Nadbużańskie uroczysko. Wyprawa wzdłuż dzikiego i zarośniętego brzegu Bugu w poszukiwaniu potocznika wąskolistnego, wodnego odpowiednika paprotki, zaowocowała odkryciem wyjątkowo bogatego pod względem fauny i flory naturalnego oczka wodnego. Można było tutaj znaleźć chyba wszelkiego rodzaju cuda wodnej roślinności, jakie tylko Bóg stworzył: tatarak, pałkę, jeżogłówkę gałęziastą, imponujące skupisko osoki aloesowatej (to ta przypominająca aloes roślina zanurzona w wodzie na drugim planie, a także nisko rosnące nad wodą skupisko roślin przed trzcinowiskiem na skraju zbiornika), grążel żółty, rdestnicę wodną, rzęsę wodną, salwinię, żabieńca babkę wodną (ta misternie rozgałęziona roślinka na pierwszym planie to jej kwiatostan), strzałkę wodną, różne odmiany situ, rogatka i pływające pod wodą rośliny, różową krwawnicę, wiązówkę błotną, a nawet sam owoc zakazany - szalej jadowity i oczywiście wspomniany przeze mnie wcześniej potocznik wąskolistny. Oprócz tego można było zaobserwować oczywiście wszelkie bogactwo fauny - błotniarkę stawową, zatoczka rogowego, nartnika, niezłego hałasu narobiła też wokół siebie żaba wodna, która wyskoczyła z zarośli na pływający kawałek drewna, aby przyjrzeć się uważnie niezapowiedzianemu gościowi. Zaalarmowana intruzem zgraja wodniczek wszczęła nerwowy alarm, po czym znikła w wysokim i gęstym trzcinowisku. Lokalna nieźle odkarmiona pijawka nie zwlekała ani chwili, gdy zanurzyłam rękę w gęsto zarośniętej wszelką roślinnością wodzie. W tym momencie pomyślałam sobie, że miałam jednak trochę oleju w głowie, że nie wchodziłam dzień wcześniej do wody bez kaloszy. OSOKA ALOESOWATA (Stratiotes aloides) To niezwykle delikatna i krucha roślina, która potrafi jednak osiągać pokaźne rozmiary. Kształtem i fakturą liści przypomina nieco popularny aloes. Rośnie częściowo nad, częściowo pod wodą. Na zdjęciu widać piękny okaz z pełzającymi pod wodą liśćmi. SZALEJ JADOWITY (Cicuta virosa l.) Kuszący baldach tej rośliny ma w sobie jednak coś alarmującego. Nie, dziękuję, ja się nie skuszę, ale może jakiś zapylacz?! Szalej jadowity, popularnie zwany cykutą, to jedna z najbardziej trujących roślin w Polsce. ŻABIENIEC BABKA WODNA (Alisma plantago-aquatica) Misterny kwiatostan żabieńca babki wodnej - wiecha zbudowana z okółków gałązek wzniesionych do góry prezentuje się imponująco w świetle słońca na tle granatu zbiornika. ŻABA WODNA (Rana esculenta) Ciekawość nie zna granic. Ta mała żaba narobiła niezłego hałasu zanim wygramoliła się z trzcinowiska na unoszący się na wodzie kawałek drewna by bacznie przyjrzeć się intruzowi. A może to zaczarowany książę czekający z niecierpliwością na swoje przeznaczenie?! WODNICZKA (Acrocephalus paludicola) Z tego zdjęcia jestem bardzo dumna, bo udało mi się uchwycić ptaka, którego zazwyczaj pasjonaci jeżdżą podziwiać aż nad samą Biebrzę. Hałaśliwa ptasia zgraja w mijanym trzcinowisku okazała się skupiskiem wodniczek. Na zdjęciu wodniczka w pełnej krasie. Oprócz jasnych smug ocznych i białego paska przebiegającego wzdłuż głowy, to właśnie dzięki charakterystycznym podłużnym wyraźnie kontrastowym tygrysim paskom na grzbiecie można ją z łatwością odróżnić od innych podobnych ptaków, np. pospolitej rokitniczki. Jest to typowy ptak lęgowy błotnistych łąk porośniętych turzycą, choć na przelotach pojawia się również właśnie nad brzegami stawów w wysokich trzcinowiskach. Jest to ptak wędrowny. Według OTOP, wodniczka (Acrocephalus paludicola) jest najrzadszym i zarazem jedynym globalnie zagrożonym gatunkiem z rzędu wróblowych (status wg IUCN – narażony), występującym w kontynentalnej części Europy. Wodniczka jest gatunkiem, za który Polska ponosi wyjątkową odpowiedzialność, ponieważ około 25 procent całej światowej populacji żyje właśnie tu. Więcej na stronie Ogólnopolskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków (OTOP): http://otop.org.pl/naszeprojekty/chronimy/wodniczka/
0 Comments
Moment, w którym ten cały wielki świat staje na głowie i uświadamiasz sobie, że dżungla amazońska jest zaledwie większą kopią tego, co zmieściłoby się pod Twoją stopą. Jest tylko jedno pytanie: jak Ty się masz do tego wszystkiego, człowieku?! Czy faktycznie stworzył Cię Bóg? Czy wyewoluowałeś od małpy? Powstałeś z kropli wody? A może po prostu spadłeś z nieba jak gwiazda i jesteś na tym świecie obcym elementem, który usilnie próbuje nadać sens swojemu istnieniu na Ziemi, ciągle ją zmieniając przeświadczony o tym, że ją udoskonala, że jest istotą wyższą, jedyną świadomie myślącą, czującą i sprawczą? A co jeśli ten świat chce, abyś tak właśnie myślał?
Strumień bez wody. Deszcz z bezchmurnego nieba. Burza bez piorunów. Wąwozy - skupiska tajemnych mocy. Trudno powiedzieć, czemu tak naprawdę zawdzięczają swój magiczny charakter. Starodrzewowi, wszechobecnym starym wierzbom, zwodniczemu nurtowi rzeki, z którą stanowią nierozłączny tandem... Wąwóz w Zakroczymiu? Któż mógłby się spodziewać. Gdyby nie wspomniał mi o tym miejscu pewien znajomy, pewnie nigdy bym na to nie wpadła. Wreszcie po długim czasie postanowiłam się tam udać by przekonać się, czy faktycznie jest to miejsce aż tak zjawiskowe, jakim je opisują. Podobnie jak z wieloma innymi mazowieckimi magicznymi zakamarkami wcale nie było tam tak łatwo trafić. Wyprawa w poszukiwaniu nadwiślańskiego wąwozu skłoniła nas do wykorzystania pobliskiej grobli jako punktu widokowego. Po wąwozie ani śladu, ale okazało się, że to przypadkowe miejsce jest prawdziwym skansenem wodnej roślinności. Zbudowana z kamieni i gruzu grobla okazała się idealnym siedliskiem dla wielu roślin na dodatek w pełnym rozkwicie, m.in. łączenia baldaszkowego, żabieńca babki wodnej, strzałki wodnej, rdestu ziemnowodnego, jeżogłówki i wielu innych imponujących okazów. Nie zabrakło również zaskrońców, które wydawały się nie być do końca obyte z człowiekiem. Prawie, a bym na jednego nadepnęła. Innego z kolei dostrzegłam przypadkiem robiąc zdjęcia w kępach różowo kwiecącego się rdestu, gdy smacznie spał zwinięty w kłębek jak kot. Chyba był bardziej zaintrygowany moim widokiem niż ja jego, bo zanim umknął, przyglądaliśmy się sobie dłuższą chwilę. Na grobli. Jak widać, pogoda była niezwykle zmienna, choć właściwie nie padało, a burza jakimś cudem nas ominęła. Przepiękne kwiaty baldachów łączenia baldaszkowego nie umknęły uwadze bzygowi pospolitemu, który lubuje się w składaniu jajeczek na wszelkiego rodzaju kwieciu. Wbrew powierzchowności nie ma zbyt wiele wspólnego z groźną osą, a jego larwy, podobnie jak larwy biedronek, są niezwykle pożyteczne, ponieważ zjadają mszyce. Zaskroniec spał spokojnie zwinięty w kłębek pod kamieniem obrośniętym rdestem. Gdybym zachowywała się ciszej, pewnie nawet by się nie obudził. Ochrzciłam zaskrońca misiem uszatkiem wśród węży ze względu na żółte plamy nad oczodołami. Z ciekawostek, według ludowych wierzeń obecność tego węża wróży szczęście domowi, który odwiedza. Trudno się więc dziwić, że w średniowieczu gospodarze wystawiali miskę z mlekiem przy wejściu, żeby zyskać w swoim dobytku dobrego ducha. A czy zaskrońce faktycznie gustują w mleku, to już inna sprawa. Po tym jakże zjawiskowym przystanku, udaliśmy się z powrotem po śladach do centrum Zakroczymia, wiedzeni instynktownym przeczuciem, że to właśnie tam znajdziemy to, czego szukamy. Intuicja nas nie zawiodła. Niepozorne betonowe schody powiodły nas na tereny NATURA 2000. W prawdzie za tablicą był wzorcowy trawnik, ale na szczęście wierzba polska nigdy nie zawodzi, więc udaliśmy się w przeciwnym kierunku śladem jej kolejnych starych okazów. Pewnie gdybyśmy nie spotkali przypadkowej pary zmierzającej nad rzekę nigdy byśmy nie zgadli, którą drogę wybrać. Wiedzie ona dzikim traktem obrośniętym a jakże! wierzbami. Nie ma tutaj żadnych tabliczek ani kierunkowskazów. Sam wąwóz, podobnie jak i miasto jest miejscem specyficznym. Trochę dziwnym, trochę dzikim. By faktycznie poczuć klimat wąwozu trzeba zboczyć z głównej ścieżki w leśny gąszcz i kierować się wymytą przez spływającą po ścianach wodę piaszczystą ścieżką. Nosi ona jeszcze ślady wczorajszej ulewy. Miejscami wilgotna ziemia zapada się pod nogami. Jest dziko, mrocznie i jakoś nieswojo. Wąwozy mają w sobie to coś. Trudno to opisać. Po prostu wydają się skupiskiem jakiś dziwnych mocy. Stare brzozy obrośnięte bluszczem prezentowały się niezwykle majestatycznie na wyniesieniach ścian wąwozu szczególnie na tle ciemnych burzowych chmur. Wierzb co nie miara. Jak by się lepiej przyjrzeć, możnaby dostrzec w co poniektórych człekokształtne podobieństwa. Czasem jakby łypały na przechodnia mrocznym okiem z czeluści dziupli... O czym szumią wierzby... Za dawnych czasów uważano wierzby za siedlisko złych mocy. Ciekawe, co za chochlik zamieszkał w tej, pod którą przysiedliśmy nad brzegiem Wisły. Choć świeciło słońce, w pewnym momencie na nasze głowy zaczęły padać krople. Zdziwieni zaczęliśmy się rozglądać za ciemną chmurą, ale jedyne, co zdołaliśmy dostrzec, to zbliżającą się po wodzie ścianę deszczu. Równie szybko jak się pojawiła, tak też i umknęła dalej, zraszając nas uprzednio sowicie rześkim prysznicem kropelek wody. Takie dziwy. Świtezianka jakaś.
...72, 73, 74, 75, 76, 77 sztuk jagód. No, dobrze. Jagodzianki w cukierniach nie są sztuczne. Aby się o tym przekonać, musiałam oczywiście pójść do lasu... na grzyby ;) Grzybów nie znalazłam, ale za to, wracając, dostrzegłam coś fioletowego w mijanym jagodzianym gąszczu. Przyznam szczerze, że byłam mile zaskoczona, bo nie mieszkam w żadnej puszczy, a dzikich leśnych terenów w mojej najbliższej okolicy jest tyle, co kot napłakał. Grzyby to już tutaj zbierałam, ale jagody! to dla mnie prawdziwa sensacja. Moja wyprawa do pobliskiego brzozowego zagajnika zrobiła Łobuzowi apetyt na więcej. Nie będziemy przepłacać za jagodzianki. Idziemy na jagody! Udaliśmy się do samej puszczy. Jak na pesymistę przystało, z początku Łobuz trochę biadolił, że nic nie znajdziemy, że wszystko przebrali, ale jak w końcu trafiliśmy na jagodowy bór, to można było doprawdy dostać oczopląsu. Choć jagód nie brakowało, ledwo uzbieraliśmy pełną manierkę. Czapki z głów chylimy dla zbieraczy jagód. To naprawdę ciężka robota! Las również powoli się czerwieni owocami borówki brusznicy (borówki czerwonej). Jak widać nie tylko my gustowaliśmy w jagodach. Najprawdopodobniej to liszka wieczernica szczawiówka. Zwijała się ostrzegawczo w kłębek i jeżyła kolce na grzbiecie jak kot. Jak przystało na wszystko, co ładne, niestety wyrośnie z niej niezbyt urodziwa szara ćma. Ostatecznie znaleźliśmy nawet i kurkę i zajączka, a to oznacza, że nadszedł i czas grzybobrania.
Hasło "storczyk" wzbudza oczywiste skojarzenia z doniczkowymi orchideami, które można kupić w każdym większym markecie, lub w najlepszym wypadku z tropikalną dżunglą. Tymczasem przy odrobinie szczęścia każdy z nas może trafić w Polsce na okaz jednego z wielu storczyków rosnących dziko na terenach podmokłych, leśnych lub po prostu niezagospodarowanych. Są oczywiście znaczące mniejsze od egzotycznych kuzynów, co jednak nie ujmuje im misterności i różnorodności. Oto kilka przykładów. Storczyk szerokolistny, kukułka szerokolistna. Chyba najbardziej urodziwy i pospolity spośród polskich dzikorosnących storczyków. Suwalski Park Krajobrazowy Storczyk plamisty, kukułka plamista, stoplamek plamisty. Jak zwał, tak zwał. Swoją "plamistą" nazwę zawdzięcza charakterystycznie nakrapianym liściom. Suwalski Park Krajobrazowy. Podkolan biały, Suwalski Park Krajobrazowy Imponujący okaz kruszczyka szerokolistnego znalazł sobie idealne siedlisko na pniu wierzby. Symbioza z drzewem służy mu, podobnie jak wielu innym roślinom. Spośród rosnących w terenie okazów, głównie wolnorosnących, kruszczyk pod wierzbową osłoną wyróżniał się najbardziej wielkością, jaskrawością liści i kwiatów, nieskażeniem przez szkodniki. Z daleka kwiaty kruszczyka nie są nazbyt urodziwe. Dopiero gdy przyjrzymy im się z bliska, zachwycają misternym wyglądem. Jest on wręcz nieco diaboliczny. Pozornie odpychające wrażenie, które wzbudza w człowieku, może okazać się zachętą dla owada. Kruszczyk szerokolistny, Kania Nowa A oto roślina, która pierwotnie mnie zwiodła. Sądziłam bowiem, że to...
...gnieźnik leśny, gniazdosz leśny (Neottia nidus-avis). Cechą charakterystyczną tego rzadko spotykanego storczyka jest to, że nie ma on praktycznie w ogóle liści i właściwie żadna część rośliny nie jest zdolna do fotosyntezy. Gnieźnik leśny czerpie większość niezbędnych mu do wzrostu składników odżywczych z grzybów, na których pasożytuje. Zjawisko to nazywane jest mikoryzą. Okazuje się jednak, że dałam się zwieść przysłowiowemu szalonemu podobieństwu gnieźnika do zupełnie innej rośliny, która ze storczykami nie ma nic wspólnego, a mianowicie do korzeniówki pospolitej (Monotropa hypopitys), która należy do rodziny, a to ci dopiero podobieństwo! wrzosowatych. Obie rośliny są bardzo do siebie podobne - rośliny bezzieleniowe, współżyją z grzybami, zredukowane liście, niezdolne do fotosyntezy. Jedyne, co właściwie różni dorosłe osobniki obu roślin pod względem powierzchowności, to kwiaty. U gnieźnika złożone są z 6 działek z charakterystyczną dla storczyków dwuklapową warżką. Z kolei u korzeniówki pospolitej kwiaty są dzwonkowate, kubkowate, stulone, osadzone na bardzo krótkich szypułkach, zebrane w szczytowe, jednostronnie zwisłe grono na końcu łodygi. Kwiaty są obupłciowe, promieniste, zróżnicowane na kielich i koronę. Płatków jest dwa razy mniej niż pręcików, a słupek jeden, górny, przeważnie zbudowany z 5 owocolistków, zalążnia podzielona na komory, przekształca się po zapyleniu w jagodę lub suchą torebkę (wikipedia). Ciekawe, co natura miała za cel w stworzeniu roślin tak do siebie podobnych rosnących na niemalże identycznych stanowiskach w bardzo podobnych warunkach. Okazy, które prezentuje pochodzą z różnych, nieraz odległych zakątków Polski, choć to nie oznacza, że nie da się ich zaobserwować w innych miejscach. W poszukiwaniu storczyków warto z pewnością udać się na podmokłe łąki, brzegi stawów, okolice bagien, choć jak widać na przykładzie gnieźnika leśnego jest to roślin, która świetnie się adaptuje do panujących warunków. Storczyka można znaleźć nawet w ciemnym lesie. Największą zaletą uprawiania własnego ogródka warzywnego jest to, że wreszcie można spróbować wszystkiego tego, na co zazwyczaj żałowało się sobie w lokalnym warzywniaku! Wiadomo, zazwyczaj trzymamy się starych dobrych przyzwyczajeń i gotujemy według sprawdzonych przepisów. A gdyby tak zaszaleć i pozwolić sobie na takie rarytasy, jak bób, groszek, botwinka, rukola? Zazwyczaj z nich rezygnujemy. Jeśli nawet potrzebny już nam ten groszek, to częstokroć sięgamy po ten w puszce, a przecież nie ma chyba mniej wymagających warzyw w uprawie, jak właśnie warzywa strączkowe i mogę Was w tym względzie zapewnić, że urośnie Wam wszędzie, nawet na mało urodzajnej i nieprzygotowanej ziemi. Jedyne, co musicie zrobić, to włożyć do uprzednio uprzątniętej z chwastów i przekopanej ziemi nasiona i starać się zapewnić im stały dopływ wody. Najlepiej oczywiście wybrać w miarę nasłonecznione miejsce - wówczas warzywa urosną Wam szybciej i będą bardziej dorodne, ale miejsce cały dzień nasłonecznione nie jest warunkiem koniecznym. Jeśli jednak macie ambicje swoim warzywom dopomóc, to przygotujcie ziemię. Nie kupujcie tej gotowej w sklepie - z doświadczenia wiem, że mi osobiście nic na niej nie chce rosnąć. Lepiej poszukać dobrej ziemi w swoim ogrodzie lub w okolicy, np. w pniach starych wierzb znajdziecie rewelacyjną ziemię próchniczą. Warto również wykorzystać słomę lub siano i zmieszać je z ziemią lub przekładać doniczki lub ziemię warstwami. Przyda się tutaj nawet kora i to nie tylko ta z drzew liściastych, ale nawet kwaśna sosnowa. Mi na tej ostatniej świetnie ukorzeniały się pomidory! Rosły jak jeżyna i nawet dawały całkiem pokaźne owoce. W tym kontekście warto również zainteresować się alternatywnymi zagadnieniami, jak na przykład: permakulturą. To gałąź projektowania ekologicznego, inżynierii ekologicznej i projektowania środowiska, tworząca zrównoważoną architekturę siedzib ludzkich i samoregulujące się systemy rolnicze na wzór ekosystemów naturalnych. Szpinak olbrzym... w powijakach! W tym roku zaszalałam i eksperymentowałam z różnymi warzywami. Miałam już swoje absolutne pewniaki, takie jak ogórki, groszek, fasolka szparagowa, szpinak, ale postanowiłam spróbować wysiać również marchewkę, buraki, rzodkiewkę, bób i wiele innych. Korzeniowe warzywa wymagają już nieco więcej przygotowań, np. warto przygotować im lepszą ziemię, siać w większych odstępach, ale nie należy się załamywać. Jestem zwolenniczką uczenia się metodą prób i błędów, i wyciągania z nich wniosków. Jak nie spróbujesz, nie przekonasz się, jakie warzywa będą najlepiej rosły w Twoim ogrodzie. I przede wszystkim nie dajcie się zniechęcić! Mi też powtarzano, że nic mi nie urośnie na tym moim piasku, że to robota na darmo, że nie warto. Kiedyś puściłam to całe malkontenctwo w bajki i po prostu zaczęłam uprawiać swój ogród. Zwłaszcza bób nieźle obrodził. Szpinak o nazwie olbrzym, a bób chyba nie wytrzymał tej prowokacji, no i proszę! Gorąco polecam to warzywo. Satysfakcja gwarantowana! A taki był mały jeszcze na początku maja, zuch! Teraz nie wiadomo, jak się poruszać między grządkami, aby niczego nie uszkodzić. Taki gąszcz! Przyznam szczerze, że nigdy nie gustowałam w bobie, a teraz żałuję, że nie wysiałam go jeszcze więcej! Również groszek dał z siebie wszystko. Dosłownie. Usechł mi na wiór. Już myślałam, że poszedł na zmarnowanie. Dopiero przypadkiem odkryłam, że na tych w istocie suchych już pędach jest mnóstwo pękatych strączków nieuchodzących wielkością swoim puszkowym kuzynom. Poziomka - zmora wielu ogrodów. Rozrasta się jak wściekła i potrafi przysporzyć niektórych o zszargane nerwy. Ja również należę do takich ogrodników wczesną wiosną! Zasadzone niegdyś skromne dwie sadzonki rozrosły się w pokaźne poletko i co roku poszerzają swoje włości, ale... jak to wszystko zakwitnie, a następnie zaowocuje, to doprawdy jestem gotowa wybaczyć tę ekspansywność! W tym roku miałam aż cztery niemałe rzuty poziomek. A nie ma nic wspanialszego, jak własne owoce! Na zdjęciu powyżej wojownicza fizjonomia kwiatu grochu łuskanego. Po zapyleniu zacznie przekształcać się w strąk, w którym z czasem zaczną pęcznieć zielone ziarenka. I choć pewnie wciąż wielu z Was nie przekonywuje mój warzywny optymizm i pewnie sądzicie, że ogród warzywny to zbyt ryzykowana inwestycja, to może przekonam Was tym, że wbrew pozorom ogród warzywny to również świetny sposób na ukwiecenie swojego ogrodu i przyciągnięcie zapylaczy. Większość warzyw kwitnie. Nawet por. Polecam zasadzenie na próbę korzenia pora z kupionej do zupy włoszczyzny. Tak, to działa. Taki korzeń będzie dalej puszczał liście i przy odrobinie szczęścia pojawi się pąk kwiatowy, który rozwinie się w bujny biały kwiat. Analogicznie z sałatą, kapustą i innymi warzywami - one wszystkie puszczą korzenie. Trzeba najpierw włożyć nasadę lub kłąb warzywa do wody na kilka dni, a gdy pojawią się korzenie wsadzić do ziemi. Dlatego gdy kupujemy kapustę lub sałatę nie wyrzucajmy resztek do kosza, nie szatkujmy warzywa jak leci, ale obierajmy np. sałatę z lici tak, aby zostawić środek nietknięty. Małe listki urosną, a wkrótce pojawią się nowe, a my będziemy mogli cieszyć się świeżą sałatą z własnego ogródka. Kwiat pora momentalnie przyciągnął gromadę bzygów pospolitych, które składają na kwiatach jajeczka, z których potem wyklują się larwy. Są one niezwykle pożyteczne dla ogrodu, ponieważ zjadają mszyce, a sam owad, choć podobny do groźnej osy, nie jest groźny. Na kwiaty z prawdziwego zdarzenia też znajdzie się miejsce. Słoneczniki wysiane z najzwyklejszych niełuskanych pestek dla ptaków, które zostały po zimie, przerosły wszelkie oczekiwania i nie tylko. Niektóre z nich przerosły mnie niemal dwukrotnie, ale jestem drobną osobą, więc z pewnością są godne polecenia wysokim ogrodnikom. Podobnie, jak większość kwitnących warzyw, przyciągają oczywiście zapylacze, wspomniane bzygi, motyle, trzmiele i pszczoły. Osobiście jestem fanką kwiatów typowych dla wiejskich ogrodów, takich jak właśnie słoneczniki, malwy, łubiny. Zwłaszcza ten ostatni jest niezwykle godny polecenia dla Tych, którzy myślą o naturalnym wzbogaceniu gleby w wartości odżywcze. Warto wysiać je na jednym poletku, by w następnym roku posiać na nim warzywa. Z ciekawostek istnieje ponad 200 gatunków łubinu, a jego największe zróżnicowanie gatunkowe występuje w Ameryce Północnej i Ameryce Południowej, skąd też pochodzi. I raz jeszcze - nie załamujcie się, jeśli uprawiacie rośliny z nasion. Całkiem prawdopodobne, że nie zakwitną w pierwszym roku, a obrodzą dopiero w roku następnym. Warto było poczekać ten rok dla takich widoków, jak ten powyżej. Niepozorna sadzonka potrafi w błyskawicznym tempie zaskoczyć znienacka kwiatem lub owocem. Pamiętajmy o tym, że te owoce mogą nam dostarczyć nasion na kolejny rok, więc zawsze odłóżmy trochę nasion z dyni, zbierzmy strąki pozostałe po przekwitniętych kwiatach rzodkiewki. W nich też znajdziemy nasiona na ponowny wysiew. Powyżej: sadzonka brukselki, poniżej: młody owoc dyni. Czy wiecie, że ojczyzną dyni jest Ameryka Południowa i Środkowa. Na terenach dzisiejszego Peru uprawiano dynię już ok. 4 tysięcy lat p.n.e. Do Europy dynie sprowadzili Hiszpanie w XVI wieku. Największa dynia świata ważąca... 1054 kilogramów (wow!) została wyhodowana w Szwajcarii i pobiła ostatnią rekordzistkę z miasteczka New Richmond z Wisconsin ważącą "tylko" 821 kilogramów (473 cm obwodu). Moja dynia chyba nie będzie bić rekordów, choć ponoć z dyniami nigdy nic nie wiadomo. Nie bez powodu za budulec balowej karocy dla Kopciuszka posłużyła dobrej wróżce właśnie dynia! I Wy możecie mieć taką dynię. Ach i byłabym zapomniała: kwiaty dyni nie tylko pięknie pachną, przyciągają zapylacze, ale również da się je zjeść. Przepisy są różne - kwiaty można faszerować serem, ryżem, mięsem, a potem smażyć na głębokim tłuszczu na złoty kolor (po oprószeniu mąką i zanurzeniu w cieście naleśnikowym).
Gdzie na myśl pochopną z nieba lecą kamienie, a zbłąkanego groźne mierzą lica, ponure to komnaty osnute od dawien dawna mgłą niepamięci. O Chwało! kroczysz dumnie po gruzach niegdysiejszej potęgi nawet w łachmanach i z uciętą głową. Spichlerz nad Narwią - miejsce, które zawsze chciałam odwiedzić. Wreszcie zaliczone! Każdy kojarzy to miejsce! Jeden z najbardziej rozpoznawalnych zabytków na Mazowszu! I każdy zastanawia się, jak tam dotrzeć. Sama udałam się kiedyś na wycieczkę rowerową do Nowego Dworu. Łącznie 100 kilometrów tam i z powrotem. Przejechałam trzy mosty i nie znalazłam drogi do spichlerza. Ostatnio wybraliśmy się tam w tym samym celu z Łobuzem. Dotarliśmy aż nad sam brzeg Wisły by z żalem stwierdzić, że jeżeli chcielibyśmy dotrzeć do spichlerza pozornie najprostszą drogą, a więc prawym brzegiem, nie ominęłoby nas pokonywanie bocznego kanału wody wpław. Wszelkie inne drogi również prowadziły na manowce, a po drodze napotkaliśmy wiele osób, które podobnie jak my bezskutecznie błądziło w poszukiwaniu drogi do budowli. W końcu organizowano tam już tak wiele zorganizowanych wycieczek. Musi więc istnieć jakieś rozsądne dojście. Ostatecznie wróciliśmy do domu i przetrząsnęliśmy cały internet, włącznie z mapami, i bingo! Trzeba było jednak zboczyć wąską ścieżką wzdłuż Mostu im. Józefa Poniatowskiego na lewy brzeg i tamtędy dyskretnie przemknąć wzdłuż terenu wojskowego by osiągnąć upragniony cel. Jak to się mówi: do trzech razy sztuka. Tym razem udało się! Było warto, bo miejsce okazało się naprawdę magiczne! Brama główna z otaczającym ją morzem białej koniczyny doprawdy robi wrażenie. Jawi się niemalże niczym wrota do innego wymiaru. Monumentalność to chyba najlepsze określenie. W pozbawionym głowy popiersiu płaskorzeźby stanowiącej oprawę monumentalnej bramy głównej do spichlerza, znalazł sobie oratorium gołąb o nie gorszej powierzchowności. Chyba dobrze mu się tu żyje, bo i dobrze był odżywiony i piórka miał wyraźnie bardziej barwne od swoich miejskich kuzynów. Miejsce to musi mieć dobrą akustykę, bo nawet gruchanie gołębia nabrało jakby magicznych wydźwięków. Wnętrze budowli z początku odstrasza widokiem wiszących na cienkiej siatce cegieł sklepienia. Wejść? Nie wejść? Oto jest pytanie. Kruszący się na głowę tynk nie powinien dziwić. Jak pójdzie się wgłąb, sklepienie wygląda lepiej i człowiek zaczyna się czuć pewniej. A warto, bo parter poprzedzielany jest licznymi przejściami, które przywołują na myśl coś w rodzaju labiryntu tuneli z licznymi prześwitami i schodami prowadzącymi nad brzeg Narwi, z którą fundament budowli niemalże się styka. W okresach wysokiej wody, budynek pewnie musi być nawet podtapiany. To dopiero musi być przygoda wpłynąć do środka kajakiem. Jak dotąd widziałam ze znajdującej się na przeciwległym brzegu Wieży Czerwonej Twierdzy Modlin, jak właśnie to kajakarze tutaj docierali. Z pewnością taka kajakowa wycieczka jest świetnym pomysłem, bo można wówczas przyjrzeć się budowli zarówno od strony wody, jak również kulturalnie podpłynąć pod same schody prowadzące do labiryntu komnat. Z zewnątrz mozaika licznych otworów okiennych nabrała nowego wymiaru. Przez wiele z nich prześwituje niebo, przez inne porastająca wnętrze bujna łąka. Znajdą się również większe otwory, przez które można zobaczyć przeciwległy brzeg, choć oczyma wyobraźni można by równie dobrze zobaczyć w nich tajemne przejścia do innych światów. Na fasadzie wciąż ostały się maszkarony przedstawiające jakby twarze o różnych strasznych wyrazach twarzy. Ponoć ich funkcją było krycie otworów wentylacyjnych budynku. Kto w dzisiejszych czasach siliłby się na podobny artyzm?! Bo te przerażające fizjonomie są w istocie niezwykle kunsztownymi rzeźbami, z których światłocień wydobywa niezwykłą wręcz głębie wyrazu. Wciąż jednak zastanawia mnie, czy te powykręcane w strasznych grymasach twarze nie miały pełnić jeszcze jednej dodatkowej funkcji, a mianowicie najzwyklej w świecie budzić trwogę wśród prostego ludu, który w tamtych czasach zapewne wierzył w różne straszydła zamieszkujące lasy, łąki, brzegi wód. Jakby postawić się w sytuacji takiego prostego rybaka, który w mglisty poranek przemierza rzekę i nagle widzi, jak z mgły wyłania się potworna maska, a potem kolejne... to musiało robić wrażenie na prostym człowieku wierzącym w zabobony. Taka budowla musiała budzić trwogę. Z ciekawostek najbardziej zaskoczyła mnie informacja o tym, że spichlerz powstał w latach 1838-1844 według projektu polskiego architekta Jana Jakuba Gaya (reprezentanta historyzmu* w sztuce), a inwestorem był Bank Polski. Intrygujące jest również to, że nie był to jedynie magazyn zboża dla pobliskiej Twierdzy Modlin, ale również budowla, która mogła pełnić funkcje obronne. Ponoć na pierwszej kondygnacji spichlerz zaopatrzony został w otwory przystosowane do prowadzenia ognia artyleryjskiego, a także ognia z broni palnej. * nurt w XIX-wiecznej architekturze światowej, polegający na naśladownictwie stylistyki minionych epok. Kierunek nietwórczy i eklektyczny, polegający na zaniechaniu dążenia do stworzenia stylu, odpowiadającego aktualnym warunkom historyczno-społecznym, na rzecz naśladowaniu przeszłych wielkich stylów w sztuce i architekturze (wikipedia). Kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że spichlerz miał jeszcze lewe skrzydło, pomyślałam, że pewnie zawaliło się ze starości, podobnie jak inne poziome segmenty, choć zastanawiające było dla mnie to, że część centralna i wschodnia były w całkiem dobrym stanie, a cegła, z jakiej wykonano budowlę, musiała być doprawdy dobrej jakości, skoro przetrwała do naszych czasów. Spotkałam się już z przypadkami dobrego zachowania ceglanych budowli, m.in. na cmentarzu ewangelickim we wsi Koszajec, gdzie ponoć okalający cmentarz mur został zasponsorowany przez jednego z niemieckich osadników, a na potrzebę jego budowy sprowadzono cegłę aż z Niemiec, bo ponoć ta lokalna polska miała złe proporcje składników, co czyniło ją mniej trwało. Dopiero po powrocie doczytałam się, że zachodnie skrzydło zostało wyburzone za czasów komuny przez władze PRL-u. Ponoć na potrzeby odbudowy zrujnowanego kraju, choć niektórzy twierdzą, że gruz wykorzystywano również na cele prywatne. Była to dla mnie informacja dość szokująca z uwagi na monumentalny charakter budowli, który przecież mógłby zostać z łatwością wykorzystany na potrzeby ówczesnej propagandy. Tak się jednak nie stało. Ponoć gdyby nie starania prof. Jana Zachwatowicza, naczelnego architekta odbudowującego Warszawę, budynek zostałby zapewne całkowicie rozebrany i nie przetrwałby do naszych czasów. Zastanawiające jest to, że choć budowla wciąż budzi ogromne zainteresowanie zarówno osób prywatnych, jak również filmowców (spichlerz zagrał rolę Zamku Horeszków w ekranizacji poematu Adama Mickiewicza w reżyserii Andrzeja Wajdy), nie widać zbytnich starań o to, aby zapobiec jej dalszej degradacji, a szkoda, bo moim zdaniem, to doprawdy perełka mazowieckiej architektury.
Mój tegoroczny wyjazd nad Hańczę różnił się pod wieloma względami od poprzednich. Przede wszystkim był powrotem do nieco nielubianego przeze mnie schematu weekendowych wyjazdów, a więc do tego, od czego zaczęła się właściwie moja przygoda z Hańczą. Pierwszy raz nad Hańczę pojechałam w pewien czerwcowy weekend 4 lata temu. To był naprawdę spontaniczny wyjazd i ekspresowe zwiedzanie, choć czas płynie tutaj jakby inaczej. Sama byłam zdziwiona, że mimo późnego przybycia dałam radę objechać jezioro dookoła przed zachodem słońca i tyle zobaczyć. Hańcza ma około 11 kilometrów w obwodzie, choć brzeg jest bardzo dziki i nie wszędzie da się przejechać rowerem. Aby w pełni poczuć klimat dzikiego brzegu, najlepiej chyba wybrać się w pieszą wędrówkę. Tym razem hańczowskie brzegi postanowiliśmy zwiedzić jeszcze inaczej - kajakiem. No i i to jest druga istotna różnica - po raz pierwszy pojechałam nad Hańczę w towarzystwie. Trzecia różnica wynika z pierwszej, a mianowicie niestety nie było już tak zacisznie, jak bywa tutaj w tygodniu. Prawdziwy spokój odnaleźliśmy dopiero na wodzie nieco pod chmurką, choć i to miało swoje uroki. Czwarta różnica to niemożność zrealizowania wszystkich celów z różnych, głównie czasowych względów. Chciałam tak wiele pokazać swojemu towarzyszowi, że zapomniałam, że wszystko to zajęło mi dotąd co najmniej 2 tygodnie rozłożone na cztery kolejne wyjazdy na przestrzeni lat. I tak chyba zobaczyliśmy o wiele więcej niż sądziłam, głównie ze względu na fakt, że podróżując we dwoje trzeba chodzić na kompromisy. Choć podczas swoich dotychczasowych wypadów zazwyczaj gotowałam sobie sama by zaoszczędzić na inne przyjemności, postanowiłam przystać na wszelkie propozycje folgowania sobie lokalnymi pysznościami. W końcu był to dla mojego towarzysza od dawna wymarzony odpoczynek od pracy i innych trudów. Postanowiłam więc wcielić się w nową rolę życia - przewodnika z prawdziwego zdarzenia! DZIEŃ 1 Sprawdzone zakamarki Suwalskiego Parku Narodowego w nowej odsłonie Mimo krótkiej nocy i ogólnego zmęczenia nie odpuściłam żadnego krajoznawczego postoju po drodze. I chyba mój towarzysz nie żałował, bo miał okazję nie tylko dobrze zjeść, ale również odpocząć na zielonej łączce i przede wszystkim zobaczyć kilka moim zdaniem wyjątkowych miejsc w drodze do Hańczy. W słynnej z wyśmienitej kuchni regionalnej Restauracji "Pod Jelonkiem" w Jeleniewie zamówiliśmy talerz suwalskich pyszności - wszystkiego po trochu. Kiszka, babka ziemniaczana z i bez mięsa, kartacze gotowany i smażony. Do tego surówka i kufel... zsiadłego mleka. Przy okazji postoju w Jeleniewie, wrót Suwalskiego Parku Narodowego, zajrzeliśmy do lokalnego kościoła - perełki architektury drewnianej. Wewnątrz piękny wizerunek Matki Boskiej z dzieciątkiem w szacie zdobionej licznymi świecidełkami. Niektórzy podchodzą sceptycznie, żeby nie powiedzieć negatywnie do wszelkich tego typu wizerunków wykonanych z rozmachem, ale moim zdaniem, okiem artystycznej duszy, to przedstawienie jest po prostu piękne. Dalsza podróż obfituje sama w sobie w mnóstwo pięknych widoków. Wystarczy właściwie tylko wyjechać z Suwałk i krajobraz nabiera swoiście dzikiego piękna. Fioletowe łubiny okalają krętą drogę praktycznie na każdym zakręcie. Robi się coraz bardziej pagórkowato. Pierwszy postój zrobiliśmy w Rutce. Znajduje się tam jedno z bardziej imponujących głazowisk w okolicy z przepięknym punktem widokowym na jezioro. Choć głazowisko jest widoczne z drogi, po raz pierwszy odkryłam je w pełni zaledwie rok temu. Zmierzchało już, gdy zmierzałam nad Hańczę, gdy zobaczyłam małą tabliczkę z rysunkiem lornetki. Mimo chylącego się ku zachodowi słońca, postanowiłam sprawdzić cóż to za piękny widok kryje to miejsce. Miejsce okazało się jednym z tych, które chyba bardziej zauroczyły mnie w okolicy. Zwłaszcza o zmierzchu, gdy dolina zaczyna rozbrzmiewać magicznymi dźwiękami. Tym razem podczas spaceru na miejsce natrafiliśmy na liczne kępy tymianku, rozłożyste wielopienne lipy, a nawet postanowiliśmy zapuścić się w dolinę nad sam brzeg jeziora. To bardzo dziewicze tereny. Rezerwat. Nie ma tu żadnych wytyczonych szlaków ani ubitych ścieżek. Idzie się po prostu przez wysoką kwiecistą łąkę. Po drodze minęliśmy starą wierzbę, która zapewne naturalnie rozwinęła się jak kwiat pod naporem ciężaru gałęzi. Jezioro okalało prowizoryczne ogrodzenie po napięciem - zabezpieczenie dla pasących się nieopodal krów przed zbliżaniem się nad podmokły brzeg. Oczywiście musiałam sprawdzić, czy działa ;) Jak dotąd to jezioro okazało się chyba najbardziej dziewiczym kawałkiem wody, nad którym miałam okazję posiedzieć podczas swoich dotychczasowych wyjazdów. Znajdujący się z dala od domostw i dróg zbiornik był prawdziwą ostoją spokoju i dziewiczej natury. Rośliny były tutaj nad wyraz bujne. W drodze powrotnej rzuciliśmy się jeszcze leniwie na kwiecistą łąkę i zrobiliśmy sobie krótką drzemkę. Droga do punktu widokowego wiedzie przez jedno z najbardziej okazałych głazowisk w okolicy. Rozrzucone po dzikiej łące głazy nadają temu miejscu wyjątkowo magiczny charakter. Przypomina mi to Szkocję, dlatego też ochrzciłam te strony tytułem Małej Szkocji. Mieliśmy szczęście - zdążyliśmy wrócić do samochodu przed deszczem. Kolejny przystanek zaplanowałam w Turtulu. Znajduje się tutaj malowniczy zbiornik wodny z ruinami starego młyna, a także punkt informacyjny poświęcony Suwalskiemu Parkowi Krajobrazowemu. Miejsce to urzekło mnie rok temu podczas obchodów Nocy Świętojańskiej. Musiałam pokazać je Łobuzowi. Turtul znajduje się jakby w dolinie. Po drodze mija się z resztą dzikie dorzecze Szeszupy, a w samym Turtulu przebiega ponoć najbardziej dynamiczny odcinek Czarnej Hańczy. Niestety na odwiedzenie informacji turystycznej jest już za późno. Postanawiamy więc przejść się po ruinach starego młyna i wokół jeziora. Krótki przystanek na ławce nad jeziorem uświadamia mi, że mój towarzysz jest już chyba zmęczony. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak w końcu udać się prosto do celu - nad brzeg Hańczy. Po drodze zatrzymujemy się na małe zakupy w lokalnym sklepie i Łobuzowi pojawiają się iskierki podniecenia w oczach - domowej roboty pąki. Kupujemy cztery z myślą o podwieczorku na bogato. Ja po staremu - sękacza! Cały rok sobie go odmawiam, bo najlepszego robią właśnie tutaj. Na prawdziwym maśle, a nie na margarynie, jak gdzie indziej. Kawa i pąki nad brzegiem dziewiczego jeziora - czy można wymarzyć sobie w tym momencie coś więcej?! Jeszcze tego samego wieczoru pozdrawiam znajomą parę z okolicznego domku. Zapraszają na kawę, ale grzecznie odmawiam, tłumacząc, że muszę zabrać jeszcze swojego towarzysza na krótki spacer wzdłuż brzegu Hańczy, a przed zachodem słońca musimy jeszcze rozłożyć namiot - kolejna odmiana od moich dotychczasowych wyjazdów. Proponuję spotkanie kolejnego wieczora. DZIEŃ 2 Kajakiem wokół Hańczy Pamiętam jak podczas któregoś ze swoich pobytów nad Hańczą spotkałam kajakarza, który opłynął całe jezioro dookoła. To był jeden z tych wyjazdów, kiedy cały czas kogoś zaczepiałam i zagadywałam. W ten sposób z resztą nawiązałam wiele znajomości z tubylcami, które trwają po dziś dzień. Wypytałam tego kajakarza chyba o wszystko, co tylko możliwe, począwszy od czasu potrzebnego na opłynięcie Hańczy dookoła po cenę kajaka. Zamarzyło mi się wówczas odbyć podobny rejs po Hańczy. Podczas tegorocznego wyjazdu wreszcie udało mi się zrealizować to marzenie. Choć pogoda była kapryśnie marcowa, nie zraziło nas to i nie żałujemy, że trochę przemokliśmy, bo odkryliśmy wiele pięknych miejsc, które nie są normalnie dostępne od lądu, o których istnieniu nawet zwykły piechur nie ma pojęcia. Już wkrótce więcej zdjęć! Przełomka - jeden z punktów widokowych na jezioro Hańcza. Znany był mi dotąd jedynie z tej perspektywy. Warto było się przekonać, jak wygląda z wody, a zwłaszcza trochę pobrodzić w kamienistym brzegu, bo wśród kamieni i mułu dostrzegliśmy nawet raki! Raki w Hańczy! A jednak tablice przyrodnicze nie kłamią! DZIEŃ 3 Stańczyki i suwalskie bezdroża Stańczyki - jedno z miejsc, które po prostu trzeba koniecznie zobaczyć, odwiedzając te strony. Monumentalne wiadukty robią wrażenie zarówno z oddali, jak i z bliska. Dla odmiany postanowiłam wypróbować krótszą drogę powrotną. Wiodła bezdrożami dosłownie usłanymi licznymi malowniczymi zakątkami. Jeden z nich podbił nasze serce. Dlaczego? Dowiecie się już wkrótce! Największe wrażenie robi chyba na mnie zawsze stanie pod pilonami wiaduktów w Stańczykach. To tutaj właśnie można w pełni docenić rozmach tego przedsięwzięcia. Jest tutaj również świetna akustyka, która potęguje śpiew bytujących tutaj gromadnie jaskółek dymówek. Brakuje jedynie dźwięku toczącej się po rozkradzionych torach lokomotywy. Zbliżające się znad granicy polsko-litewskiej ciemne burzowe chmury nadały wyjątkowego uroku panoramie roztaczającej się z jednego z najwyżej położonych punktów widokowych w okolicy - Zamkowej Góry. Gdy przyjechałam tutaj rok temu, widok ten tak bardzo mnie nie zachwycił, jak w obecnych okolicznościach przyrody. Kolejny dowód na to, że i deszcz i burza mają swoje niezaprzeczalne plusy. Nie, ta kaplica nie jest odrestaurowywana. To nowy budynek zaprojektowany w starym stylu, a człowiek, którego spotkaliśmy tutaj wbijającego gwoździe w sobotę po południu, to lokalny proboszcz. Nasze odwiedziny były dla niego pretekstem do zrobienia sobie przerwy na kawę i kanapki z chleba i wędliny własnej produkcji, którymi oczywiście się z nami podzielił. Nie pozostało nam nic innego, jak zrobić to samo z zakupioną w Stańczykach tradycyjną chałką. Trafiliśmy na to miejsce zupełnym przypadkiem pod koniec naszej podróży bezdrożami. DZIEŃ 4 Ostatnie podrygi Ostatni dzień przypomniał o sobie brutalnie uciekającym jak woda przez palce czasem, a tu przecież jeszcze tak wiele do zobaczenia, tak wiele do zrobienia, tak wiele osób do odwiedzenia. Znajomi znad jeziora postanowili obdarować nas na do widzenia warzywami z własnego ogródka. Na śniadanie zrobiliśmy sobie więc pyszną sałatkę. Ostatecznie dzień upłynął nam pod znakiem suwalskiej sztuki. Odwiedziliśmy kolejną perełkę architektury drewnianej w Pawłówce. W istocie jest tak, jak opowiadała mi znajoma znad jeziora, która po wymodlonej pomyślnej operacji kręgosłupa obiecała sobie i Panu Bogu uczestniczyć regularnie w niedzielnych mszach - figura Matki Boskiej Niepokalanej wydaje się jakby za chwilę miała wyjść z ołtarza. Jak to zazwyczaj bywa w drewnianych kościołach, wnętrze jest bardzo ciepłe i przytulne. Efekt ten wzmacniają żółte szyby w oknach z pomarszczonego tradycyjnie lanego szkła. Ta drewniana świątynia, zbudowana w 1905 roku, została przewieziona w to miejsce z odległego Teolina na dzisiejszej Białorusi w 1923 roku. Co ciekawe, świątynia zbudowana została w stylu bazylikowym o trzech nawach, a ołtarz główny w stylu bizantyjskim. Odwiedziliśmy również galerię lokalnej artystki, którą odkryłam podczas swojego ubiegłorocznego wyjazdu. Motylem, kwiatem, łąką być. To możliwe dzięki wybitnym suwalskim artystom, takim jak Krysia Sajewska. Kolorowy szal na zdjęciu poniżej to jej dzieło. Zakochałam się w nim od pierwszego wejrzenia. Dodał mi skrzydeł! Dzięki niemu było mi nieco lżej opuszczać moje ukochane suwalskie zakamarki! Oczywiście nie mogłam przepuścić ostatniej okazji, aby popływać! Niestety zabrakło czasu i pogody na nurkowanie, ale na szczęście miałam ze sobą maskę i rurkę, które dały mi choć namiastkę satysfakcji z poczucia się na chwilę, jak ryba w wodzie, a ta woda jest naprawdę niezwykle bujna w faunę i florę, więc naprawdę warto zanurzyć choć na chwilę głowę i ponurkować za rybami w labiryntach wodnej roślinności! CIĄG DALSZY JUŻ WKRÓTCE!
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |