ATTENTION: All the photos published below and on this website are private property. If you intend to use them for any other than private purpose, please contact me using contact form (section Contact), or purchase the photos in full resolution without logos on my profile on Shutterstock.
Tłusty Czwartek bez choćby jednego pączka lub faworka, to byłaby zdecydowanie kolejna stracona okazja, aby coś samemu upiec, a mówiąc precyzyjnie usmażyć, sprawić sobie odrobinę słodkiej przyjemności i przede wszystkim mieć satysfakcję z tego, że oczywiście zrobiło się te pączki i faworki samemu. Kto nie lubi tłustego czwartku, pączków lub faworków z szeropokojętych powodów ideologicznych, zawsze może z czystym sumieniem zadowolić się samym widokiem. U mnie ta zasada często się sprawdza. Zwłaszcza jeśli przepis znacząco przecenia możliwości konsumpcyjne przeciętnego Polaka, a z jednej szklanki mąki wychodzi aż 6 pączków! Toż to prawdziwa rozpusta! Oto kilka podsłuchanych tu i tam sposobów na udane pączki i faworki. Zawsze lubiłam piec. Była to jedna z moich ulubionych zabaw, gdy byłam dzieckiem. Nieraz codziennie zaskakiwałam rodzinę coraz to nowymi wypiekami. Czy były to udane wypieki czy nie, pozostanie już chyba na zawsze tajemnicą. Faktem jest, że czerpałam z pieczenia ogromną satysfakcję i chyba było mi to jako dziecku obojętne, czy komuś smakuje czy nie. Chyba w ogóle nie przeszło mi wówczas przez głowę, że może nie smakować. To była moja misja, a degustacja była właściwie kwestią marginalną. Liczyło się wykonanie zadania. Teraz, będąc już dorosłą osobą, po licznych perturbacjach w związku z nieudanymi próbami dogodzenia całemu światu, staram się o tym pamiętać i tego właśnie trzymać. Przede wszystkim dogadzać sobie samej, zawsze pamiętać o tym, że to, co robię, jest owocem mojej ciężkiej pracy, szanować ją, szanować jedzenie, a jeżeli ktoś, z kim postanowię się podzielić tym moim ciężko zapracownym kawałkiem chleba, nie umie tego docenić, robi miny, grymasy, krytykuje, to po prostu więcej już się z nim nie dzielić. Czasem milczenie w istocie jest złotem. Zwłaszcza jeśli nie posiada się tej umiejętności, aby wczuć się w drugą osobę, zadać sobie pytanie, jak ja bym się czuł, gdyby ktoś cały mój trud zmieszał z błotem. TRADYCYJNY RYTUAŁ SUKCESU Nie ma chyba takiego wyzwania piekarskiego, którego bym się nie podjęła, choć na co dzień korzystam z prostych, sprawdzonych i oszczędnych przepisów, które przełamuje oczywiście różnymi szalonymi eksperymentami. Zazwyczaj nie używam mąki pszennej, masła, mleka, a nawet jajek. Tak, brak tych składników wcale nie wykluczona zrobienia dobrego ciasta. Tłusty czwartek zobowiązuje jednak, aby odejść nieco od rutyny, wrócić do tradycji i choć raz w roku zafundować sobie choć jednego pączka i trochę faworków. "Zafundować" znaczy w moim przypadku ni mniej ni więcej oczywiście samemu zrobić i upiec, a w przypadku pączków i faworków mówiąc precyzyjnie usmażyć. Brylowanie po cukierniach, darmowe ich promowanie, degustację wyrobów gotowych, tworzenie rankingów zostawiam innym. Ponoć ten pączek i faworek składa się zgodnie z tradycją na część całorocznego rytuału zapewniającego pomyślnosć, dobrobyt, sukces, a że ponoć wiara czyni cuda, zawsze warto spróbować dopomóc pozytywnemu myśleniu o przyszłości… a jeżeli już się człowiek tak napracował, wyszło, smakowało, no to jak tu nie mówić u sukcesie! I nie bądźcie wobec siebie zbyt krytyczni. Krytykę zostawcie innym, choć nie dajcie się zasugerować, że nie wyszło, bo komuś nie smakuje. Najważniejsze, aby to Wam smakowało. Pieczcie zawsze w pierwszej kolejności z myślą o sobie. To ma być przyjemność! Smażenie pączków i faworków nie jest wcale takie proste. Nie będę jednak zagłębiać się w szczegóły ani zachwalać Wam kolejnego oczywiście sprawdzonego przepisu na ciasto, jakich wiele. Przyznam szczerze, że moje pierwsze pączki były twarde jak kamień, co jednak nie zmieniło faktu, że zostały wszystkie zjedzone, a to z uwagi na hojne wypełnienie 100% różane domowej roboty. W tym roku postanowiłam oszczędzić na róży i bazą do mojego nadzienia było prażone jabłko z dodatkiem konfitury morelowej i malinowej. Polecam zwłaszcza malinę - świetnie dopełnia się smakowo i zapachowo z różą. Jabłko z kolei to dobra baza. Dobre nadzienie to jednak nie wszystko. W CZYM TKWI TAJEMNICA DOBREGO PĄCZKA? Myślę, że przede wszystkim w dobrym cieście drożdżowym. Pamiętam, gdy pierwszy raz przymierzałam się do zrobienia ciasta drożdżowego i zwierzyłam się ze swoich obaw córce sąsiada. Podzieliła się ona wówczas ze mną swoją tajemnicą. Otóż kluczem do ciasta drożdżowego jest jego odpowiednio długie wyrabianie - ciasto drożdżowe trzeba ugniatać, podrzucać, ubijać, aby dobrze je napowietrzyć. Jeżeli zapewnimy mu potem odpowiednie warunki (ciepło, ciepło i jeszcze raz ciepło!!!), nie ma mowy o tym, żeby nie wyrosło. Ja w tym względzie ratowałam się tym razem nagrzanym do 30 stopni piekarnikiem, chociaż wystarczy po prostu dobrze ogrzana kuchnia taka parująca jak z dziecięcych lat. Smażenie ciasta drożdżowego to kolejne wyzwanie. Oczywiście smażymy na smalcu. Smalec popadł w prawdzie w ostatnich dekadach w niełaskę, ale ostatnio znowu wraca do łask i gości coraz częściej w polskich kuchniach. W menu restauracji serwujących tradycyjną kuchnię polską smalec jest na porządku dziennym. Smalec stanowi część ludowej spuścizny polskiej kuchni. Nie ma, co ukrywać, to właśnie jemu pączki i faworki zawdzięczają swój niepowtarzalny tradycyjny smak. Ja również pozostałam w tym roku wierna tradycji i smażyłam na smalcu, choć intryguje mnie olej kokosowy i być może spróbuję właśnie nim zastąpić kiedyś smalec. Dla tych, którzy są sceptyczni wobec wszelkich tego typu zamienników, spieszę z informacją, że olej kokosowy wcale nie musi nadawać potrawom kokosowego posmaku i zapachu. Na rynku dostępne są jego wersje bezwonne, choć ja cenię sobie ten olej właśnie za jego kokosowość. W każdym razie jest to jeden z olejów najbardziej polecanych do smażenia. JAK ZAPOBIEC NASIĄKANIU CIASTA TŁUSZCZEM? Pomoże nam w tym kolejny nieodzowny element przepisów na pączki i faworki, a mianowicie spirytus. Dodajemy go do ciasta na faworki, ale również do tego na pączki. Wyłowione z tłuszczu ciastka wykładamy od razu na bibułę lub papier, ponieważ smalec bardzo szybko stygnie i tężeje. A co jeśli zabraknie nam smalcu na pączki i mamy do dyspozycji tylko ten, którego wcześniej użyliśmy do smażenia faworków, ale widać, że nabrał rumianego koloru, a więc nieco się przepalił. Normalnie byśmy go nie użyli, ale jak zdradził mi znajomy, kiedyś, gdy nie było stać na kupienie większej ilości smalcu, jego mama jeszcze ciepły (ale nie wrzący! nigdy nie zalewamy żadnego gorącego tłuszczu wodą, zacznie pryskać i może się to dla nas źle skończyć, nawet poparzeniem) smalec zalewała wodą. Po przestygnięciu i stężeniu na wierzchu unosił się oczyszczony przez wodę tłuszcz. Tłuszcz zdejmowało się i ponownie wykorzystywało, a wodę wylewało. Cała spalenizna osadzała się zwykle na dnie garnka. Oczywiście dzisiaj sklepy są dobrze wyposażone, ale gdyby jednak zabrakło Wam smalcu, zawsze macie ostatnie koło ratunkowe w postaci takiego sprytnego zabiegu. O tyle, o ile faworki wcale dużo tłuszczu nie potrzebują, wystarczy jedynie wykrajać je z odpowiednio cienko rozwłakowanego ciasta, o tyle pączki muszą w nim po prostu pływać. Wbrew pozorom smażenie pączka nie oznacza jednak, że musi on być od razu ciężki i tłusty. Zazwyczaj proces smażenia trwa zadziwiająco krótko, a dzięki spirytusowi ilość wchłoniętego tłuszczu powinna być znacząco ograniczona, a nasze pączki lekkie i delikatne. UWAGA: Niniejsze zdjęcia, jak również wszelkie inne zdjęcia znajdujące na tej stronie, są własnością prywatną. Jeżeli zamierzasz je ściągać i wykorzystywać w jakimkolwiek innym celu niż prywatny, skontaktuj się w tej sprawie poprzez formularz kontaktowy, zakładka Kontakt, lub zakup zdjęcia w pełnej rozdzielczości i bez znaków autorskich na profilu Shutterstock. Niniejsze zdjęcia nie są zdjęciami w pełnej rodzielczości.
ATTENTION: All the photos published below and on this website are private property. If you intend to use them for any other than private purpose, please contact me using contact form (section Contact), or purchase the photos in full resolution without logos on my profile on Shutterstock.
0 Comments
"Do mesy weszło dwóch marynarzy z gitarami. Stanęli w progu i poczęli brząkać. Młodymi głosami, zachrypłymi, jak tylko można to sobie wyobrazić, zaśpiewali balladę o portowej dziewczynie z Salonik, która czeka w barze i urokiem swoich smutnych oczu wabi marynarzy. Jej wzrok nie pozwala zapomnieć, przyzywa i zniewala, nawet gdybyś jej zaniechał, i tak dopadnie cię w innym miejscu, w innym porcie, na innym kontynencie, wszędzie." Gorące Morze, Roman Samsel "Morze drzew" Gusa van Santa generuje lawinę skojarzeń z "Boską Komedią" Dante Alighieriego, a mówiąc dokładnie z pechową pieśnią XIII traktującą o siódmym kręgu piekła - lesie samobójców. Momentalnie przed oczyma stają mi akwaforty Salvadora Dali'ego, które miałam okazję oglądać na wystawie poświęconej tej mało znanej części twórczości artysty w Suwalskim Ośrodku Kultury. Wystawa Salvador Dali Grafiki. Galeria Patio, Suwalski Ośrodek Kultury (SOK) Niedoszły samobójca Takumi Nakamura, którego bohater spotyka w lesie samobójców, nasuwa skojarzenie z Wergiluszem, przewodnikiem Dantego. Podobnie jak Wergiliusz, również on uświadamia bohaterowi, że dźwięki, które słyszy w lesie, nie są odgłosami zwierząt, ale lamentem dusz czyśćciowych. Wielokrotnie porównuje las do czyśćca, w filmie często pada łaciński odpowiednik purgatorium, czym wydaje się łagodzić tragiczny los samobójców. Nie jest to bez znaczenia, jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że w "Boskiej Komedii" Dantego dusze samobójców zsyłane są do jednego z kręgów piekielnych. Właściwie trudno mówić o jakimkolwiek potępiającym wydźwięku filmu w kontekście samobójczych wyborów. Samo porównanie samobójczych dusz do zjawiskowych storczyków, które wyrastają z martwych ciał, mówi samo za siebie. U Dantego nie brak w prawdzie politowania dla potępionych dusz, ich los wydaje się już jednak z góry przesądzony na tej samej zasadzie jak los ziarna rzuconego na nieprzychylny grunt. To życie, jasność, światłość wyłaniająca się pod postacią zjawiskowego storczyka z truchła upiornego leśnego uroczyska przywodzi mi na myśl przeświadczenie o nieuniknionym następstwie światła po ciemności, życia po śmierci, które wielokrotnie emanuje z poezji Thomasa Stearnsa Elliota: "Powiedziałem duszy mej, bądź spokojna, czekaj bez nadziei, Bo byłaby nadzieją niewłaściwych rzeczy; czekaj bez miłości, Bo byłaby miłością niewłaściwych rzeczy; jest jeszcze wiara, Ale wiara, nadzieja i miłość – wszystkie są w oczekiwaniu. Czekaj bez myśli, bo nie jesteś gotowa do myśli; Czekaj, aż ciemność stanie się światłem, a bezruch tańcem." Sam las nie jest czystym wytworem wyobraźni reżysera, ale nawiązuje do autentycznego miejsca lasu Aokigahara położonego na terenie Parku Narodowego Fudżi-Hakone-Izu u stóp Góry Fuji w Japonii, znanego również jako Morze Drzew, do którego ludzie udają się faktycznie w ostatnią podróż. Ponoć jest to drugie miejsce po moście Golden Gate najczęściej wybierane przez potencjalnych samobójców. Film zebrał jak na mój gust niesłusznie druzgocące recenzje. Być może wynika to z nieznośnej maniery krytyków do ciągłego porównywania z innymi dziełami znanych twórców, jak również do niepotrzebnych odniesień do pozafilmowego życia odtwórców głównych ról. Szczerze wątpię, aby ludzie wybierali i oglądali filmy, kierując się w tym względzie jedynie obsadą, popularnością występujących w nim autorów czy nazwiskiem reżysera, a jeżeli faktycznie tym ostatnim, to myślę, że wielu wielbicieli Gusa Van Santa będzie w szoku. Ja sama nigdy bym nie posądziła go o takie dzieło. Jest jeszcze muzyka, która zachwyca już od samego początku i świetnie oddaje klimat nieszczęsnego lasu i toczącej się w niej historii. Być może faktycznie byłoby lepiej, gdybyśmy jako widzowie nie byli wszechwiedzący, gdyby jednak reżyser zostawił nieco niedopowiedzeń, dla mnie osobiście ta realistyczna część filmu poświęcona relacji bohatera z żoną byłaby znośniejsza bez sceny wypadku karetki na skrzyżowaniu. Rozumiem intencję stopniowania niepowodzeń piętrzących się w związku bohaterów, która przyświecała reżyserowi, ale ten wypadek to było dla mnie osobiście zbyt wiele. Nie przepadam również za cukierkowymi zakończeniami - magicznym oczyszczeniem bohatera z poczucia winy, znalezieniem sensu życia, przysłowiowej arkadii. Przy tym wszystkim zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko jest jak najbardziej prawdopodobne i możliwe, jeżeli tylko mielibyśmy w sobie wystarczająco siły, aby sami sobie wybaczyć. Być może to niecodzienne w gruncie rzeczy doświadczenie próby samobójczej będące udziałem głównego bohatera, dziejące się gdzieś na granicy snu i jawy, życia i śmierci, cywilizacji i natury, znajdujące swoje szczęśliwe zakończenie, mogło faktycznie przyczynić się do takiego duchowego oczyszczenia. Być może bez tych wszystkich tragicznych wypadków nie byłoby ono możliwe. Być może bez poczucia winy bohater nie zadawałby sobie trudu kogokolwiek ratować, nawet jeśli ten, którego ratuje i jego potrzeba bycia uratowanym, byłyby jedynie wytworem wyobraźni wybawcy, być może uosobieniem pobożnego życzenia zadoścuczynienia za krzywdę wyrządzoną innej bliskiej osobie. Myślę, że mogą to potwierdzić jedynie osoby, które miały podobne doświadczenia. I być może reżyser próbuje właśnie przedstawić historię jednej z nich. I also wanted to die once, but I made up my mind too late. Some strangers saved my life, but eventually left me all alone with it, just like doctors do, in the same point of no change. So now it's over 22 years I continue to struggle with this life all alone just as I had been doing for the first 11 years. This is my crime and punishment. I am miraculously sentenced to eternal life or death depending on the the point of view. Throughout these 22 years I kept meeting even more such strangers who pretended they cared for me, I have been dying and reviving many times over and over again, but the sad truth and lesson in one is that they cared only for themselves. Care for yourself! You are the only one who knows how to do it best and never let others put you down! Never! Avoid them, run away or at worst treat them as air! Let them speak badly of you, but do not waste time to do the same to them. Let them use you, but never use them. Remember that their evil exist only if you take it. Your engagement is what drives them. If you cannot die for yourself, at least do it for them. Piece by piece until the only thing that is left is you.
TO OD CIEBIE ZALEŻY, CZY UKAŻE SIĘ PAPIEROWA WERSJA PIERWSZEGO TEGOROCZNEGO NUMERU KIELECKIEGO MAGAZYNU KULTURALNEGO "PROJEKTOR" I ZACZNIE PRACA NAD DRUGIM WYDANIEM. WESPRZYJ MAGAZYN KULTURALNY "PROJEKTOR" JUŻ DZIŚ NA WPIERAM.TO I WYMIEŃ WPŁACONĄ KWOTĘ NA ATRAKCYJNĄ NAGRODĘ. SZCZEGÓŁY NA: https://wspieram.to/magazynprojektor Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć JEŚLI NIE JESTEŚ PEWIEN, CZY WARTO, WEJDŹ NA STRONĘ INTERNETOWĄ MAGAZYNU "PROJEKTOR" I ŚCIĄGNIJ JEDNO Z DOTYCHCZASOWYCH WYDAŃ MAGAZYNU W FORMIE ELEKTRONICZNEJ. BYĆ MOŻE ZAPRAGNIESZ MIEĆ JEGO PAPIEROWĄ WERSJĘ. WYSTARCZY, ŻE WEŹMIESZ UDZIAŁ W KAMPANII WSPIERAM.TO: MAGAZYN KULTURALNY "PROJEKTOR" I WPŁACISZ KWOTĘ UMOŻLIWIAJĄCĄ CI SKORZYSTANIE Z OPCJI NAGRODY W POSTACI WYBRANEGO WYDANIA MAGAZYNU LUB INNEJ INTERERSUJĄCEJ CIĘ POZYCJI. CAŁOŚĆ SUMY POZYSKANEJ W RAMACH KAMPANII ZOSTANIE PRZEZNACZONA NA CELE PUBLIKACJI BIEŻĄCEGO I REALIZACJI KOLEJNYCH WYDAŃ MAGAZYNU. NIE ZWLEKAJ! KAMPANIA TRWA DO 6 MARCA.
I prefer to live a fiction than sad reality. You can deprive me of everything, but my fiction. The good thing is that I can paint it real. Sometimes it even makes a change. In Praise of Dreams. Project. February 2019 POLAND
COPYRIGHT Victoria Tucholka Nie mogąc doczekać się zapowiedzi XII Dnia Wierzby Głowiastej na Mazowszu organizowanego przez Towarzystwo Przyrodnicze Bocian, zajrzałam na konto fb TP Bocian i miło się zaskoczyłam, dopiero teraz odkrywając (wkrótce minie rok, odkąd nie mam konta fb) sierpniowe zdjęcia wierzb ogłowionych przez nas w trakcie XI Dnia Wierzby Głowiastej na przełomie lutego i marca zeszłego roku. Piękny widok. Bardzo się cieszę, że mimo wszelkich przeszkód, w szczególności niespodziewanego ataku zimy, wzięłam udział w tym wydarzeniu i przyczyniłam się do tego, że jedna z polskich dróg może pochwalić się wzorcowo ogłowionymi wierzbami. Podczas wydarzenia poznałam wielu równie pozytywnie wierzbowo nakręconych ludzi. Mam nadzieję, że spotkamy się wszyscy w tym roku na XII Dniu Wierzby Głowiastej! TP Bocian dziękuję za pamięć i oznaczenie mnie pod tym wpisem. Zdjęcia pochodzą ze strony facebook TP Bocian https://pl-pl.facebook.com/tpbocian/ Relacja z XI DZIEŃ WIERZBY GŁOWIASTEJ na Mazowszu z TP Bocian: http://viktoriatucholka.weebly.com/wycieczki-osobiste/xi-dzien-wierzby-glowiastej Relacja z DOŻYNEK WIERZBOWYCH: http://viktoriatucholka.weebly.com/wycieczki-osobiste/uciekam-w-plener-dozynki-wierzbowe Super tekst, super teledysk. Jest sens, jest moc. Wokal ma pazur! Doda zawsze pozytywnie mnie zaskakiwała jako osoba. To się chyba zaczęło przy okazji akcji z DKMS-em. Już wówczas byłam pełna podziwu nawet nie dla tego, co robi, jak i dlaczego, ale dla tego, że właśnie wtedy dawało się wyczuć, że wychodzi jakby nieświadomie z roli, jakby opada maska, dusza człowiek. Ceniłam sobie jej odwagę, przebojowość, spontaniczność, ale również paradoksalnie skromność w byciu sobą. Pozornie malowana lala, ale jak zdarzyło się, że ktoś przeprowadził z nią dłuższy wywiad, okazywało się, że to bardzo inteligentna kobieta, która doskonale wie, czego chce i co najważniejsze działa w tym kierunku, aby realizować swoje zamierzenia, niezależnie od tego, jak by się nie starali nabić jej w butelkę przeciętności, bo doskonale wie, jakie są reguły gry w polskim show-biznesie i nie da się ukryć, że jest mistrzynią w rozgrywaniu tych medialnych gierek na swoją korzyść. Wszystko ma oczywiście swoją cenę, choć w przypadku Dody zaczyna się jej ona właśnie zwracać z nawiązką. Choć pozory mogłyby mylić, wcale nie pretenduje do miana divy, nie musi, być może dlatego, że od dziecka ma wpojone doskonałe poczucie własnej wartości. Być może stąd ten brak pokory. Trudno wmówić komuś, kto czuje się jak banknot o najwyższym nominale, że jest zerem. Przede wszystkim chce po prostu robić swoje. Być może dlatego może, a raczej mogła (bo to już chyba passe) czasami wydawać się płytka, próżna i infantylna (jakkolwiek bystremu obserwatorowi nie umknie, że Doda świetnie się bawi i zawsze bawiła schematami), ale najwyraźniej tylko w ten sposób, robiąc wokół siebie dużo szumu i sensacji, inaczej by Cię nie zauważyli, można w Polsce dojść do tego, aby móc w końcu zrealizować kilka perełek na swoją miarę i z pewnością można je znaleźć w dorobku muzycznym wokalistki. Co ciekawe, sama pisze swoje teksty i nie zgodzę się z Elżbietą Zapendowską, że nie umie kompletnie pisać. Niektóre teksty, jak choćby "Sens", są świetne. Niektóre kawałki, ot taka "Riotka" mają taką moc, że choćbym nie wiem, jaka bym była zrezygnowana, czuję się przez tych kilka minut silną kobitką i ta moc pozostaje ze mną jeszcze na długo potem. Doda z pewnością jest artystką, która potrafi zarazić choćby chwilową pewnością siebie, a tego nigdy nie za mało w tłamszącym własne zdanie i wszelką inność świecie, w którym żyjemy. Poza tym muzyka w dzisiejszych czasach to już nie tylko słowa i dźwięki, ale niestety również obraz i nazwisko. Dlaczego niestety? Ile razy już spotkałam się ze zdziwieniem ludzi, gdy wyrażałam swoją pozytywną opinię na temat jakiegoś utworu i słyszałam zgorszenie: XY? przecież wszyscy wiedzą, że XY nie umie śpiewać, a widziałaś, co XY miał/a na sobie w teledysku? i w ogóle, co to za pomysł z plażą? No, cóż, jeżeli ktoś przestawił się jedynie na oglądanie muzyki, a nie jej słuchanie, to w istocie wiele traci. Oby ładne obrazki, nie przysłoniły mu zjawiskowego głosu. Film w pierwszej kolejności się ogląda, a nie słucha, muzykę w pierwszej kolejności słucha, a nie ogląda. Dlatego ja cenię sobie pod tym wzgledem najbardziej stare dobre radio samochodowe, przełączając stacje w podróży, nagle coś wpada w ucho i gdy potem szukam po słowach, co to za utwór, okazuje się, że to na przykład Doda. I nie mam z tym problemu, bo skoro zadałam już sobie taki trud, by ustalić, co to za artysta, to najwyraźniej był tego wart. I może nie bez znaczenia jest również fakt, że usłyszałam piosenkę, będąc w ruchu, w drodze, bo najgorsze, co może być to być zamkniętym na to, co jest po prostu dobre. Doda, zdecydowanie z takim głosem po drodze Ci z rockiem. Nie przestawaj!
I jak po obejrzeniu takiego filmu nie polubić polskiej wsi? Jeżeli film jest faktycznie wierną ekranizacją dzieła Elizy Orzeszkowej, należą się jej wielkie ukłony przede wszystkim za pochwałę tego, co stanowiło, stanowi i zawsze będzie stanowić kwintesencję polskości w jej najlepszym uwznioślającym, a nie przycinającym skrzydła wydaniu. Najwyższy czas nadrobić zaległości w lekturze.
Nie łatwo mnie wiecznie rozproszonego i ciekawego świata chimerycznego czytelnika złapać za serce i skłonić do lektury przypadkowej książki, choć paradoksalnie dość często zdarza mi się poszukiwać lektury na przysłowiowy chybił-trafił. Bardzo często te właśnie książki, które na swój sposób wylosowałam z domowej biblioteki aleksandryjskiej, zaliczam potem do swoich najwspanialszych odkryć. Oczywiście nie wystarczy jedynie dać się wylosować, trzeba jeszcze wyjść cało z żelaznej próby trzech stron. Trzy strony - tyle właśnie trzeba, aby mnie zachwycić i zatrzymać do końca. Czasem wystarczy jeden akapit. KWAIDAN I tak oto "Kwaidan" Lafcadio Hearna mogę spokojnie zaliczyć do tych książek, które bronią się jednym akapitem. W tym akurat wypadku akapit ten zawierał kilka magicznych dla mnie słów 'mrówki' (a więc przyroda, natura), 'ogrodnictwo', 'rolnictwo': "Żywię nadzieję, iż czytelnik mój świadom jest tego, że mrówki trudnią się ogrodnictwem i rolnictwem, że biegłe są w hodowli grzybów, że oswoiły - według dzisiejszego stanu wiedzy - pięćset osiemdziesiąt cztery rozmaite gatunki zwierząt, że potrafią drążyć tunele w litej skale, że znają sposoby zabezpieczenia się przed zmianami atmosferycznymi, które mogłyby zagrozić zdrowiu młodych, a także tego, że ich długowieczność jest wyjątkowa, bowiem przedstawiciele najwyżej rozwiniętych społeczności żyją wiele lat." Autor poświęca aż 26 stron pochwale mrówek jako wzorcowi samowystarczalnej społeczności do naśladowania przez ludzkość. Któż w istocie nie zachwycał się choć raz mrówczą organizacją i dyscypliną, komu nie zdarzyło się protestować przeciwko panującemu nieładowi, twierdząc, że powinno być jak w mrowisku, i wszystko byłoby wspaniale, gdyby tylko nie jeden drobny szczegół, a mianowicie to, że ta mrówcza organizacja i dyscplina jest zasługą głównie płci pięknej. Panowie mrówki zdegradowani są w mrówczej arkadii nawet już nie tylko do ciężkiej pracy na rzecz realizacji oczywiście perfekcyjnej kobiecej wizji, ale raptem tylko do dostarczania materiału genetycznego, po czym giną. Nasuwa się oczywiste skojarzenie z "Seksmisją" Juliusza Machulskiego, która być może nie tyle podważa zasadność apoteozy mrówczego systemu, co jakąkolwiek szansę na wcielenie go w życie przez niesforny rodzaj ludzki. Oczywiście "Kwaidan" nie traktuje jedynie o mrówkach, ale... również o komarach i motylach:) Polecam zwłaszcza rozdział poświęcony motylom:) "Kwaidan" jest przede wszystkim zbiorem legend i opowieści niesamowitych będących częścią kulturowej spuścizny Japonii. Jak przystało na legendy, oczywiście nie zabraknie duchów i upiorów, choć daleka byłabym od stwierdzenia, że są to typowe opowiadania grozy. Byłabym raczej skłonna twierdzić, że są to opowieści ludzi i opowieści o ludziach mądrych i wrażliwych, którzy po prostu widzą i rozumieją więcej. To również z tego względu doceniłam tę lekturę. Być może jestem bardziej duchem wśród duchów niż człowiekiem wśród ludzi, że prawdziwą grozę budzą we mnie zupełnie inne przejawy ludzkiej działalności. MIAŁEM TYLKO JEDNO ŻYCIE Któż nie odnalazłby w pierwszym akapicie powieści siebie, a może się mylę? "Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy się to zaczęło. Bywają w życiu takie sprawy, które, gdy się je wspomina, wydają się nie mieć początku: początek został ukryty, nie wiadomo zresztą, czy jest on w ogóle wymierny, czy był linią łączącą ze sobą kilka momentów, kilka punktów czasu. To coś, jak z ową starogrecką zagadką na temat łysiny. Brak jednego włosa nie stanowi łysiny, brak dwóch włosów - też nie, brak trzech - też nie, brak piętnastu - też nie. Więc kiedyż właściwie zaczyna się łysina? Może w ogóle nie ma ona początku? A przecież to niemożliwe; nie istnieje na świecie rzecz bez początku, każda rzecz musi mieć swój początek, czy to w przestrzeni, czy w czasie. Szkoda tylko, że nie zawsze można go sobie przypomnieć, choćby się miało pamieć jak najlepszą." Dla mnie lektura tego fragmentu to było objawienie. Co najmniej jakby komuś udało się ująć w filozofię słowa moje własne rozterki, gdyby tylko nie fakt, że ostatecznie autor sprowadza całe swoje filozofowanie do zapowiedzi, że w niniejszym dziele będzie dochodził źródła swego... alkoholizmu. Rzecz jasna mnie, jako bardziej przeciwnika niż zwolennika alkoholu, od razu to zgasiło. Słowo alkoholizm sprawiło, że potrzebowałam dłuższej chwili na zastanowienie, czy w ogóle chcę brnąć dalej w tę lekturę, ale jako że zawsze mnie intrygowało wszystko to, co ludzkie, z alkoholikami stykałam się w swoim życiu wielokrotnie i nigdy nie potrafiłam zrozumieć, co nimi kieruje, postanowiłam dać autorowi szansę. Być może dowiem się czegoś nie tylko o alkoholikach, ale w ogóle o nałogowcach. Zapewne wielu, choć niechętnie się do tego przyzna, doszukałoby się choć jednego, choćby niewinnego nałogu w swoim własnym życiu. Jezus zamiast wydawać wyroki, wypowiedział słowa: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci (w nią) kamieniem”. I choć w istocie powieść jest z pewnością odpowiedzią na dręczące wielu ludzi pytanie, dlaczego ludzie stają się alkoholikami, psychologiczną wręcz spowiedzią bohatera z alkoholowej delirki, w miarę lektury ten nałóg zaczyna właściwie schodzić na drugi plan, ustępuje, staje się tłem dla wydarzeń o wiele bardziej dramatycznych, bo oto rozważania na temat alkoholu i filozofii picia przerwie wybuch II Wojny Światowej i Powstania Warszawskiego, które staną się kanwą dla burzliwego i tragicznego romansu autora z tajemniczą Gosią, a którego konsekwencje okażą się ostatecznie dla autora destrukcyjne w skutkach, bo oto pod koniec swojego życia w momencie, w którym wydawać mu się będzie, że wreszcie odnalazł spokój ducha, wszystko sobie uporządkował, za wszystko zapłacił i odpokutował, jedno spotkanie załamie cały jego misternie poukładany i połatany światopogląd. Ironia losu. Bohater powieści Teodora Klona przywodzi na myśl bohatera greckiej tragedii, którego los jest z góry zdeterminowany jakkolwiek, by się nie starał uniknąć tego, co mu jest pisane. Na uwagę zasługuje w szczególności opisany z punktu widzenia kieliszka świat okupowanej Warszawy, piekła Powstania Warszawskiego i postępującego komunizmu. Z jakże naturalistyczną, chirurgiczną wręcz precyzją ujęte są kolejne stadia romansu od zauroczenia przez namiętność do rozczarowania. Teodor Klon to jeden z pseudonimów, pod którymi tworzył Stefan Kisielewski. Wybitny prozaik, publicysta, kompozytor, krytyk muzyczny, pedagog, poseł na Sejm PRL II i II kadencji z ramienia Znaku, członek założyciel Unii Polityki Realnej. Od 1990 tygodnik Wprost przyznaje tzw. Nagrodę Kisiela w trzech kategoriach polityk, publicysta i przedsiębiorca. MALOWANY PTAK Jerzy Kosiński - dla jednych oszust i mitoman, dla innych, w tym dla mnie, przede wszystkim wybitny pisarz. Po raz pierwszy zetknęłam się z Kosińskim, siegając w równie przypadkowy sposób, jak po powyższe dzieła po zbiór jego opowiadań pt. "Kroki". Zachwyciłam się od pierwszej strony i książka ta znalazła zaszczytne miejsce w mojej skromnej prywatnej bibliotece. Wkrótce potem zakupiłam chyba większość pozostałych dzieł autora, ale nie potrafiłam przebrnąć przez żadne z nich, więc kurzyły się przez wiele lat, aż ostatnio sięgnęłam po chyba najgłośniejszą powieść Kosińskiego "Malowanego Ptaka" wiedziona podświadomym przeświadczeniem, że znajdę tam to, co tu i teraz dopełni świeżo nadszarpniętego honoru polskiej wsi, której skądinąd broniłam dotąd zaciekle jak lwica. Chyba postanowiłam skonfrontować się z samym diabłem. Nie pomyliłam się, i z góry ostrzegam, że warto dwa razy się zastanowić, zanim się po tę powieść sięgnie. Niestety polska wieś jest w niej sportretowana w najgorszych możliwie wręcz rażąco okrutnych odsłonach do tego stopnia, że momentami i dzięki Bogu ostatecznie ta dramatyczna wizja przestaje być wiarygodna. Z resztą był to jeden z zarzutów wobec autora, którego posądzono nie tylko o to, że wcale nie doświadczył dramatycznych losów swojego bohatera, z którym przez długi czas mylnie go utożsamiano lub pozwalał się utożsamiać (co było pierwsze jajo czy kura, obawiam się, że każdy swój rozum ma i wie, że media coraz rzadziej kierują się faktem w umiłowaniu szerokopojętej manipulacji, której stają się chętnie narzędziem za odpowiednią zapłatą), ale również, że w ogóle nie był jedynym autorem powieści, czego z resztą niepodobne, aby wrażliwy czytelnik ostatecznie nie wyczuł. Osobiście odniosłam wrażenie, że może początek i koniec, zwłaszcza koniec noszą w sobie znamiona refleksyjnego i nieco melancholijnego stylu Kosińskiego, cała reszta wydaje się mocno przejaskrawioną, wręcz karykaturalną gonitwą za przysłowiowymi głodnymi kawałkami, seks - przemoc - zbrodnia - intryga - sensacja, które nadal stanowią i z pewnością zawsze stanowiły pożywkę dla amerykańskich czytelników. Książka została bowiem pierwotnie napisana w języku angielskim, a w Polsce ukazała się dopiero w 1989 roku, aż 24 lata po jej amerykańskiej premierze i wielokrotnych wydaniach w dziesiątkach innych światowych języków. Przez wielu Polaków uważana jest za dzieło wybitnie antypolskie. Bohaterem książki jest bowiem chłopiec o ciemnej karnacji, która, o zgrozo! po dziś dzień utożsamiana jest przez niektórych faktycznie z żydowskim, cygańskim lub po prostu gorszym pochodzeniem, a w okresie wojny była powodem prześladowań, których bohater książki pada ofiarą już nie tylko z rąk hitlerowskich oprawców, paradoksalnie są oni portretowani w sposób zadziwiająco łagodny, ale przede wszystkim z rąk mieszkańców zabobonnej polskiej wsi. Inna sprawa, że choćby dla odkrywczej w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu wiedzy o tych zabobonach warto przebrnąć przez kolejne piekielne kręgi powieści. Trudno się też dziwić, że książka wciąż budzi wiele kontrowersji, tym bardziej, że wkrótce do kin ma wejść jej adaptacja w reżyserii jednego z czeskich reżyserów ze znamienitą międzynarodową, w tym polską obsadą. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że reżyser skupi się przede wszystkim na kluczowym, wręcz tytułowym dla tej książki przesłaniu, a mianowicie na tym, co w istocie jest przedmiotem faktycznych uprzedzeń opisywanych w książce, a które wcale nie są mniej realne niż obecnie, a mianowicie szerokopojętej inności. Być może uda się reżyserowi otworzyć w widzach takie okienka, dzięki którym sami również odkryją w sobie coś z tytułowego malowanego ptaka, a co nigdy by im przez myśl nie przeszło. Paradoksalnie każdy z nas może się poczuć jak tytułowy malowany ptak, jeśli wejdzie między wrony i nie będzie krakać jak one. Kracząc, jak nam zakraczą, paradoksalnie również nie unikniemy tortury bezlitosnego koła hierarchi, dominacji, siły, i jeśli będzie to konieczne, zostaniemy poświęceni w imię dobra ogółu jako pierwsi w kolejności. Warto się nad tym zastanowić. Właściwie nie wiadomo, od czego to się wszystko zaczęło. Co kto dokładnie powiedział lub miał powiedzieć o kim, o ile w ogóle wypada jeszcze szanującym się środkom masowego przekazu używać tego ostatniego określenia "x miał y-eć". A gdzie są w takich chwilach kamery, które bywają już wszędzie nawet w najmniej ku temu stosownych częściach ludzkiego ciała? Jako lingwista z wykształcenia zawsze mam poważne wątpliwości co do tego, czy osoby pracujące w, a raczej dla mediów, bo przecież gro artykułów pisanych jest przez copywriterów, w ogóle dołożyły wysiłku i starań odsłuchania lub odwidzenia nagrania, które pomogłoby zweryfikować i potwierdzić taką, a nie inną treść, jaka padła lub miałaby paść z czyichś ust. Byłabym wręcz za tym, aby media miały obowiązek zamieszczać przy takich okazjach daną wypowiedź w jej oryginalnym brzmieniu w języku, w jakim została faktycznie wypowiedziana. Najlepiej w postaci nagrania. Nie wspomnę już nawet o tak oczywistej sparwie, jak kontekst wypowiedzi. Tak pro forma, bo powinniśmy być świadomi tego, że pewne, nieraz nad wyraz kluczowe niuanse potrafią ostatecznie bezpowrotnie zginąć we współczesnym przekładzie. Powinniśmy zawsze być uczuleni na to, że tak się właśnie dzieje i to nie jest błąd, a zamierzone działanie. Przydałoby się, żeby ktoś te słowa wiernie przetłumaczył, ale też, aby to było powszechnie jawne, kto, co, i jak tłumaczy. Istnieje bowiem ogromna różnica między sformułowaniem "Polacy", "naród polski", a nawet między "niektórzy Polacy" i "wielu Polaków". Należałoby również zapytać tych, którzy zlecają i publikują takie opiniotwórcze treści, czy dołożyli takich starań. Być może komentują nie to, co ktoś faktycznie powiedział, ale to, co ktoś uważa, że ten miał powiedzieć. No i kim jest ten ktoś? I właściwie, co to za medium publikuje taką, a nie inną informację? Czy ten ktoś, kto je reprezentuje w ogóle był naocznym świadkiem wypowiedzi? Ileż to już razy dowiadywaliśmy się o tym, że dany dziennikarz nie był obecny na danym wydarzeniu, ba! nigdy nie był nawet w Polsce. Właściwie w tym względzie jako odbiorcy jesteśmy kompletnie niedoinformowani przez relacjonujące wydarzenia polskie media. I być może nie jest to wcale przypadek, a celowy zabieg. Wobec takiej kolei rzeczy nie trudno paść ofiarą czyjegoś widzimisie. Nie od wczoraj wiadomo, że niewiedza jest przyczyną wszelkiego zła. Osobiście dopóki nie usłyszę i nie zobaczę oryginalnego nagrania, wszystko to, co się aktualnie na ten temat pisze, puszczę między bajki i poczytywać będę za ni mniej ni więcej propagandę medialną, którą głowy rożnych państw wykorzystują z premedytacją, aby podsycać nastroje antysemickie i antypolonijne wśród obywateli świata i nimi manipulować. Jest to o tyle proste, że począwszy od wybuchu II Wojny Światowej zaostrzała się izolacja pomiędzy Polakami i Żydami i obecnie właściwie trudno mówić o tym, abyśmy mieli jakiekolwiek ze sobą relacje. Nie jesteśmy sąsiadami, nie spotkamy się na ulicy, właściwie nie mamy ze sobą żadnego ludzkiego kontaktu. O tym, co nas łączy i, co nas dzieli decydują obecnie głowy państw i środki masowego przekazu. Swojego czasu byłam zszokowana, oglądając film o pielgrzymce pewnej grupy żydowskich dzieci do Auschwitz, a którym z premedytacją organizatorzy wmawiali, że istnieje realne zagrożenie bezpośredniego ataku ludzi z ulicy i wtargnięcia do hotelu, w którym mieszkali, przeinaczano w tłumaczeniu znaczenie wypowiedzi napotkanych Polaków. Nie mam więc wątpliwości, że jeśli jakieś izraelskie media twierdzą, że dany polityk przedstawił Polaków w złym świetle podczas wizyty w Polsce, to nie tyle jest informacja dla Polaków, co przede wszystkim dla Żydów w Izraelu, że tacy są Polacy, tak mówią o nich oficjalnie politycy z Izraela na międzynarodowych spotkaniach w Polsce i nikt nie protestuje, oprócz Polaków, bo taka jest prawda o Polakach i cały świat tak uważa. Chodzi po prostu o utwierdzanie zwykłych ludzi w przekonaniu, że Polacy są i zawsze byli negatywnie nastawieni do Żydów. Jeżeli uda się coś takiego wmówić jednemu człowiekowi, to z góry zdeterminuje jego zachowanie w stosunku do drugiego człowieka. O żadnym pojednaniu nie ma wówczas mowy.
Osobiście spotkania z Żydami w moim życiu mogłabym naliczyć na palcach jednej ręki. Większość z nich wspominam z przykrością. Mąż koleżanki Brytyjczyk, który, czego nie wiedziałam, z jednej strony nie przyznawał się do swojego żydowskiego pochodzenia, a z drugiej okazał się strasznie przewrażliwiony na punkcie wypowiedzi godzących niezamierzenie w interes żydowski, choć ani razu nie padło żadne słowo na "ż", a wypowiedzi dotyczyły ataku na World Trade Center i terroryzmu, co ostatecznie doprowadziło do niezręcznej sytuacji, a ja spotkałam się z pretensjami, że nie umiem odróżnić Żyda od innego człowieka?! Kolejne przykre doświadczenie. Ortodoksyjny Żyd (tradycyjny strój, uczesanie), który nie znał polskiego i nie mógł porozumieć się po angielsku z kasjerką na dworcu kolejowym w Warszawie, więc postanowiłam mu pomóc w kupieniu biletu. Nie usłyszałam nawet dziękuję. Zostałam potraktowana jak powietrze. Trzecie spotkanie z początku zapowiadało się dla odmiany optymistycznie - poznałam na uczelni młodego studenta z Izraela, był bardzo miły, nic nie wskazywało na to, że któregoś dnia od tak bez powodu przyjdzie do mnie i zarzuci mi prosto w twarz, że powinnam się wstydzić, że podczas gdy ja i moja rodzina żyjemy sobie w szczęściu? i dobrobycie? w Polsce, jego dziadkowie zostali stąd wypędzeni, odebrano im dom, ziemię, wszystko, co mieli, cudem przeżyli. Mimo wszelkiej goryczy i żalu związanych z trudną historią, która połączyła nasze narody, i oczywistemu współczuciu dla tragicznych losów Żydów, nie poczuwałam się i nadal nie poczuwam do odpowiedzialności za to, co spotkało jego dziadków, bo i moja rodzina straciła dom, ziemię i wszystko, co miała, nie wspominając już o tym, że co najmniej dwoje krewnych zginęło w obozie lub na skutek pobytu w nim. Nazwisko rodowe mojej prababki w ogóle zniknęło ze spisu ludności. Wojna nie zna wygranych ani przegranych. Zwykły człowiek zawsze był i będzie ofiarą wojny, nawet jeśli dopuścił się złych czynów. Równie dobrze, zarówno mnie, jak i mojego kolegi z Izraela mogłoby wcale na tym świecie nie być. Czy wówczas nie miałby już pretensji o to, że w ogóle żyje? Na szczęście od całej goryczy wpisanej w niemożność nawiązania normalnej ludzkiej relacji z Żydami, która wzniosłaby się ponad podziały o podłożu historycznym, ratuje mnie jeden pozytywny kontakt z pewnym Żydem mieszkającym w Izraelu. Poznaliśmy się przy okazji moich poszukiwań bliższych i dalszych krewnych ze strony rodziny dziadka. Zupełnym przypadkiem na jednym z portali społecznościowych trafiłam wówczas na Orena mieszkającego w Izrealu. Napisałam do niego z zapytaniem, czy istnieje szansa na to, abyśmy byli w jakikolwiek sposób ze sobą spokrewnieni. Okazało się, że taka szansa istniała, bo dziadkowie Orena mieszkali przed wojną w Polsce. Udało im się przetrwać wojenną zawieruchę i znaleźć nowy dom w Izraelu. Co ciekawe, Oren wywiesił nawet polską flagę na werandzie swojego domu tuż po tragedii smoleńskiej, w której zginął ceniony przez wielu Żydów z Izraela za swoje zasługi dla upamiętnienia męczeństwa narodu żydowskiego Pan Prezydent Lech Kaczyński. Mimo, że ostatecznie nie doszliśmy do żadnych konkretnych wniosków co do wspólnych korzeni, Oren bardzo się ucieszył, że udało mu się nawiązać przyjazny kontakt z kimś z Polski. Oto fragment artykułu poświęconego temu, jak niektórzy mieszkańcy Izraela oddali cześć Panu Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu i pozostałym uczestnikom feralnego lotu (https://www.ynetnews.com/articles/0,7340,L-3874197,00.html). Tekst oryginalny w języku angielskim: Oren Patoka from Haifa went an extra step and placed the Polish flag on his house porch. "I am the third generation of Holocaust survivors. I always had mixed feelings about the Polish people, but they were also the ones who saved my grandmother. "When I heard about the crash I checked up about Lech Kaczynski and discovered he made honest efforts to commemorate the Shoah. He wanted to build a Holocaust museum in Warsaw. I felt a tingle in my heart for those Polish people who did help, not the anti-Semites." Patoka also noted that by placing the flag he was honoring the unknown Righteous among the Nations. Wolne tłumaczenie odautorskie na język polski: Oren Patoka z Hajfy zrobił nawet więcej i umieścił polską flagę na werandzie swojego domu. "Jestem trzecim pokoleniem ocalałych z Holokaustu. Zawsze miałem mieszane uczucia w stosunku do Polaków, ale to oni ocalili moją babcię. Kiedy usłyszałem o katastrofie, poczytałem o Lechu Kaczyńskim i dowiedziałem się, że faktycznie starał się upamiętnić Shoah. Chciał zbudować Muzeum Holokaustu w Warszawie. Poczułem wdzięczność dla tych Polaków, którzy pomagali, nie byli antysemitami". Patoka zaznaczył również, że poprzez wywieszenie flagi chciał oddać cześć sprawiedliwym wśród narodów. Zawsze w takich momentach, gdy media znowu próbują podsycać nastroje antyżydowskie i antypolskie pomiędzy naszymi narodami, myślę sobie o Orenie i ta nasza znajomość wraca mi nadzieję w to, że skoro my dwoje obcych sobie ludzi na końcach świata, którzy nigdy się nie spotkali, potrafiliśmy się na siebie otworzyć i wznieść się ponad bolesną historię, jak również ponad podziały podsycane przez polityków poprzez media, to musi być nas więcej. Żydów wierzących w Polaków i Polaków wierzących w Żydów. Jeśli nie my, to kto skończy wreszcie z tą poetyką cierpienia i wzajemnej nienawiści i napisze wreszcie nowy rozdział w polsko-żydowskich relacjach? Być może na początek wystarczy dwoje ludzi, by reszta takich jak my wyszła wreszcie z cienia bolesnej historii. "For in much wisdom is much grief: and he that increaseth knowledge
increaseth sorrow." Ecclesiastes 1:18 Kielecki Magazyn Kulturalny "Projektor" można ściągnać ze strony w wersji elektronicznej i przeczytać na ekranie komputera, laptopa, tabletu, smartfona. Można też zdobyć go w wersji papierowej w muzeach, galeriach, teatrach, na wyższych uczelniach i w innych punktach. BEZPŁATNIE..., ALE skład, opracowanie graficzne, druk, dystrybucja i honoraria autorskie kosztują. Dlatego dla redakcji najważniejszy jest każdy grosz.
Chciałam zaprosić Was do udziału w kampanii Wspieram To, której celem jest zebranie środków na publikację papierowej wersji numeru 1/2019 magazynu kulturalnego "Projektor" i przygotowanie numeru 2/2019. Jeżeli chcesz wesprzeć kampanię, możesz zrobić to tutaj: https://wspieram.to/magazynprojektor Każda kwota się liczy, a Twoja inwestycja, zależnie od wpłaconej sumy, zwróci się w naturze w postaci wskazanych na stronie nagród. "...and that this moment he had been granted to watch as a child which had never ceased to obsess him was the moment of his own death." Cóż to za lekkomyślne liści poruszenie w ten przedwiosenny dzień zimowy? Leniwie umykam przed drzewami spadającymi cieniami pod koła. Słońce rozpuściło dyskretnie włosy w alejkach parkowych. W kącie oka umyka dostojna ławeczka. Tyle pokus. Może potem... umówiłam się na randkę z wiosną. Przedsiębiorczość W końcu słońce wyszło zza chmur i po raz pierwszy od dawna powiało wiosną. Obiecałam sobie, że jeżeli najbliższa niedziela będzie słoneczna, udam się nad rozlewisko Utraty w Krakowianach, aby wreszcie trochę tam z prawdziwego zdarzenia pomyszkować. Choć znajdujący się tutaj staw skuty był wciąż lodem, najwyraźniej zapomniałam, że jest weekend, i to na dodatek dzień niehandlowy, a to oznacza natłok ludzi. Nie zabrakło wędkarza, rodzin z dziećmi i zakochanych par. Umknęłam więc czym prędzej jedną z wydeptanych przez zwierzynę ścieżek wzdłuż podmokłego zwykle brzegu w postanowieniu obejścia zbiornika dookoła. Odetchnęłam z ulgą, nie spotykając nikogo po drodze. Ludzie obierają na szczęście wciąż bezpieczne ludzkie ścieżki. Właściwie takim pierwszym zwiastunem wiosny stały się w tym roku dla mnie dzięcioły. Gdy w okolicy zaczynają intensywnie rozbrzmiewać charkaterystyczne postukiwania, poszczekiwania i odgłosy jakiegoś wielkiego poruszenia w gałęziach drzew, to oznacza, że dzięcioły są we wiosennym, to znaczy godowym nastroju. I nad Utratą ich nie zabrakło, chociaż pierwsze skrzypce zagrało spotkanie z myszołowem, który musiał obserwować mnie dłuższą chwilę z wierzchołka jednej ze strzelistych olch porastających koryto rzeki. O jego obecności uprzedziła mnie spadająca gałąź i charakterystyczne drapieżne pojękiwanie. Chwila moment wzbił się wysoko w powietrze i poszybował nas wierzchołkami drzew na prześwitującą zza ściany lasu polanę. Przez chwilę widziałam go jeszcze jak kołował nad błoniami po to, aby po dłuższym oczekiwaniu skapitulować i wrócić do drogi. Po drodze rozglądałam się za rosnącą tutaj na wiosnę śledziennicą skrętolistną (Chrysosplenium alternifolium L.). Z ulgą odszukałam roślinę wśród warstwy zbutwiałych liści i olszynowych szyszek. Ucieszyłam się na widok młodych listków. Wiosna murowana. Na odchodnym posłyszałam ponownie pojękiwanie myszołowa, wrócił kołował mi teraz nad głową, jakby złorzecząc w triumfalnym uniesieniu przed ponownym wkroczeniem na jego terytorium. Samotna wyspa Gdy tylko zajechałam nad zbiornik, bacznie obserwowałam przeciwległy brzeg w poszukiwaniu oznak dzikiego życia. Nie musiałam długo czekać. Moją uwagę zwróciło momentalnie białe poruszenie wśród gęstych turzycowych kęp. Z oddali trudno było stwierdzić z całą pewnością, co to za ptak, choć intuicja nakazywała podejrzewać, że to jednak nie łabędź, ale czapla biała (Ardea alba). Te domysły rozwiał ostatecznie widok wzbijającyh się do lotu ptaków zaniepokojonych hałasem, który zrobiłam w krzakach, próbując znaleźć dogodniejsze miejsce do obserwacji. Na szczęście ptaki wróciły szybko na swoje miejsca i kontynuowały przerwaną wcześniej toaletę. Zakochana para. To kolejna oznaka wiosny. Podczas gdy prawy brzeg stawu żyje własnym dzikim życiem, po jego lewej stronie znajduje się rozległa polana z licznymi starymi jabłonkami i podupadłymi domkami letniskowymi. To musiało być kiedyś piękne miejsce na letnisko. Pełna zachwytu dla tych starych drzew owocowych przechadzałam się pod ich rozłożystymi poskręcanymi gałęziami wciąż obciążonymi pomarszczonymi, szczerniałymi suszkami owoców, których ostatnia jesień nie poskąpiła. Żałowałam, że nie przyjechałam tutaj wtedy i nie zebrałam trochę owoców, bo teraz chodziłam po prawdziwym pobojowisku marności. Gdzieniegdzie nie brakowało śladów bytności dzików. Nie dziwię się. Niektóre jabłka, mimo mrozu, wciąż wyglądały całkiem soczyście. Starość, nieradość. Piękno Archeologia Home, sweet home Niestety wszystko się pozmieniało po drodze. Powiew pozornie cywilizowanej europejskości w postaci ubijanych na jedną modłę dróg w cukierkowych opakowaniach kontrastuje z okalającymi je nieużytkami, które kiedyś były zapewne polami uprawnymi usłanymi starymi chatami, wierzbowymi szpalerami i kapliczkami na rozdrożach. Teraz wytyka się te nieużytki jako przykład polskiej niegospodarności i zacofania, a przecież nie zawsze tak było. Niektóre z tych rozdroży zamieniły się w ronda umożliwiające jeszcze bardziej skuteczne i bezkolizyjne omijanie się nawzajem. Przydrożna kapliczka wylądowała gdzieś na niedostępnej twierdzy pobocza i, choć pozwolono jej nadal trwać, a raczej przemijać, pozwolono również zarosnąć na tyle, że z trudem można ją jeszcze dostrzec z drogi wśród wysokich zarośli. I tak oto w oko kierowcy rzuca się nagle turkusowa posągowość krzyża ledwo górująca nad zaroślami. By się tam dostać, trzeba złamać przepisy owej cywilizowanej europejskości. Mimo braku miejsa do zatrzymania zjeżdżam najbardziej jak się da w podmokłe gliniaste pobocze oczywiście idealnie na zakręcie, na wszelki wypadek zapalam awaryjne i brodzę w górę po grząskim podłożu. Data na posągu wskazuje, że kapliczka ma około 100 lat. To nie tak, żebym była jakaś religijna, właśnie uświadamiam sobie, że nawet nie klęknęłam, nie pomodliłam się, nawet nie przeżegnałam, choć w sumie po co te konwenanse, grunt, że w ogóle zaznaczyłam jej istnienie swoją obecnością. Przydrożne kapliczki są w istocie symbolem religijności w Polsce, stanowią jednak również integralną część polskiego krajobrazu, są swoistym symbolem polskiej wsi, częścią kulturowej spuścizny, wreszcie dziełami sztuki. To przy nich w okresie majowym wciąż gromadzą się jeszcze ludzie sami z siebie bez udziału księdza, burmistrza, prezydenta czy wojska polskiego i owszem modlą się, śpiewają pieśni religijne, ale również i przede wszystkim ze sobą rozmawiają na różne tematy i paradoksalnie rozmowy te wcale nie są nacechowane politycznie, w tym prawicowo, choć oczywiście o wiele łatwiej coś szufladkować, jeśli nie bierze się w tym bezpośredniego udziału. Patrzę na te zdjęcia i wciąż ten widok razi mnie w jakiś niewytłumaczalny sposób. Z dwojga złego wolałabym w istocie bezkresny nieużytek poprzecinany polnymi drogami i niebieski krzyż niż ten zaiście nieprzyjazny człowiekowi widok. Na ro... na rondzie
Zwierzęta lubią wyżową pogodę. Człowiek również jakby wówczas ożywa i jest bardziej skory do wypraw w teren. Całkiem prawdopodobne, że pośród naszpikowanych i najeżonych lodowymi kolcami niczym kaktusy biało oszronionych drzew wypatrzy wówczas sarny, lisy, a nawet innych dzikich mieszkańców odludnych zakątków. Choć gruba warstwa zalegającego wszędzie śniegu skrzypi nieznośnie pod stopami, a powietrze jest ostre jak brzytwa, zazwyczaj związany z tym dyskomfort łagodzą brak lodowatego północnego wiatru i ciepłe promienie słoneczne. Słońce ożywia na co dzień monotonny biały krajobraz lazurowym błękitem, którego nie powstydziłyby się jak na ironię losu najbardziej egzotyczne zakątki świata. Wszystko ma jednak swoją cenę. Nawet rosyjska bajka, a właściwie suwalska, choć ten najbardziej wysunięty region północno-wschodniej części Polski w zupełności oddaje wszelkie uroki, jak również ciemne strony prawdziwej zimy. Kto nie był tu ni razu, chyba nigdy nie zaznał zimy w pełnym tego słowa znaczeniu i nie zrozumie tubylców, którzy jak jeden mąż otwarcie deklarują niechęć dla tej pory roku. Mimo to pozostaję chyba nieodrodnym dzieckiem swojego znaku zodiaku i nieustająco łudzę się, upatrując w zimowym kokonie nadziei na ponowne odrodzenie w piękniejszej formie. Niechętnie wypatruję pierwszych oznak wiosny, które mogłyby położyć kres moim nadziejom. Nie zawsze jednak możemy mieć to, czego chcemy tu i teraz, wtedy, kiedy tego chcemy. Czasami musi minąć wiele zim. Fatamorgana. Windmills of my mind. Zaczynam rozumieć Don Kichota. Być tak blisko, a jednocześnie tak daleko – czyż można wyobrazić sobie większą torturę?! Dobrze, że myśl ludzka nie zawsze ma moc sprawczą, bo gdyby to ode mnie zależało na Ziemi, a z pewnością tam, gdzie się akurat znajduję, zapewne zapanowałaby wieczna zima. Z tą porą roku wiążę ostatnimi czasy największe nadzieje na jakąkolwiek odmianę w życiu. Nieustająco stanowi dla mnie niezrozumiały potencjał metamorfozy. Jakby tylko wówczas możliwe było zaistnienie jakiejkolwiek przemiany. Taka karma. Obsesja nieskończonej powtarzalności ponownego odradzania się. Być może w końcu kiedyś uda mi się wytrwać cierpliwie w tym pozornie śmiertelnym całunie, by w porę choć na przysłowiowo przewrotny jeden wiosenny dzień rozwinąć skrzydła w całym ich mistrzowskim triumfie. Wciąż jednak jakby brakuje mi cierpliwości, brakuje mi wizji, brakuje mi pewności, brakuje sensu. Wiary? Przede mną kolejne białe płótno. Czy powinnam w ogóle kaleczyć je swoją wizją? Niechętnie spoglądam za siebie na skrytą jakby w butwiejącym jesiennym mroku galerię wszystkich jak dotąd rozbitych emocji i trudno mi znaleźć sens dalszego tworzenia. Nie pamiętam, kiedy była ostatnia zima, którą faktycznie przeżyłam. (Prze)żyłam z pewnością połowę tegorocznej, poległam na stworzeniu drugiej połowy. A może powinno być inne po... lub prze... Być może nie jestem osamotniona. Ostatnio zauważyłam pierwsze skromne przebiśniegi, a to oznacza, że wiosna jest już blisko... Póki co zabieram Was w pieszą wędrówkę przez lodową suwalską pustynię w jeden z najpiękniejszych, choć jednocześnie najmroźniejszych zimowych dni. Termometr wskazuje tego poranka temperaturę -17 stopni Celsjusza, za oknem leży świeży śnieg skrzący się w promieniach słońca diamentowym pyłem, najeżone szronem drzewa odcinają się ostro na tle wielkiego błękitu. Moim celem jest dzisiaj jezioro Linówek skryte u stóp zjawiskowego tworu matki natury – amfiteatru wodziłkowskiego. Chcę przekonać się, czy w zimie wygląda równie pięknie, jak w lecie. Pogoda wydaje się idealna. By dotrzeć do amfiteatru podążam szlakiem Czarnej Hańczy wiodącym po charakterystycznych wypiętrzeniach terenu wzdłuż koryta, a właściwie rozlewiska rozlegle meandrującej rzeki, tzw. ozem turtulskim. Oz turtulski to w największym skrócie ciąg około 13 wydłużonych pagórków o wysokości kilkunastu metrów ciągnący się wzdłuż doliny Czarnej Hańczy. Zaletą wypraw nieodśnieżonymi szlakami poza sezonem jest z pewnością brak turystów. Tego dnia szlakiem nie podążał jeszcze nikt. Ledwo weszłam w sosnowy las, ujrzałam na przeciwległym stoku sarny, które najwyraźniej posilały się korą drzew przed dalszą wędrówką po okalających dolinę polach uprawnych praktycznie całkowicie pozbawionych jakiegokolwiek drzewostanu. Wcześniej tego dnia widziałam jedną spacerującą odważnie po ich rozległym płaskowyżu. Sarna spacerująca pod rozłożystą koroną oszronionego skrzącego się w promieniach słońca żywopłotu – widok jak z bajki. Widok ten przypięczętował również ostateczną decyzję o wyruszeniu w drogę. Takie sielskie okoliczności przyrody nie oznaczają jednak rozejmu pomiędzy światem ludzi i zwierząt. Sarny nie uznają towarzysza nawet w mojej skromnej, drobnej i bezbronnej osobie. Umykają na mój widok w rączych podskokach i znikają za ścianą sosnowego młodnika. Gdy dochodzę do prześwitu, nie ma już po nich śladu. Idę dalej po śladach zwierząt w nadziei na to, że obrały drogę najmniej karkołomną. Wszędzie zalega bowiem wysoka warstwa śniegu sięgająca nieraz po kolana, a po ścieżce ani śladu. Oszronione od stóp po najdrobniejszą gałązkę drzewa przypominają sobą teraz bardziej misterną koronkową robotę niż dłuto matki natury. Błyskotliwy tunel mroźnych iluminacji. Czy zimowa aura mogła być natchnieniem dla wiejskich koronczarek? Ze szlaku Czarnej Hańczy roztacza się imponujący widok na rozlewisko rzeki wpadającej do sztuczno utworzonego zbiornika turtulskiego. Stromo opadające ku dolinie stoki porastają stare powykręcane sosny jakby z trudem zapierające się swoją jedną stopą na pochyłości terenu. Na stokach leżą również kamienie co najmniej jakby po jakiejś lawinie. Zapewne zwykle zbierane z pól przez rolników w ogromne sterty samoistnie rozpierzchły się po stoku, jak to mają w swoim suwalskim zwyczaju. Kamienie to prawdziwa plaga tych okolic. Ubolewa nad nimi niejeden suwalski rolnik. Rosną jak grzyby po deszczu. Ledwo zbierzesz je na wiosnę, kolejna przynosi jak na złość nowe szeregi kamiennych wojaków. Syzyfowa praca. Czasem gdy patrzę na ten wyniosły krajobraz zastanawiam się, czy każde wypiętrzenie terenu nie skrywa czasem kamiennego kolosa pod cienką warstwą zieleni i haromnijką świerkowego lasu. Szlak Czarnej Hańczy w stronę Turtulu rozwidla się w pewnym momencie na dwie ścieżki. W lecie to rozwidlenie umknęło mojej uwadze, jak się wkrótce okaże, podobnie z resztą jak jeszcze kilka innych ścieżek w okolicy. Myślałam, że to złudzenie optyczne, chwila nieuwagi, kaprys matki natury, która uparcie próbuje zatrzeć ślady ludzkiej egzystencji wysokimi trawami. Być może nie bez powodu jednak tereny te zaczęły w ostatnim czasie uosabiać dla mnie jakiś przewrotnie żywy organizm, który nieustająco się zmienia na wzór filmowej Zony Tarkovskiego, choć być może w istocie to nie krajobraz się zmienia, a moja własna kondycja. Być może w tym akurat momencie swojego życia w tych, a nie innych okolicznościach przyrody weszłam na taki poziom świadomości, że potrafię dostrzec nową, jeszcze inną drogę. Tyle dróg nieprzebytych, tyle ścieżek nieprzedeptanych... Można podążać ścieżką prowadzącą w dół doliny do zbiornika turtulskiego wiodącą wzdłuż jego brzegów pod parasolem powykręcanych olszynowych koron. Tego dnia napotkać można było na niej liczne przeszkody w postaci powalonych przez bobry drzew. Sama ścieżka naznaczona była licznymi szczelinami – w miejscach tych warstwa ziemi nad sufitami bobrzych korytarzy najzwyczajniej w świecie była tak cienka, że zapewne sama się zapadła. Być może budowniczy po prostu pogubili się w swoich wyliczeniach. Na szczęście nie były to zbyt duże wyrwy, aby nie móc ich bezpiecznie ominąć. Z kolei ze ścieżki biegnącej po ostatnim i chyba najwyższym z wypiętrzeń ozu turtulskiego rozciąga się imponująca panorama zbiornika turtulskiego. Przy sprzyjających warunkach można obserwować stamtąd wędkarzy podczas połowów odkrywkowych. Z perspektywy znajdującej się tutaj ławeczki wędkarze wyglądają jak małe żołnierzyki ubrane w pomarańczowe i źółte mundurki. Ścieżka prowadzi dalej skrajem lasu powykręcanych starych olch do punktu widokowego, skąd podziwiać można panoramę okolicy – przebiegającą po wysoczyźnie przeciwległego skraju doliny drogę, siedzibę Suwalskiego Parku Krajobrazowego z malowniczą przystanią nad zbiornikiem turtulskim, ruiny starego młyna i wyraźnie odcinającą się zimą na tle lasu w sezonie zwykle gęstego od zieleni listowia meandrującą Czarną Hańczę, graniczącą nieopodal ze źrodłem rzeki Szeszupy. To właśnie dno tej rozległej, szerokiej doliny, tzw. zagłębienie Szeszupy zamierzam podziwiać dzisiaj z perspektywy przebiegającej wyżej drogi. Jak się okaże, moja niska postura nie da mi jednak pełni satysfakcji z podziwiania panoramy rozlewiska takiej, jaką daje zwykle podziwianie tego widoku z punktu widzenia pasażera czy kierowcy. O wiele ciekawsze wrażenia wyniosę z drogi powrotnej, podążając położoną niżej gruntową drogą, którą przebiega również oficjalny szlak “U źródeł Szeszupy”. To właśnie podążając tędy śladem niegdysiejszego lodowca można dotrzeć do wspomnianego przeze mnie wcześniej malowniczego amfiteatru wodziłkowskiego ze skrytym w zagłębieniu dziewiczym jeziorem wytopiskowym Linówek. To chyba jedno z bardziej malowniczych jezior Suwalskiego Parku Krajobrazowego, choć mało znanych, bo i punkt widokowy, z którego można je podziwiać jest dyskretnie oznakowany i w sezonie łatwo go nie zauważyć z drogi. Ja sama odkryłam to miejsce dopiero podczas swojej trzeciej podróży w te strony. Lodowiec - to jemu Suwalszczyzna zawdzięcza cały swój urok, choć być może płacić musi za to sowitą zimową cenę. Amfiteatr wodziłkowski skrywa jeszcze inne tajemnice, ale o tym potem, bo zanim udam się w dalszą drogę, postanawiam zajrzeć do siedziby Suwalskiego Parku Krajobrazowego w Turtulu, by przekonać się, czy największe spiętrzenie wody w biegu Czarnej Hańczy przy ruinach starego młyna oparło się mroźnej pogodzie. Opadające w nieskończoność pofalowane włosy czarnej Wenus zastygły w konwencjonalnych lodowych warkoczach. Krew pulsuje w ściętych lodem żyłach rytmicznym oddechem. Turkusu blask przez perłę tęczówki przebija. Któż obejmie w całość tak niedbale lodem ścięte doskonałe ciało? Ponadto chcę nabyć symboliczną cegiełkę. Ten skromny znaczek kosztuje tylko 4 złote, a możemy dzięki temu przyczynić się do dofinansowania prac konserwatorskich na Szlaku Czarnej Hańczy. Myślę, że warto, bo sama odkryłam ten szlak jako jeden z ostatnich, po drodze nawet się zgubiłam, a niektóre tablice przydałoby się przestawić w inne miejsce. Od pracującej tego dnia strażniczki parku dowiaduję się jednak, że poza sezonem nie ma potrzeby uiszczania tej opłaty. Szkoda, bo chętnie bym to zrobiła choćby po to, aby móc zachować jakąś pamiątkę po tej zimowej marszrucie. Szlak w istocie nie jest utrzymywany (czytaj: odśnieżany) w zimie. Należy się więc solidnie przygotować na brodzenie w wysokim śniegu. W tych zaiste zjawiskowych okolicznościach przyrody ta przeprawa była jednak warta swojej ceny. Myślę, że napotkani przeze mnie po drodze piechurowie – ojciec z synem – również by się ze mną zgodzili. Opuszczam turtulski las, szumiące źródło Szeszupy, i zaczynam powoli piąć się w górę asfaltową drogą, która dzisiaj wraz z przyległymi terenamizlewa się w jednolity biały pejzaż. Po mojej lewej stronie stok opada łagodnie w zagłębienie Szeszupy. Widzę je teraz jak na dłoni. Odcina się wyraźnie od bieli obsypanych śniegiem wyniesień po drugiej stronie doliny. Na jednym z pagórków stoi domek. Ciekawe, czy ktoś w ogóle w nim przebywa o tej porze roku. Wydaje się odcięty od świata. Co najmniej jakby Pan Bóg wyciągnął rękę z nieba i od tak dla własnego kaprysu postawił go na najwyższym ośnieżonym pagórku, by po prostu cieszył oko. Sztuka dla sztuki. I po raz kolejny nachodzi mnie refleksja, że najbardziej niezdecydowani podróżnicy nie mogliby wyobrazić sobie lepszego kompromisu pomiędzy górami a doliną wielkich jezior mazurskich, jak właśnie Suwalszczyzna. A i do morza stąd też wcale niedaleko. Po drodze mijam brzozowy zagajnik. Cieniutkie brzozowe witki wyglądają jak anielskie włosie. Oto stoję przed bezkresnym jego gąszczem. Wreszcie wychodzę na płaskowyż. Wokół mnie roztacza się bezkresna lodowa pustynia zasypanych śniegiem zmarźniętych na przewrotny suwalski kamień pól uprawnych poznaczonych zaledwie pojedynczymi drzewami. I słońce dorównuje pustyniom świata, operując niemiłosiernie odbijającym się od bezkresnych śnieżnych blend oślepiającym blaskiem. Trudno nie mrużyć oczu. Powoli zbliżam się rozjeżdzonym śniegiem drogi do pierwszego punktu widokowego na amfiteatr wodziłkowski. W tym celu muszę nieco zboczyć z głównej trasy w boczną gruntową drogę. Oto przed moimi oczyma roztacza się widok iście bajkowy. Jakże odmienny od letniego pejzażu. Zimowa aura aż kusi by zignorować ogrodzenie i iść dalej przed siebie na przełaj. Śniegu zalega tam pewnie po pas. Z trudem opieram się tej pokusie i wracam na powrót do głównej drogi, by po bożemu dojść wyznaczonym szlakiem do platfortmy widokowej - obiecanego przystanku na herbatę z termosu i chwilę lenistwa. Siadam jak zwykle na brzegu platformy oparta rękoma o barierkę i popijam ten bezludny krajobraz letnią herbatą. Oszczędność kolorów uwydatnia znajdujący się u stóp platformy teren gospodarstwa otoczony karłowatymi i powykręcanymi ze starości drzewami owocowymi, pozostałościami murków i fundamentów. Latem trudno się domyślić, że tam w dole kryje się jakaś tajemnica. Wówczas przyroda łapczywie oddaje się namiętności niepohamowanej regeneracji i jak kropla drąży kamień usilnie próbuje dalej zacierać ślady bytności człowieka na tych terenach bujną zielenią, podstępnym korzeniem. W zimie brakuje tylko krów, które niczym forpoczta ludzkiego świata wygryzają co lepszą zieleninę, równoważąc naturalne dzieło zniszczenia z ludzkim dziełem zapomnienia. I ponownie dostrzegam to, czego nie udało mi się dostrzec latem. Oto zalegający śnieg uwypuklił jakby schodzącą w dół do gospodarstwa drogę. Jak się okaże to część szlaku po okolicy, który jednak w lecie zarasta najprawdopodobniej całkowicie trawami i staje się ledwo widoczny. Postanawiam podążyć tą drogą do położonych niżej magicznych włości. Zwykle takie opuszczone miejsca mają kapryśną aurę. Nigdy nie wiadomo, czy ostatni mieszkańcy opuścili je dobrowolnie, czy może zostali z nich wypędzeni siłą. Suwalska zima wydaje się nieśmiało podpowiadać odpowiedź na to pytanie. Jeżeli jednak będziemy zgłębiać temat dalej i spróbujemy dotknąć życia na jednym z pobliskich gospodarstw, zamarzy się nam być tu i żyć, uświadomimy sobie, że nawet tych odludnych suwalskich progów nie omija smutna polska rzeczywistość, która wraz z całym swoim wyrachowanym system wydaje się człowiekowi jeszcze mniej przychylna niż suwalska zima, jeśli nie kompletnie nieświadoma związanych z nią znojów życia codziennego. Opuszczone gospodarstwo emanuje jednak dla mnie niezmiennie pozytywną aurą. Wręcz zapraszającą. Łudzącą ciepłem domowego ogniska. Co najmniej jakby dobra energia nigdy go tak na prawdę nie opuściła, być może po prostu gospodarze zasnęli wiecznym snem, lecz duszą nigdy tak naprawdę nie opuścili. Być może wraca mnie tutaj wymykające się nawet mojemy pojęciu przyciąganie dusz. Być może jestem pożądanym jakże rzadkim w tych okolicznościach przyrody gościem i rozumiemy się bez słów. Moja zwykle oszczędna i chłodna powierzchowność nie stanowi dla nich złowrogiej bariery, która tak często utrudnia mi relacje z ludźmi z krwi i kości. Być może to dlatego, że choć przestali istnieć dla świata rzeczywistego, mogą istnieć dalej w moim wewnętrznym świecie. Ku swojemu zdziwieniu odkrywam, że podwórko na terenie opuszczonego gospodarstwa jest całkowicie zryte przez dziki. Zdaniem mojego gospodarza znalazły schronienie w okalającym teren świerkowym lesie. Najwyraźniej po zmroku wychodzą na stare pastwiska, które cenią sobie jako najszlachetniejsze źródło pożywienia. Jeszcze w sierpniu pozostałe tutaj po dawnym sadzie stare drzewa owocowe obsypane były bogato mirabelkami i jabłkami. Chyba w niektórych rozpoznałam również stare śliwy. Na niektórych wciąż jeszcze wiszą szczerniałe suszki. Z całą pewnością nikt nie zbiera tych owoców, no może poza amatorkami jabłek krowami, więc większość spadła z drzew i po prostu zgniła, a dziki wprost uwielbiają takie smakołyki. Podczas mojej wędrówki napotykam wiele buchtowisk. Buchtowisko to fachowe określenie zrytych przez dziki połaci ziemi. Buchtowisko na podwórku, buchtowisko w dolinie, buchtowisko na głazowisku. Jedno wielkie buchtowisko. Dziki z całą pewnością są tutaj bardzo aktywne i podejrzewam, że jest ich tutaj imponująca wataha. Przyznam szczerze, że przez moment poczułam się nawet nieswojo. Wolałabym jednak nie spotkać ich na swojej drodze, a miałam w planach jeszcze kawałek pobrodzić w śniegu wgłąb wzdłuż jeziora Linówek do miejsca, z którego została mi podnosząca na duchu w ponure listopadowe wieczory zielona zdjęciowa pocztówka z lipca zeszłego roku. Kiedy zestawiam te dwa ujęcia, dochodzę do wniosku, że zima wcale nie jest biała, może niebieska, choć są takie zimowe dni, kiedy wydaje mi się, że krajobraz bieli się tęczą kolorów. Być może to złudzenie, a być może jakieś spaczenie, żeby nie powiedzieć zawodowe i malarzom nie ująć, powiedzmy artystyczne, choć wolałabym się nie podszywać ani sama nie zaszufladkowywać pod żadną z tych dwóch kategorii. Po prostu maluję, więc skala naturalnej bieli nie powinna wprawiać mnie w większą konsternacje niż wachlarz dostępnych odcieni bieli w sklepie malarskim. Na domiar jestem kobietą, co sprawę naturalnie komplikuje. Niektórym zapewne to ostatnie wytłumaczenie w zupełności by wystarczyło. Podążając jak na ironię losu śladami dzików na przełaj w kierunku granicy świerkowego losu, osiągam ostatecznie swój cel. Widok z tego miejsca z pewnością jest piękny, ale w lecie, a w zimie z pewnością wczesnym rankiem, gdy słońce operuje z przeciwnej strony. Do celu dotarłam niestety zbyt późno, gdy słońce niemalże chowało się już za okalającymi dolinę wyniesieniami, zachwycając kolejną zjawiskową iluminacją, przypominając mi tym samym o konieczności zbierania się powoli do powrotu. Przede mną wszakże kawałek drogi do przejścia. Postanawiam obejść jezioro dookoła, zachodząc po drodze nad otwarty brzeg, a następnie udać się drogą niejako na skróty, choć wymagającą solidnej wspinaczki po stromym i mocno ośnieżonym stoku do znajdującej się wyżej drogi, tym razem nie bacząc na prowizoryczne ogrodzenia po drodze. W końcu ostatnio zatęskniłam za górami, no to znalazłam sobie też i godne tych tęsknot wyzwanie. Nigdy nie podziwiłam Linówka z tego miejsca. Choć i stąd jezioro skryte było już w połowie w cieniu wzgórza, na którym stałam, ciężko było się rozstawać z tym widokiem. Najwyższy czas ruszać chyba w powrotną drogę. W prawdzie ni razu nie spojrzałam po drodze na zegarek, intuicyjnie kierując się pozycją słońca na nieboskłonie, niemniej jednak podświadomie czułam, że najwyższa pora wracać i to dla odmiany szybkim marszem, a nie zwyczajowym dla mnie lawirowaniem. Niedawno strasznie się uśmiałam, wracając z jednej ze swoich wypraw, bo oto moim oczom ukazały się w śniegu jakieś dziwnie zawiłe ślady jakby serpentyny pozostawione przez jakiegoś wielkiego węża. Moja bujna wyobraźnia weszła ponownie w bajkopisarskie, jeśli nie fantastyczno-naukowo-przygodowe tryby! Anakonda! A jeśli miałabym być wierna legendom tych terenów, powinnam krzyknąć: Žaltis! Tak bowiem nazywał się legendarny król węży, który zamieszkiwał dno pobliskiego jeziora Szurpiły, a z którym wiąże się słynna legenda suwalskich stron o miłości tegoż do przepięknej Jegli. Žaltis to po litewsku zaskroniec. Niezwykle pożądany gość na każdym gospodarstwie. Symbol pomyślności. Kto dołki pod kim kopie, ten sam w nie wpada. Tym razem zazwyczaj przewrotne polskie przysłowia zaskoczyły dosłownością. Ku swojemu rozbawieniu odkryłam, że sama zostawiłam te ślady. Śnieg był na tyle wysoki, że ślady po każdym moim kolejnym kroku łączyły się w jedną całość, a że oczywiście bywam niezdecydowana, robiąc zdjęcia, cały czas szukam sobie idealnego miejsca, chyba nie można było wyobrazić sobie lepszej wizualizacji tego, jak bardzo skomplikowany bywa proces wykonania tego jednego idealnego ujęcia. Wracając jednak do mojego wyśmienitego poczucia timingu. Mój wewnętrzny zegar biologiczny okazał się niezawodny. W prawdzie spóźniłam się na obiad, ale zdążyłam dotrzeć z powrotem przed zachodem słońca, a więc chociaż kury nie miały do mnie żalu. Blisko półtora miesiąca pracy na gospodarstwie zahartowało mnie wystarczająco, aby tak jak kiszki grają marsza, gdy doskwiera głód, tak cały organizm chodził jak przysłowiowy szwajcarski zegarek. Dokładnie co do minuty zsynchronizownay z otaczającą przyrodą. Żebym jeszcze potrafiła zsynchronizować się równie idealnie z ludźmi, byłabym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Gdzieś jednak nie potrafię oprzeć się naturze, pochłania mnie dzicz, kusi nawet jej mrok i cień. Większość zawróciłaby prędzej, być może wybrała bardziej uczęszczaną drogę, skorzystała z autostopu, by szybciej zagościć w ciepłym progu, a ja pozostaje nieodrodnym dzieckiem odludnych, dzikich, wymagających kocich ścieżek jakby ciągle sprawdzającym granice czasoprzestrzni i intuicyjnej z nią synchronizacji. Wolę iśc na około niż prosto do celu. Jakbym łudziła się, że być może to stamtąd dochodzi ten głos, że być może to coś, co nieustająco zakłóca mój spokój, czeka na mnie właśnie tam, by oddać mi to, czego tak bardzo mi brak. Cóżkolwiek to jest. Być może duszę. Ki diabeł jakiś. Na bezdrożu. Na niewydeptanej ścieżce. Na samotnym szlaku. Jakaż gwiazda mnie prowadzi tak nieopatrznie, na przekór rozsądkowi, wiedzy i doświadczeniu pokoleń, że nawet istota tak dotkliwie okaleczona doświadczeniem zła wszelakiego, przewrotnie świadoma niebezpieczeństw i ryzyka wpisanych w samotną wędrówkę, tak uparcie przeświadczona o tym, że wszystko ma swój kres, nadal posuwam tę granicę jakby w pobożnym życzeniu, żeby w istocie to się wszystko w końcu skończyło przysłowiową kropką nad "i". Odpowiedzią na nurtujące pytanie o sens istnienia. Być może kieruje mną zmęczenie i przygnębienie smutną rzeczywistością, być może potrzebuję wyzwań, by tę wizję rzeczywistości przełamywać, by w ogóle doznać jakiejkolwiek choćby krótkotrwałej satysfakcji i spełnienia, a których odnaleźć nie potrafię w prozie życia. Ileż bowiem już rąk i nóg połamałam w zderzeniu z ludzkim światem. Już sama nie poznaje siebie w odbiciu w lustrze, a być może nie chcę widzieć. Być może sama się na siebie oślepiłam, bo tak jest łatwiej w ogóle dalej żyć. Zdecydowanie wolę okna od luster. Wolę widzieć siebie poprzez to, czym i, kim się otaczam. Co najmniej jakby moje życie rozbiło się gdzieś uśmiechem na pyzatej twarzy 6-latki w kroćset płatków drobnych maków czerwonych pole. Potęga fotografi. Nie ma już tego uśmiechu. Nie ma tej dziewczynki. Nie ma też i pola maków. Zostały tylko marne powidoki rozrzucone jak odłamki rozbitego szkła w różnych częściach świata, a być może mojej własnej podświadomości. Jakby całe moje obecne życie sprowadzało się do tego, by odnaleźć w tym świecie w ogóle cokolwiek, jakikolwiek strzęp niegdysiejszej chwały. Czasami miewam chwile, kiedy łudzę się, że być może mogłabym zwierzyć się z tego sentymentu drugiemu człowiekowi, że być może gdybym mu siebie opisała taką, jaką się czuję w głębi duszy, być może by zrozumiał, być może by zawierzył, że to możliwe, że taka właśnie jestem, że cała reszta, to tylko przewrotne złudzenie. Oto jakby mojej świadomości przydarzyła się chwila nieuwagi, jakby wyrwała się z okowów śmiertelnego kokonu, zatrzepotała beztrosko tęczą pawiego oka, jakby zawieszony gdzieś w nicości próźni ten szklany odłamek akurat złapał światło i rozbłysnął tęczą źrenicy psotnej sześciolatki, kątem oka dostrzegam jakieś poruszenie, jakby mnie ktoś minął bezszelestnie jak motyl, być może jak chochlik jakiś nawet zachichotał, a może to podłoga zaskrzypiała, przez krotochwilę widziałam siebie sprzed lat, odbiłam się w ludzkich oczach jak w dziurce od klucza. I ten ktoś również przejrzał mnie na wylot, ale to była tylko chwila. Chwila, która zaszła teatralną kurtyną. Koniec przedstawienia. Czas wracać do domu. Wydoić kozy. Umyć naczynia. Nakarmić kota. Życie jeszcze nieraz zaserwuje nam samo z siebie emocje na miarę żewnej opery, greckiej tragedi, teatru masek, w których przejrzymy się boleśnie jak w lustrze. Czasem to prawdziwa ulga móc zaszyć się gdzieś między jednym a drugim przez trzecie codziennej rutyny. A więc żyj i daj żyć...
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |