Chyba powoli zbliża się czas na podsumowanie sezonu warzywnego. Przynajmniej w moim ogrodzie. Był to rok kolejnych spontanicznych eksperymentów. Na pierwszy ogień pójść musi zdecydowanie zaadaptowanie dachu garażu na poczet plantacji pomidorów, które wyjątkowo w tym roku obrodziły. Wciąż wisi na łodygach porcja na kolejny przecier. Temu urodzajowi, choć niewątpliwie dopomogły mu korzystne warunki meteorologiczne, no może mogłoby częściej padać, bo konieczność ciągłego nawadniania na wysokości była chyba największą bolączką, z pewnością sprzyjały większa ekspozycja na słońce osiągnięta przez wywyższenie plantacji, ogród znajduje się na dość mocno zalesionym, a tym samym zacienionym i wilgotnym terenie, jak również eliminacja ryzyka dostępu szkodników z gruntu. Analogicznie było w przypadku cukinii, która dała aż dwa przyzwoite owoce, choć ostatnio odkryłam, że i cukinie posadzone w gruncie jakby odżyły i zawiązało się kilka owoców. Chyba czekały na ustąpienie tropikalnych upałów, a jesień zapowiadająca się na wyjątkowo ciepłą wciąż rokuje pozytywnie na dojrzenie owoców dla odmiany żółtych. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o dyni i o tykwie, choć początkowo wydawało się, że plon będzie równie okazały. Garażowy plon ostatecznie się zmarnował. Być może temperatura blachy falistej zadziałała dosłownie jak patelnia. Na szczęście uchowała się jedna dynia na ogrodzeniu. Niezmordowanej dyni z całą pewnością nie straszne ani nieokiełznane dzikie wino ani chmiel. Za sukces postrzegam jednak również fakt, że tykwa zakwitła pięknie na biało. Kwiaty w istocie robiły wrażenie. Szokiem były dla mnie ogórki o ekscentrycznej żółto-seledynowej skórce. Myślałam, że zgniły, ale w środku były takie, jak każdy inny zdrowy ogórek. Ponoć żółta skórka i wybrzuszony kształt świadczą o niedoborze magnezu w glebie. Dziwi mnie to, bo podlewałam je z początku zarówno obornikiem, jak i nawozem z pokrzywy, a potem już tylko tym ostatnim, choć generalnie nie robiłam tego ani regularnie ani zbyt często. Są to najlepsze źródła magnezu i innych substancji korzystnych dla wzrostu roślin, więc dziwi mnie taki obrót spraw. W każdym razie najważniejsze, że w ogóle urosły, nie zgniły i spełniają wszelkie walory smakowe tradycyjnego ogórka. Okiem "artysty" muszę przyznać, że ich ekscentryczne ubarwienie nawet przypadło mi do gustu. O kukurydzy już wspominałam. Choć kolby nie spełniają standardów Unii Europejskiej, z pewnością można je zaliczyć jako przyzwoity plon uprawy ekologicznej. Moje bure piranie udające karasie już szczerzą zęby na myśl o konsumpcji tej zdrowej żywności. Zamierzam uszczknąć im kilka lepszych okazów. Fasolka szparagowa, bób i groszek dały plon satysfakcjonujący, choć zdecydowanie gorzej znoszą okresy przedłużających się upałów i suszy. Podobnie czarna porzeczka. Zaskoczyły mnie za to marchewki i buraki. Wszystko wskazuje na to, że pod koniec sezonu czeka mnie nie lada uczta. Wykopałam również ziemniaki. Choć małe, po ugotowaniu okazały sie bardzo smaczne. Niektórzy za takie małe sałatkowe ziemniaki byliby gotowi zapłacić w sklepie fortunę. Ponadto rozbuchał mi się na rabacie physalis, czyli miechunka. Nazbierałam już pierwsze lampionowate owoce całkiem przyzwoitych rozmiarów. Pachną zabójczo! Warto wspomnieć, że ta miechunka należy do świętej trójcy przezimowanych roślin zaraz obok jednego z krzaczków koktajlowych pomidorów i papryki, a z tej ostatniej rośnie powoli krzak z prawdziwego zdarzenia, łodyga zdrewniała, a krzaczek rzutem na taśmę nawet zaowocował. Na łodydze wiszą cztery owoce rokujące cieniem nadziei na małe papryczki, choć trudno mi w tym momencie stwierdzić, z których nasion, więc nie wiem, czy rosną małe papryczki chilli czy standardowe owoce. Zrobiło się również o wiele bardziej kwietnie niż rok temu. Do słoneczników, nasturcji i rudbekii dołączyły w tym roku kosmosy, ślazówki, a nawet nagietki. Zakwitło pięknie również kilka irysów. Zdecydowanie spóźniłam się w tym roku z wymarzoną cynią, choć dzięki uprzejmości rolników na targu wiem już, gdzie i, kiedy nabyć sadzonki. Liczę, że w następnym roku zakwitną również malwy, których zazdroszczę wciąż wiejskim ogrodom. W tym roku prym wiodły jednak żółte wiesiołki. Jeden z nich tak się zagalopował, że osiągnął wysokość i obwód całkiem pokaźnego krzaka. Żal mi go było jednak usuwać z grządki. Przy tej suszy obawiam się, że i tak niewiele by to zmieniło dla rosnącego obok bobu, który i tak radził sobie całkiem nieźle. A poniżej kolorowe nasiona fasoli wielokwiatowej, która cieszy oko również pięknymi czerwonymi kwiatami. Nasiona pozyskałam przypadkiem przy okazji zakupu nasion pod koniec zimy. Po remanencie właścicielom pozostał kosz pełen przeterminowanych nasion do rozdania - do wyboru do koloru. Oczywiście wzięłam wszystkiego po trochu, zastanawiając się przy okazji, gdzie ja to wszystko wysadzę. Rzutem na taśmę zaowocowała również fioletowa fasola tyczna 'Blauhilde'. Podobnie jak fasola wielokwiatowa urozmaica ogród mniejszymi, ale dla odmiany fioletowymi kwiatami, z których ostatecznie wykształcą się imponującej wielkości szerokie fioletowe strąki.
0 Comments
Ten moment, w którym wiewiórka uświadamia sobie, że właśnie popełniła niewybaczalny błąd i dała się złapać na gorącym uczynku ze świeżym orzechem włoskim. Jeszcze ślinka cieknie. Jeszcze drzazga tkwi między zębami. Teraz wszyscy już wiedzą, że nadszedł czas zbioru orzechów, a to oznacza, że trzeba się śpieszyć, zanim wszystko nam ludzie powybierają. Przy okazji nadchodzi kolejny po maju mój ulubiony miesiąc. Wrzesień cenię sobie w szczególności za urodzaj owocu wszelakiego. Najbliższa zima po okresie jesiennego rozpasania dla wiewiórek z pewnością lekka będzie. Widoczna na zdjęciu ruda ekscelencja poddała następnie orzech konsumpcji we wszelkich możliwych pozycjach, by ostatecznie odwrócić się do widowni ogonem. Wobec takiego obrotu... spraw nie było wątpliwości, że mamy do czynienia ze stuprocentowym samcem. Na marginesie, niezły manicure. Zaczynam rozumieć niektóre kobiety, które mają hopla na punkcie paznokci - hybryd, tipsów i tym podobnych. Moim skromnym zdaniem jednak próba dorównania matce naturze to próżna.
Wyciągnięta z wirtualnej szuflady próbka pisarstwa w moim skromnym wydaniu zainspirowana zapewne ściętymi bez konsultacji przez robotnika "bzami" w ogrodzie, co zbiegło się najprawdopodobniej ze śmiercią żony sąsiada, Pani Krystyny. Trochę refleksji na temat dzieki Bogu krótkiego romansu z wielkim miastem i tymczasowego mieszkania w szarej łódzkiej kamienicy. Cała reszta to czysta fantazja.
15 października 2013 Dzisiaj zmarła Pani Krystyna. Stało się to w miesiąc po tym jak robotnicy zaorali koparką jej różany ogródek. Stało się to pod jej nieobecność. Wracała z pracy o zachodzie słońca. Była kucharką w lokalnym barze. Robiła najlepsze pyzy z mięsem na świecie. Często przynosiła mi jedną zawiniętą w białą ligninę taką, jaką mleczaki nakrywają bańki z mlekiem na targu. Jeszcze ciepłą. Zawsze się śmiała, kiedy mnie widziała. Tego dnia jednak coś się jednak w niej złamało na zawsze. Wyraz jej białej jak kreda kamiennej twarzy, niczym marmurowe lica przodowników pracy okalające Pałac Kultury, które pamiętam ze szkolnych wycieczek, po której spływały kryształowe jak diamenty z filmów akcji łzy, zapadł mi na zawsze pamięć jako symbol przemożnej rozpaczy. Kiedy klęcząc w piachu, trzymała w ramionach pogniecione i połamane kolczaste łodygi pomiętych różowych główek, bezsilnie starając się ocalić od zapomnienia choć jeden krzaczek, jej pokurczona postać przypominała swoją rzeźbą pietę Michała Anioła. Miałem wtedy 6 lat i wtedy coś we mnie pękło. Kiedy zabrakło Pani Krystyny, skończyło się w pewien sposób moje dzieciństwo, choć jeszcze wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Dopiero po latach kiedy jako absolwent Akademii Medycznej wróciłem w rodzinne strony, do zapadającego się już poszarzałego ze starości białego dworku, wróciły wspomnienia i sam nie wiem, dlaczego nasunęła mi się taka właśnie refleksja. Teraz rozumiałem, że ludzie mają jakby dwie dusze. Wewnętrzną i zewnętrzną. Różany ogródek, w którego obecnym miejscu zapuszczonym i zaniedbanym, obojętnym nowym lokatorom, rosły już tylko chwasty, był zewnętrzną duszą Pani Krysi. Choć wiedziałem, że to mój dom rodzinny, wiedziałem też, że niedługo przyjdzie mi go opuścić na zawsze. To był dzień, kiedy z kolei we mnie coś pękło i uświadomiłem sobie, że nie mogę tam dłużej zostać, bo popadnę w rozpacz. Z tego wszystkiego zatęskniłem za Warszawą. Zawsze czułem się tam jakoś bezdomny. Nigdy nie wczułem się do końca w rytm miejskiego życia. Byłem jednym z tych trybików, które gdzieś tam idą uparcie pod prąd rzeki ludzi niemal zaprogramowanych na wylewanie się lub wlewanie z metra o określonych porach dnia. Jakkolwiek radziłem sobie nawet nieźle. Chyba dopiero studiując i mieszkając w Łodzi, miałem takie przebłyski, kiedy wydawało mi się, że wczuwam się w ten miejski blues skrzypiących o świcie na zakrętach tramwajów i bogactwa miniatur ludzkich codzienności promieniujących tysiącami światełek na tablicy rozdzielczej szarych blokowisk o zmierzchu. Paradoksalnie nie miałem poczucia jakbym podglądał, robił coś pozornie złego, a i sam nie odczuwałem potrzeby, żeby odgradzać się od świata zasłoną. To było takie organiczne. Lubiłem stać w oknie, miałem szczególnie takie jedno ulubione na korytarzu, i obserwować jak się wokół toczy życie. Jak dzieci odrabiają lekcje, kobiety gotują, mężczyźni wracają do domu z pracy. Wydawało mi się to takie niezwykłe. Zupełnie jakbyś patrzył na tysiące jednocześnie włączonych ekranów, a na każdym leciała inna historia. Wiedziałem, że ja też jestem jedną z nich, choć być może drugą stronę to tak nie wzruszało już jak mnie, obcego, przyjezdnego, człowieka z przedmieści. Podobnie zawsze mnie ciekawiło jak to jest mieszkać vis a vis trasy kolejowej. Echa klaksonów, brzęczenie szyn, szum przejeżdżających składów, trzeszczące pod nogami kamienie, kiedy ktoś przechodzi przez tory, zmieniające się na semaforze światełka i łuny świateł przejeżdżających pociągów i ich wnętrz, te wszystkie małe historie toczące się 24h na dobę w przedziałach, które jesteś w stanie zarejestrować w całej ich ułamkowej sekundami niedoskonałości. Te wszystkie dźwięki i światełka. Fantazjowanie o miejscach przeznaczenia każdego pociągu, o jego pasażerach i niezwykłych miejscach po drodze, gdzie chciałoby się zatrzymać lub wrócić może kiedyś. Autor: Victoria Tucholka Długo biłam się z myślami, czy to dobry pomysł jechać na Suwalszczyznę po raz drugi tego samego roku. W końcu tyle miejsc mi się jeszcze marzy odwiedzić w Polsce. Życia może nie starczyć, a z pewnością niesczęsnych pieniedzy. Trudno było mi jednak przekonać się do zmiany miejsca przeznaczenia, mimo lawiny wątpliwości, które urodziły się po drodze: czy to w ogóle, aby nie przesada w mojej obecnej sytuacji znowu gdzieś jechać? Czy, aby mi nad Hańczą nie za wygodnie, nie za bezpiecznie, czy aby nie idę na łatwiznę? Z drugiej strony doskwiera mi wręcz chroniczne rozładowanie... Z trudem udaje mi się ładować baterie z dnia na dzień. Coraz częściej miewam chęć wszystko rzucić i po prostu nigdzie nie wychodzić. Zatrzymać wreszcie tę równię pochyłą. Tylko co dalej? Nad Hańczą udaje mi się jeszcze złapać dech w piersi. Czy czasami kolejny wyjazd nad Hańczę nie grozi zbytnim zaangażowaniem? Przywiązaniem? Czy czasami nie oznacza jednego i drugiego. Czy to już czasami nie fakt dokonany? Czy czasami już wystarczająco długo nie opierałam się pokusie przyznania do tego, że jest to faktycznie miejsce, w którym czuję się najlepiej? Nie lubię się angażować, nie lubię się przywiązywać. Zazwyczaj ostatecznie wszystko wymyka mi się z rąk. Zdecydowanie jestem raczej typem od szybkich akcji, im dłużej bezczynnie w czymś tkwie, nie rozwijam się, to się psuje, a wraz ze mną wszystko wokół. Coś na zasadzie jednego zepsutego jabłka, które zaraża zgnilizną cały kosz. Zatrzymać znaczy zabić? Coraz częściej wydaje mi się, że ten świat nie jest dla mnie. Jakby za szybko się kręci. Pozostaje mi tylko łapać chwile albo wpaść w ten szalony wir, by ostatecznie wypaść na zakręcie, choć jestem nieodrodnym dzieckiem wiecznego próbowania jakby na przekór logice, na przekór wszelkim prawom fizyki, na przekór przekonaniu, że skoro raz się sparzyłam, to już zawsze tak będzie, bo nie ma innej rady z wrzątkiem, a jednak w takich Indiach, na przykład, są ludzie, którzy chodzą po rozżarzonych węglach, leżą na gwoździach, hipnotyzują kobry i nie czują bólu, więc może jednak można. I ja ciągle próbuję, opieram się wszechogarniającej presji, że inaczej się nie da, jak być wyrachowanym, cynicznym, złym, w całej swojej upartej dziecięcej naiwności brnę dalej przez ten świat w nadziei, że może tym razem się uda, że może wreszcie znajdę to niebo, pod którym poczuję się spełniona, poczuję, że jestem w domu, choćby nawet bez dachu nad głową z prawdziwego zdarzenia, ale po prostu tak duchowo spełniona. Czy paradoksalnie jednak mieszkając tak beztrosko w swoim domku na czterech kółkach nie staję się ciężarem w szerokim tego słowa znaczeniu dla innych? Niby na miejscu, a jakby nie do końca. To w gruncie rzeczy niewygodny stan dla ludzi, którzy żyją po Bożemu, a tu nagle zjawia się ktoś, kto wymyka się ich usystematyzowanej wizji świata. Ten ktoś staje się automatycznie problemem, któremu należy zaradzić. Tak już jest ten człowiek skonstruowany, że nie znosi niejasności. Jest to absolutnie naturalne, wręcz organicznie, biologicznie uzasadnione. Tak bowiem funkcjonuje ludzki mózg, że wyklucza możliwość jakichkolwiek niedopowiedzeń. Ta mglista poświata, którą dostrzega Twoje oko, nie może być duchem, to zbyt trudne do wytłumaczenia, a przecież mózg nie lubi się męczyć, więc woli naukowo uprościć - to po prostu złudzenie optyczne. Na tej samej zasadzie ten wolny człowiek koczujący nad jeziorem nie może być szczęśliwy, bo szczęśliwy człowiek to człowiek, który ma dom. Mózg aboslutnie pomija niuanse związane z jakąkolwiek personalizacją pojęcia dom zależną od indywidualnych preferencji, skupia się na systemowym pojęciu domu, czyli w cywilizownym tego słowa znaczeniu - własności prywatnej w postaci ogrodzonego terenu, na którym stoi dom, za który oczywiście odprowadza się podatki. No cóż, wszystko jest kwestią skali. Innymi słowami, jak się nie ma, co sie lubi, to się lubi, co się ma. Być może jest to kwestia, która została pominięta w tej teorii dążenia ludzkiego mózgu do racjonalizacji wszelkich odchyleń od normy. Gdyby tak nie było, to wielu dawno by już zwariowało. Nawet jeśli zwariowałam, to mój mózg radzi sobie chyba nieźle w tym problemem i nawet nie koliduje to aż tak bardzo z ogólnoprzyjętym systemem. Jeżeli już, to mogą nie radzić sobie z takim stanem rzeczy inni, którzy nie byliby już w stanie wyobrazić sobie egzystencji bez różnych zdobyczy cywilizacji. Poznałam wielu ludzi nad Hańczą przez te pięć lat. Dla niektórych stałam się bardzo bliska (czytaj martwią się, że jest burza, a ja tam pod chmurką sama, na zasadzie autoprojekcji boją się o mnie na tej samej zasadzie, na jakiej sami boją się burzy, czują się odpowiedzialni za w gruncie rzeczy obcą, lecz jednocześnie znajomą osobę, której życzą, jak najlepiej, jakby się jej coś stało, zmartwiliby się na tej samej zasadzie, na jakie martwią się o swoich własnych bliskich, po prostu nie potrafią oprzeć się poczuciu odpowiedzialności za los drugiego człowieka, niektóre typy tak mają, rozumiem to, bo sama jestem jednym z nich, ja również myślę o wielu osóbach, które tutaj poznałam w podobny sposób) i choć wielokrotnie już powtarzałam, że nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba, że po to właśnie tutaj przyjeżdżam, żeby uciec od czterech ścian, niby po spokój, niby po samotność, niby po prywatność, na marginesie jak wiele mogą mieć osobliwych znaczeń (dla niektórych takie koczowanie w samochodzie i jedzenie śniadania na ławce przy kąpielisku niewiele może mieć z nimi wspólnego) to wielu nie pojmuje mojego cygańskiego życia. Życia? Może faktycznie te moje wycieczki to prawdziwa szkoła życia w przeciwieństwie do tego niby-życia, które wiodę na co dzień. Mój domek na czterech kółkach to chyba jedyne miejsce, w którym nie czuję się niewygodnym gościem. Zawsze marzyłam też o wannie. Jezioro Hańcza stało się chyba jakąś jej namiastką, żeby nie powiedzieć po stokroć godniejszym zastępstwem. Kocham wodę. Wizja kończącego się lata sprawiła, że uznałam, że to być może ostatni moment, aby się oczyścić, jeszcze trochę popływać i poobserwować ryby. Nie dziwię się, że wędkarze nie chcą za bardzo słuchać moich opowieści o barwnych mieszkańcach pod pomostem, o kolejnym imponującym okoniu lub szczupaku, przecież, cały czas narzekają, tutaj nie ma ryb, sama drobnica. Gdyby choć raz zanurkowali i zobaczyli te swoje ryby pod wodą, odechciałoby im się wędkować. Dziwne, że ta drobnica wystarczająco ich już nie zniechęca. Choć nie mieszkam na miejscu, wiem o nim nieraz więcej niż tubylcy. Widzę to, czego oni już nie dostrzegają. Jak tak dalej pójdzie, zaraz faktycznie zamieszkam nad Hańczą - pomyślałam. Z drugiej strony w sumie tego właśnie bym chciała. Oczywiście postawiłam sobie wysoką poprzeczkę - znaleźć wystarczająco wiele powodów, aby nie było już odwrotu od powrotu nad Hańczę. Właściwie zaczęłam działać w tym kierunku już następnego dnia po powrocie z ostatniego pobytu. Zgłosiłam chęć udziału jako wystawca w Dniach Puńska - słynnej Zielnej. Potwierdzenie otrzymałam jednak dosłownie w ostatniej chwili. Niecały tydzień przed wyjazdem. W między czasie by zagłuszyć niekończące się chwile zwątpienia w ten szalony pomysł dorobiłam sobie kilka innych pretekstów. Między innymi zgłosiłam chęć udziału w zorganizowanej wycieczce na Górę Zamkową organizowaną przez Suwalski Park Krajobrazowy. Cóż za desperacja! Ja, towarzyski, aczkolwiek samotnik snujący się własnymi ścieżkami na zorganizowanej wycieczce! Kompletnie zwariowałam! Mimo największych starań, miestety zorganizowane wycieczki okazują się niezmiennie nie dla mnie. Tempo zabójcze dla kogoś takiego jak ja, kto lubi się po prostu posnuć. Inaczej nie wyobrażam sobie poczuć jakiejkolwiek więzi z miejscem, które przemierzam. Nawet takie snucie się po jednym zakątku cały Boży dzień to dla mnie za mało. Wiecznie doskwiera mi poczucie niedosytu. Wiecznie doskwiera mi poczucie, że tam jest coś jeszcze. Jakiś skarb, który promieniuje tajemniczą energią. Przyciąga mnie, to znów odpycha. Bawi się mną jak kot z myszką. Jakby tego było mało, postanowiłam napisać również do Claudii i Thomasa Notterów z Bachanowa - słynnej pary Szwajcarów, którzy sprawadzili się tutaj w latach 90-tych i słyną nie tylko z robienia serów, ale również z niekonwencjonalnego podejścia do prowadzenia gospodarstwa i życia. Potwierdzenie tego, że jednak można inaczej, choć oczywiście wszystko ma swoją cenę. Zwłaszcza w Polsce. Od sera do filozofii - tak brzmiał tytuł wiadomości, którą im wysłałam. Standardowo bardzo długiej wiadomości. O dziwo! spodobała im się ta wiadomość, zwykle ludzie, którzy do nich piszą lub przyjeżdżają, ograniczają się do absolutnego minimum, interesują ich wyłącznie konkrety, zwłaszcza sery. Ja zaczęłam od końca, czyli od tego wszystkiego, co nieuchwytne, by ostatecznie kupić kawałek sera, choć i tak miałam poczucie, że to wszystko za szybko. Dzięki temu dziwnemu tytułowi nie skasowali mojej wiadomośći wraz z innymi śmieciowymi wiadomościami. Ucieszyli się na wieść o tym, że chciałabym ich odwiedzić. Ja również. Klamka zapadła! Ruszam nad Hańczę w najgorszym możliwie czasie - w długi sierpniowy weekend. Toż to już szczyt desperacji z mojej strony! Wyjazd zapowiadał się intensywnie. Jeszcze we wtorek pracowałam, by z czystym sumieniem wstać o 1 w nocy i ruszyć na pogranicze polsko-litewskie do Puńska. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przepiękne sierpniowe mgły rozbudziły mnie lepiej niż kawa. Jeden z wielu powodów, dlaczego kocham ten mój dziki kraj! Chwilo trwaj! W takich momentach chciałabym, aby czas stanął w miejscu, aby wszystko się zatrzymało, skończyło, żebym nie było żadnego celu, bo czy zawsze musi, o coś chodzić, czy wszystko musi być uzasadnione, usprawiedliwione, żebym mogła po prostu się zatrzymać, iść na przód i po prostu zniknąć, rozpłynąć jak dziecko w tej mgle. W takich momentach tymbardziej odczuwam dyskomfort związany z systemowym uwikłaniem, z koniecznością prowadzenia podwójnego życia - jednego by podtrzymać swoją fizyczną egzystencję w tym bezsensownym systemie, a drugiego by podtrzymać jakieś duchowe życie, żeby nie dać się stłamsić temu systemowi do jedynego pragnienia - zapomnienia o tym, że w ogóle żyję. Przerabiałam ten drugi scenariusz nieraz. Znałam wielu, którzy wpadli w jego somnambuliczny ciąg. Jak łatwo zarażamy się sobą. Ile trzeba nerwów, by oprzeć się pokusie wiecznego snu za życia. Zdecydowanie wolę sierpniowe mgły. Sugerowany podkład dźwiękowy: DNI PUŃSKA - ZIELNA Powiem krótko: wyprawa jako wystawca na Dni Puńska - Zielna 2018 była dla mnie ogromnym ładunkiem motywacji do działania, której deficyt dawał mi się ostatnio okropnie we znaki. Przede wszystkim cieszę się, że się odważyłam pojechać tak daleko, że udało mi się jakoś te wszystkie stojaki, sztalugi, obrazy i inne rękodzieło spakować do mojego dzielnego wehikułu czasu, Golfiku jesteś wielki! że wreszcie spotkałam się z tak pozytywnym odbiorem i, że mogłam odetchnąć z ulgą, mając czyste sumienie, że tego dnia pracowałam i ta praca nie poszła na marne. Z czystym sumieniem mogłam sobie pozwolić na zakupienie regionalnych specjałów - sera, mleka, jajek, miodu, woskowej świecy, ulubionego sękacza i obiado-kolacji z prawdziwego zdarzenia pod gwiazdami odgrzanej na turystycznej kuchence, czyli wszystkiego tego, czego nie mogę dostać u siebie i, na co zwykle sobie żałuję. Krótko mówiąc, bardzo miły sierpniowy akcent. Niestety nie dało się rozdwoić. Jako wystawca omija Cię niestety możliwość współudziału w samym wydarzeniu. Wszystko ma swoją cenę. Trochę mi więc żal, że nie mogłam uczestniczyć we mszy świętej po litewsku. Intryguje mnie, czy jako językoznawca z wykształcenia wyłapałabym sens słów. Czasami nie trzeba, czasami wręcz lepiej nie rozumieć, napawać się samą melodią obcego języka, a litewski to piękny język. Jakże inny od języka polskiego. Zawsze mnie to intrygowało, jak to możliwe, że nieraz sąsiadują ze sobą ludy mówiące tak różnymi językami, bez wątpienia również różniące się powierzchownością i mentalnością, jak to możliwe, jak to się dzieje. Zawsze mnie to fascynowało. Zawsze też czułam nieodpartą potrzebę nauki języków obcych, którymi posługiwali się ludzie, z którymi miałam styczność. Tak było, na przykład z językiem ukraińskim podczas moich kolejnych wypraw na pogranicze ukraińsko-rumuńskie w ramach projektu filmowego o ostatnich owczarzach. Gdzie by mnie nie rzuciło, zawsze stawiałam sobie wysoką poprzeczkę, choć najbardziej doceniane było to zawsze przez te nacje, których języki były raczej marginalne. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W prawdzie ominęła mnie msza, ale nie ominęła mnie styczność z Litwinami, których na puński jarmark przybyło wielu. Zarówno wśród wystawców, jak i wśród odwiedzających. Była ponoć również sama prezydent Litwy, choć najbardziej w oczy rzucali się jej ochroniarze. "Labas rytas" - tak po litewsku mówi się "dzień dobry" o poranku. Słowa te często rozbrzmiewały na moim stoisku, gdy tylko wyczułam, że mam do czynienia z Litwinami. Zazwyczaj dostrzegałam zdziwienie w oczach. Zapewne nie mieli wątpliwości, że nie jestem z Litwy, prawdziwy Litwin by tak twardo nie wymawiał, a skoro jestem Polką, to dziwne, że jako ten wyrachowany wystawca silę się na zjednywanie pozdrowieniami po litewsku. Czasami myliłam Polaków z Litwinami. Czasami to litewskie pozdrowienie ośmielało do mnie ludzi i owocowało konstruktywną wymianą zdań. Przy okazji nauczyłam się nowego słowa. Visi geriausi. Właściwie brzmiało to dosłownie "wysogara". Ponoć to życzenie pomyślności. Coś w rodzaju wszelkiej pomyślności, wszystkiego najlepszego. Pozdrowił mnie w ten sposób pewien starszy pan, który wyznał, że najchętniej kupiłby mój kapelusz (uśmiech). Wpadłam w oko również pewnej Pani z Suchowoli i jej synom, którzy na jarmarku puńskim sprzedawali między innymi oleje naturalnie tłoczone, wpadłam w oko do tego stopnia, że odwiedzili mnie każdy z osobna i jeszcze machali, odjeżdżając, doszło nawet do wymiany oleju makowego na kartkę okolicznościową z makiem dla odmiany mojej produkcji. Zbiegiem okoliczności zrobiłam jedną z makiem tuż przed wyjazdem. Przypadek? Intuicja? Nie brakowało dziwnie znajomych twarzy. Zakładka do książki wpadła w oko nawet pewnemu panu, który ostatecznie okazał się częstym bywalcem ulicy Modrzewiowej w Podkowie Leśnej. Pasjonat fotografii, w szczególności fotografowania ptaków. Ucięliśmy sobie na ten temat krótką pogawędkę. Moimi pracami zachwycał się również pewien żmudzki fotograf. On mówił tylko "pa żmudzki", a ja, no cóż, najbliżej szło się dogadać "pa polski" (uśmiech). Przy okazji nawiązałam kontakt z pewną Rosjanką, mieszkanką Puńska, która sprzedaje miody i świece woskowe. Ostatecznie to właśnie na te produkty skusiłam się pod koniec jarmarku i pewnie będę po nie wracać do Puńska, bo są pierwszej klasy. Na więcej nie starczyło czasu ani sił. Gdy po całym dniu kapryśnej pogody w kratkę - a to słońce i dosłownie przewrotny wiatr zdmuchujący mi obrazy ze sztalug, a to deszcz przemakający mnie do suchej nitki - ostatecznie spakowałam cały kram do auta, większość wystawców już się rozjechała i może i dobrze, bo pewnie wydałabym wszystkie zarobione pieniądze na regionalne specjały. Pozostało mi jedynie pozachwycać się ogrodowymi kreacjami - ach te litewskie rzeźby! i zajrzeć do pięknie przyozdobionego, tym razem również imponującymi wieńcami dożynkowymi, kościoła w Puńsku. Muzeum Stara Plebania było już zamknięte, więc nieco się zasmuciłam, że nie udało się ponownie spotkać z Panią Anastaziją. Mogłam ją uprzedzić, że będę wystawcą na jarmarku, ale bałam się zapeszyć, a poza tym wolałam zostawić sprawy własnemu losowi. Jak mamy się spotkać ponownie, to się na pewno spotkamy, jak Bóg da. Miałam jeszcze chęć zobaczyć kościoł od drugiej strony jeziora, ale ostatecznie nieco mnie zniechęcili dwaj młodzi podchmieleni panowie, którzy chcieli się ze mną całować, bardzo mili i weseli, ale ja zdecydowanie nie miałam ochoty na bliższe spoufalanie się. Byłam po prostu zmęczona po tych wszystkich przygotowaniach, kieracie w pracy, nocnej podróży i walce z kaprysami pogody. Wymagało to ode mnie dużo cierpliwości i nerwów z żelaza. Wizję uczestnictwa w występach regionalnych zespołów pieśni i tańca, które miały mieć miejsce tego dnia do późnych godzin nocnych, choć kuszącą, postanowiłam darować sobie na spokojniejsze czasy, kiedy dla odmiany będę mogła sobie pozwolić na zwolnienie tempa i spokojniejszą wyprawę, by móc nacieszyć się wszystkimi urokami tego święta. Może za rok będę miała szczęście i uda się wystawić na rynku. Może wówczas odwiedzę i tutejsze grodzisko jaćwieskie i jeszcze kilka innych miejsc. Z pewnością opuszczałam Puńsk bogatsza pod wieloma względami. Względy finansowe, choć nie bez znaczenia, były drugorzędne. Na resztę miejmy nadzieję, przyjdzie jeszcze czas,. jak Bóg da. Więcej tutaj. ŚNIADANIA I KOLACJE POD GWIAZDAMI Gotowanie w plenerze weszło mi już w nawyk. Często mijający mnie ludzie robią wielkie oczy na widok parującego garnka na mojej turystycznej kuchence zwykle ustawionej na ziemii pod osłoną kamiennego murku. Nie potrafią się nadziwić, że komuś się chce tak męczyć. Przecież można pojechać do restauracji, do baru, na agroturystykę. Dla mnie nie ma nic bardziej przyjemnego niż poranna samodzielnie zaparzona kawa i proste śniadanie z widokiem na jezioro. Cisza, spokój, pustka. Zdziwieni turyści jedzą jeszcze śniadanie na agroturystyce albo śpią, bo ja niezmiennie budzę się nad jeziorem bardzo wcześnie. Zwykle o 6, choć i tak wędkarzy bujających się w najlepsze na wodzie skoro świt nikt nie przebije. Takiego śniadania nie jest w stanie zastąpić żadna agroturystyka. Nie mówiąc już o kolacji pod gwiazdami nad brzegiem jeziora. Jeżeli miałabym komuś kiedyś sprawić prezent-niespodziankę, to z pewnością wywiozłabym go w jakieś piękne odludne miejsce najlepiej nad jeziorem z dala od zgiełku miasta i przygotowała kolację przy świecach pod gwiazdami. Podczas tego pobytu doszło z pewnością jeszcze kilka potencjalnych miejsc idealnie się do tego nadających. Stały towarzysz moich śniadań nad jeziorem. Pies sąsiadów. Wyczuł puszkę z szynką, zanim zdążyłam sobie nawet przypomnieć, że mam coś takiego na pokładzie mojego wehikułu czasu. OD SERA DO FILOZOFII Claudii i Thomasa Notterów nie ma potrzeby reklamować. Od lat znani są w Polsce i na świecie z produkcji serów, co ciekawsze jednak produkcja serów jest zaledwie jednym z aspektów ich niekonwencjonalnej filozofii życia. W Bachanowie zapuścili korzenie jeszcze na początku lat 90-tych i na trwale wpisali się w tutejszą społeczność. Dowiedziałam się o nich przypadkiem z jednego z przewodników, który zachwalał ich sery. Na słowo "ser" reaguję jak myszka z kreskówki, więc co do tego, że udam się do nich, by zakupić owoc szwajacarskiej myśli serowarskiej, Claudia i Thomas pochodzą ze Szwajcarii, nie było wątpliwości. Gdy jednak poczytałam trochę o nich na ich stronie realearth i w innych mediach, telewizja nakręciła o nich nawet film, wiedziałam, że będę jechać po coś więcej niż sery. Zafascynowana realizowaną przez nich koncepcją samowystarczlaności, życia w zgodzie z naturą, autentycznej ekologii postanowiłam kulturalnie się zapowiedzieć i napisałam do nich oczywiście strasznie rozwlekłą, ten typ tak ma, wiadomość, którą zatytułowałam "od sera do filozofii". O dziwo! wiadomość ta spodobała im się, a tytuł zapobiegł usunięciu jej wraz z pozostałym spamem. Z tego względu bardzo ucieszyli się na wieść o tym, że chciałabym ich odwiedzić i nalegali, abym przyejchała na dłużej, a nie tylko na chwilę. Perspektywa spędzenia z nimi całego dnia przypadła mi bardzo do gustu. Zdecydowanie nie jestem typem turysty, który obejdzie się 5-minutową rozmową przy okazji ważenia sera. Postanowiłam włączyć się w ich codzienne życie, a mają na codzień dużo pracy. Na swoim gospodarstwie mają bowiem krowy, kozy, kury, psy, koty, kuca, nie wspominając już o imponującym ogrodzie warzywno-owocowo-kwiatowym i znaczącym areale uprawnych pól. Pozwoliło mi to lepiej poznać nie tylko gospodarstwo, ale również samych właścicieli i ich rodzinę. Nie małą rodzinę, bowiem Claudia i Thomas doczekali się gromadki dziewięciorga wspaniałych dzieci. Większość z nich urodziła się w domu przyjmowana na świat przez samego Thomasa. Część z nich wyfrunęła już z rodzinnego gniazda. Moi gospodarze mogą więc spokojnie utrzeć nosa wszystkim mądralom, które twierdzą, że wielodzietne rodziny to katolicka patologia. Otóż moi gospodarze wcale nie są najbardziej religijni. Mało kto pamięta jeszcze, że przed wojną wielodzietne rodziny były czymś jak najbardziej normalnym. Rodzina Claudi i Thomasa z pewnością jest dowodem na to, że to jak najbardziej możliwe w dzisiejszych czasach. Zwłaszcza jeśli bardzo się chce, stworzy ciepły dom i będzie się żyło w zgodzie z naturą. Wracając do letnich prac, razem z Gregorem zbieraliśmy między innymi jabłka w sadzie nad malowniczymi stawami. Co lepsze okazy wykradał nam kuc. Z Claudią gawędziłam w kuchni przy okazji łuskania słoneczników z jej ogródka. Niektóre z nich to prawdziwe olbrzymy. Claudia wyznała mi, że uwielba ptaki. Specjalnie dla nich sadzi słoneczniki. W przerwie między kolejnymi wizytami klientów, gotowaniem dla licznej rodziny, zmywanem naczyń, udało się nam wyrwać do ogrodu i trochę popielić grządki z chwastów. Nie można wymarzyć sobie chyba piękniejszego ogrodu, choć wszystko ma swoją cenę. Zazwyczaj jest to cena ciężkiej pracy. Wiem coś o tym, bo sama próbuję od lat uprawiać ogród warzywno-kwiatowy na równie, choć inaczej kapryśnej ziemii. Cóż, nie ma chyba ziemii idealnej, każda jest inna. Jedna rodzi kamienie, inna z kolei spowita jest w cieniu. Nie zmienia to jednak faktu, że jeżeli bardzo się chce i myśli kreatywnie, na wszystko można znaleźć jakieś antidotum. Wykrozystać potencjał tego, co pozornie niekorzystne w jakiś sensowny sposób, a przede wszystkim nie ustawać, nie załamywać się, cały czas dążyć choćby i małymi kroczkami pod prąd do tego, by było lepiej i zazwyczaj tak się dzieje. Ziemia ma to do siebie, że przyzwyczaja się do tego, że się o nią dba i po latach faktycznie zaczyna jakby żyć własnym życiem. Nie tylko słoneczniki dorodne, ale i owoce rosnacego pod domem dzikiego bzu czarnego w tym roku obrodziły. Gałęzie tego kruchego krzewu dosłownie uginały się pod dorodnymi kiściami czarnych owoców. Bajka! Jak przystało na autentyczne suwalskie gospodarstwo nie obyło się bez zbierania kamieni z pola. Tubylcy mawaiają, że ta ziemia rodzi sama tylko kamienie i coś w tym jest. Przemierzając te tereny cały czas natykamy się na usypiska kamieni. Większość z nich zebrana została z pól przez rolników. Mam oko do kamieni. Przyznał to nawet Thomas. Niektóre z moich znalezisk można spokojnie użyć do dalszego powiększania prywatnej wieży widokowej. Tak! Thomas nie marnował potencjału co większych okazów i dorobił się już całkiem imponującej budowli. Ten wspólnie spędzony dzień nie wiadomo, kiedy upłynął. Obiecałam, że wrócę dla odmiany po mleko i sery. Przy tej okazji załapałam się nawet na to, by pomóc Thomasowi spędzić krowy z pola do stodoły, a zadanie to może nie być proste. Zwłaszcza jeśli po drodze rosną piękne pachnące jabłka, które krowy wprost uwielbiają. W takich momentach przydaje się doświadczenie z końmi. Oczywiście nie potrafiłam oprzeć się pokusie zrobienia masażu jednej z nich w stodole. Chyba czuła się nieco zażenowana tymi pieszczotami. Niestety nawet krowom nie oszczędzę gawędy. Z dwoma przeprowadziłam całkiem obszerny wywiad, choć nie były zbyt śmiałe. Dopiero kiedy Thomas zaczął o jednej z nich opowiadać, zawiesiła na nim wdzięczne spojrzenie. Wiedziała, że mówi o niej. Perspektywa zabrania ze sobą mleka tego wieczoru szybko spaliła na panewce. Thomas uznał, że przy tych upałach nie dowiozę mleka do domu tak, aby jeszcze je przetworzyć, a miałam w planach zrobienie twardego sera. Ostatecznie Thomas był tak miły, że zaproponował przechowanie mleka w lodówce do czasu mojego wyjazdu. Tym oto sposobem gospodarstwo Notterów stało się miejscem mojego pożegnania z tymi pięknymi stronami do następnego razu. Kto wie, czy nie zacznę kolejnego suwalskeigo rozdziału właśnie tutaj. Tak jak wspominałam wcześniej realizowana przez Claudię i Thomasa idea otwartego gospodarstwa jest mi niezwykle bliska, a raczej bliska gospodarstwu marzeń. Bardzo kusi mnie wizja posiadania własnej ziemii, uprawiania jej, życia z niej. O życiu i pracy na gospodarstwie mam znikome pojęcie. Świadczy o tym choćby fakt, że nie zdawałam sobie dotąd sprawy z tego, że krowy mają cztery cycki, a kozy dwa. No bo też niby skąd to miałam wiedzieć, skoro moja wiedza o mleku ograniczała się dotąd do kupienia butelki mleka od rolnika. Konia z rzędem dla tego, kto pozjadał wszystkie rozumy. Bardzo cieszy mnie to, że Claudia i Thomas otwarci są na gości, zwłaszcza takich, którzy chciliby włączyć sie w ich codzienne życie i pracę. Wielokrotnie już rozważałam takie rozwiązanie, jak praca na gospodarstwie, ale nie wiedziałam, jak zacząć. Okazja nadarzyła się wreszcie sama. Dosłownie spadła z nieba. I to jeszcze w moich ukochanych stronach. Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego scenariusza. Cieszy mnie również to, że przedstawiam sobą i tym, co robię jakiś potencjał dla Claudii i Thomasa, którym marzy się wcielenie w życie idei ekowioski. Pojęcia jak dotąd dla mnie mglistego, które próbuję właśnie powoli odczarować, zrozumieć, pojąć i myślę, że gdy już przminie fala wakacyjnych urlopowiczów i zrobi się nieco spokojniej zaówno u moich gospodarzy, jak i u mnie, będzie okazja do kolejnego spotkania już na spokojnie i na dłużej, aby zrobić burzę mózgów i porozważać nad tym, jak to wszystko rozkręcić. Bardzo mnie to wszystko cieszy, że będzie okazja do powrotu, że mam jakąś perspektywę na jak dotąd najgorszy dla mnie psychicznie okres jesienno-zimowy i w ogóle, że jest jakaś pespektywa na odmianę, której chroncizną potrzebę odczuwam od dawna. Suwalszczyzna jesienią i zimą - to jest dokładnie to, czego mi teraz trzeba. Oby jak najdłużej. Do wiosny, a może i całe lato, jak się da. Bliżej wody. Bliżej drogich mi ludzi. Bliżej natury. Nie wiem, czy mogłabym wymarzyć sobie scenariusz bliższy wszystkiemu temu, co mi drogie. Żebym tylko zdołała stanąć na wysokości zadania, opanować nerwy i nie rozmienić się niepotrzebnie na drobne. Gdy na początku lipca udałam się na pieszą wycieczkę szlakiem Czarnej Hańczy, po drodze napotkałam krowy z pięknymi starymi dzwonami. Okazało się, że to krowy Claudii i Thomasa. AMFITEATR WODZIŁKOWSKI Głazowisko w Rutce. Jedno z najbardziej charakterystycznych i zjawiskowych głazowisk na terenie Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Wie o tym każdy, kto choć raz tutaj przyjechał. Głazowisko jest bowiem doskonale widoczne z drogi prowadzącej do Turtula i innych atrakcji parku. Zjawiskowe pod każdym względem. Trudno oprzeć się, by nie zawrócić, nie zatrzymać się, nie wybrać choćby na krótki spacer choćby i już było po zachodzie słońca. Najpiękniejsze kryje się oczywiście poza szlakiem. Tam, gdzie droga zarośnięta jest po pas, gdzie napis na tablicy zatarł czas, deszcz i słońce, gdzie mogłoby się wydawać, że nie ma już nic. Któż mógłby przypuszczać, że w tych rajskich okolicznościach przyrody ktoś miał czelność kiedyś zapuścić korzenie. Cóż za bezczelność! Toż to rezerwat. U stóp dyskretnie oznaczonej (Oj, tak! wiele miejsc w Suwalskim Parku Krajobrazowym jest dyskretnie oznaczona, żeby nie powiedzieć, że oznaczenia są zaniedbane, nieodnowione, ewidentnie czuć, że brakuje funduszy na należyste utrzymanie szlaków, może i dobrze, bo przynajmniej jest potencjał dla urodzonych odkrywców, takich jak ja, którym prędzje czy później nic nie umknie, choćby i się schowało w wysokiej trawie) przy drodze drewnianej wieży widokowej pod osłoną powykręcanych starych wierzb kryją się magiczne ruiny niegdysiejszego gospodarstwa położonego na stoku jednego z pagórków z widokiem na dziewicze jezioro Linówek i malownicze pagórki amfiteatru wodziłkowskiego, otaczające je mokradła i turzycowisko, las na horyzoncie. Tutaj w studni wciąż tętni źródło życiodajnej wody, w sadzie uparcie owocują jabłonie, mirabelki i śliwy jakby w nadziei, że skuszą do osadnictwa zabłąkane dusze, ścieżki są konsekwentnie wydeptywane przez krowy ciekawsko przypatrujące się intruzom spośród plątaniny gałęzi starych bzów. Czasami ma się wręcz poczucie, jakby te krowy miały dusze, jakby jakiś zły chochlik zamieszkujący jedną z tutejszych wierzb, zamienił mieszkańców pozornie opuszczonego przybytku w te łaciate stworzenia błąkające się gromadnie po okolicznych łąkach. Być może porozrzucane w sadzie omszałe, stare głazy jak starzy ludzie szepczą jeszcze na wietrze o sielskich, anielskich czasach. Wiem jedno, że rosną tutaj bardzo stare bzy (lilaki), które wiosną muszą pięknie kwitnąć i ja muszę to kiedyś zobaczyć. Kiedyś... koniecznie tej wiosny, jak Bóg da! Wkrótce ciąg dalszy. WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ NA GÓRĘ ZAMKOWĄ, czyli w poszukiwaniu głazu z wizerunkiem wojownika Nigdy nie przepadałam za zorganizowanymi wyjazdami czy wycieczkami. Od tego wychodziłam i ostatecznie uciekłam, by zwiedzać świat na przysłowiową kocią łapę, czyli sama po swojemu własnymi ścieżkami tak długo, tyle i, w taki sposób, jak mi się podoba. Choć mogłoby się wydawać, że zorganizowana wycieczka to duże ułatwienie, bo pozornie pozbywasz się ciężaru organizacyjnego - co zobaczyć, którędy iść, ile czasu poświęcić na to i tamto, to niestety pozbawiasz się w ten sposób również prawa wyboru - nie zobaczyć czegoś, by pójść inną drogą, a zostać dłużej tam, gdzie Ci dobrze, a nie "bo taki jest program". Po tej próbie nawrócenia się na zorganizowane wycieczki, stwierdzam jednak, że zdecydowanie jestem nieodrodnym dzieckiem samotnych i swobodnych spontanicznych ucieczek w plener. Zorganizowane wycieczki to niestety nie moja bajka, co oczywiście nie oznacza, że wycieczka na Górę Zamkową zorganizowana przez Suwalski Park Krajobrazowy była kiepska. Mi po prostu nie odpowiada taka forma zwiedzania, ale dla kogoś innego może być idealnym rozwiązaniem. Mi z pewnością przeszkadzało: - zdecydowanie za szybkie tempo pociągające za sobą w konsekwencji: - brak "smaczków": brak czasu by nacieszyć się pięknymi widokami i zgłębić tajemnice wielu miejsc mijanych po drodze. Krótko mówiąc, kuchnia bez przypraw. Osobiście to właśnie wokół tych smaczków budowałabym program podobnych wycieczek. W przypadku Góry Zamkowej, która była przecież głównym punktem programu, a ostatecznie zostało jej poświęcone najmniej czasu i uwagi, wykorzystałabym potencjał tajemniczych kamieni na tutejszym cmentarzysku, chyba jedynych namacalnych łączników, pozostałości po bytności ludzi na tym terenie o świetlanej historii znajdującego się tutaj ponoć niegdyś grodziska, taki łącznik jest niezbędny, aby zaintrygować i zaciekawić ludzi historią ostatniego pogańskiego ludu tych ziem. Osobiście liczyłam na to, że przewodnik pokaże nam legendarny głaz o fakturze przypominającej rysy ludzkiej twarzy, ponoć jednego z jaćwieskich wojowników, władców, niestety będę musiała go szukać sama przy następnej okazji i raczej już bez przewodnika, bo co mi po przewodniku, który ignoruje całkowicie potrzeby sygnalizowane przez uczestników wycieczki, którą prowadzi. Gdybym zdecydowała się na bycie przewodnikiem, starałabym się na miarę wszelkich swoich możliwości i wiedzy nie pozostawić bez odpowiedzi żadnego pytania; - marginalizacja głównego celu wycieczki. Głównym punktem programu miała być Góra Zamkowa. Ostatecznie uszła w tłoku. Myślę, że złożyły się na to trzy rzeczy: wspomniane wcześniej zbyt szybkie tempo, brak ciekawostek, zła kolejność zwiedzania i brak powiązania pomiędzy kolejnymi punktami wyprawy - w tym akurat przypadku, Góra Zamkowa, powinna być moim zdaniem kulminacyjnym i ostatnim punktem programu, a tym samym najwięcej czasu, którego zostało w sumie sporo po dotarciu do siedziby Suwalskiego Parku Krajobrazowego, powinno być spędzone właśnie tutaj. Ostatecznie wyszło trochę tak jakby głównym celem wycieczki było przejście 10 kilometrów w jak najszybszym czasie lub ostatecznie w przewidywanych 5 godzinach po to, aby móc jak najdłużej smażyć kiełbaski na ognisku w środku upalnego dnia. Jeżeli taka perspektywa wydaje się Wam kusząca, to z pewnością zorganizowana wycieczka jest dla Was idealnym rozwiązaniem. Rozlewisko Szeszupy pod osłoną typowego olsu. Uwagę zwracają w szczególności wypłukane bryły korzeniowe drzew rosnących w szerokim korycie rzeki. Pocztówkowe, jakich wiele, ujęcie wyspy Pustelniej na jeziorze Szurpiły Suwalskie drzewa mają specyficzny pokrój. Są jakby niższe, nieraz jakby karłowate, częstokroć wielopienne o niezwykle rozłożystych koronach. Podczas tego pobytu doszłam do wniosku, że pionowa orientacja kadru z przeważającym udziałem nieba w kadrze, z głównym elementem na jego tle lub na tle otaczającego krajobrazu byłaby, moim zdaniem, kluczem do cyklu fotograficznego poświęconego tym stronom. Czasami punktem zaczepienia dla bezkresu pagórkowatego krajobrazu staje się jedno samotnie stojące drzewo I znowu pocztówka. Molenna staroobrzędowców w Wodziłkach Tradycyjne ogrodzenie wyplecione najprawdopodobniej z wierzbowych gałęzi wokół jednej z drewnianych chat we wsi Wodziłki Kolejne tajemnicze miejsce. Ruiny gospodarstwa a może innego budynku...
To nie żaden wybryk natury. To nie kwiat dynii albinos. To nawet nie kwiat cukinii albinos. To po prostu tykwa kwitnie na biało. Czasami trzeba wysiać, żeby się dowiedzieć. Wreszcie wiem, co gdzie ostatecznie wysiałam. Trzymajcie kciuki, żeby pojawił się zalążek owocu. Jak się uda, to przeprowadzę eksperyment z wykonaniem własnej misy. Ponoć w Afryce tego typu naczynia, jak również zbiorniki na wodę są na porządku dziennym. Gdy pewnego dnia dostrzegłam taką oto purpurową czuprynę, byłam doprawdy zaskoczona. Myślałam, że nic z tego nie będzie. Dobre i to. O kolbie kukurydzy nawet nie marzyłam. Okazało się jednak, że w obecnych warunkach klimatycznych, jakie zapanowały w Polsce, kukurydza jest w stanie zaowocować nawet w lesie. Wszystko wskazuje na to, że moje rybki, piranie podszywające się pod bure karasie, będą miały jednak eko- bio- (jak ja nie lubię tych przereklamowanych przedimków) kukurydzę. No bo chyba nie urosną większe, prawda? A może?! Generalnie kukurydza to bardzo wdzięczna roślina. Zaryzykowałabym wręcz określenie dekoracyjna. Bardzo ładnie prezentuje się na rabacie. Takie kwiatki. Uhodować jakąkolwiek roślinę do stadium kwitnienia w moim leśnym ogrodzie - to graniczy z cudem. W ostatnim czasie było chyba już tak ciepło, tak słonecznie i to wszystko na tyle długo trwało, że nawet nagietek nie wytrzymał i ostatecznie łaskawie zakwitł. Alleluja! Żeby tak jeszcze choć jedna malwa zakwitła... Kosmos, o dziwo! świetnie się przyjął. Kwitnie głównie na różowo i biało. Dzielne radzi sobie również pnąca ślazówka. Kwitnie na różowo, biało, a nawet niebiesko.
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|