Noc sów nocą sów. Najwytrwalsi podczas Nocy Sów w Ożarowie Mazowieckim mieli okazję usłyszeć uszatkę w Parku w Ołtarzewie. Jednak sowy to nie jedyne ptaki, które możemy obecnie obserwować nocą. Tak! Wszystkim tym, którzy już usłyszeli sowę i chcieliby spokojnie spać, zrobię apatyt na więcej. Marzec to okres powrotów wielu gatunków ptaków z zimowisk, np. gęsi. Dla wędrujących ptaków nie ma znaczenia, czy lecą w dzień czy w nocy dopóki, dopóty mają punkt odniesienia w postaci źródła światła: słońca, księżyca, a nawet gwiazd. Niech Was więc nie zdziwi, gdy podczas późnego powrotu do domu, wyjścia na podwórko czy na spacer wieczorem usłyszycie w oddali gęganie. Jeżeli na niebie widoczna jest jasna tarcza księżyca oznacza to, że gdzieś w ciemnościach nocy klucz gęsi zmierza do celu. Jeżeli księżyca nie widać, być może ptaki odpoczywają nieopodal, a może są już na miejscu?! Ja właśnie miałam to szczęście usłyszeć nocą przelatujące gęsi. Klimat rodem z filmu "Makrokosmos". |
0 Comments
"Czy wszystko u Ciebie w porządku?" - to pytanie wraca do mnie ostatnio echem. Gdy miesiąc temu padło w liście od dawno niewidzianej znajomej, tak bardzo odstawało od pozostałej treści listu, że odczułam dziwny dyskomfort. Co to znaczy "w porządku"? Jakie to w ogóle ma znaczenie? Moje z trudem wycyzelowane poczucie względnej harmonii przeszył zimny dreszcz. Być może dyskomfort ten był związany z tym, że oto padło pytanie, na które będę musiała odpowiedzieć kłamstwem lub w bardziej tego słowa dyplomatycznym ujęciu kurtuazyjnym niedopowiedzeniem. Przecież ludzie nie lubią, gdy się im zwierzają z tego, że życie ich nie jest usłane tylko różami, więc i my niechętnie skłaniamy się do szczerości w obawie przed wprowadzaniem ich w zakłopotanie, powstaniem dystansu, a tym samym narażaniem się na brak zrozumienia i poczucie jeszcze większego osamotnienia w swoich trudach i smutkach. Zazwyczaj decydujemy się wówczas na nieszczerość w imię mniejszego zła, w imię podtrzymywania tym samym pozorów tak modnej obecnie wszechobecnej idylli. Tak właśnie wówczas postąpiłam. Kłamstwo ma jednak krótkie nogi, jak mówi znane polskie porzekadło, i dzisiaj pytanie to padło ponownie. Tym razem bezpośrednio i towarzyszył mu niepokojący wyraz twarzy mojej znajomej wobec mojej wymijającej odpowiedzi. Nieludzko bolesny. Co najmniej jakby to nie ona pytała, ale jakiś duch z zaświatów wstąpił w nią. Była chyba najbliższą ojcu córką. Można było dostrzec między nimi duże podobieństwo zarówno, jeżeli chodzi o powierzchowność, jak i sposób zachowania i poczucie humoru. Na raz wszystkie słońca zgasły, zamieniając się w prymitywne lampy emitujące sztuczne światła, zjawiskowa niedzielna procesja palmowa nabrała charakteru jakieś jednej wielkiej mistyfikacji niczym scena z filmu, równie dobrze Niemen mógłby zaintonować "Miałeś chamie złoty róg, miałeś chamie czapkę z piór, czapkę wicher niesie, róg huka po lesie, ostał Ci się ino sznur...", a czara goryczy, którą ostatkiem sił próbowałam powstrzymać przed przelaniem po ostatnim nadzwyczajnie społecznym tygodniu wzmożonych kontaktów ze światem i ludźmi, stanęła ostatecznie w oku krokodylą łzą, brakiem smaku w ustach i zapachu kwiatów w nozdrzach. Świat stanął jednym wielkim złudzeniem normalności, do której kompletnie nie przystawałam. 21 marca minęły dokładnie dwa lata od śmierci mojego najlepszego w życiu sąsiada. To właśnie na mszę w jego intencji spotkałyśmy się dzisiaj. Pamięć o nim jest właściwie jedyną rzeczą, która nas obecnie łączy. Gdyby tylko potrafiła sobie wyobrazić, że był dla mnie jak ojciec i dziadek, których nigdy nie miałam, w jednym. Nigdy nie odważyłam się jednak wyznać tego, co czułam, ani jej, ani nawet mojemu Panu Henrykowi, z którym przecież przez tak wiele lat spotykałam się regularnie na kawę, choć mieszkaliśmy na dwóch końcach miasta, to chyba wówczas sąsiedztwo zaczęło nabierać dla mnie uniwersalnego charakteru, ani nikomu z jego licznej rodziny: trzech wspaniałych wzorowych córek, do których nigdy nie dorosnę, dwóch wnuków i licznych prawnuków, którzy zawsze tłumnie zjeżdżali na jego urodziny. Byłam regularnym gościem na tych spotkaniach. Przypominały mi niegdyś hucznie obchodzone w moim domu imieniny trzech Zofi, które przypadały na 15 maja. Tradycję, którą próbowałam bezskutecznie wskrzesić po śmierci babci. Odeszli ludzie, którzy spajali ten cały świat w jakąś sensowną całość. Została po nich jedynie wybrakowana układanka. Najważniejsze elementy zabrali ze sobą na tamten świat. Ten bezduszny, wiecznie wszystko kalkulujący i interesowny świat tym bardziej daje mi odczuć pustkę po nich. Ludzie rzadko robią już różne rzeczy od tak po prostu z dobroci serca, niczego nie oczekując wzamian. Wielu ludzi upatruje w takich gestach jedynie podstępu, intrygi, interesowności, która blokuje jakiekolwiek normalne relacje. Sami zaczynają stosować te same domniemane u innych metody. Najbardziej boję się tego, że i ja poddam się w końcu tej wszechobecnej paranoi. Gdyby nie to spotkanie, wykonane przeze mnie ostatnio własnoręcznie palemki zapewne pozostałyby niepoświęcone, bo zasadniczo nie jestem osobą praktykującą, choć nigdy nie powiedziałabym o sobie, że nie wierzę, ani tym bardziej złego słowa o tych, którzy praktykują. Uważam, że wiara to wielki dar. Szczęśliwi Ci, którzy w ogóle w cokolwiek wierzą. Takie wyrwane z mojego życiowego kontekstu okazje często urastają do rangi niezwykle symbolicznych momentów, bo oto z ambony płyną znamienne słowa psalmu responsoryjnego "Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił...", a potem "Ludu, mój ludu, cóżem Ci uczynił..." Domyślam się, że nie tylko dla mnie, ale i dla wielu zgromadzonych być może silniejszej wiary niż ja. Ggdyby nie to spotkanie, nigdy bym nie usłyszała tych bolesnych, jakkolwiek pięknych pieśni. Gdyby nie to spotkanie, być może udałoby mi się zapomnieć, że kiedykolwiek padło pytanie: "Czy wszystko u Ciebie w porządku?" Panie Henryku, przecież Pan wie, jak jest... Co ja tu będę się użalać.
Spotkamy się na kawę, to pogadamy. Że też Pan się pośpieszył i nie poczekał na swoją przyszywaną córkę marnotrawną. Teraz mi kawa zawsze w gardle staje wspomnieniem o Panu... Pamięci Henryka Ogrodowczyka, żył lat 94, zm. dn. 21.03.2016 r. spoczywa na cmentarzu parafialnym w Podkowie Leśnej Chciałoby się wrócić na ukwiecone łąki, a tu zima wciąż nie odpuszcza. Na skutym lodem rozlewisku pod wierzbami nie sposób dojrzeć nawet plam zieleni. Jedynie czasem wiatr zawiewa charakterystyczny kwaśny zapach rozmarzającej powoli podmokłej ziemi. Być może tej świeżo zbuchtowanej (zrytej) przez dziki. W gęstych koronach rozłożystych olch powitalnie ćwierkają czyżyki. Dobiegający z oddali żurawi klangor w zaistniałych okolicznościach przyrody przypomina jednak bardziej skargę niż odgłosy radości. Dopiero przelatujący nad naszymi głowami klucz gęsi rozbudza nadzieję na to, że wkrótce nadejdzie tak upragniona przez wszystkich wiosna. To właśnie dzisiaj członek Towarzystwa Przyrodniczego "Bocian" ornitolog i pasjonat wierzby głowiastej Pan Adam Tarłowski postanowił zorganizować dożynki wierzbowe, czyli dokończyć rozpoczęte miesiąc wcześniej w ramach wydarzenia XI Dzień Wierzby Głowiastej ogławianie wierzb głowiastych znajdujących się na terenie gospodarstwa sędziwego Pana Henryka Mikulskiego w Górkach Kampinoskich. Cięcia konieczne choćby ze względu na bliskość drogi przebiegającej wzdłuż szpaleru wierzb. Przyznam, że gdy porządkowałam razem z najmłodszą wolontariuszką Basią pocięte drewno, obwód jednej z gałęzi podziałał na wyobraźnię. Nie trudno było przewidzieć tragicznych konsekwencji złamania takiej gałęzi w czasie wichury i jej upadku na drogę. Była naprawdę potężna, a przecież to zaledwie rezultat 10-letniego przyrostu! Z uwagi na niesprzyjające warunki pogodowe miesiąc wcześniej cięcia tych gałęzi nie mogły zostać przeprowadzone, ponieważ istniało niebezpieczeństwo uszkodzenia linii elektrycznej zasilającej świeżo postawione latarnie w przypadku, gdyby wiatr zawiał ścinaną gałąź na drogę, po której w ciągu dnia porusza się ponadto wiele pojazdów, rowerzystów i pieszych. Niektóre uśmiechnięte twarze były nam już znajome. Powitalne "dzień dobry" co raz przerywało monotonny odgłos pilarki. Mijająca nas grupa pań na rowerach zaklinała, by im czasem na głowy przypadkiem nie spuścić jednego z potężnych konarów. Tym razem jednak gałęzie były cięte z wykorzystaniem dodatkowego sprzętu i żaden wypadek nie wchodził w grę. Praca pomocnika była w tym przypadku kluczowa dla pomyślności całej operacji. Jedna osoba umiejscowiona na wierzbowej "głowie" owijała grubą i długą linę wokół gałęzi i podcinała ją, druga asekurowała operację z ziemi, zawczasu oddalając się i naciągając linę tak, aby gałąź upadła w zamierzonym kierunku. O żadnym wypadku nie było więc mowy. Wkrótce w oddali dało się posłyszeć odgłosy innej pilarki, a na placu obok zebrała się grupa mężczyzn, by utwardzać gruzem polną drogę. Na ulicę wyległy nawet dzieci by strzelać gole do prowizorycznych bramek z plastikowych butelek. Czyżbyśmy naszymi działaniami zainspirowali lokalnych do pracy, a może to zwykły przypadek i świadczy bardziej o świadomości zbliżającej się wraz z wiosną ciężkiej pracy na roli. Choć pochmurny marcowy poranek nie zachęcał do działań w plenerze, chętnych do pomocy stopniowo przybywało. Ostatecznie zebrała się grupa dziesięciu osób, wśród nich była również najmłodsza uczestniczka rezolutna Basia, która choć miała zaledwie 5 lat, sama wyrywała się do pomocy przy porządkowaniu gałęzi. Towarzyszył nam również pies Łapa, który chyba jedynego sensownego uzasadnienia dla naszej obecności na miejscu upatrywał w pieczeniu kiełbasek i pianek nad ogniskiem. Prace zostały zakończone około godziny 14. Plan na ten rok został zrealizowany. Ogłowione zostały wszystkie wierzby wzdłuż drogi. Być może jeszcze w tym roku stare wierzbowe głowy zazielenią się młodymi pędami. W ciągu dnia znalazła się nawet chwila na krótki spacer do jednej z pobliskich piwniczek, która obecnie nie pełni już swojej pierwotnej funkcji przechowywania żywności, a więc tradycyjnej lodówki i zamrażarki, a wykorzystywana jest jako zimowisko dla nietoperzy. Aż trudno było uwierzyć, że te pożyteczne ssaki są tak małe, że z łatwością przecisną się przez wąskie szpary między drzwiami i murem. Niestety kluczyk nie pasował do kłódki. Czyżby Pan Adam postanowił sprowokować nas do udziału w kolejnym XII Dniu Wierzby Głowiastej na Mazowszu za rok? Propozycja nie do odrzucenia. Po drugiej stronie rozlewiska na cięcia czekają już kolejne wierzby. Gdy zaczęliśmy się rozchodzić, zza chmur wyszło w końcu słońce, rozświetlając otaczający krajobraz iskierką nadziei na wiosenne ocieplenie, a nam zwiastując w nagrodę za wolontariacki czyn piękne słoneczne popołudnie. GALERIA Kliknij, aby powiększyć
300-letnie graby. Rezerwat Przyrody Nart, Kampinoski Park Narodowy "Grab (Carpinus betulus) może żyć około 400 lat, ale w późnej starości staje się podatny na choroby powodowane przez grzyby pasożytnicze: huby drzewne, często cierpi na zgorzel kory. Murszeje, a że i system korzeniowy ma niezbyt głęboki, bardzo często umiera złamany lub powalony przez wiatr. A potem długo świeci w ciemnym lesie seledynowym blaskiem próchna, zanim się nie rozsypie i wsiąknie w ziemie." Gawędy o drzewach (str. 88), Maria Ziółkowska
Jezioro Hańcza - miłość od pierwszego wejrzenia. Kiedyś pojadę tam i zostanę na zawsze. Najgłębsze jezioro w Polsce i w Europie niżowej. 106 metrów głębokości. Już nieraz próbowałam wyobrazić sobie, jak by to było znaleźć się na samym dnie i spojrzeć w górę, choćby wykorzystując za punkt wyjścia rosnące w moim ogrodzie strzeliste stare sosny. Musi być tam bardzo ciemno. Być może mieszkają tam jakieś niesamowite zwierzęta i rośliny. Ostatecznie nie wytrzymałam tego bujania w obłokach i zdecydowałam się przezwyciężyć strach przed zanurzeniem - pierwsze nurkowanie, a niedługo potem odbycie na miejscu kursu na płetwonurka. Zamieniłam jasne obłoki na mroczne głębiny. Wszystko to właśnie nad Hańczą. Od tamtej pory nie daruję sobie wizyty na miejscu bez założenia choćby najprymitywniejszej maski i rurki, by pomyszkować trochę po dnie. Podziwiałam jezioro pod wodą, na wodzie, z wody, z brzegu. Dzisiaj podzielę się z Wami właśnie efektem ubocznym mojej fotoinwentaryzacji: zdjęciem z brzegu, a dokładnie rzecz biorąc z pomostu. Widok wielbicielowi Hańczy doskonale znany. Wychodząc bowiem w jezioro z brzegu w Błaskowiźnie, nie sposób ominąć podwodnego labiryntu roślinności. Wczoraj nie wytrzymałam i odczułam po prostu wewnętrzny przymus, aczkolwiek w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu, bo jak wiecie uwielbiam zagadki przyrodnicze, aby dowiedzieć się, co to dokładnie za rośliny. I oczywiście udało się. To ramienice. Duże glony tworzące rozległe, wysokie i gęste podwodne łąki. Jakże nietypowe są to rośliny dla jeziora niżowego! Poza Hańczą, taką roślinność można spotkać tylko w czystych, przezroczystych i głębokich wodach jezior górskich. W jeziorze Hańcza występuje, m.in. ramienica zwyczajna, szorstka i szczeciniasta. Z brzegu w Błaskowiźnie można podziwiać je nie tylko z wody, pod wodą, ale również z brzegu. Podobnie zresztą jak innych przedstawicieli fauny i flory. W miesiącach letnich w ciepłych wodach przybrzeżnych mielizn aż roi się od ryb i bezkręgowców. Woda jest tutaj niezwykle czysta, więc widoczność jest prawie idealna. W lecie ramienice kwitną. Nieraz można zauważyć białe kwiatki na unoszących się na powierzchni wody czubkach ich długich podwodnych łodyg. Dzięki nim Hańcza względem monotonnych luster innych jezior zyskuje na trójwymiarowości. Ale to nie wszystko. Mam jeszcze niespodziankę dla tych z Was, których na samą myśl o kąpieli w zimnej wodzie przechodzą ciarki, a o nurkowaniu to już w ogóle nie chcą słyszeć. Dzisiaj macie niepowtarzalną okazję zanurzyć wirtualnie swoje głowy w podwodnym świecie jeziora Hańcza, a to dzięki panoramie stworzonej przez Pana Pawła i Panią Joannę Szpygiel. Prawda, że genialne? Autorzy pracują ponadto nad bardzo ciekawym projektem na temat Jeziora Hańcza, pt. "Polodowcowisko". Więcej tutaj: http://szpygiel.pl/realizacje_pl/contemplator_mundi_pl/cm_realizacje/film_3D_pl/index.html i na stronie samych autorów: http://szpygiel.pl/ A tymczasem trochę zdjęć podwodnego świata mojego autorstwa. Choć zdjęcia z powierzchni, a tym bardziej amatorskim sprzętem pozostawiają wiele do życzenia, zupełnie się tym nie przejmowałam. GALERIA Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć Jakiś czas temu pisałam o smutnym losie starych książek w bibliotekach, a dzisiaj by utrzeć nosa niektórym bibliotekarzom, którzy wydają zbyt pochopne wyroki na książki, śpieszę Wam donieść o tym, że oto Lasy Państwowe powołały na nowo do życia książkę "Tajemnice Ptaków" Jana Sokołowskiego z 1980 roku! i to w nie byle jakim wydaniu, bo w postaci audiobooka pod tym samym tytułem opatrzonego 28-stronicową książeczką z fragmentami tekstów i rysunków. Opowiadania Jana Sokołowskiego o ptakach czyta Jacek Sobieszczański. Osobiście nie jestem fanką tego typu wydań i zdecydowanie wolę wydania papierowe, a głos lektora we fragmencie nagrania dostępny w Internecie moim zdaniem brzmi sztucznie i jako zawodowy montażysta byłabym gotowa założyć się, że ktoś majstrował przy pauzach i przerwach między kolejnymi słowami, ale to tylko moje skromne zdanie. Może kiedyś zafunduję sobie to nowe wydanie (lista zachcianek cały czas się wydłuża), a póki co rozglądałam się za wydaniem oryginalnym, które bardziej mnie interesuje. Niestety w znajomych bibliotekach nie znalazłam książki. Czyżby zbyt pochopnie skazano ją na zniszczenie, bo nikt nie wypożyczył jej w ciągu ostatnich pięciu lat? Wcale by mnie to nie zdziwiło. Jeszcze bardziej ciekawi mnie, dlaczego Lasy Państwowe wydały książkę tylko w formie audiobooka. Pewnie poszło jak zwykle o pieniądze. Śnieżyczka przebiśnieg (Galanthus nivalis L.), odmiana pełnokwiatowa 'Flore Pleno' Zewnętrzne listki okwiatu są białe. Wewnątrz znajdują się dodatkowe listki o nierównej długości i barwie zielono-białej. Są to przekształcone pręciki. W kwiatach nie powstają nasiona, a rośliny rozmnażane są wyłącznie za pomocą cebulek przybyszowych. No i wisienka na torcie. Chyba moje ulubione wiosenne kwiaty - fioletowe krokusy. Gdy na nie patrzę, przenoszę się myślami w tatrzańskie doliny. Tam to dopiero są widoki! Zachwycą nawet największych sceptyków. Sprawdzone! Ciekawe, czy w Dolinie Chochołowskiej pojawiły się już pierwsze krokusy... Z tego, co widzę w Tatrach wciąż jeszcze zima! Na pewno jeszcze kiedyś tam wrócę.
Lubisz zagadki przyrodnicze? Często zdarza Ci się zobaczyć jakąś ciekawą roślinę, drzewo, owada, ptaka na spacerze lub podwórku, zaobserwować jakieś ciekawe zjawisko, ale nigdy nie masz czasu sprawdzić, co to. Victoria na tropie - to właśnie próba podjęcia takiego wyzwania. W tym tygodniu trafiła mi się bardzo ciekawa zagadka i to jej postanowiłam poświęcić dłuższy wpis. Ten wpis ma charakter "work in progress", to znaczy, że jest ciągle aktualizowany, bo cały czas pojawiają się nowe przesłanki, które wymagają wyjaśnienia, a co za tym idzie znacznie rozszerzają zakres badanego tematu. Oprócz tego poniżej znajdziesz 5 kolejnych zagadek. Codziennie będę publikować rozwiązanie jednej z nich. Jeżeli masz ochotę, spróbuj swoich sił w rozwiązaniu którejś z nich od tak po prostu dla samego siebie lub podziel się swoimi odkryciami ze mną. A może okaże się, że popełniłam pomyłkę, a Ty jesteś akurat pasjonatem porostów i wiesz o nich wszystko. Będę wdzięczna za każdą informację. Tym bardziej, że wstępną identyfikację przeprowadziłam, co wcale nie oznacza, że temat został wyczerpany. Na podstawie doświadczenia płynącego z poniższej zakadki, nie mam wątpliwości, że i tych dodatkowych pięć mogłoby stanowić punkt wyjścia do analogicznych mam nadzieję, że ostatecznie w miarę skończonych rozważań. W dniu wczorajszym podczas powrotu do domu przez znajomy od taki zwyczajny brzozowy zagajnik mój niepokój wzbudził widok rozkopanego mrowiska. Jakby ktoś kopnął nogą w sam jego środek. Przynajmniej takie było moje pierwsze wrażenie. Wandale - pomyślałam. Nie dość, że piją tutaj pokątnie piwo i zaśmiecają ten grzybowy raj żelaznymi puszkami, to jeszcze niszczyć przyrodę im się zachciało. Co za bezmyślność! Kilka kroków dalej zauważyłam jednak kolejne mrowisko również podziurawione. Tym razem otwór był mniejszy. Potrafiłabym wyobrazić sobie psa wtykającego w niego nos. Nieodpowiedzialni psiarze! Powinni pilnować swoich czworonogów - spontanicznie skarciłam ich w myślach. Zaraz potem jednak postawiłam się w sytuacji psa i stało się dla mnie jasne, że musiałabym być strasznym głuptasem lub młokosem, aby wtykać nos w mrowisko. A propos, nie wtykaj kija w mrowisko! Wiadomo, jak to się kończy, a przecież zwierzęta, jakby nie patrzyć, lepszy mają instynkt przetrwania od człowieka. Podeszłam bliżej z ciekawości przyjrzeć się, jak wygląda w środku królestwo mrówek. Krzątały się wprawdzie wśród masy brzozowej sieczki, ale jakoś niemrawo. Niespecjalnie też przejmowały się obecnością kolejnego potencjalnego intruza wtykającego nos w nie swoje sprawy. Idę więc dalej i znowu zauważam kolejne, już trzecie podziurawione mrowisko. Tym razem z dwoma mniejszymi otworami po przeciwnych stronach. No, nie! Tego już stanowczo za wiele. Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć Skoro to nie pies, to może jakieś inne stworzenie gustujące w mrówkach. Jakie? Różne pomysły przychodziły mi do głowy. Oj, kogo ja bym w tym zagajniku chciała spotkać... Borsuk, lis, dzik... mrówkojad? :) To przecież niedorzeczność. W takim miejscu?! Sprawa zaczęła się robić coraz bardziej podejrzana. Victoria na tropie kolejnej zagadki przyrody. Konieczność przeprowadzenia śledztwa z urzędu przypieczętowało kolejne mrowisko z otworami analogicznie przypominającymi wcześniejsze. W prawdzie robiłam zdjęcia, ale jakby od niechcenia nieprzekonana, co do tego czy sprawa będzie w ogóle warta dłuższego posiedzenia. Nie przepadam bowiem za pisaniem pamfletów na dwunogich wandali, brudasów i nieodpowiedzialnych właścicieli psów. Nauczona też doświadczeniem, wiem już, że pasjonat-przyrodnik-laik nieraz pochopnie zrzuca winę na karb biednego człowieka lub całej oczywiście pozbawionej empatii ludzkości, a potem okazuje się, że to jednak natura tak to sobie właśnie wymyśliła. Jedno było pewne - trzeba sprawę wyjaśnić. Wieczorem przeglądałam atlasy zwierząt, próbując wpaść na jakiś trop, ale nie uzyskałam żadnych konkretów. Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy poranny internetowy research przy kawie (przypadkiem ponownie trafiłam na blog leśniczego) doprowadził mnie do... ptaka. Dzięcioła zielonego (Picus viridis). Tego absolutnie się nie spodziewałam. I znowu natura wyprowadziła mój ciekawski nos w pole. Para dzięciołów zielonych. Na pierwszym planie samiec - można go rozpoznać po czerwonych zajadach z czarną obwódką. Samiczka (na drugim planie) ma czarne zajady i mniejszą czerwoną czapeczkę. Choć większy od swojego pospolitego pobratymca dzięcioła dużego, dzięcioł zielony jest o wiele bardziej płochliwy. Ponoć w przeciwieństwie do swojego pospolitego czarno-białego pobratymca, dzięcioła dużego (Dendrocopos major), dzięcioł zielony rzadko kuje w drzewach w poszukiwaniu larw owadów, a chętniej przeczesuje runo leśne. Kopanie nor w mrowiskach to ponoć jego sprawdzony sposób na pożywny posiłek. Czy robi tak cały rok? Przyznam szczerze, że po raz pierwszy miałam okazję zaobserwować coś takiego w tym zagajniku, a regularnie tędy przechodzę już nie od wczoraj. Czy istnieje szansa zaobserwowania go ponownie w tym samym miejscu? Czy raz rozkopane mrowisko nie przedstawia już dla niego potencjału kolejnej uczty? Nie ukrywam, że chętnie bym się tam ponownie zaczaiła, by nakryć go na gorącym uczynku. Czy możliwe, że mógł to też zrobić inny ptak lub zwierzę? W każdym wypadku przyznam, że byłabym gotowa dopatrzeć się w tym działaniu czegoś na wzór działania na zlecenie, oczywiście natury, swoistego ponaglenia, jakby do drzwi zapukał windykator: "Wstawajcie, śpiochy! Cały las pracuje, a Wy, wiecznie stawiane na świeczniku przez tych wszystkich przyrodników za wzorowych robotników, jeszcze się lenicie. A przecież zima już dawno minęła i trzeba czym prędzej zabrać się za wielkanocne porządki! Już ja Wam pokażę! A za ten cały przestój ukrócę Was o głowy w imię praw selekcji naturalnej i równowagi biologicznej!" Ciekawe jak mrówki sobie poradzą z tym barbarzyństwem. Ile dni zajmie im doprowadzenie swoich królestw do nieskazitelnego ładu. Pewnie zdam Wam relację z tego, jak idą postępy w mrówczych remontach za tydzień. A tak przy okazji dzięciołów powoli zaczyna się chyba okres godów, więc jak usłyszycie w koronach drzew jakąś ptasią awanturę, to całkiem możliwe, że to dzięcioły duże. Są znacznie mniej płochliwe od swoich zielonych kolegów, a ich stukanie i pukanie coraz częściej rozbrzmiewa teraz w leśnej gęstwinie. W przypadku dzięcioła dużego można mówić o tym, że jest to gatunek przystosowany do życia w pobliżu siedlisk ludzkich. Nierzadko można go zaobserwować zimą żerującego na wiszących w ogrodzie kulach tłuszczowych. Pewnie niektórych z Was zaskoczę tym, że skutki żerowania dzięciołów dużych na pniach drzew pozornie również mogą przypominać akty dewastacji środowiska naturalnego, których to oczywiście byśmy im nie przypisali. Otóż dzięcioł duży stukając i opukując pnie drzew w poszukiwaniu gnieżdżących się i żerujących pod korą larw owadów w przypływie nadgorliwości, wszakże nosi tytuł ptasiego lekarza i nie wypada zostawić pacjenta niedoleczonego, potrafi dosłownie okorować pień drzewa do gołej tkanki. Wygląda to dosyć przerażająco. Często zdarza się, że ludzie posądzają o to dzieło jakiegoś dzikiego zwierza, nie wspominając o biednym barbarzyńcy człowieku lub całej oczywiście pozbawionej empatii ludzkości, a tu znowu się okazuje, że to dzieło niepozornego ptaka, co więcej z tytułem doktora! Samiec dzięcioła dużego (Dendrocopus major) - kliknij na zdjęcie, aby powiększyć DWA TYGODNIE TEMU 16 marca Stan mrowisk bez zmian. Otwory w mrowiskach nietknięte. Niska stopień ruchliwości mrówek, analogicznie jak tydzień wcześniej. Dzięcioła zielonego niezaobserwowano. Pytania: czy dzięcioł zielony jest stałym mieszkańcem tego terenu czy przyleciał z terenów odleglejszych w poszukiwaniu pokarmu, którego zabrakło w jego siedlisku? W przypadku tej ostatniej przesłanki, dlaczego zabrakło pokarmu we właściwym siedlisku? Czy pierwotnie źródło pokarmu było tam obecne, ale zanikło czy nie? Stopniowo czy w sposób nagły? Co przyczyniło się do jego zaniknięcia? Czy dzięcioł wróci jeszcze na sprawdzone żerowisko? Czy wrócą tu jego potomkowie? Odpowiedź: Na podstawie wiedzy pozyskanej z wpisu o dzięciołach zielonych na blogu leśniczego, popartego doświadczeniem w pracy w terenie związanym z badaniem zależności pokarmowych między dzięciołem zielonym, a owadami bytującymi w obrębie jego terenu lęgowego, fakt zaobserwowania otworów w mrowiskach świadczy jednoznacznie o tym, że znajdujemy się na terenie lęgowym dzięcioła zielonego. Jest to ptak ostrożny i płochliwy. Aby go zaobserwować, konieczna jest dłuższa obserwacja z ukrycia. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że będzie regularnie wracał na dotychczasowe żerowiska. Z czasem w miarę postępującego ocieplenia i wzmagania się aktywności mrówek zanikną otwory i korytarze drążone przez ptaka. Nie będzie już potrzeby ingerowania tak bardzo w kopiec, ponieważ mrówki będą oblegały go z zewnątrz. W okresie zimowym jednak owady hibernują głęboko wewnątrz kopca, co zmusza dzięcioła do drążenia wgłąb mrowiska. TYDZIEŃ TEMU 22 marca Mrówcze remonty przedłużają się. W ciągu ostatniego tygodnia pojawiło się też wiele dodatkowych otworów wielkości ptasiego dzioba. Mrowiska przypominają więc trochę sita, a mrówki nie przejawiają specjalnej aktywności w mrowisku. Złoczyńcy jak nie było widać, tak nie widać. Pytania: Czy to dzięcioł wykonał te małe otwory w kopule mrowiska? A może inny ptak lub zwierzę? A może są naturalnym skutkiem zapadania się budulca mrowiska (sieczki brzozowej) pod wpływem czynników atmosferycznych (a więc korozji spowodowanej deszcz, grad, śnieg itd.) w wyniku powstałej wcześniej większej wyrwy wewnątrz? Odpowiedź: Z pewnością znajdujemy się na terenie lęgowym dzięcioła zielonego, więc najprawdopodobnie wracał on ponownie na rozkopane wcześniej kopce, choć powstałe mniejsze otwory mogą być również spowodowane korozją w wyniku działania czynników atmosferycznych. Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć TERAZ 30 marca To chyba znak, że to już naprawdę koniec zimy. Jeszcze wczoraj, patrząc na kolejny atak zimy za oknem, śmiałam się, że może te mrówki wcale nie były takie głupie, że nie wyrywały się od razu do pracy. Pogoda jak w kalejdoskopie. W przeciągu ostatniego miesiąca można było zaobserwować aż kilka nawrotów zimy (opady śniegu, gradu, deszczu, nagłe i długotrwałe spadki temperatury poniżej 0 stopni Celsjusza, mróz). Wystarczyło jednak, że dzisiaj przygrzało słońce, lody i śniegi podejrzanie w końcu puściły i mrówki zabrały się do naprawiania swoich zdewastowanych królestw. Praca dosłownie wre. Mrówki są bardzo ruchliwe i aktywne. Obsiadły całymi chmarami uszkodzone miejsca. Jakby się dobrze wsłuchać, możnaby usłyszeć każdy ich krok. Wyrwy dosłownie znikają w oczach. Nieśmiało zakładam, że przy tym tempie pracy po weekendzie nie będzie po nich śladu. A tak przy okazji widoczne na zdjęciach mrówki to mrówki rudawki (Formica rufa). Swoją drogą, przy okazji zgłębiłam nieco temat mrówek i zaskoczyła mnie ich niezwykła różnorodność gatunkowa, jak również wzajemne zależności. Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć NOWA HIPOTEZA Prawdziwa gratka dla fanów robali! Otóż przypadkiem natknęłam się na post-zagadkę o mrówkach jednego z członków forum Owady, którego jest członkiem, i postanowiłam również podzielić się swoimi odkryciami. Pojawiła się hipoteza jednego z członków, że dzięcioł zielony nie bez powodu rozkopuje mrowiska i to niekoniecznie ze względu na mrówki, ale innych niekoniecznie pożądanych przez mrówki lokatorów. Pytanie o powód, a więc pytanie: Dlaczego? Przypomina mi się sposób myślenia o naturze Simony Kossak: Nie co w trawie piszczy, ale właśnie dlaczego w trawie piszczy?! Ponoć w mrowiskach mogą rozwijać się larwy chrząszczy z gatunku Cetonia aurata (kruszczyca złotawa), a także z gatunku Protaetia metallica (Protaetia cuprea metallica podniesiona do rangi gatunku, w Polsce występuje Protaetia cuprea), które mogą zimować płytko i raczej nie w ziemi, a właśnie w kopcu. W przeciwieństwie do kruszczycy, która składa jaja w wierzchnich warstwach kopca i opuszcza mrowisko, kwietnica wnika głębiej w kopiec i jest zdolna do znacznie dłuższego współżycia z mrówkami, przy czym cykl rozwojowy jej larw może podobno trwać nawet 2-3 lata! Nowy trop naprowadza na zależność pokarmową dzięcioł zielony-wspomniane wyżej larwy chrząszczy, ale... Pytania: Ile mrówek ginie pośrednio i bezpośrednio przy tej okazji? czy dzięcioł jest odporny na kwas mrówkowy? dzięki czemu? czy wybiera tylko larwy, a mrówki zostawia w spokoju? jeżeli faktycznie rozkopuje mrowiska w poszukiwaniu tych pędraków, to dlaczego? czy przedstawiają sobą pożywniejsze źródło pokarmu od larw mrówek umożliwiające przetrwanie trudnego okresu przesilenia? Z informacji pozyskanych z wpisu o dzięciołach zielonych na blogu leśniczego, którego autor brał udział w badaniach terenowych poświęconych zależnościom pokarmowym między dzięciołem zielonym, a bytującymi w obrębie jego terenu lęgowego owadami wynika, że mrówki, a w okresie zimowym w szczególności larwy mrówek, których zdobycie jest przyczyną drążenia tak głebokich i dużych otworów w kopcach, są jego głównym źródłem pożywienia i, że dzięcioł zielony jest wręcz uzależniony od odpowiedniej dawki nie tylko mrówek i ich larw (szklanka mrówek dziennie to średnia dzienna racja niezbędna do przeżycia jednego osobnika), ale w ogóle samego kwasu mrówkowego. Na ten ostatni jest z resztą uodporniony. Przed drażniącym kwasem (stwierdzonym również we włoskach pokrzyw) chronią go skutecznie pióra. Dodatkowym ułatwieniem jest również długi sprężynowy język. Jeżeli chodzi o larwy wspomnianych wyżej chrząszczy, dzięcioł nie pogardza nimi, choć stanowią drugorzędne, żeby nie powiedzieć marginalne źródło pokarmu. Jakby "przy okazji". Sam fakt zaobserwowania takich otworów w mrowiskach świadczy też jednoznacznie o tym, że jesteśmy na terenie lęgowym dzięcioła zielonego, przy czym jest to ptak płochliwy i ostrożny, niełatwo go wypatrzeć. Pytania: Czy faktycznie te larwy zimują w mrowiskach bez szkody dla mrówek? jaką rolę pełnią? co zyskują mrówki na takim lokatorze? A lokator - dlaczego zimuje akurat w pozornie z ludzkiego punktu widzenia tak nieprzyjaznym środowisku jak mrowisko? Jaskinia lwa - chciałoby się powiedzieć. Czy jest odporny na jad mrówek? czy gdyby nie dzięcioł zostałby skonsumowany przez mrówki? Larwy wspomnianych chrząszczy nie tylko zaimują, ale przechodzą przy pomyślnych okolicznościach cały swój nieraz 2-3 letni okres rozwojowy, w trakcie którego kilka razy się przepoczwarzają, zwiększając za każdym razem swoje rozmiary. Generalnie mrówki ignorują larwy. W miarę zwiększanie przez nie rozmiarów mogą jednak podgryzać larwy, choć bez specjalnej dla nich szkody. Larwy nie padają ofiarami konsumpcji przez mrówki. Same odżywiają się jedynie materią roślinną, której jest sporo w kopcu. Nie są to straty specjalne dotkliwe dla mrówek. Szybko je uzupełniają. Kwietnica różówka, jeden z bytujących w mrowiskach chrząszczy, jest odporna na ataki kwasem mrówkowym i ukąszenia mrówek dzięki swojemu twardemu pancerzowi, dzięki czemu zagrzebuje się głęboko w kopiec i tam też składa jaja. W przeciwieństwie do kruszczycy złotawki, która składa jaja w wierzchniej warstwie kopca, po czym opuszcza mrowisko, kwietnica może współżyć pokojowo z mrówkami przez dłuższy czas. Jedyną potencjalną szkodą dla mrówek z takiej symbiozy mogłoby być prawdopodobieństwo nosicielstwa przez chrząszczy roztoczy szkodliwych dla mrówek. W anglojęzycznej pracy naukowej na temat nosicieli roztoczy wśród chrząszczy: http://rcin.org.pl/.../WA058_52865_P256-T55_Frag-Faun-Nr... stwierdzono, że kwietnica różówka jest nosicielem roztoczy z gatunku Coleopterophagus megnini (Berlese, 1881). Z kolei kruszczyca złotawka jest ich przypadkowym nosicielem. Dla mrówek obecność roztoczy może mieć dwojaki szkodliwe skutki (antmania): "Istnieją dwa rodzaje roztoczy wśród mrówek: odżywiające się resztkami w gnieździe i odżywiające się hemolimfą na mrówkach. Te pierwsze mogą zasmakować w jajkach, skutecznie spowalniając, lub nawet hamując rozwój kolonii. Te drugie mogą po prostu zabijać robotnice przez wyssanie im hemolimfy (krwi mrówek)." Nie ma jednak pewności, że wymieniony gatunek roztocza C. megnini faktycznie występuje w sposób ciągły, czy jedynie istnieje prawdopodobieństwo jego występowania na kruszczycy i, czy faktycznie mrówki mogą stać się jego nosicielem, a jeżeli tak, to w jaki sposób ten gatunek roztocza ostatecznie oddziaływuje na mrówki i mrowisko. Przede wszystkim należałoby w pierwszej kolejności potwierdzić występowanie tych chrząszczy lub ich larw w mrowiskach, a następnie pobrać próbki umożliwiające stwierdzenie obecności roztoczy na chrząszczach lub ich larwach, mrówkach i ich larwach, w budulcu kopca. Czy rozkopane mrowisko zyskuje na swojej dewastacji? Jakby nie patrzyć przypomina to nieco wietrzenie pałacu. Czy jednak dzięcioł staje się narzędziem selekcji naturalnej, czyli przetrwają najsilniejsi, mrowisko się odnowi, niedobitki pędraków będą się dalej rozwijać, dzięcioł przetrwa głodowy okres przesilenia i zapewni przetrwanie swojego gatunku, a życie zatoczy kolejne nowe koło i za rok mrowiska rozkopie ponownie jego potomek. Z całą pewnością nie można mówić jedynie o negatywnych skutkach ingerencji jednego gatunku w życie innego gatunku, kierują nią z pewnością również obupolne korzyści. Pozorna dewastacja pociąga za sobą odbudowę. Pozorne straty generują zyski. Choćby jeżeli idzie o przetrwanie gatunku. Siłą mrówek jest ich ogromna ilość, a także wyspecjalizowanie osobników. Przeważająca większość to robotnice. Najważniejsze dla kolonii jest przetrwanie królowej lub królowych w zależności od gatunku. Z pewnością też niewszystkie pędraki padną ofiarą konsumpcji przez dzięcioła zielonego. Te, które przetrwają atak ptaka, będą się dalej rozmnażać. Nawet w przypadku zwierząt żyjących na jednym z najmniej wilgotnych terenów pustyni libijskiej, gdzie wilgotność w porównaniu z 40% wilgotnością Sahary spada do piekielnych 18%, co dla przeciętnego człowieka przy braku wody oznacza śmierć z wycieńczenia w ciągu zaledwie 19 godzin, natura rządzi się zaskakującą rozmyślnością w dbaniu o ciągłość zaopatrzenia w ślimaki na rachitycznej roślinności pustynnej poprzez wykształcenie swojego rodzaju naturalnego umiaru w konsumpcji. Otóż dla przykładu fenek pustynny udający się na żer o świcie, zjada jedynie ślimaki z wyselekcjonowanych krzaczków tak, aby nie zaburzyć ekosystemu i zapewnić ciągłość łańcucha pokarmowego. Czym kieruje się w swojej selekcji? Czy podobnie, jak inne mięsożerne drapieżniki, selekcjonuje osobniki najsłabsze? Co decyduje o słabościach przedstawicieli gatunku w przypadku bezkręgowców? A może nie ma to znaczenia? Być może znaczenie ma ilość, zachowanie pewnej normy i równomierne rozmieszczenie, a więc kontrolowana selekcja gwarantująca dalsze rozmnażanie się gatunku, a co za tym idzie zapewnienie wspomnianej ciągłości pokarmowej? Czy na tej samej zasadzie wspomniane ślimaki konsumują krzaczki, na których żerują? Jedno jest pewne zgłębianie zależności występujących i zachodzących w świecie przyrody to fascynująca przygoda. Materiał na film akcji lub dobry kryminał. Ale to nie koniec zagadek na dzisiaj. Będzie jeszcze kilka, więc zajrzyjcie tutaj jeszcze na dniach, bo może być ciekawie. Wszystko Wam wkrótce wyjaśnię. Nie wiem, jak Wy, ale ja uwielbiam zagadki przyrodnicze. Może obudzę i w Was zew detektywa i w między czasie sami spróbujecie je rozwiązać. Ja świetnie się przy tym bawię, bo przy każdej okazji pojawiają się różne komplikacje i wymaga to ode mnie dłuższego posiedzenia, przy okazji którego nieraz nawiązuje kontakt z ciekawymi ludźmi zajmującymi się danymi zagadnieniami zawodowo lub z pasji i poszerzam wiedzę o różne inne ciekawostki z tym związane. ZAGADKA 2 OWOCE JAKIEGO TO DRZEWA? Spacery po mieście o tej porze roku zwłaszcza przy braku słonecznej aury nie należą do najciekawszych, choć i wówczas można wypatrzeć pod nogami intrygujące znaleziska. Oto jedno z nich. To owoce pewnego drzewa. Jakiego? ROZWIĄZANIE: To owoce wiązu. W Polsce można spotkać aż trzy gatunki wiązów: wiąz górski (Ulmus glabra), wiąz pospolity (Ulmus minor) oraz wiąz szypułkowy (Ulmus laevis), nie wspominając o odmianach, np. wiąz ‘Camperdownii’ (Ulmus 'Camperdownii’), wiąz Holenderski (Ulmus x hollandica), wiąz syberyjski (Ulmus pumila) oraz innych drzewach wiązowatych, tj. brzostownicy. Ogółem na świecie występuje aż 40 gatunków wiązów. Okazało się, że wcale nie będzie tak łatwo ustalić po samych owocach, jaki to dokładnie gatunek. Owoce wszystkich trzech głównych gatunków są bardzo podobne wizualnie. Przydałyby się dodatkowe próbki, np. liści. Z całą pewnością wykluczyć można wiąz szypułkowy, którego owoce mają zaledwie 1 cm długości. Te, które są widoczne na zdjęciu mają 2 cm średnicy. Kolejnym wyróżnikiem jest położenie płaskich orzeszków wewnątrz błoniastego skrzydełka. W owocach wiązu polnego umieszczone są one ekscentrycznie na wysokości jednej trzeciej jajowatego skrzydełka. Z kolei te na zdjęciu powyżej zdecydowanie położone są w samym jego środku. Wychodzi wiec na to, że to owoce wiązu górskiego (brzostu). Gatunek ten rośnie na terenie całego kraju od nizin aż po góry. Najczęściej można go spotkać w wilgotnych dolinach lub na terenach kamienistych. Kwitnie wczesną wiosną jeszcze przed pojawieniem się liści. Owoce dojrzewają i opadają już pod koniec maja. Rośnie w półcieniu i odnawia się z nasion lub poprzez wydawanie pędów odroślowych. Jego drewno wykorzystywane jest do wyrobu mebli. ZAGADKA 3 CO TO ZA MECH? To właśnie od nich zaczynają się pierwsze naprawdę kolorowe akcenty wiosenne. Choć wokół panuje jeszcze jesienna szarówka, tu i tam wśród brązów liści czy wypłowiałej trawy dostrzec można to, czego nam wszystkim tak bardzo potrzeba po miesiącach monochromatycznego krajobrazu za oknem: ich kolorowe kępy - żółte, zielone, czasem nawet krwisto pomarańczowe. ROZWIĄZANIE: To jeden z najpospolitszych rosnących w Polsce mchów, którego często można spotkać na chodnikach, murach, a nawet dachach. Pędzlik murowy (Tortula muralis). Co ciekawe jest nie tylko odporny na zanieczyszczenie, ale również na suszę i nasłonecznienie. Swoisty pionier przygotowujący tak niegościnne podłoża pod dalszą sukcesję roślin. Jego małe zielone wysepki wiosną jaskrawią się ognistymi akcentami długich sterczących sporofitów przypominających pędzelki. Ich żywot jest krótki. Długie, nierozgałęzione łodyżki, sety, zakończone są na szczycie charakterystyczną zarodnią. Po uwolnieniu zarodników obumierają. ZAGADKA 4 JAKI TO GRZYB? Wbrew pozorom i w zimie rosną niektóre grzyby jadalne. Choćby uszak bzowy. Jeśli czytaliście wpis o bagnach, to wiecie już, że nie ma lepszego sposobu na wypatrzenie starych owocników niektórych grzybów, jak właśnie śnieżnobiała kołderka. Świetnie radzą sobie oczywiście wszelkie grzyby rosnące na drzewach. Wspomniany wcześniej uszak bzowy, który rośnie zazwyczaj na starych dzikich bzach czarnych cały okrągły rok, czy choćby ten enigmatyczny gatunek pasożytujący na martwym drzewie. ROZWIĄZANIE: Te przypominające muszelki grzyby przyrośnięte jak ostrygi do powierzchni drzewa to owocniki rozszczepki pospolitej (Schizophyllus communis). Jest to grzyb nadrzewny. Nazwa wzięła się od rozszczepionych blaszek owocników widocznych wtedy, gdy grzyb jest suchy. ZAGADKA 5 CO TO ZA ROŚLINA? Kolorowych akcentów ciąg dalszy. Oto przykład rośliny, która zaczyna wiosenną modę na kolor. Jej barwne rozety wyróżniają się na wciąż nijakich kolorystycznie nieużytkach i łąkach. Czy wiecie, jak się nazywa? ROZWIĄZANIE: Ta purpurowa rozeta liści należy do wiesiołka dwuletniego (Oenothera biennis), rośliny z rodziny wiesiołkowatych. Liście zachowają czerwonawy kolor aż do jesieni pod warunkiem, że roślina nie rośnie w zacienionym miejscu. Czerwone barwniki chronią przed ostrym słońcem i zniechęcają do odwiedzin roślinożerne owady. Gatunek pochodzi z Ameryki Północnej. Latem wypuści wyprostowaną i zwykle nierozgałęzioną łodygę, na której szczytowym, groniastym kwiatostanie zakwitną żółte kwiaty. Jest to roślina występująca pospolicie na glebach piaszczystych. ZAGADKA 6 CO TO ZA ZJAWISKO? Marzec - figlarzec, przeplata, trochę zimy, trochę lata. Gdy zaświeci słońce, aż korci chować czapki i rękawiczki. I już by się chciało odetchnąć z ulgą i powiedzieć: wiosna... Aż tu nagle świat spowija mrok, a na niebie pojawia się takie coś. Co to za chmura i, co zwiastuje? ROZWIĄZANIE: Ten mrożący krew w żyłach niebiański spektakl to końcowy etap rozbudowywania się kłębiastej chmury deszczowej Cumulonimbus. Jest to gatunek chmury najbardziej rozbudowanej w kierunku pionowym z tendencją do wypiętrzania w piętrze wysokim do postaci olbrzymiego kowadła lub grzyba. Towarzyszące temu zjawiska fizyczne są zazwyczaj bardzo gwałtowne podobnie, jak samo pojawienie się chmury: silne podmuchy wiatru, silne prądy wznoszące i zstępujące, a przede wszystkim opady deszczu, śniegu lub gradu. W tym akurat wypadku wkrótce po wykonaniu tego zdjęcia nastąpił opad zmrożonego deszczu zbliżonego do gradu, którego zwiastun dostrzec można zresztą na zdjęciu w postaci jaśniejszych skośnych smug na tle zacienionych partii chmur. A morał jest z tego taki, że idąc za myślą naszej polskiej biolożki Simony Kossak wcale nie trzeba jechać daleko nad jezioro czy rzekę, choć oczywiście jak można, to nie ma się, co zastanawiać i jak najbardziej trzeba korzystać z okazji i ruszać w szeroki świat. Wystarczy jednak wyjść na własne podwórko, ulicę, spacer do pobliskiego lasu i po prostu mieć oczy szeroko otwarte. Może się okazać, że po jakimś czasie będziecie mogli napisać opasłe tomiszcze o tajemnicach fauny i flory waszego osiedla, ogródka czy pobliskiego zagajnika.
Przy okazji sprzedam Wam świetny sposób na połączenie przyjemnego z pożytecznym. Zabrałam się dzisiaj za małe porządki w ogrodzie. Przy okazji oczywiście obserwowałam ptaki, choć właściwie nie musiałam się specjalnie starać. Same zwracały na siebie dzisiaj uwagę. Na dobry początek trio dzięciołów dużych. Oj, straszny dzisiaj robiły rajwach. Wszystkie ptaki schodziły im z drogi, gdy latały z drzewa na drzewo. Sikory, choć ponoć nie należą do rannych ptaszków, pozostały w tyle ze swoim typowym przekomarzaniem się. Awantura na sto dwa. Czyżby okres godów, a może rywalizacja o najbardziej robaczywe drzewo w okolicy!? Stukanie i pukanie rozbrzmiewało zresztą cały dzień co najmniej jakby dzięcioły nadawały do siebie alfabetem Morse'a jakieś tajne wiadomości. Być może to element skomplikowanej gry zalotników zabiegających o względy samicy. Co najmniej jakby jeden dzięcioł przekrzykiwał się, a dokładnie przestukiwał się z drugim, by udowodnić, że znalazł najlepsze żerowisko - najbardziej robaczywe drzewo w okolicy. Co raz wracały z powrotem na moje podwórko, przy płocie rosną bowiem pełne dziupli sosny zamieszkałe przez nie i kowaliki, swoją drogą te ostatnie wydawały się poirytowane ich awanturami, opukiwały podwórkową robinię z jeszcze większą zapamiętałością, pełzając nerwowo co raz to w górę, co raz to w dół. W przeciwieństwie do dzięciołów potrafią chodzić po drzewach i opukiwać je w każdej pozycji - również wisząc z głową w dół. Do tej całej hałastry dołączyły wkrótce szpaki. I-u-i-u, i-u-i-u - zawsze mnie bawią te ich sygnały. Co najmniej jakby kogoś przedrzeźniały. Pewnie i było, kogo, bo loża szyderców, kawki, wyjątkowo aktywnie przeszukiwała pokrytą pierzyną liści sąsiednią działkę na spółkę z tajnymi agentami kosami, które z racji większego obycia z człowiekiem nie boją się spacerować po podwórku w obecności człowieka, nie omieszkały i mi nieco pomóc w uprzątaniu grządek. Gdyby nie kotka, pewnie bardzo by mi pomogły. Tymczasem kos uciekł, a kotka zaintrygowana oczyszczaniem przeze grządek z liści, doszła do wniosku, że chyba coś jest na rzeczy i zaraz znalazła sobie bojowe zadanie w postaci wykurzania licznie gnieźdzących się w leśnej ziemii nor gryzoni. Dopiero o zmroku wszystko jakby się uspokoiło i kosy oddały się tradycyjnie swoim wieczornym pieśniom na dobranoc. Zrobiło się iście wiosennie. A jeżeli mimo to Was nie przekonuję do takich spontanicznych obserwacji, to zachęcam do naprawdę przyjemnej dla laika literatury autorstwa Simony Kossak. "Opowieści" idealne dla tych, których bardziej ciągnie do fauny. Z kolei "O ziołach i zwierzętach" to świetna pozycja dla tych, którzy wolą mniej ruchliwą florę, choć znajdziecie tutaj również kilka ciekawych opowieści o różnych leśnych zwierzętach. Nie musicie mieszkać w Puszczy Białowieskiej, aby zaobserwować część z nich w swoim własnym ogródku czy na działce. To już druga wiosna w tym roku. Wiosna zawsze była moją ulubioną porą roku. W tym roku jednak jakoś trudno mi przychodzi cieszyć się na myśl o niej. Tym bardziej, że już chyba nic nie stanie jej na przeszkodzie, gdy tym czasem ja wolałabym chyba, żeby świat nadal trwał w zimowym odrętwieniu, żeby dzień się nie dłużył, żebym nie miała poczucia nieuniknionej straty kolejnych tak długich dni słonecznych, bo wiem lepiej niż kiedykolwiek, że ta wiosna będzie kolejną jedyną w swoim rodzaju wiosną, być może ostatnią, niezbadane są bowiem przewrotne wyroki boskie, a ciężar tej skończoności już nie od wczoraj prześladuje mnie jak cień jakiegoś bliżej niewytłumaczalnego poczucia, że czasu mam coraz mniej. To właśnie to poczucie, które niemal cztery lata temu wstrząsnęło moim pozornie uporządkowanym życiem, doprowadziło mnie do tego punktu. Nie starczyło mi tej zimy by poukładać sprawy tak, aby móc w pełni rozwinąć się, jak te wszystkie roślinki, odetchnąć z ulgą, że to już koniec, że nadchodzi ocieplenie. Jakby uparcie wbrew prawom natury, a być może paradoksalnie zgodnie z nimi będę tym motylem, który nadal tkwić będzie i nie rozwinie tej wiosny skrzydeł z ciasnego kokonu. Chyba mam im trochę za złe, że im się udało, że tak łatwo im to przychodzi, choć z drugiej strony w końcu one również uwikłane są w bezlitosny system rządzony przewrotnymi prawami natury. Niczym bohaterowie Kafki padną być może z pozoru przypadkowymi, a w gruncie rzeczy uzasadnionymi ofiarami systemu, który faworyzuje silniejszego w imię wyższych racji. Na próżno czekałyby odpowiedzi na pytania: za co? po co? dlaczego? Tak już musi być, takie jest prawo, taki jest ten świat. Jakże to ludzkie i nieludzkie za razem. Czasami odnoszę wrażenie, że wiodę jakby podwójne życie - jedno by sprostać swojej fizycznej egzystencji na tym wyrachowanym świecie, który wiecznie wszystko kalkuluje, a drugie skryte duchowe po godzinach, które nie ma dla tego świata żadnej wartości, choć przecież zostawi po sobie dowody jak najbardziej namacalne, skamieliny godne zachwytu co najwyżej muzealników, czasem oświecenia przeciętnego zjadacza chleba, ale mnie już wtedy nie będzie. Niektórzy biolodzy, na przykład Simona Kossak, w której twórczości obecnie się zaczytuję, są przekonania, że zwierzęta i rośliny mają podobne dylematy duchowe. A może to tylko złudzenie przewrażliwionego człowieka?! Czasami mnie to przerasta, całe to piękno nieuchwytne przez moje własne ograniczenia lub ograniczenia świata, i myślę sobie, że ten dzień, w którym wszystko ze mnie spłynie i tchnąć będzie odtąd pustką na wieki jest coraz bliższy i bardziej realny. Na samą myśl mną wzdryga. Już lepiej byłoby zwariować niż umrzeć za życia ze świadomością, że nie starczyło dla tego wewnętrznego piękna miejsca na tym świecie. Że nikt nie dosłyszał, nikt nie zrozumiał subtelnie intonowanej arii kanarka dobiegającej z klatki w kącie sali, a ten kanarek przecież myślał, że przyszliśmy tutaj wszyscy dla niego, by wysłuchać jego rzewnej pieśni, a nie po to, aby rozmawiać o naszych zwykłych ludzkich sprawach - o tym, co było, co jest poza zasięgiem naszych możliwości, złudnym powidokiem, którym karmimy swoje nienasycone marzenia. Sami przypominamy ptaki w klatce tak dalekie od miejsca swojego przeznaczenia.
Nigdy nie uważałam się za mola książkowego. W tej dziedzinie prym wiodła zawsze moja mama. Zakrawa w tej mierze o budowniczych największego rozmachu, obwarowując się jak niezdobyta twierdza murem książkowych cegieł. Każda książka jest dobra. Nawet harlequin, jeśli nie ma nic lepszego pod ręką. Żyjemy tym samym jakby w dwóch różnych światach. Ze mną bywa różnie. Czasami potrafię nie przeczytać żadnej książki przez cały rok. Bywają jednak takie okresy, że czytam po cztery czy pięć książek w miesiącu. Wszystko zależy od tego, czy w danym momencie zafascynuje mnie jakaś konkretna dziedzina. Jestem typem czytelnika, który nie chwyta po przypadkowe książki, który nie jest też na czasie z najnowszymi trendami czy nagrodami w dziedzinie literatury, który nie czyta po to, by po prostu czytać, bo tak trzeba. Nie, dla mnie książka to podróż. Podróż do miejsc, do których nie zawsze mogę się udać, ale zwycięża niecierpliwość. Po prostu muszę być tam, gdzie bym chciała już, tu i teraz. Muszę żeglować, łowić ryby lub badać runo lasu. I to nie po byle, jakich morzach pływać, nie byle gdzie, jak i, jakie ryby łowić i znać najskrytsze tajemnice niepozornego porostu. Krótko mówiąc, czego dusza zapragnie. W przeciwieństwie również do mamy preferuję jednak biblioteki niż księgarnie. Zanim zdecyduję się na zakup książki, muszę zapałać do niej szczególnym uczuciem. Moja osobista biblioteka jest skromną esencją światowej literatury szalenie zróżnicowaną pod względem gatunku. W okresach wzmożonej potrzeby wielkiej litery bywam więc częstym gościem w lokalnych bibliotekach. Traf sprawił, że dzisiaj udałam się do jednej z moich bibliotek na slajdowisko poświęcone "USA: Georgia i podróż przez siedem stanów" prowadzone przez szalenie sympatyczną Misię Łukasiewicz, rzeźbiarkę i malarkę, której udało się połączyć przyjemne z pożytecznym i w ramach pozyskiwanych grantów nie tylko tworzyć, ale również podróżować. Te podróże z resztą stały się w dużym stopniu ogromnym źródłem inspiracji dla jej twórczości. Przyjemnie się słuchało jej opowieści. Miło było się choć na chwilę przenieść na drugi koniec świata. Nie tylko oglądać ten świat na zdjęciach, ale również posłuchać o tym, jak się tam ludziom żyje, jakie mają radości, jakie troski. Była również duża dawka przyrodniczych ciekawostek. Ot choćby o takiej oplątwie brodaczkowej (Tillandsia usneoides L.) zwanej potocznie hiszpańskim mchem, która jest epifitem pokrywającym korony olbrzymich drzew, zwisającym z nich i powiewającym na wietrze niczym witki naszej polskiej wierzby płaczącej. Widok niezwykle charakterystyczny dla tych rejonów Ameryki. Z pewnością widzieliście nieraz te niezwykłe twory na drzewach rosnących wzdłuż traktów prowadzących do amerykańskich plantacji przewijające się na malowniczych kadrach filmów o niewolnictwie. Ciekawostką byli dla mnie w szczególności mieszkańcy tej przedziwnej rośliny - oczywiście nietoperze, ptaki, pająki (skakuny i pelegriny) i mikroskopijne robaczki o nazwie Trombiculidae - rodzina owadów z podrodziny roztocze z rzędu roztocze Acarina, przed którymi tak bardzo przestrzegali Misię tubylcy. Owady te bowiem wnikają pod skórę i mogą powodować silne podrażnienie skóry, jak również inne nieprzyjemne dolegliwości. Krótko mówiąc, moje klimaty - niezwykła przyroda, podróżowanie na dziko, spanie w samochodzie, próba zbliżenia się do tubylców, zrozumienia ich codzienności. Jeśli dodam, że podczas prezentacji stały mieszkaniec biblioteki kanarek postanowił nam zaintonować niezwykle subtelną arię, całe wydarzenie zyskuje na kameralności. Swoją drogą trochę sobie z kanarkiem porozmawialiśmy. Nie było nas wiele, ale w sam raz, aby w pełni nacieszyć się tym spotkaniem, a przecież dzisiaj dzień kobiet. I pewnie ten dzień bez tych wszystkich wrażeń przeminąłby dla mnie jak każdy inny dzień - dzień jak co dzień. Zamiast tego wracałam z głową ciężką od refleksji. Z jednej strony na myśl o młodych ludziach w USA, którzy żyją z dnia na dzień niepewni tego, czy kiedykolwiek uda im się spełnić marzenia, czułam ulgę, że nie jestem osamotniona, a z drugiej strony poczułam nagły przypływ inspiracji do namalowania kolejnego obrazu na widok w sumie sam w sobie nieszczególny. Jakby jeszcze znalazł się ktoś, kogo też by zachwycił i dałoby się za tych parę groszy pojechać gdzieś dalej. Póki co musi mi wystarczyć książka i moja bujna wyobraźnia, bez której pewnie niczym bym się specjalnie nie wyróżniała. Z pomocą przyszła mi ponownie biblioteka. Otóż z okazji dnia kobiet panie bibliotekarki rozdawały dzisiaj czytelnikom książki-niespodzianki opakowane w szary papier. Wstrzymałam się z otworzeniem swojego zawiniątka do czasu powrotu do domu. Z namaszczeniem przystąpiłam do rozpakowywania niespodzianki i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Intuicja jednak mnie nie zawiodła, gdy postanowiłam wybrać jednak tę grubszą paczuszkę. Podróży ciąg dalszy - Włochy. A dopiero co w ubiegły piątek postanowiłam uczyć się hiszpańskiego w ramach darmowego e-learningowego kursu, do którego klucz można było pobrać w bibliotece. Dobrze, że chociaż oba języki są romańskie. Może moja mała główka ostatecznie da jakoś radę stanąć na wysokości zadania. Więcej o prelegentce Slajdowiska o USA, rzeźbiarce i malarce Misi Łukasiewicz: http://www.misialukasiewicz.pl/aboutme
Mam to szczęście, że nieopodal mnie znajdują się tzw. bagna otrębuskie, więc zawsze kiedy odczuwam potrzebę ucieczki w plener, a nie mogę sobie pozwolić na to, aby wybyć gdzieś dalej, zaspokajam głód dziczy właśnie tutaj. Bagna otrębuskie są właściwie przykładem tego, że nic w naturze nie ginie. Niegdyś znajdowały się tam podobno stawy rybne, które z czasem zaczęły dziczeć. Niektórzy wolą określać je raczej błotami. Jak zwał, tak zwał. Gdy byłam dzieckiem, zwykłam tam często chodzić na spacery z rodziną. Już wówczas te tereny niewiele odbiegały od ich obecnego charakteru. Jakkolwiek nie da się ukryć, że w okolicy pojawiło się wiele nowych zabudowań, a w ramach samych bagien odgrodzono kilka działek i zaczęto prace osuszania poprzez wykopy. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż można tutaj zaobserwować wiele dzikich zwierząt i roślin. Zdarzają się nawet czaple. Jak każde bagno tak i bagna otrębuskie mają swoje serce, swoiste źródło skryte głęboko w gęstwinie wierzb. Ciężko tam dotrzeć w okresie wysokiego poziomu wód gruntowych z uwagi na grząski grunt. Łatwo wówczas o stratę obuwia. Zanim zrobi się więc drugi krok zawsze warto się upewnić, czy nie ugrzęźnie się na amen. Za to w okresie suszy można podejść naprawdę blisko głównego źródła. Miejsce to jest jedyną w okolicy tego typu ostoją dzikich ptaków. Lubię przychodzić tu właśnie by prowadzić obserwacje przyrody. Mimo wczorajszych mrozów postanowiłam zajrzeć na bagna wiedziona nadzieją wypatrzenia jego dzikich mieszkańców. Dawno mnie tutaj nie było. Zaobserwowany w wierzbach kwiczoł, wyczerpana bateria i słoneczna pogoda pokusiły mnie dzisiaj o powrót. Jak przystało na tereny podmokłe, królują tutaj rozłożyste wierzby o płożących się po ziemi gałęziach oraz bujne trzcinowiska. Stałym przedstawicielem tutejszej fauny są sarny. Spotykam je tutaj rok rocznie. Dzisiaj sarna przyprowadziła ze sobą młode. Zapewne przyszły obgryzać wierzbowe gałązki, na których pojawiają się już nieśmiało pierwsze wiosenne pąki. Ponoć młode sarniątka w obliczu zagrożenia charakterystycznie popiskują, nawołując matkę. Przypomina to trochę ptasie piski. Matka zazwyczaj odpowiada im niskimi pomrukami. To taki ich tajny kod, dla nas ludzi trudny do wychwycenia. Największym zaskoczeniem był dla mnie lis. W prawdzie rok temu mniej więcej o tej samej porze roku znalazłam martwego lisa. Podczas moich wycieczek-ucieczek w plener często z resztą mi się zdarza znajdować martwe zwierzęta. Chyba nie ma widoków, które bardziej przypominają o kruchości życia. Z jednej strony nie są to widoki przyjemne, a z drugiej strony uświadamiają o zachodzących w przyrodzie cyklach. Czymś na wzór przemienności pór roku. W końcu to martwe zwierze stanie się pokarmem dla innych stworzeń, które tworzą świat natury. Martwe ciało lisa spowił wkrótce potem nieprzenikniony zielony gąszcz bagien. Na próżno byłoby dzisiaj szukać kości. Wchłonęła je ta wciąż żywa ziemia. Pierwszy raz miałam okazję zaobserwować żywego lisa. Zauważyłam go jak przechadzał się spokojnie wśród wierzb. W pewnym momencie chyba mnie zwęszył, przysiadł wśród suchych trzcin i przyglądaliśmy się sobie dłuższą chwilę. Potem oddalił się i zniknął gdzieś w gąszczu wierzb. Właśnie doczytałam się, że oprócz świetnego węchu, lisy mają również idealny słuch. Potrafią dosłyszeć pisk myszy z odległości aż 100 metrów! Całkiem możliwe więc, że ten lis mnie pokrakę po prostu usłyszał. Poszłam jeszcze kawałek równolegle w kierunku, w który się oddalił, ale nie dojrzałam go już nigdzie w trzcinowisku. Nie da się ukryć, że panowały idealne warunki, aby wtopił się swoją rudą kitą w rozświetlone złoto słońcem trzciny. Posłyszałam tylko jakby szczekanie w wierzbinie. Pomyślałam, że to pewnie psy ujadają w oddali, choć ostatnio doczytałam się, że jest to okres odchowywania przez lisy szczeniąt. Czy to możliwe, aby miały norę na bagnie? Nie jestem przekonana. Prędzej sarny, które wypatrzyłam w drodze powrotnej, zwęszyły mnie i alarmowały pozostałe do odwrotu. Ponoć w obliczu zagrożenia charakterystycznie poszczekują. Warunki były z resztą idealne do tropienia zwierzyny. W utrzymującej się wciąż na zmarzniętym podmokłym gruncie pokrywie śnieżnej zaobserwować można było świeże ślady ptaków i innych zwierząt. A poniżej niespodzianka. Zazwyczaj, kiedy myślimy o grzybach, oczyma wyobraźni widzimy las. Raczej mało kto udałby się na grzyby na bagna. Zwłaszcza zimą. Zupełnym przypadkiem właśnie na bagnach natrafiłam na kilka rosnących w bliskiej od siebie odległości okazów starych owocników purchawki fiolowatej (Lycoperdon excipuliforme). Były naprawdę spore i niepozorne do tego stopnia, że zastanawiałam się, czy to nie jakiś nadżarty czasem śmieć. Warunki były idealne do wykonania zdjęć - słońce, śnieg. Wkrótce wtopią się w tło i wraz z wybuchem wiosny pochłonie je nieprzenikniony zielony gąszcz bagien.
Pamiętacie lipcowy wpis poświęcony storczykom występującym w Polsce? Otóż muszę przyznać się do tego, że wprowadziłam Was w tym wpisie w błąd. Dałam się naturze wywieść w pole. Zresztą już nie pierwszy raz. Otóż przypadkowo znalazłam ostatnio w mojej prywatnej bibliotece aleksandryjskiej przewodnik pt. "Las" wydawnictwa Multico - swoiste kompendium najbardziej charakterystycznych okazów fauny i flory uporządkowanych pod kątem rodzajów lasów, w jakich najczęściej występują. Przekartkowując go, natrafiłam przypadkiem na roślinę, w której momentalnie rozpoznałam gnieźnika leśnego (Neottia nidus-avis). O, gnieźnik! - pomyślałam. A tu niespodzianka! Gdybym nie spojrzała na opis obok, nigdy pewnie bym nie pomyślała, że mogą istnieć dwa tak łudząco do siebie podobne gatunki roślin. Co najistotniejsze wywodzące się z dwóch różnych rodzin. W lipcu 2017 roku miałam okazję udać się na grzybobranie do Puszczy Mariańskiej w województwie łódzkim. W pewnym momencie wśród liści zauważyłam taką oto dziwną roślinę. Okazało się, że wokół jest jeszcze więcej jej okazów w różnych stadiach rozwoju. Po zasięgnięciu wiedzy w przewodniku do rozpoznawania roślin i zwierząt znalazłam roślinę wprost idealnie odpowiadającą pod każdym wydawać by się mogło względem roślinie z mojego zdjęcia. Głód wiedzy został zaspokojony. Ostatnio jednak wpadł mi w rękę wspomniany wcześniej inny przewodnik i okazało się, że to nie gnieźnik, nie storczyk, ale gatunek rośliny z rodziny wrzosowatych! Korzeniówka pospolita (Monotropa hypopitys). Też mi podobieństwo!? Natychmiast skonfrontowałam ilustrację, informacje i internetowe zasoby z powyższym zdjęciem. Nie miałam żadnych wątpliwości. Popełniłam pomyłkę, ale na swoją obronę zachęcam Was tylko do porównania zdjęcia korzeniówki (powyżej) ze zdjęciem gnieźnika. Czyż nie są do siebie wprost łudząco podobne? Obydwie rośliny to bezzieleniowe byliny, niezdolne do fotosyntezy, o zredukowanych łuskowatych liściach, współżyjące z grzybami (mikoryza). Jedyne, czym właściwie różnią się dorosłe okazy - to kształt kwiatów. U gnieźnika złożone są z 6 działek z dwuklapową warżką i przypominają typowy kwiat storczyka. Z kolei u korzeniówki pospolitej kwiaty są dzwonkowate, kubkowate, stulone, osadzone na bardzo krótkich szypułkach, zebrane w szczytowe, jednostronnie zwisłe grono na końcu łodygi. Kwiaty są obupłciowe, promieniste, zróżnicowane na kielich i koronę. Płatków jest dwa razy mniej niż pręcików, a słupek jeden, górny, przeważnie zbudowany z 5 owocolistków, zalążnia podzielona na komory, przekształca się po zapyleniu w jagodę lub suchą torebkę (wikipedia). Niestety nie pokażę Wam zdjęcia gnieźnika, bo nie miałam jeszcze okazji zobaczyć go "na żywo". Wszystko przede mną. A oto i zdjęcie gnieźnika wykonane w Puszczy Augustowskiej w ramach dziczenia na rykowisku zorganizowanego przez Michała Skierczyńskiego we wrześniu 2018 roku. Przy okazji polecam dziczenie. Ta pomyłka skłoniła mnie do kilku refleksji. Świat roślin nieustająco mnie zaskakuje swoją różnorodnością. Im dłużej go eksploruje, tym bardziej dochodzę do wniosku, że jest to świat niesłychanie inteligentnie zaprojektowany. Momentami myślę sobie wręcz, że jest w tym coś przewrotnego, coś złowrogiego. Czyżby kłaniały się takie zagadnienia, jak walka o przetrwanie? ewolucja? selekcja naturalna? W tym przypadku mamy do czynienia z niejadalnymi storczykami, ale jak wysoką cenę przyszłoby nam zapłacić za taką pomyłkę w przypadku roślin potencjalnie jadalnych, choć jednocześnie mających szkodliwych lub trujących sobowtórów. Jakże oddaliliśmy się od natury, że eksplorowanie jej świata przypomina spacer we mgle. Zastanawia mnie również, jaki cel miała natura w stworzeniu roślin tak bardzo do siebie podobnych występujących w podobnych środowiskach i warunkach. To nie może być przypadek. Ale to już z pewnością pytanie do eksperta.
Choć mogłoby się wydawać, że wraz z nawrotem zimy wszelkie życie na powrót usnęło, okazuje się, że mszyce były najwyraźniej tak pochłonięte żerowaniem na kolendrze rosnącej w doniczce na moim oknie, że nie chciało się pasibrzuchom wyjrzeć za okno. Ze zdumieniem obserwowałam, jak licznie obsiadły ledwo co ożywione po chwilowym przedwiośniu delikatne zielone listki. Podejrzewam, że te pod licznie zgromadzone pod listkami to młodzież, bo zauważyłam również kilka sporo większych osobników na pozostałych częściach rośliny. Oczywiście przystąpiłam do natychmiastowego kontrataku. Przygotowałam napar z czosnku i pokrzywy. Tę ostatnią zebrałam jesienią w ogrodzie, zasuszyłam i jak ta wiejska znachorka zawiesiłam na ścianie w kuchni. Pierwotnie zakładałam użycie jej do zrobienia podpuszczki do wyrobu sera. Nie sądziłam, że przyda się w zimie jako antidotum na mszyce. Z opryskiem trzeba poczekać około 24 godzin. Wówczas bowiem mikstura ma największą skuteczność. Postawiłam jednak parujący słoiczek przy doniczce i nie trzeba było długo czekać na pierwsze mdlejące primadonny. Na tyle, na ile to było możliwe, oczyściłam roślinę z zielonych żyjątek. Część owadów miała jednak miękkie lądowanie w wyściółce doniczki, a skoro pojawiły się na kolendrze, to i rosnącego obok pomidora i papryki pewnie też nie oszczędzą. Mam nadzieję, że jutrzejszy oprysk położy kres temu niepohamowanemu obżarstwu.
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |