją osobliwą nazwę. Co powiedzielibyście, na przykład, na Latający Spodek?! Idealne danie dla takiego kulinarnego dziwoląga jak ja, choć nie będę ukrywać, że podwójne nazewnictwo dodatkowo utrudniło mi już i tak standardowo topornie przebiegający w moim przypadku proces decyzyjny. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że ciężko mi się zdecydować. Jestem typem szwedzkiego smakosza. Chętnie spróbowałabym wszystkiego po trochu. Jedzenie jest tutaj oczywiście pyszne. Równie osobliwe są wnętrza tego przybytku, które na każdym kroku zaskakuje inwencją twórczą włożoną przez właścicieli w dekorację wnętrz. Gdy tylko w wiszącej kłodzie drewna osłoniętej siecią rozpoznałam szczupaka, od razu moje wędkarskie serce poczuło się w swoim żywiole. Oprócz restauracji Galindia dysponuje również własną salą konferencyjną o nietypowym wystroju. Któż by nie chciał mieć takiego krzesła?! Każde inne. Wyprofilowane na swój własny osobliwy sposób. Ja również znalazłam swoje miejsce. Wystarczyło pokrążyć chwilę wśród tych osobliwości, aby poczuć jak Cię przyciąga jego energia. A może było to spowodowane tym, że stało przy moich ulubionych oknach... a ja podobnie jak krążące po recepcji jaskółki lubię mieć to wyjście awaryjne, przez które mogę zawsze ratować się ucieczką choćby i wirtualną w inne światy... Fot. Unicorn Swoją drogą, co byście pomyśleli, widząc krążące po wnętrzu jaskółki? Ja pomyślałam: "Biedne ptaszki, jak one się teraz stąd wydostaną?" A tymczasem okazało się, że traktują to miejsce jako swój teren. To chyba wymownie świadczy o charakterze tego miejsca. Byliśmy tutaj zaledwie przelotem, więc nie udało się nam w pełni wczuć w panującą tutaj atmosferę. Na podstawie pierwszego odbioru czysto wrażeniowego, jak tylko udało mi się przedrzeć przez tę pozornie komercyjną oprawę, doszłam do wniosku, że miejsce to w pełni zasługuję na wszelkie wyróżnienia i zgodne jest z przyświecającą mu oficjalnie misją. Ten turystyczny ośrodek został założony przed kilkoma laty przez psychoterapeutę i lekarza Cezarego Kubackiego i jego żonę Marię. "Nie chodzi w tym wypadku o zwykłe prywatne przedsięwzięcie w sektorze turystyki - jakich w naszym kraju sporo w ostatnim czasie. Koncepcja dr Kubackiego jest znacznie szersza. Próbuje on nawiązać do tradycji plemienia Galindów zamieszkujących od V wieku p.n.e. do XII wieku obszar Wiekich Jezior Mazurskich." [..] właściciel postawił sobie za cel rekonstrukcję zwyczajów i kultów dawnych mieszkańców tych okolic. Wśród rzeźb galindzkich bóstw, w stylizowanych wnętrzach ośrodka a także wokół ogniska odtwarzane są na życzenie turystów obrzędy Galindów. Co ciekawsze goście nie są w tych imprezach biernymi widzami, ale autentycznymi współuczestnikami przebranymi w kostiumy nawiązujące do strojów sprzed setek lat. [..] Dr Kubacki jako lekarz próbuje od wielu lat zaadoptować do celów terapeutycznych i profilaktycznych archaiczne techniki. Wierzy, że elementy dawnych praktyk szamańskich mogą być pomocne na progu XXI wieku w leczeniu różnego rodzaju zaburzeń zachowań emocjonalnych, nerwic, depresji oraz uzależnień alkoholowych, lekowych czy narkotycznych. Dawniejsi szamani - jak twierdzi - byli niezwykle skutecznymi lekarzami dusz. Przed dwoma laty postanowił założyć Międzynarodowe Laboratorium Archaicznych Technik Ekstazy (MLATE) w Galindii, gdzie do tego celu założyl podziemną wioskę szamańską. Do niej będą zapraszani szamani, psychoterapeuci, filozofowie, socjolodzy i ezoterycy z różnych krajów. Na przełomie roku 1997-98 dr Kubacki odbył podróż do Australii, gdzie nawiązywał między innymi kontakty z szamanami aborygeńskimi." Powyższy cytat pochodzi z oficjalnej strony Galindii: http://www.mazury.com.pl/hotele/galindia/ I znowu przypomniała mi o sobie Australia, z której szerokopojętego doświadczenia wciąż nie potrafię się otrząsnąć. Kolejny pretekst do osobistych, niekoniecznie optymistycznych, ale koniecznych refleksji. Zachowam je jednak dla siebie. Galindia zachwyciła mnie oczywiście w szczególności swoimi zielonymi terenami, po których rozsiane były liczne rzeźby z drewna. To nie byle jakie dzieła, choć na pierwszy rzut oka cała ta drewniana oprawa może wydawać się komercyjnym chwytem. Po bliższym przyjrzeniu się każde z nich zachwyca nie tylko kunsztem wykonania, ale przede wszystkim głębią przekazu. Autor tych rzeźb musiał być prawdziwym mistrzem. Byłam pełna podziwu dla tego, z jakim kunsztem wykorzystał potencjał artystyczny nośnika w realistycznym oddaniu kształtów i faktury ludzkiego ciała. Najbardziej zachwyciły mnie kobiece postacie, a w szczególności ich dłonie. Każde ujęte w innym wymownym geście. No i wreszcie upragniona woda! Jezioro Bełdany o zmroku. Nie byłam na Mazurach odkąd zeszłam ostatni raz z pokładu żaglówki. Kiedy myślę o swojej przygodzie z żeglarstwem, mam poczucie jakby to było w poprzednim wcieleniu. Chętnie zrobiłabym małe vademecum zasad żeglowania. Temat ten zawsze był przedmiotem mojej ogromnej fascynacji. Dla spragnionych wiedzy polecam "Cmentarzysko Bezimiennych Statków" Arturo Pérez-Reverte. Encyklopedia wiedzy na temat szerokopojętej żeglugi ujęta w klamrę emocjonującej powieści przygodowej. WIEKOPOMNE ODKRYCIE: ŁADNE POLE Fot. Unicorn Ładne Pole okazało się nie być jedynie błędem w systemie nawigacyjnym, ale faktem. Mazury nie przestawały nas z resztą zaskakiwać przewrotnością nazw. Krótko mówiąc, było dużo śmiechu! GŁÓWNY PUNKT PROGRAMU: KĄPIEL W JEZIORZE Fot. Unicorn Deszczowa pogoda nie zdołała mnie odstraszyć przed wymarzoną kąpielą w jeziorze. Uwielbiam wodę. Ma na mnie zbawienny wpływ. Od razu czuję, że żyję. Od razu jakoś mi lżej jakby spłynęły po mnie wszystkie troski. Być może jest to związane z rzekomo zdrowotnym charakterem okolicznych wód. Jezioro Ublik Mały nazywane jest "Szmaragdowym Jeziorkiem". Jego intensywne zabarwienie jest związane z występowaniem gatunku glonów specyficznych dla licznych znajdujących się tutaj podwodnych źródlisk. Choć pogoda nie dopisała i nie udało się przepędzić deszczowych chmur, na czas naszej kąpieli w jeziorze deszcz przestał na chwilę siąpić z nieba. Przy okazji znaleźliśmy odludny spokojny teren prywatny, gdzie być może jeszcze wrócimy ZALETY PRZEWODNIKA Czasami zakupienie regionalnego przewodnika nie jest wcale takim złym pomysłem. Zwłaszcza jeśli nie przygotowaliśmy się należycie do wyprawy i polegamy w całości na swojej intuicji. Ta jednak potrzebuje zazwyczaj o wiele większej czasoprzestrzeni, aby skutecznie nami pokierować. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki przewodnikowi można dowiedzieć się wielu ciekawostek, które wcale nie są takie oczywiste przy bezpośrednim doświadczeniu. Czy wiecie, na przykład, że legendarny gród Juranda Spychowo pierwotnie nosił nazwę Pupy od niemieckiego Puppen. Nazwa została zmieniona z oczywistych względów. Przede wszystkim jednak, gdyby nie przewodnik, nie zajechalibyśmy do Zajazdu Tusinek, który na pierwszy rzut oka nie różni się szczególnie od innych zajazdów. Być może jest nieco bardziej kameralny, choć sąsiedztwo stacji benzynowej odbiera mu nieco uroku. Jest on jednak obowiązkowym punktem programu dla wszystkich miłośników tradycyjnej polskiej kuchni regionalnej. Zajazd Tusinek w Rozogach zachwycił mnie pod wieloma względami. Oryginalną oprawą graficzną menu... Kreatywnym wystrojem wnętrz. Od razu rozpoznałam roślinę, która bujnie obrastała trejaż jednego z pomieszczeń. W końcu rośnie w moim własnym ogródku. To kabaczek. Moją uwagę zwrócił też od razu tradycyjny piec chlebowy. Jako, że sama piekę chleb, nie pogardziłabym piecem z prawdziwego zdarzenia. Póki co musi mi wystarczyć ten, który zbudowałam - wielkanocny pięciokątny piec ogrodowy. Oraz pysznym jedzeniem. To nie pizza, tylko tradycyjny podpłomyk kurpiowski. Bardzo cienki i kruchy placek z pieczarkami i cebulką. Warto również spróbować rosołu z domowej roboty makaronem. Tusinek słynie z resztą z dobrej kuchni. Potrawy przygotowywane są tutaj według tradycyjnych receptur przekazywanych gospodyniom z pokolenia na pokolenia. Nie dziwi więc tak wielka popularność tego niepozornego miejsca, które oprócz restauracji, dysponuje również własnym sklepem, w którym sprzedawane są produkty wytwarzane z lokalnych zasobów rozległego gospodarstwa. Tych serów nie kupicie w żadnym innym sklepie. Tusinek nie tylko sam produkuje sery, wykorzystując do tego mleko własnych krów i kóz, ale również sprzedaje sery w swoim firmowym sklepie bez pośredników. Ceny są więc tutaj nader atrakcyjne, biorąc pod uwagę wysoką jakość produktów. Na uwagę zasługuje z pewnością ser kozi, ale również grąd - dojrzewający ser krowi. Jego nazwa wywodzi się od dawnego określenia pola, pastwiska. Moją uwagę przykuła również nietypowa ozdoba. Pająk żyrandolowy. Niegdyś był on tradycyjną dekoracją zawieszaną pod sufitem wiejskich wnętrz. Do jego wykonania wykorzystywało się ziarna fasoli, grochu, a czasami nawet nasiona. Całość zdobiono ozdobnymi kwiatami z kolorowej bibuły i innymi dekoracjami. Nieraz od żyrandola w rogi pomieszczenia rozchodziły się kolorowe wstążki pokrywające całą powierzchnie sufitu. To musiał być przepiękny widok!
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|