[EDIT] No dobrze, ochłonęłam i zaczął docierać do mnie ogromny potencjał socjologiczny tego doświadczenia. Ile można dowiedzieć się w taki sposób o nocnym życiu polskich bezdroży, skąd wszędzie daleko... od dróg bez nazwy, gdzie tylko mgły pełzają i lis mówi dobranoc po tętniące nocnym życiem parkingi przy rynkach, gdzie młodzi ludzie gromadzą się tłumnie wokół tuningowych bryk. Żadne tam graty. Pierwsza klasa. Wsi spokojna, wsi wesoła. Można odnieść wrażenie, że to nam z bardziej cywilizowanych zakątków Polski bardziej wąż w kieszeni doskwiera niż tubylcom. Swoją drogą, fajne te wózki. Zawsze żałuję, że nie udało mi się wcielić w życie własnych fantazji, ale jestem nudziarą. To, co pod maską, jest dla mnie ważniejsze. Na ozdobniki zawsze brakuje wszystkiego - sił, czasu, pieniędzy. O dziwo, wcale nie ma się, co tych ludzi bać. Chętnie wytłumaczą drogę aczkolwiek nie trudno dostrzec na ich twarzach lekkiego zaskoczenia chyba tym, że w ogóle kogokolwiek "z wielkiego świata" tutaj, skąd wszędzie daleko, zawiało, a w szczególności samotnie podróżującą kobietę w dodatku autem spod ciemnej gwiazdy na rejestracjach mafii pruszkowskiej. W przeciwieństwie do pań na stacjach benzynowych, które sprawiają wrażenie jakby spadły z kosmosu i nie wiedziały, w którym miejscu na mapie dokładnie pracują, a co najważniejsze, jak ta gwiazda, z której pochodzą, odnosi się do Włoszczowej. Tyle wiedziały, że jesteśmy we Włoszczowej. Tyle to i ja wiedziałam. Może pracują codziennie gdzie indziej? Ktoś je dowozi? To się dopiero nazywa beztroska. A może o czymś nie wiem i nowe technologie umożliwiają teleportacje? A może to praca zdalna i rozmawiałam z łudząco rzeczywistymi hologramami? A może sztuczna inteligencja z krwi i kości? Chodzące żywe komputery? To by miało nawet sens, bo wbrew pozorom te miasteczka, z których wszędzie jest daleko wcale nie sprawiają wrażenia zagwizdowia zabitego dechami. Wręcz przeciwnie, wszędzie coś się buduje lub pachnie nowością. Takie małe skanseny pośród niczego. Na dobrą sprawę, kto wie, być może i całkowicie samowystarczalne. Takie małe państwa w państwie. Podczas, gdy ja jechałam już dosłownie na rzęsach, nocne życie na rondach przy ekspresówkach dopiero się rozkręcało. Wakacyjne miłości kręciły się w kółko w wypasionych brykach. Znowu wróciła natrętna myśl, że marzyła mi się czerwona karoseria. Byłam już tak zmęczona, że gotowa byłabym przysiądz, że Golfik czytał w moich myślach i przemówił: "No właśnie, Kobieto! Obiecałaś mi wizytę u lakiernika, a tu ciągle tylko mechanik, wulkanizator, od święta blacharz. Obiecanki cacanki." Jedno jest pewne, nerwy to ja mam z żelaza i cierpliwość anielską.
Czy byliście kiedyś we Włoszczowej? Czy wiecie, w jakim województwie leży? A wiecie, ile jest stacji paliw we Włoszczowej? Przy wylotówce do jakiego miasta? A wiecie, jak wyjechać na Przedbórz? Czy to na południe czy północ od Włoszczowej? A właściwie, gdzie jest północ, a gdzie południe w tym ciemnym miechu? A Jędrzejów? Radomsko? Końskie? A może kojarzycie Olesno? Czy w ogóle wiecie, gdzie jesteście i, jak stąd wyjechać najkrótszą drogą do ekspresówki? No właśnie :) Droga z punktu A do punktu B wcale nie jest zawsze taka prosta, jak na mapie. Zwłaszcza jeśli wjedziecie do miasta na uboczu tak zwanej cywilizacji i w plątaninie uliczek tracicie punkt odniesienia i nie za bardzo kojarzycie wszystkie nazwy miast wymienione powyżej oraz ich orientacyjne położenie względem siebie. Nawigacja też się gubi i wyprowadza Was rzekomo najbardziej optymalną trasą, która z czasem zaczyna wzbudzać w Was podejrzenie, że chyba maczały w tym palce jakieś siły nieczyste. Kapliczek z duszą było tutaj zresztą zdecydowanie mniej niż gdzie indziej. Wczoraj otarłam się chyba o aż pięć województw. Tak, samotne podróżowanie rodzi wiele wątpliwości. Emocji. Wyzwań. Uczy samodzielności w podejmowaniu decyzji, umiejętności radzenia sobie w niespodziewanych okolicznościach (egipskie ciemności polskich bezdroży bez lisa stojącego na środku drogi kierowcy, który nie wie, gdzie jest, jadącego akurat z mapą rozłożoną na całej desce rozdzielczej, toż to by była opowieść totalnie stracona) i opanowania emocji w mierzeniu się z konsekwencjami swoich niekoniecznie najlepszych wyborów. Miałam chwile załamania, kiedy traciłam nadzieję, że w ogóle uda mi się jakoś sensownie stąd wyjechać i wrócić do cywilizacji, wszędzie wydawało się równie daleko i niepewnie, miałam poczucie, że jeżdżę w kółko wokół tej samej chmury burzowej. No przecież nie wykonam telefonu do przyjaciela. Co niby mu powiem? Że zgubiłam się i nie wiem, jak dojechać do trasy? "Kobieto, błagam! Nie ośmieszaj się! Ile Ty masz lat? Daruj sobie tego przyjaciela. Weź sobie lepiej internet w końcu wykup w tym abonamencie" - mój wewnętrzny mąż raczył się w końcu obudzić:D "Ty idź lepiej dalej spać. I tak żadnego z Ciebie pożytku. Mężu! Trzeba mnie było pilotować, a nie spać i się mądrzyć po fakcie" :D Taka przygoda bez choćby jednej małej kłótni małżeńskiej z własnym sumieniem na miarę starego dobrego małżeństwa?! To robi lepiej na ciśnienie niż kawa, o której marzyłam całą drogę. Nie wspomnę już o wszelkich czarnych scenariuszach, jakie należy brać pod uwagę przy każdej dłuższej podróży, a których rację bytu w takich okolicznościach spycha się na totalny margines myślowy, żeby nie dać się ponieść emocjom i jednak wyjść z tego labiryntu przede wszystkim bezpiecznie, bo w istocie każdy pojazd jadący Ci dłużej na zderzaku urasta do potencjalnego kłopotu, z którego będziesz musiał jakoś wybrnąć. Im dłużej jednak po Polsce sama jeżdżę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że te czasy, gdy ludzie szukali łatwego zarobku napadami na zagubionych kierowców, się skończyły. Jeśli już, to w grę wchodzą lekkomyślni właściciele drogich aut, upatrzeni wcześniej kierowcy lub nieszczęśni taksówkarze. Krótko mówiąc, po emocjonującym dniu sugeruję jednak wracać do domu po śladach, najkrótszą możliwą drogą do cywilizacji, choćby oznaczało to nadłożenie drogi o kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt kilometrów, a przecieranie nowych szlaków zostawić sobie na inną okazję. [EDIT] No dobrze, ochłonęłam i zaczął docierać do mnie ogromny potencjał socjologiczny tego doświadczenia. Ile można dowiedzieć się w taki sposób o nocnym życiu polskich bezdroży, skąd wszędzie daleko... od dróg bez nazwy, gdzie tylko mgły pełzają i lis mówi dobranoc po tętniące nocnym życiem parkingi przy rynkach, gdzie młodzi ludzie gromadzą się tłumnie wokół tuningowych bryk. Żadne tam graty. Pierwsza klasa. Wsi spokojna, wsi wesoła. Można odnieść wrażenie, że to nam z bardziej cywilizowanych zakątków Polski bardziej wąż w kieszeni doskwiera niż tubylcom. Swoją drogą, fajne te wózki. Zawsze żałuję, że nie udało mi się wcielić w życie własnych fantazji, ale jestem nudziarą. To, co pod maską, jest dla mnie ważniejsze. Na ozdobniki zawsze brakuje wszystkiego - sił, czasu, pieniędzy. O dziwo, wcale nie ma się, co tych ludzi bać. Chętnie wytłumaczą drogę aczkolwiek nie trudno dostrzec na ich twarzach lekkiego zaskoczenia chyba tym, że w ogóle kogokolwiek "z wielkiego świata" tutaj, skąd wszędzie daleko, zawiało, a w szczególności samotnie podróżującą kobietę w dodatku autem spod ciemnej gwiazdy na rejestracjach mafii pruszkowskiej. W przeciwieństwie do pań na stacjach benzynowych, które sprawiają wrażenie jakby spadły z kosmosu i nie wiedziały, w którym miejscu na mapie dokładnie pracują, a co najważniejsze, jak ta gwiazda, z której pochodzą, odnosi się do Włoszczowej. Tyle wiedziały, że jesteśmy we Włoszczowej. Tyle to i ja wiedziałam. Może pracują codziennie gdzie indziej? Ktoś je dowozi? To się dopiero nazywa beztroska. A może o czymś nie wiem i nowe technologie umożliwiają teleportacje? A może to praca zdalna i rozmawiałam z łudząco rzeczywistymi hologramami? A może sztuczna inteligencja z krwi i kości? Chodzące żywe komputery? To by miało nawet sens, bo wbrew pozorom te miasteczka, z których wszędzie jest daleko wcale nie sprawiają wrażenia zagwizdowia zabitego dechami. Wręcz przeciwnie, wszędzie coś się buduje lub pachnie nowością. Takie małe skanseny pośród niczego. Na dobrą sprawę, kto wie, być może i całkowicie samowystarczalne. Takie małe państwa w państwie. Podczas, gdy ja jechałam już dosłownie na rzęsach, nocne życie na rondach przy ekspresówkach dopiero się rozkręcało. Wakacyjne miłości kręciły się w kółko w wypasionych brykach. Znowu wróciła natrętna myśl, że marzyła mi się czerwona karoseria. Byłam już tak zmęczona, że gotowa byłabym przysiądz, że Golfik czytał w moich myślach i przemówił: "No właśnie, Kobieto! Obiecałaś mi wizytę u lakiernika, a tu ciągle tylko mechanik, wulkanizator, od święta blacharz. Obiecanki cacanki." Jedno jest pewne, nerwy to ja mam z żelaza i cierpliwość anielską. Mój dzielny, niezmordowany i niezawodny partner perpetum mobile Herr Golf. "Tylko nie za Niemca" już dawno i nieprawda. To właśnie dzięki niemu baba może tam, gdzie diabeł już nie może. Miała być spokojna emeryturka z grzeczną dziewczynką za kierownicą (ach te pozory!), a jest jedna wielka przygoda z szaloną emerytką w kwiecie wieku (100% kobiety z przeszłości), czyli nieskończone przeżywanie n-tej młodości, z której Golfik cieszy się chyba najbardziej, jak już zatoczy bezpiecznie kolejne kółeczko. Chylę czoła, ślę ukłony i czołgam się u Twoich opon już szósty rok! Jesteś wielki! Nie martw się. Tak łatwo Cię nie oddam. Jak Ci kiedyś na więcej nie pozwolą, mam dla nas plan na kolejne 100 lat. Zawsze marzyłam o szklarni, ogrodzie zimowym. Takiego szklanego ogrodu na kółkach nie ma chyba jeszcze nikt. No i Cię w końcu pomaluję, tak jak obiecałam. W kwiatki :P P.S. Niech mi jeszcze ktoś spróbuje raz zasugerować, że powinnam sobie znaleźć sponsora... No przecież oto sponsor najlepszych chwil w moim życiu w ciągu ostatnich 6 lat! Zawsze wszędzie tam, gdzie ja, nigdy mnie nie zawiódł, mimo wichrów i burz i wszelkich typów spod ciemnej gwiazdy, którym również życzę: miłego dnia!
0 Comments
Byłam dzieckiem niezwykle pewnym siebie, ruchliwym i tryskającym entuzjazmem. Niestety Panie od rytmiki były innego zdania co do mojej koordynacji ruchowej ku mojemu wielkiemu ubolewaniu. WF-iści również ściągali mnie raczej w dół, zaszczepiając we mnie na długo i skutecznie niechęć do jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Przylgnęła do mnie na lata etykietka dziecka specjalnej troski. Prawie, a bym uwierzyła. Gdy teraz słucham niektórych ludzi wmawiających dzieciom, że są takie lub siakie, nie mają talentu, nie mają predyspozycji, cierpią na taką albo inną chorobę, a potem te dzieci wtórujące tym ludziom, usprawiedliwiające każdy swój ruch lub raczej bezruch domniemaną przypadłością, to wydaje mi się to strasznie smutne, jak się ludziom przycina zawczasu skrzydła i opóźnia w duchowym rozwoju. Ponoć Einstein powiedział kiedyś: wszyscy wiedzieli, że tego się nie da zrobić, a znalazł się jeden, który tego nie wiedział i to po prostu zrobił. POKONAĆ OGRANICZENIA Ja na szczęście po latach postanowiłam odrzucić to wieloletnie negatywne systemowe programowanie i konsekwentnie nadrabiałam z powodzeniem co raz to odważniejsze sportowe ambicje już na własną rękę w kompletnym oderwaniu od potrzeby szukania dla tych ambicji jakiegokolwiek społecznego uznania czy uzasadnienia. Po prostu dla samego doświadczania, które jest dla mnie wciąż sprawą kluczową, bez czego nie odważyłabym się wyrażać swojego zdania na jakikolwiek temat. Jazda konna, pływanie, żeglarstwo środlądowe, morskie, narty, bieganie, capoeira, kajaki, nurkowanie, jujitsu, a nawet skok na spadochronie. Musiałam spróbować wszystkiego. Byle nie było zespołowe i w grę nie wchodziła znienawidzona przeze mnie rywalizacja. Chodziło mi przede wszystkim o pokonywanie swoich własnych ograniczeń. Teraz nawet jeśli nigdy nie próbowałam, jestem gotowa zawierzyć w to, że dana dyscyplina jest dla kogoś spełnieniem marzeń. Ba! będę musiała to sprawdzić osobiście. BYWAM CYGANKĄ Na studiach z kolei koleżanki mówiły mi, że już prawie uwierzyły, że prawdziwych cyganów już nie ma. Ja zaprzeczałam temu przekonaniu całą swoją osobą, gdy tylko schodziłam do studenckiego klubu na jakąś potańcówkę. Być może minęłam się z powołaniem, bo wprost uwielbiałam się przebierać i zawsze zaskakiwałam otoczenie wciąż nowymi, nietypowymi kreacjami. Studia w Łodzi to był chyba taki ostatni raz, kiedy oddawałam się nieskrępowanie tanecznej pasji. Lubiłam tańczyć. Nadal lubię, choć oddaję się już tej czynności tylko spontanicznie w zaciszu własnych czterech ścian. Zastanawia mnie to, z czego wynika ta moja obecna niechęć do tańca w miejscach publicznych. Być może z tego, że taniec jak by nie patrzyć to sposób na autoekspresję, wyrażanie uczuć, emocji, a ja niechętnie dzielę się nimi z ludźmi, gdy nie mam pewności, że ich towarzystwo jest godne zaufania. Zawsze twierdzę, że ten typ tak ma, że nie ma bezpieczników, chłonie energię ze świata i ludzi, jak gąbka. Niestety zarówno tę pozytywną, jak i negatywną. Bilans bywa niestety czasami nieciekawy, a i trzeba znaleźć jakąś równowagę, oddać przede wszystkim to, co negatywne, więc aby to równoważyć, ograniczam nieraz do skrajności wyrażanie swoich emocji, by nikomu krzywdy nie zrobić i nie zostać z pustymi rękami. NIEPOKÓJ Studia na łódzkiej filmówce, mimo że jednocześnie dzielone pomiędzy studia zaoczne w Warszawie, to był najlepszy, niezwykle dynamiczny okres w moim życiu. Okres, w którym byłam w ciągłym ruchu i drodze. Ta skłonność do cygańskiego trybu życia chyba pozostała mi po dziś dzień. Z perspektywy czasu zastanawiałam się, co mnie napędzało w tym burzliwym okresie. Dzisiaj nie mam już wątpliwości, że był to właśnie wrodzony niepokój. Ta intensywność w naturalny sposób równoważyła wewnętrzny niepokój, który rozsadzał mnie na tym świecie odkąd tylko przejrzałam pierwszy raz na oczy. Na nic zdało się wmawianie mi, że jestem bezproblemowym dzieckiem. Był to w gruncie rzeczy jednokierunkowy zabieg łagodzący przede wszystkim dla strony łagodzącej. Ja wciąż pozostawałam utajenie problemowa, nadal jestem i chyba zawsze będę. Już dawno pogodziłam się z tym, że ten niepokój jest czymś dla mnie organicznym. Czymś, co mnie napędza, choć z drugiej strony stanowi jednocześnie niewidzialną barierę w relacjach międzyludzkich. Mimo zaangażowania, trudu i ogromnej pracy, jaką zawsze wkładam w dostosowanie się do świata ludzi, zawsze spotykam się z zarzutem, że nie jestem wystarczająco "in". I w istocie niechętnie wyrażam swoje emocje, bo i też nie wiem, po co je wyrażać, jeżeli są negatywne. Żeby przekuć je w coś pozytywnego, trzeba wiedzieć, jak to zrobić. Trzeba mieć tę pewność, że zrobi się to dobrze. Jeżeli choć raz ktoś na Tobie eksperymentował, dobrze wiesz, o co mi chodzi. KHATOON ZNACZY LADY Gdy pewnego kolejnego zwykłego dnia z uwagi na znajomość języka zostałam poproszona o asystę przy powitaniu anglojęzycznych gości, nic nie zapowiadało, że mój plan na najbliższe dni ulegnie zmianom. A jednak, gdy znowu zobaczyłam uśmiechniętą twarz Khatoon, gdy dosiadła się do mnie w kawiarni, zaczęłyśmy rozmawiać, całą swoją osobą wzbudziła we mnie tak pozytywne emocje, że odczułam naturalną dla siebie potrzebę poznania jej lepiej. Całą sobą wyrażała zaproszenie do wspólnego przeżywania. W ten weekend miała wystąpić w roli głównej w spektaklu "Kimia". Jak lepiej poznać człowieka niż poprzez to, czym się zajmuje? Nie miałam wątpliwości, że mam do czynienia z osobą, która jest silną osobowością. Silną kobiecą osobowością. Świadomą w stu procentach swojego potencjału ludzkiego, kobiecego i artystycznego. Już samo znaczenie jej imienia mówiło samo za siebie. Khatoon znaczy 'lady'. Dama. Kobieta. Wiedząca, czego chce i, czego mogą wymagać od niej inni. Potrafiąca stawiać jasne granice. Takie wnioski wyciągnęłam z wymiany doświadczeń, jaką poczyniłyśmy podczas naszej krótkiej rozmowy w kawiarni, a moje domysły potwierdziło również bezpośrednie doświadczenie, gdy zobaczyłam Khatoon w akcji występującą przed liczną publicznością. KIMIA Ile samokontroli, ale co ważniejsze świadomości własnego ciała trzeba mieć, aby tak wirować wokół własnej osi na tej wąskiej przestrzeni przez 20 minut przed tłumem ludzi. Momentami odnosiłam wręcz wrażenie, że ten taniec zahacza o próg bólu. Choć z trudem można było dostrzec twarz tancerki, jakoś podświadomie tak to właśnie odbierałam. Byłabym gotowa zaryzykować, że właśnie byłam świadkiem tego, jak ktoś przechodzi samego siebie. Aktu medytacji? To nie był już tylko taniec, ale rodzaj duchowego doświadczenia, swoistego katharsis, które mi osobiście zaczęło się pod koniec mocno udzielać emocjonalnie. Khatoon wiedziała, że będę na przedstawieniu i nawet przez chwilę widziałyśmy się przed widowiskiem w kuluarach, zaskoczyła mnie swoim spokojem i rozluźnieniem, a po występie ośmieliłam się jednak zrobić sobie z nią wspólne zdjęcie, na którym obie wyszłyśmy nie do końca tak, jak byśmy pewnie tego chciały. Ostatecznie doszłam jednak do wniosku, że najważniejsza jest dobra energia, nawet jeżeli podszyta jest jakimś wysiłkiem i nerwowością. Ona sama wyznała potem, że nie wie, dlaczego tak się wtedy uśmiechała. Być może był to jeden z tych nerwowych uśmiechów, gdy człowiek się uśmiecha, choć właściwie nie ma na to siły lub ochoty, wymagają tego jednak okoliczności, i po prostu chcemy roztaczać wokół siebie pozytywną aurę. Odniosłam wrażenie, że jest po prostu zmęczona, co wcale by mnie nie zdziwiło, i jakby nie wymagał tego savoir-vivre pewnie wolałaby uniknąć wszystkich tych rozmów i zdjęć i po prostu wyciszyć w samotności. WARSZTATY TAŃCA (I) DUSZY Niedosyt autentycznego kontaktu skłonił mnie jednak do rozważenia udziału w warsztatach tańca, które Khatoon miała prowadzić następnego dnia. Nie był to dla mnie dobry dzień. Byłam mocno podminowana i spięta, ostatkiem sił próbowałam jeszcze ratować ten dzień, rzucając się w wir różnych działań, by zagłuszyć nieciekawe myśli, generalnie miałam już dość kontaktów ze światem i ludźmi, odczuwałam potrzebę wyciszenia, jakiś emocjonalny deficyt, choć być może to właśnie sprawiło, że zdecydowałam się jednak na ostatnią chwilę napisać do Khatoon z pytaniem o możliwość udziału w warsztatach. I to właśnie te warsztaty była dla mnie największym objawieniem. Choć były to warsztaty przede wszystkim taneczne, dla mnie osobiście były czymś więcej. Być może zastosowanie miała tutaj ponownie zasada, że widzimy, to co chcemy zobaczyć. Dla mnie więc był to warsztat mający więcej wspólnego z rozwojem osobistym lub duchowym. LEAVE IT ALL BEHIND Na początek Khatoon poprosiła nas o to, abyśmy spróbowali zapomnieć o całym świecie, odrzucili wszelkie troski, zapomnieli o wszystkich problemach, które są naszym udziałem, zostawili je za drzwiami. Abyśmy skupili się w stu porocentach na tym, co tu i teraz. To odrzucenie siebie, swoich egoistycznych pobudek, namiętności jest zresztą kluczowym elementem tańca sufickiego. Mi przyszło to niestety z ogromnym trudem. Zbyt wiele dzieje się ostatnio w moim życiu nieraz sprzecznego ze sobą emocjonalnie i energetycznie. Codziennie toczy się we mnie taka osobliwa walka dobra ze złem. Udział w warsztatach był na swój sposób kolejną i ostatnią tego dnia rozpaczliwą próbą pochylenia się w kierunku złotego środka i na swój sposób otworzył mi oczy na wiele spraw przede wszystkim duchowo. INSECURE padło z ust jednej z uczestniczek warsztatu, nie bez bezwarunkowego odruchu wzruszenia w oczach, na prośbę Khatoon, aby każdy zastanowił się nad jakąś swoją słabością lub negatywną cechą charakteru, której chciałby się wyzbyć. Towarzyszyło temu ćwiczenie ruchowe, które wykonywaliśmy wszyscy wspólnie, aby wesprzeć w tym celu osobę próbującą oczyścić się z negatywnej energii. Powolny ruch dłońmi od stóp wzdłuż ciała ku głowie, a następnie odrzucenie zebranej energii od siebie w symbolicznym przygwożdżeniu dłońmi w jednym punkcie na ziemi na tej samej zasadzie, na jakiej próbuje się rozłożyć na łopatki przeciwnika. FOCUS ON ONE (FINGER) Taniec suficki to specyficzny rodzaj tańca, którego sednem jest w najprostszym tłumaczeniu obracanie się w koło wokół własnej osi. Kryje się za tym jednak szczególna filozofia, której głównym celem jest dążenie do doskonałości poprzez odrzucenie siebie, własnego ego, swoich namiętności, poprzez skupienie na muzyce, oddanie myślami Bogu, odnalezienia w sobie centrum kosmosu. Taniec suficki w głębszym znaczeniu symbolicznym nawiązuje zresztą do kultu słońca wokół którego krążą planety. Obracanie się wokół własnej osi tylko na pozór wydaje się czymś prostym. Kto raz podejmie spontaniczną próbę, szybko zorientuje się, że bardzo łatwo o zawrót głowy. Przy szybszym obracaniu o upadek, czego sama doświadczyłam podczas warsztatów. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Już nieraz doświadczyłam upadków zarówno fizycznych, jak i duchowych. Można powiedzieć, że osiągnęłam wręcz pewien stopień ambiwalencji. Zahartowałam się do tego stopnia, że nawet nieraz bolesne upadki z konia czy na schodach przyjmowałam ze stoickim spokojem. Wstawałam, otrzepywałam się, czasem nawet z uśmiechem na twarzy i szłam, jechałam dalej, zakładając z góry, że upadki są naturalną i nieuniknioną koleją rzeczy i życia. Dopiero Khatoon uświadomiła mi, że nie ma przypadkowych upadków, że utrata równowagi fizycznej czy duchowej wynika z zaniedbania jednej z podstawowych zasad, a mianowicie skupienia na jednym punkcie, celu, czynności. Upadek jest konsekwencją rozproszenia, wewnętrznego rozdarcia, rozkojarzenia. W przypadku wirującego tańca sufickiego kluczowe jest skupienie uwagi na jednym palcu, palcu prawej dłoni, którą tancerze suficcy trzymają w symbolicznym geście uniesienia ku niebu, ku Bogu, łączności z nim i otwartości na przyjęcie boskiej łaski. Lewą z kolei skierowaną ku dołowi, ku ziemii, ku człowiekowi dzielą się bożą łaską z tymi, którzy są świadkami tanecznego rytuału. Gdy weźmie się sobie do serca tę zasadę, można obracać się w sposób na pozór niekontrolowany. Wystarczy znaleźć sobie jeden, nawet ruchomy punkt odniesienia w przestrzeni. Może nim być nawet drugi wirujący w tańcu człowiek. Tak zresztą mogliśmy sobie parami razem wielokrotnie powirować w sposób mniej lub bardziej oczywisty. Wystarczyło skupić swoją uwagę na uśmiechniętej twarzy naszego partnera. Wówczas niestraszne stawały się już żadne obroty. REVOLVING AROUND THE HEART Taniec suficki to jednak nie tylko wirowanie dla wirowania, sztuka dla sztuki, ale również sposób na wyrażenie ciałem o wiele głębszych treści. Dosłowne, jednoznaczne i oczywiste wirowanie może, ale nie musi być tego kluczowym elementem. Jak już wiecie, wirować można też w sposób pozornie niekontrolowany, jeżeli tylko jest się w stanie znaleźć sobie jakiś konkretny punkt odniesienia lub wyobrazić sobie obecność jakiejś boskiej siły, jakiegoś boskiego elementu poza nami. Takie ćwiczenie ruchowe ze skupioną w dłoniach wiązką energii na wzór tai chi dowolnie prowadzoną dłońmi po i wokół ciała również zresztą przeprowadziliśmy na tych warsztatach. W trakcie warsztatów każdemu uczestnikowi zostało w pewnym momencie rzucone wyzwanie wyrażenia poprzez spontaniczną choreografię krótkiego przesłania zapisanego na jednej z kart wylosowanych z osobliwej talii. Odwagi wymagało wyjście na środek koła, wokół którego usiedli zgromadzeni uczestnicy i wyrażenia poprzez ruch i mowę ciała recytowanych i powtarzanych z namaszczeniem przez wybraną osobę słów zapisanych na karcie. Ich treść nie sugerowała konkretnych czynności do wykonania, ale wymagała refleksji nad nieraz egzystencjalnym przesłaniem. Mi w udziale przypadła karta o następującej treści: Why are you knocking at every door? Go, knock at the door of your own heart. Only from the heart you can touch the sky. Dlaczego pukasz do każdych drzwi? Idź i zapukaj do wrót własnego serca. Tylko podążając za głosem serca, możesz sięgnąć nieba. WHERE IS MY HEART?
Dziwnym zbiegiem okoliczności, choć być może uległam po prostu autoprojekcji i treść którejkolwiek z pozostałych kart, gdyby tylko przypadła mi w udziale, mogłaby wydać mi się równie wymowna, ten typ tak już ma, że odnosi wszystko do siebie, czułam się w istocie tak, jakby przemówiła do mnie przewrotnie jakaś siła wyższa, jakby to nie był przypadek, że ta karta przypadła akurat mi w udziale. Jej treść zadziwiająco trafnie odnosiła się do momentu, w którym akurat znajdowałam się teraz w swoim życiu. Długo się w sobie zbierałam, aby odpowiedzieć na zaproszenie, które Khatoon kierowała do uczestników po każdym kolejnym występie. Jakaś część mnie wychodziła wprost z siebie gotowa zapomnieć się kompletnie w tańcu, hamowała ją i ściągała jednak jakaś niewiadoma siła reszty mojego jestestwa. Khatoon wystarczyło zresztą jedno dotknięcie mojej wyciągniętej ręki, aby stwierdzić, że jestem bardzo spięta. I ja zdawałam sobie z tego doskonale sprawę. To fizyczne napięcie nie umykało niczyjej uwadze niezależnie od tego, jakiej aktywności ruchowej bym się podejmowała. To rodzaj bezwarunkowego i permanentnego napięcia. Dla obserwatora z zewnątrz jest oczywiste, że moje ciało jest skrajnie skrępowane i wymaga znaczącego rozluźnienia. Niektóre osoby ewidentnie były już zaawansowane i na tyle świadome własnego ciała i możliwości ekspresji, że nie bały się nawet wychodzić poza zamknięte koło. Ostatecznie nie zdecydowałam się spróbować. Udział w warsztacie był już dla mnie i tak sukcesem samym w sobie. Opanowałam emocje, przyjechałam, uczestniczyłam. Wymagało to ode mnie dużego wysiłku i być może paradoksalnie ten cały trud włożony w opanowanie wszystkich tych emocji był faktycznym powodem mojego poczucia fizycznego osłabienia i wycieńczenia i zniweczył możliwość pełnego przeżywania. Nie mam wątpliwości, że powinnam bezwarunkowo odrzucić to, co mnie tego dnia spotkało złego, przestać przede wszystkim to zło usprawiedliwiać, i skupić się tylko na tym, co dobre. Wciąż te słowa z karty wracają do mnie, rozbrzmiewają we mnie retorycznie w momentach typowego dla mnie zawieszenia w drodze pomiędzy równoległymi wymiarami, w których obecnie funkcjonuję, i zastanawiam się, jak wyraziłabym je ruchem. Być może przy następnej okazji zdobędę się na odwagę, aby wstać i na chwilę się zapomnieć. Życie człowieka to doprawdy magiczny splot zbiegów okoliczności. Gdy ten splot zaczyna się komplikować, myślisz o powrocie do starych sprawdzonych sposobów, czegoś pewnego, czego możesz się uczepić choćby na chwilę, takiej ostatniej deski ratunku. Zazwyczaj dzieje się to, o ironio losu! w wigilię kolejnej rewolucji w Twoim życiu.
I tak oto pewnego poranka pomyślałam sobie o koniach. O bardzo konkretnych koniach, bo o koniach ze Stowarzyszenia Jeździeckiego “Szarża” w Popówku pod Warszawą. To tam zaczęłam drugi rozdział swojej końskiej przygody. To doświadczenie całkowicie zmieniło mój sposób myślenia o koniach do tego stopnia, że gdy teraz pomyślałam o powrocie, wcale nie marzyło mi się usiąść w siodle i skakać przez kolejne przeszkody, kiedyś by mi to wystarczyło, dzisiaj satysfkacja byłaby raczej krótkotrwała i połowiczna, dzisiaj potrzebuję przede wszystkim kontaktu z tymi pięknymi i mądrymi stworzeniami. Do koni pierwotnie przyciągnęła mnie ich siła po to, bym teraz najbardziej ceniła sobie w nich ich łagodność. Koń, milczący i majestatyczny, stał się dla mnie uosobieniem krainy łagodności. Kolejnym duchowym domem, w którym dostrzegłam światełko w tunelu, schronienie od życiowych wichrów i burz. I oto następuje rewolucja! Jak każda niekontrolowana i niepożądana zmiana w życiu wybija z rytmu, wymusza jeszcze mocniej zacisnąć pasa i działać, choć sam już nie wiesz, czy stać Cię jeszcze na coś więcej i zaczyna Cię to przerażać. Położyć się i umrzeć? Nie, dziękuję, nie wiem, czy stać mnie na kolejne umieranie, uciekam. Czas zmienić kurs o 180 stopni. Po miesiącach nieobecności wracasz do żywych, odnawiasz kontakty, sprawdzasz, co słychać tu i tam i nagle trafiasz na informację o tym, że zaprzyjaźnione stowarzyszenie, które planowałeś odwiedzić, poszukuje wolontariuszy do pomocy przy zajęciach z hipoterapii dla niepełnosprawnych dzieci. Myślisz sobie: to nie może być przypadek. Oczywiście zgłaszasz się na ochotnika do wszystkiego. Jakim zdziwieniem jest dla Ciebie tak miły odzew. Po tak długiej nieobecności spodziewałbyś się raczej, że nikt Cię już nawet nie będzie pamiętał. Wreszcie czujesz się potrzebny. Jest sobota. Kolejny dzień, który mimo Twoich usilnych starań, nie jest usłany tylko różami. Przytłacza Cię to, najchętniej nigdzie byś już nie wychodził, żeby nie ryzykować marnotrawienia nadwątlonych sił zderzeniem z kolejnymi przypadkami braku empatii. Kolana się uginają, głowa pęka od przemyśleń, ale zgodnie z umową stawiasz się na miejscu gotowy przenosić góry, aby przede wszystkim móc zasnąć ze spokojnym sumieniem, że zrobiłeś dzisiaj coś dobrego na tym świecie, że popchnąłeś go w dobrą stronę, może pociągnie Cię za sobą. Nie liczysz już nawet na to, że ktoś to doceni. Już nawet Ci na tym nie zależy. Nie masz już siły niczego nikomu udowadniać. Twoje pojawienie się spotyka się jednak z uśmiechami prawie ulgi, że jesteś, że chcesz działać, masz aparat, zrób kilka zdjęć. Czujesz się potrzebny. Mało tego, cały czas zmieniasz role. Asekurujesz płynącą w rękach autystyczną dziewczynkę, szybko orientujesz się, że aby nawiązać z nią kontakt, będziesz musiał obyć się bez słów i przestawić na zupełnie inną nieznaną Ci jeszcze formę komuniakcji, po chwili dla odmiany prowadzisz konia pod kolejnym dzieckiem, odganiając gzy i komary, starając się zapewnić zwierzęciu maksymalny spokój, a jeźdźcowi komfort, kolejna pacjentka zaczyna prowadzić z Tobą rozmowę na zaskakująco wysokim poziomie intelektualnym, słuchasz jej, dzielisz się swoją wiedzą, zachęcasz do pochwalenia się swoimi umiejętnościami. Już sam nie wiesz, kto kogo prowadzi. Kto tu jest dzieckiem, pacjentem. Aż trudno Ci w to uwierzyć, że zaczynasz się sam z siebie do siebie samego i wszystkich uśmiechać, a przecież jeszcze kilka godzin temu ledwo zmusiłeś się do tego, żeby wsiąść na rower i wyjechać z domu. Gdy pomyślisz teraz, że zadzwoniłeś do znajomego, aby przeprosić, że nie spotkasz się z nim dzisiaj, bo jesteś na hipoterapii i wiesz, że znając Twoją sytuację równie dobrze mógł pomyśleć, że to Ty jesteś pacjentem, to absolutnie nie masz wątpliwości, że faktycznie Ty również byłeś pacjentem! choć jeszcze kilka godzin temu w ogóle nie dopuściłbyś do siebie takiej myśli. Przecież masz cały świat do zbawienia! Jak wyobrażasz sobie kierowanie tak skomplikowanym przedsięwzięciem z pozycji pacjenta?! Otóż jest to jak najbardziej możliwe, bo nikt z nas nie jest doskonały i chyba na tym świecie wszyscy jesteśmy w pierwszej kolejności pacjentami, którzy czasami odkrywają w sobie powołanie i stają się lekarzami, jeżeli tylko znajdą się we właściwym miejscu i czasie. Dzisiaj przez chwilę i ja tak się właśnie czułam! Zajęcia z hipoterapii dla dzieci niepełnosprawnych organizowane są przez Stowarzyszenie Jeździeckie "Szarża" z Popówka pod Warszawą. Obecnie Stowarzyszenie stara się o pozyskanie środków na organizację kolejnych sesji. Ty również możesz pomóc. Wystarczy, że (z)robisz zakupy w Tesco i weźmiesz udział w akcji Tesco "Decydujesz, pomagamy", a w głosowaniu, które trwa od 17 czerwca do 14 lipca - za jeden paragon za zakupy w wybranych sklepach Tesco (sprawdź tutaj) otrzymasz jeden żeton, uprawniający do głosowania na Twoim zdaniem najciekawszy i najpotrzebniejszy projekt - zagłosujesz na Szarżę i jej projekt "Hipoterapia i integracja społeczna dla osób niepełnosprawnych"! A tak w ogóle to zapraszam na wolontariat! To naprawdę wspaniałe doświadczenie, po którym zaczniesz zupełnie inaczej patrzeć na wiele spraw. [ENG] Hi, I am Away on Hippotheraphy The life of a man could as well be compared to a magical wheels within wheels. When it gets complicated, you begin to think of going back to old good solutions, something you can take for granted and hang on to it at least for a while, a sort of last resort. Irony of fate, it usually happens on the eve of another great revolution in your life. And so one morning I thought about horses. Very special horses. The horses from the horse riding association SJ “Szarża” Stowarzyszenie Jeździeckie “Szarża” in Popówek near Warsaw. It was there where I began another chapter in my horse riding adventure. This experience has changed my whole way of thinking about horses to such an extent that when I thought about coming back there now, it was not about sitting in the saddle and jumping over yet more obstacles, once it would have been enough for me, today it would bring me just short-term and partial satisfaction, today all I need is in the first place contact with these beautiful and clever beings. Initially I was driven by their strength only to discover that it is actually their serenity that soothes my soul. The horse, silent and majestic, appeared as the personification of the promised land to me. Another soul's home, a light at the end of the tunnel, shelter from all the life's storms and thunders. And here comes the revolution! Like all uncontrolled and undesired changes in life it demands to tighten the belt even more and take action, though you are no longer sure if you are up for more challenges and it begins to scare you. Lie down and die? No, thank you, I don't think that I can afford to die one more time, I've got to go. It is high time to change the course by 180 degrees. After months of absence, you come back to the living, say hello to people, check what is going on here and there and suddenly you come across the information that a befriended horse-riding association you wanted to visit looks for volunteers to assist in hippotheraphy for disabled children. It just cannot be a coincidence. Of course you volunteer. You are surprised with such a warm welcome. After such a long break you would rather expect nobody even remembers who you are. Finally you feel needed. Today is Saturday. Another day, which, despite all your good will, is not a bed of roses. It overwhelms you, you would rather stay in, so not to risk wasting your weakened forces against more instances of lack of empathy. The knees bend, the head breaks from thinking, but you turn up as promised ready to move the mountains, above all to be able to fall asleep with a peaceful conscience, that you did something good today for this world, that you pushed it in the right direction, maybe it will carry you along. You do not even expect anyone to appreciate it. You no longer care about it. You no longer feel like proving anything to anyone anymore. Your presence, however, meets with smiles of almost relief that you are in, ready to help, have a camera, take a few photos. You feel like being in the right place. You change roles all the time. You assist an autistic girl so limp that she almost floats in your hands, you quickly realize that in order to reach contact with her you will have to do without words and switch to a completely different form of communication. After a while, for a change, you lead a horse under another child, flicking off horseflies and mosquitoes, trying to provide the horse and the rider with maximum peace and comfort, another patient begins to converse with you at a surprisingly high intellectual level, you listen to her, exchange knowledge, encourage her to show off her skills. You no longer know who is leading who. Who is the child, the patient here. You find it hard to believe that you start to smile to yourself and to everybody around, and yet a few hours ago you barely forced yourself to get on your bike to come here. When you recall now that you called a friend to apologize for cancelling the meeting with him today because you are on hippotherapy and you realize that knowing your situation he might as well have thought that it is you who is the patient, you absolutely have no doubt that you actually also were a patient! though you would not even dare to think so a few hours ago. After all, you have the whole world to save! How do you imagine managing such a complicated enterprise from the position of a patient?! Well, it is possible indeed, because nobody is perfect and probably in this world we are all patients in the first place, who sometimes discover a calling to become doctors if they only find themselves in the right place at the right time. Today for a moment I also felt like that! Hippotherapy for children with disabilities is organized by the horse-riding association Stowarzyszenie Jeździeckie SJ "Szarża" from Popówek near Warsaw. Currently, the Association is trying to obtain funds for the organization of more sessions. You can help too. All you need to do is do shopping in one of the chosen Tesco shops and take part in the Tesco program "Decydujesz, pomagamy" (“You decide, We help”) by exchanging your receipt for a token and putting in the right urn from June 17 to July 14. Let me welcome you to vote for “Szarża” and the project "Hippotherapy and social integration for people with disabilities"! I do also invite you to become a volunteer! It is really a great experience, which can change your way of thinking about life. No cóż. U mnie ostatnio jak w kalejdoskopie. W prawdzie po trzech latach pracy w sklepie ogrodniczym usłyszałam, że nie mam ręki do roślin, ale przynajmniej przypadkowy obcy człowiek z ulicy pochwalił pomysł na alejki parkowe w ogrodzie i wykorzystanie naturalnych zasobów w postaci przetwarzania, jak je niektórzy nazywają, przekleństwa tego leśnego terenu, to znaczy liści, i był zdziwiony, kiedy powiedziałam mu, że to mój pomysł, ba! że to ja to wszystko wykonałam i to ja o to dbam. O dziwo, wcale nie podważał sensowności sposobu, ani jakości wykonania. Bardzo mu się spodobał fakt, że zdałam się w całości na naturalne zasoby terenu. Byłam mile zaskoczona, bo z początku wszyscy patrzyli na mnie z pobłażaniem jak na wariatkę, po co, na co, dlaczego, no i że oczywiście nic z tego nie będzie... Prawie zaczęłam już w to wierzyć, że to wszystko zawracanie Wisły kijem, choć wcale nie zaprzestałam dalszych syzyfowych działań. Doszłam do wniosku, że w sumie to nie wiadomo, czy w ogóle jestem pożądanym gościem na tym świecie, niespecjalnie się podobno do czegokolwiek nadaje, wszyscy wiecznie niezadowoleni, to marnowanie czasu na stworzenie oazy na pustyni, swoista walka z wiatrakami świetnie wpisuje się w bezsens mojej egzystencji. Skoro coś się jednak ożywiło po roku działań, to za rok będzie tego zielonego życia pewnie jeszcze więcej. Być może nie bez znaczenia jest fakt, że spotkany przeze mnie Pan mieszka w okolicy od ponad 20 lat i pamięta jeszcze czasy, kiedy teren ogrodu był kompletnie zaniedbany. Większości ludzi na próżno tłumaczę, że jeszcze 5 lat temu tutaj nie było nic. Ani jednej roślinki. Jałowa ziemia. Co mniej spostrzegawczy zrównaliby teren z ziemią, niwecząc cały mój trud. W tym roku rozbuchał się pionierski glistnik, co bardzo dobrze wróży ożywieniu liściowych wysp, a mnie zachęcił do dalszego nasadzania docelowych konkretnych roślin. Nie wszystko się przyjmuje, fakt, ale to trudny teren do uprawy i nie mam wpływu na wiele rzeczy, takich jak szkodniki, susza itd. Przy okazji poznałam kolejnego miłego sąsiada i jego czworonożną przyjaciółkę, nie wspominając już o tym, że sąsiad złożył mi propozycję podzielenia się barwinkiem, który nazbyt mu się w ogrodzie rozrósł, a u mnie z całą pewnością miałby wprost nieograniczone pole do popisu. Sąsiad oczywiście ostrzegał mnie przed nieokiełznaną naturą tej niepozornej roślinki. Cóż, ja na takie groźby zawsze odpowiadam żartobliwie: "Chciałabym to zobaczyć!" Poza tym kwitnący barwinek zawsze przypomina mi o moim ukochanym świętej pamięci sądziedzie, który na Wielkanoc zawsze przystrajał koszyczek z jajkami zabarwionymi łupinami cebuli na czerwono w gałązki kwitnącego na błękitno barwinka.
Skąd wziął się pomysł na alejki? Powód był prozaiczny: brak środków na kompleksową aranżację ogrodu, tzn. na zakup ziemii, wyrównanie terenu, sadzonki, nawadanianie i tak dalej. Punktem wyjścia było kompletne zero na koncie. Zresztą to zero jest nadal kołem napędowym kreatywnego gospodarowania terenem. Większość ludzi odpuściłaby temat. Ja jak ten karaś świetnie odnajduję się w warunkach beztlenowych, które pobudzają moją kreatywność do maksimum. Nie trzeba było długo myśleć, aby znaleźć rozwiązanie. Ktoś mi kiedyś powiedział: pieniądze leżą na ulicy, trzeba umieć je tylko zobaczyć. I tak oto stanęłam kiedyś na środku ogrodu i doznałam olśnienia. Pozornie jałowa leśna ziemia ujawniła przede mną swój największy potencjał. Okazało się nim to, co większość ludzi w pierwszej kolejności wskazałoby jako jej największą wadę. Liście. Tony liści. Dotychczas były zagrabiane i zwożone na jedną wielką górę kompostową. Zupełnie bez sensu. Chociaż jeszcze większym bezsensem jest pakowanie liści w worki i wystawianie na ulicę, aby ktoś je wywiózł. Ludzie tylko nieświadomie nabijają komuś w ten sposób kieszeń. Teraz wiem, że zgrabianie liści na jedną górę kompostową było po prostu stratą czasu i całkiem możliwe, że dodatkowo wzmocniło erozję gleby. Po co kompostować liście w jednym miejscu, skoro można je rozłożyć wyspowo na całym terenie tak, aby powoli się rozkładały i tworzyły stopniowo warstwę upragnionej żyznej ziemii, na której za jakiś czas będzie można nasadzać rośliny bez konieczności dodatkowego zwożenia ziemii. Nie wspomnę już nawet o tym, że warstwa liści zatrzymuje wilgotoność po opadach na dłużej. Niektórzy moi znajomi narzekali, że zakopywali liście i, jak je potem odkopywali, to na przykład liście bukowe tylko sczerniały, nie rozłożyły się. U mnie rozkładają się nawet liście bukowe. Aby jednak kompostowanie liści było skuteczne, nie może się to odbywać w warunkach beztlenowych pod ziemią. Zamiast czekać na mannę z nieba, postanowiłam działać. Z góry założyłam, że moją ambicją zdecydowanie nie jest nadanie terenowi charakteru jednolitego boiska futbolowego. Moda na równie przystrzyżone nudne trawniczki budzi we mnie z niewiadomych przyczyn niechęć. Być może dlatego, że jestem człowiekiem lasu, gdzie wszystko rośnie swobodnie i samo się reguluje. Nie wiem, czy wiecie, ale las jest w ogóle najdoskonalszą formacją roślinną nie tylko z uwagi na wygląd, lecz także z uwagi na wpływ na środowisko. Uznałam, że muszę jakoś ograniczyć i podzielić teren ogrodu na segmenty. Ułatwi to dalsze planowanie i pracę. W tym celu postanowiłam użyć zgromadzonych na kompoście konarów i gałęzi. W wytyczaniu alajek nie kierowałam się zachowaniem jakiejkolwiek symetryczności, ale przede wszystkim funkcjonalnością, która była do pewnego stopnia wymuszona obecnością trzech psów na terenie. Alejki musiały być dopasowane do wydeptanych przez nie ścieżek. W przeciwnym razie po prostu by je rozbiły. Tak zresztą stało się kilka razy na początku, co wiązało się z koniecznością naniesienia zmian w niektórych miejscach. Poza tym cała praca przypominała spontaniczne szkicowanie na ogromnym płótnie, które ciężko było objąć nawet w wyobraźni. Działania te stanowiły naturalne przedłużenie moich artystycznych skłonności. Miejsca ograniczone gałęziami wypełniałam liśćmi. Tak oto przy kompletnym braku środków powstała matryca przyszłego ogrodu. Choć póki co większość wysp świeci pustkami, efekt jest świetnie widoczny z ulicy. Potencjalny gość ma wrażenie obcowania z uporządkowaną i zorganizowaną przestrzenią. Nie trudno wypełnić ją oczyma wyobraźni wymarzonymi roślinami. Możnaby porównać to do kolorowanki dla dzieci. Mnie tymczasem czeka żmudna rzemieślnicza robota, bo przecież to płótno trzeba przygotować, zanim położy się na nim farbę. Podsumowując, mam nadzieję, że starczy mi życia, aby udowodnić, że mam rękę nie tylko do roślin, ale i do skutecznego i efektownego projektowania i gospodarowania przestrzenią zieloną! A że jestem z natury uparciuchem i jak postawię sobie jakiś cel, to go realizuję, choćbym miała przejść po własnym trupie, ile razy to już przeżyłam samą siebie, zgarnęłam ścierwo do kieszeni, chodź, idziemy i działamy dalej, szkoda czasu, już się ludzie ponapawali w imię cierp, a będziesz zbawiony, nikt nawet nie pamięta, że kiedykolwiek istniałaś i miałaś jakieś marzenie, to nie pozostaje mi nic innego, jak wierzyć w sukces tego projektu, choćby i to miała być jedna z ostatnich rzeczy, jakie zrobię w tym życiu. Oj, a jest tych rzeczy lista nieskończona i ciągle się wydłuża... CIĘŻKIE PIÓRO: Miałam nawet Prawdziwego Sąsiada w Kieleckim Magazynie Kulturalnym "Projektor"6/13/2019 Zapraszam do lektury kolejnego numeru Kieleckiego Magazynu Kulturalnego "Projektor". Znajdziecie w nim również kolejny tekst mojego autorstwa "Miałam nawet Prawdziwego Sąsiada". To już drugi tekst mojego autorstwa, który ukazał się na łamach magazynu. Tym razem tematem głównym jest "RETRO". Ciekawej lektury! Do ściągnięcia tutaj: http://www.zenit-admin.ogicom.pl/nowy%20uklad/projektor_nowa.html
Któż nie przeklina sobotnich kolejek w sklepach? W prawdzie niewiele w nich kupuję. Zazwyczaj stoję po jedną rzecz. Panie ekspedientki, którym zapewne zapadłam w pamięci właśnie z tego powodu, zawsze mnie pouczają, że po jedną rzecz się nie stoi, że obsługują wówczas poza kolejnością. Zawsze odpowiadam, że tylu ludzi czeka, że jakoś niezręcznie się wyhylać. Czasami wręcz żartuję, że bałabym się, żeby się na mnie gromy nie posypały - ile to już razy mi się zdarzyło, na przykład w kolejce do lekarza, choć być może polska służba zdrowia jest jakimś niechlubnym wyjątkiem w tym względzie, że nawet pacjenci kompletnie zatracają zrozumienie dla siebie nawzajem. Dzisiaj usłyszałam coś jeszcze. "Szkoda tracić dzień!" Przyznam, że nie umiałam się odnieść do tych słów. Milcząco i obojętnie wpatrywałam się w twarz ekspedientki, z której przebijała absolutna pewność, że stanie w kolejce po jedną rzecz to strata czasu. Chyba nie byłam do końca przekonana co do słuszności tego stwierdzenia. Chyba ona również była skonsternowana moją reakcją, a raczej jej brakiem. Zazwyczaj klienci są pewnie wyraźnie poirytowani oczekiwaniem. Tak sobie teraz po całej tej dzisiejszej bieganinie usiadłam wreszcie w spokoju i ciszy i zaczęłam się zastanawiać, czy w istocie szkoda mi było tracić ten dzień na stanie w kolejce po jedną rzecz. Nie będę ukrywać, nie przepadam za sobotnimi tłumami, całym tym zgiełkiem i w ogóle nie znoszę oddawać się czynnościom konsumpcyjnym. Najchętniej sama wyhodowałabym to kakao lub herbatę, zebrała i spreparowała byle tylko uniknąć udziału w całym tym korowodzie. Muszę jednak przyznać, że ten czas, który spędziłam w kolejce po tę jedną rzecz, był dla mnie również czasem totalnego zawieszenia i swoistej nieobecności. Był wręcz wybawieniem, bo na co dzień odczuwam ciągły wewnętrzny przymus działania, robienia czegoś, ciągłego ruchu, nawet jeśli nic fizycznie nie robię, to nie pozwalam sobie nawet wytchnąć umysłowo, cały czas coś rozważając, planując, zapamiętując, odtwarzając. Bez litości. I choć, gdy nagle natrafiam na ten zator, przeszkodę, siłę wyższą wyhamowującą cały mój życiowy pęd, odczuwam podenerwowanie, jego miejsce szybko zajmuje owa dla wielu nieznośna, dla mnie jakże upragniona lekkość bytu. Oto nagle nic nie mogę, to znaczy mogę, ale tylko ja o tym wiem, przynajmniej zanim nastąpi finalizacja zamiaru, z powodu którego podjęłam jakąś czynność. Mogę z czystym sumieniem nie robić przez chwilę nic, a ostatecznie i tak nikt nie będzie miał do mnie oto pretensji ani nie będzie miał do mnie żalu, że ja tracę swój czas. Dopóki nie tracą go z mojego powodu inni, dopóki ich to nic nie kosztuje, wszystko jest oczywiście w najlepszym porządku. Przypomniał mi się umierający bohater z "Piętna śmierci" Akiro Kurosawy, który postanawia wykonać przed śmiercią jedno, ostatnie zadanie, aby w ogóle nadać sens całej swojej dotychczasowej bezsensownej egzystencji. Oczywiście droga do realizacji zadania jest wiecznie komplikowana przez innych ludzi, którzy w ogóle nie widzą sensu w jakimkolwiek działaniu ani dążeniu do realizacji jakiegokolwiek zadania, po prostu nie mają tej motywacji, co główny bohater, wydaje im się, że będą żyć wiecznie, a skoro tak, to trzeba zająć czymś tę potworną wieczność, w gruncie rzeczy to niewygodna perspektywa, można ją zająć na przykład nieskończonym procesem opóźniania realizacji wszelkich zadań. W końcu trzeba nadać temu życiu jakiś sens, żeby nie zwariować. Najlepiej robić to, oddając się rutynowym, jałowym, bezowocnym czynnościom, na przykład niekończącej się papierkowej robocie. Gdyby je bowiem zrealizowani, jakiż sens miałaby w ogóle ich egzystencja i w ogóle cały ten system. I oto starania bohatera są po raz wtóry odrzucone, jego asystent jest oburzony takim traktowaniem i pyta bohatera, czy zamierza dalej na to pozwalać. Bohater odpowiada znużony: "Nie mam czasu, aby się denerwować" i odchodzi. Myślę, że powinniśmy wszyscy wziąć sobie do serca te słowa i zawsze je sobie powtarzać w chwilach, gdy mierzymy się z życiowymi przeszkodami. Gdybym mogła teraz coś odpowiedzieć tamtej ekspedientce, gdybym mogła pozwolić sobie na rozbrajającą, a jakże niewygodną i niemodną w dzisiejszych czasach szczerość, no bo przecież jakim prawem mielibyśmy stawiać innych w tak niezręcznej sytuacji, tak naprawdę sytuacji, która wybudziłaby ich samych z letargu codziennej egzystencji, w którym tkwią, by nie zwariować, odpowiedziałabym jej, że ja nie mam czasu i właśnie dlatego chętnie stałam w tej kolejce po tę jedną rzecz. Mogłam tracić coś, czego w istocie już nie mam, a czego tak bardzo mi żal. I choć wielu ludzi powtarza mi podobnie jak powtarzano bohaterowi, że nic z tego nie będzie, że żyję fikcją, już samo dążenie do realizacji jakiegoś zamiaru i obserwowanie choćby i nikłych postępów, choćby i w istocie miało się nie dożyć spełnienia marzenia, ma większy sens niż trwanie tak, aby czasami nie zaistnieć, aby czasami nie przeszkodzić komuś w jego własnej inercji. Gdyby to miał być mój ostatni dzień, chyba chciałabym to powtórzyć, całe to stanie w tej kolejce po tę jedną rzecz, powiedzieć to, co w istocie czuję i myślę, i co być może jest dla mnie największym olśnieniem dzisiejszego wieczoru, jakkolwiek w sumie jednocześnie przykrą refleksją na temat mojej obecnej egzystencji - może wzięłabym dwie lub więcej rzeczy. Wzięłabym wszystko to, na co miałabym ochotę. Pocieszające jest to, że jeszcze wiem, co to za rzeczy. I still know tomorrow and I still have tomorrow, though you never know if you will be blessed with the knowledge of the date of your death. You can die any moment as well. In that sense leaving anything for later becomes a truly risky, loss generating business. Today is only today and it will never repeat again. Live it how you feel it. Never regret that you did something. If you did it, if you did anything at all, it is a true success. Even if it meant loss of time in somebody's eyes, it might have actually been a change you needed to move on.
Jeżeli miałabym określić jakoś swoją kondycję, powiedziałabym, że jest ze wszech miar turpistyczna. Zachwyca mnie bowiem wszystko, w szczególności to, co nie zachwyca innych, czego wolą nie dostrzegać, a co zwykli szufladkować, kierując się bliżej nieokreślonymi standardami, jako brzydotę, zniszczenie, przemijanie, starzenie się, rozkład. Jednocześnie oddzielając i odbijając się od nich, by pysznie uwznioślić z pewnoscią we własnych oczach swoją własną egzystencję pod niebiosa. I jak tu się obyć bez tego całego rozkładu? Czy człowiek byłby w ogóle w stanie jeszcze dostrzegać piękno? Obawiam się, że wszystko jest kwestią skali i nawet, gdyby było tak, jak myślimy teraz, że powinno być, aby było pięknie, to gdyby taki stan rzeczy został w końcu osiągnięty, to najniższe miejsce na skali zajęłaby inna rzecz, która być w może w obecnej chwili znajduje się o wiele wyżej w hierarchii. Piękno jest więc rzeczą względną, a skoro tak, to może być wszystkim, a skoro tak to ta sama rzecz zależnie od punktu widzenia może być nawet brzydotą i pięknem jednocześnie. Być może więc człowiek wcale nie istnieje tu i teraz w całości, być może jest rozłożony w czasie - jak inaczej byłby w stanie w tej samej rzeczy dostrzec zarówno piękno, jak i brzydotę w ciągu jednego życia. Jak to możliwe, że dwoje ludzie jednocześnie widzi co innego w tym samym bycie. Być może człowiek jest raczej jak soczewka uzależniona od światła, które przepuszcza. To światło może być myślą, ideą, doświadczeniem korumpującym sposób postrzegania. Ostatecznie neutralny byt zyskać może zarówno cechy dodatnie, jak i ujemne. Ja oczywiście wolę te wartości dodatnie. I tak oto pod zrudziałym nieboskłonu szkieletem wzrasta solarnym pióropuszem i purpury łuską rycerskie życie. Ziemskie i ulotne na marne naturalne podobieństwo słońca. Trzeba jednak wpierw chcieć w ogóle ujrzeć szkielet. W ścierniska twarzy płótnie w secesyjnym cieniu rzęs skąpane w ciszy kryształowe morze. Wolę brzydotę Jest bliżej krwiobiegu Słów gdy prześwietlać Je i udręczać "Czyści" Stanisław Grochowiak Jeśli nie mogę uciec od nieszczęścia, zawsze mogę się schronić w nieszczęściu "Zawsze jest wyjście" Anna Świrszczyńska Podbiałowe łąki Szczypiorkowe pola Mrówcze poruszenie
Tłusty Czwartek bez choćby jednego pączka lub faworka, to byłaby zdecydowanie kolejna stracona okazja, aby coś samemu upiec, a mówiąc precyzyjnie usmażyć, sprawić sobie odrobinę słodkiej przyjemności i przede wszystkim mieć satysfakcję z tego, że oczywiście zrobiło się te pączki i faworki samemu. Kto nie lubi tłustego czwartku, pączków lub faworków z szeropokojętych powodów ideologicznych, zawsze może z czystym sumieniem zadowolić się samym widokiem. U mnie ta zasada często się sprawdza. Zwłaszcza jeśli przepis znacząco przecenia możliwości konsumpcyjne przeciętnego Polaka, a z jednej szklanki mąki wychodzi aż 6 pączków! Toż to prawdziwa rozpusta! Oto kilka podsłuchanych tu i tam sposobów na udane pączki i faworki. Zawsze lubiłam piec. Była to jedna z moich ulubionych zabaw, gdy byłam dzieckiem. Nieraz codziennie zaskakiwałam rodzinę coraz to nowymi wypiekami. Czy były to udane wypieki czy nie, pozostanie już chyba na zawsze tajemnicą. Faktem jest, że czerpałam z pieczenia ogromną satysfakcję i chyba było mi to jako dziecku obojętne, czy komuś smakuje czy nie. Chyba w ogóle nie przeszło mi wówczas przez głowę, że może nie smakować. To była moja misja, a degustacja była właściwie kwestią marginalną. Liczyło się wykonanie zadania. Teraz, będąc już dorosłą osobą, po licznych perturbacjach w związku z nieudanymi próbami dogodzenia całemu światu, staram się o tym pamiętać i tego właśnie trzymać. Przede wszystkim dogadzać sobie samej, zawsze pamiętać o tym, że to, co robię, jest owocem mojej ciężkiej pracy, szanować ją, szanować jedzenie, a jeżeli ktoś, z kim postanowię się podzielić tym moim ciężko zapracownym kawałkiem chleba, nie umie tego docenić, robi miny, grymasy, krytykuje, to po prostu więcej już się z nim nie dzielić. Czasem milczenie w istocie jest złotem. Zwłaszcza jeśli nie posiada się tej umiejętności, aby wczuć się w drugą osobę, zadać sobie pytanie, jak ja bym się czuł, gdyby ktoś cały mój trud zmieszał z błotem. TRADYCYJNY RYTUAŁ SUKCESU Nie ma chyba takiego wyzwania piekarskiego, którego bym się nie podjęła, choć na co dzień korzystam z prostych, sprawdzonych i oszczędnych przepisów, które przełamuje oczywiście różnymi szalonymi eksperymentami. Zazwyczaj nie używam mąki pszennej, masła, mleka, a nawet jajek. Tak, brak tych składników wcale nie wykluczona zrobienia dobrego ciasta. Tłusty czwartek zobowiązuje jednak, aby odejść nieco od rutyny, wrócić do tradycji i choć raz w roku zafundować sobie choć jednego pączka i trochę faworków. "Zafundować" znaczy w moim przypadku ni mniej ni więcej oczywiście samemu zrobić i upiec, a w przypadku pączków i faworków mówiąc precyzyjnie usmażyć. Brylowanie po cukierniach, darmowe ich promowanie, degustację wyrobów gotowych, tworzenie rankingów zostawiam innym. Ponoć ten pączek i faworek składa się zgodnie z tradycją na część całorocznego rytuału zapewniającego pomyślnosć, dobrobyt, sukces, a że ponoć wiara czyni cuda, zawsze warto spróbować dopomóc pozytywnemu myśleniu o przyszłości… a jeżeli już się człowiek tak napracował, wyszło, smakowało, no to jak tu nie mówić u sukcesie! I nie bądźcie wobec siebie zbyt krytyczni. Krytykę zostawcie innym, choć nie dajcie się zasugerować, że nie wyszło, bo komuś nie smakuje. Najważniejsze, aby to Wam smakowało. Pieczcie zawsze w pierwszej kolejności z myślą o sobie. To ma być przyjemność! Smażenie pączków i faworków nie jest wcale takie proste. Nie będę jednak zagłębiać się w szczegóły ani zachwalać Wam kolejnego oczywiście sprawdzonego przepisu na ciasto, jakich wiele. Przyznam szczerze, że moje pierwsze pączki były twarde jak kamień, co jednak nie zmieniło faktu, że zostały wszystkie zjedzone, a to z uwagi na hojne wypełnienie 100% różane domowej roboty. W tym roku postanowiłam oszczędzić na róży i bazą do mojego nadzienia było prażone jabłko z dodatkiem konfitury morelowej i malinowej. Polecam zwłaszcza malinę - świetnie dopełnia się smakowo i zapachowo z różą. Jabłko z kolei to dobra baza. Dobre nadzienie to jednak nie wszystko. W CZYM TKWI TAJEMNICA DOBREGO PĄCZKA? Myślę, że przede wszystkim w dobrym cieście drożdżowym. Pamiętam, gdy pierwszy raz przymierzałam się do zrobienia ciasta drożdżowego i zwierzyłam się ze swoich obaw córce sąsiada. Podzieliła się ona wówczas ze mną swoją tajemnicą. Otóż kluczem do ciasta drożdżowego jest jego odpowiednio długie wyrabianie - ciasto drożdżowe trzeba ugniatać, podrzucać, ubijać, aby dobrze je napowietrzyć. Jeżeli zapewnimy mu potem odpowiednie warunki (ciepło, ciepło i jeszcze raz ciepło!!!), nie ma mowy o tym, żeby nie wyrosło. Ja w tym względzie ratowałam się tym razem nagrzanym do 30 stopni piekarnikiem, chociaż wystarczy po prostu dobrze ogrzana kuchnia taka parująca jak z dziecięcych lat. Smażenie ciasta drożdżowego to kolejne wyzwanie. Oczywiście smażymy na smalcu. Smalec popadł w prawdzie w ostatnich dekadach w niełaskę, ale ostatnio znowu wraca do łask i gości coraz częściej w polskich kuchniach. W menu restauracji serwujących tradycyjną kuchnię polską smalec jest na porządku dziennym. Smalec stanowi część ludowej spuścizny polskiej kuchni. Nie ma, co ukrywać, to właśnie jemu pączki i faworki zawdzięczają swój niepowtarzalny tradycyjny smak. Ja również pozostałam w tym roku wierna tradycji i smażyłam na smalcu, choć intryguje mnie olej kokosowy i być może spróbuję właśnie nim zastąpić kiedyś smalec. Dla tych, którzy są sceptyczni wobec wszelkich tego typu zamienników, spieszę z informacją, że olej kokosowy wcale nie musi nadawać potrawom kokosowego posmaku i zapachu. Na rynku dostępne są jego wersje bezwonne, choć ja cenię sobie ten olej właśnie za jego kokosowość. W każdym razie jest to jeden z olejów najbardziej polecanych do smażenia. JAK ZAPOBIEC NASIĄKANIU CIASTA TŁUSZCZEM? Pomoże nam w tym kolejny nieodzowny element przepisów na pączki i faworki, a mianowicie spirytus. Dodajemy go do ciasta na faworki, ale również do tego na pączki. Wyłowione z tłuszczu ciastka wykładamy od razu na bibułę lub papier, ponieważ smalec bardzo szybko stygnie i tężeje. A co jeśli zabraknie nam smalcu na pączki i mamy do dyspozycji tylko ten, którego wcześniej użyliśmy do smażenia faworków, ale widać, że nabrał rumianego koloru, a więc nieco się przepalił. Normalnie byśmy go nie użyli, ale jak zdradził mi znajomy, kiedyś, gdy nie było stać na kupienie większej ilości smalcu, jego mama jeszcze ciepły (ale nie wrzący! nigdy nie zalewamy żadnego gorącego tłuszczu wodą, zacznie pryskać i może się to dla nas źle skończyć, nawet poparzeniem) smalec zalewała wodą. Po przestygnięciu i stężeniu na wierzchu unosił się oczyszczony przez wodę tłuszcz. Tłuszcz zdejmowało się i ponownie wykorzystywało, a wodę wylewało. Cała spalenizna osadzała się zwykle na dnie garnka. Oczywiście dzisiaj sklepy są dobrze wyposażone, ale gdyby jednak zabrakło Wam smalcu, zawsze macie ostatnie koło ratunkowe w postaci takiego sprytnego zabiegu. O tyle, o ile faworki wcale dużo tłuszczu nie potrzebują, wystarczy jedynie wykrajać je z odpowiednio cienko rozwłakowanego ciasta, o tyle pączki muszą w nim po prostu pływać. Wbrew pozorom smażenie pączka nie oznacza jednak, że musi on być od razu ciężki i tłusty. Zazwyczaj proces smażenia trwa zadziwiająco krótko, a dzięki spirytusowi ilość wchłoniętego tłuszczu powinna być znacząco ograniczona, a nasze pączki lekkie i delikatne. UWAGA: Niniejsze zdjęcia, jak również wszelkie inne zdjęcia znajdujące na tej stronie, są własnością prywatną. Jeżeli zamierzasz je ściągać i wykorzystywać w jakimkolwiek innym celu niż prywatny, skontaktuj się w tej sprawie poprzez formularz kontaktowy, zakładka Kontakt, lub zakup zdjęcia w pełnej rozdzielczości i bez znaków autorskich na profilu Shutterstock. Niniejsze zdjęcia nie są zdjęciami w pełnej rodzielczości.
ATTENTION: All the photos published below and on this website are private property. If you intend to use them for any other than private purpose, please contact me using contact form (section Contact), or purchase the photos in full resolution without logos on my profile on Shutterstock. "Morze drzew" Gusa van Santa generuje lawinę skojarzeń z "Boską Komedią" Dante Alighieriego, a mówiąc dokładnie z pechową pieśnią XIII traktującą o siódmym kręgu piekła - lesie samobójców. Momentalnie przed oczyma stają mi akwaforty Salvadora Dali'ego, które miałam okazję oglądać na wystawie poświęconej tej mało znanej części twórczości artysty w Suwalskim Ośrodku Kultury. Wystawa Salvador Dali Grafiki. Galeria Patio, Suwalski Ośrodek Kultury (SOK) Niedoszły samobójca Takumi Nakamura, którego bohater spotyka w lesie samobójców, nasuwa skojarzenie z Wergiluszem, przewodnikiem Dantego. Podobnie jak Wergiliusz, również on uświadamia bohaterowi, że dźwięki, które słyszy w lesie, nie są odgłosami zwierząt, ale lamentem dusz czyśćciowych. Wielokrotnie porównuje las do czyśćca, w filmie często pada łaciński odpowiednik purgatorium, czym wydaje się łagodzić tragiczny los samobójców. Nie jest to bez znaczenia, jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że w "Boskiej Komedii" Dantego dusze samobójców zsyłane są do jednego z kręgów piekielnych. Właściwie trudno mówić o jakimkolwiek potępiającym wydźwięku filmu w kontekście samobójczych wyborów. Samo porównanie samobójczych dusz do zjawiskowych storczyków, które wyrastają z martwych ciał, mówi samo za siebie. U Dantego nie brak w prawdzie politowania dla potępionych dusz, ich los wydaje się już jednak z góry przesądzony na tej samej zasadzie jak los ziarna rzuconego na nieprzychylny grunt. To życie, jasność, światłość wyłaniająca się pod postacią zjawiskowego storczyka z truchła upiornego leśnego uroczyska przywodzi mi na myśl przeświadczenie o nieuniknionym następstwie światła po ciemności, życia po śmierci, które wielokrotnie emanuje z poezji Thomasa Stearnsa Elliota: "Powiedziałem duszy mej, bądź spokojna, czekaj bez nadziei, Bo byłaby nadzieją niewłaściwych rzeczy; czekaj bez miłości, Bo byłaby miłością niewłaściwych rzeczy; jest jeszcze wiara, Ale wiara, nadzieja i miłość – wszystkie są w oczekiwaniu. Czekaj bez myśli, bo nie jesteś gotowa do myśli; Czekaj, aż ciemność stanie się światłem, a bezruch tańcem." Sam las nie jest czystym wytworem wyobraźni reżysera, ale nawiązuje do autentycznego miejsca lasu Aokigahara położonego na terenie Parku Narodowego Fudżi-Hakone-Izu u stóp Góry Fuji w Japonii, znanego również jako Morze Drzew, do którego ludzie udają się faktycznie w ostatnią podróż. Ponoć jest to drugie miejsce po moście Golden Gate najczęściej wybierane przez potencjalnych samobójców. Film zebrał jak na mój gust niesłusznie druzgocące recenzje. Być może wynika to z nieznośnej maniery krytyków do ciągłego porównywania z innymi dziełami znanych twórców, jak również do niepotrzebnych odniesień do pozafilmowego życia odtwórców głównych ról. Szczerze wątpię, aby ludzie wybierali i oglądali filmy, kierując się w tym względzie jedynie obsadą, popularnością występujących w nim autorów czy nazwiskiem reżysera, a jeżeli faktycznie tym ostatnim, to myślę, że wielu wielbicieli Gusa Van Santa będzie w szoku. Ja sama nigdy bym nie posądziła go o takie dzieło. Jest jeszcze muzyka, która zachwyca już od samego początku i świetnie oddaje klimat nieszczęsnego lasu i toczącej się w niej historii. Być może faktycznie byłoby lepiej, gdybyśmy jako widzowie nie byli wszechwiedzący, gdyby jednak reżyser zostawił nieco niedopowiedzeń, dla mnie osobiście ta realistyczna część filmu poświęcona relacji bohatera z żoną byłaby znośniejsza bez sceny wypadku karetki na skrzyżowaniu. Rozumiem intencję stopniowania niepowodzeń piętrzących się w związku bohaterów, która przyświecała reżyserowi, ale ten wypadek to było dla mnie osobiście zbyt wiele. Nie przepadam również za cukierkowymi zakończeniami - magicznym oczyszczeniem bohatera z poczucia winy, znalezieniem sensu życia, przysłowiowej arkadii. Przy tym wszystkim zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko jest jak najbardziej prawdopodobne i możliwe, jeżeli tylko mielibyśmy w sobie wystarczająco siły, aby sami sobie wybaczyć. Być może to niecodzienne w gruncie rzeczy doświadczenie próby samobójczej będące udziałem głównego bohatera, dziejące się gdzieś na granicy snu i jawy, życia i śmierci, cywilizacji i natury, znajdujące swoje szczęśliwe zakończenie, mogło faktycznie przyczynić się do takiego duchowego oczyszczenia. Być może bez tych wszystkich tragicznych wypadków nie byłoby ono możliwe. Być może bez poczucia winy bohater nie zadawałby sobie trudu kogokolwiek ratować, nawet jeśli ten, którego ratuje i jego potrzeba bycia uratowanym, byłyby jedynie wytworem wyobraźni wybawcy, być może uosobieniem pobożnego życzenia zadoścuczynienia za krzywdę wyrządzoną innej bliskiej osobie. Myślę, że mogą to potwierdzić jedynie osoby, które miały podobne doświadczenia. I być może reżyser próbuje właśnie przedstawić historię jednej z nich. I also wanted to die once, but I made up my mind too late. Some strangers saved my life, but eventually left me all alone with it, just like doctors do, in the same point of no change. So now it's over 22 years I continue to struggle with this life all alone just as I had been doing for the first 11 years. This is my crime and punishment. I am miraculously sentenced to eternal life or death depending on the the point of view. Throughout these 22 years I kept meeting even more such strangers who pretended they cared for me, I have been dying and reviving many times over and over again, but the sad truth and lesson in one is that they cared only for themselves. Care for yourself! You are the only one who knows how to do it best and never let others put you down! Never! Avoid them, run away or at worst treat them as air! Let them speak badly of you, but do not waste time to do the same to them. Let them use you, but never use them. Remember that their evil exist only if you take it. Your engagement is what drives them. If you cannot die for yourself, at least do it for them. Piece by piece until the only thing that is left is you.
Nie łatwo mnie wiecznie rozproszonego i ciekawego świata chimerycznego czytelnika złapać za serce i skłonić do lektury przypadkowej książki, choć paradoksalnie dość często zdarza mi się poszukiwać lektury na przysłowiowy chybił-trafił. Bardzo często te właśnie książki, które na swój sposób wylosowałam z domowej biblioteki aleksandryjskiej, zaliczam potem do swoich najwspanialszych odkryć. Oczywiście nie wystarczy jedynie dać się wylosować, trzeba jeszcze wyjść cało z żelaznej próby trzech stron. Trzy strony - tyle właśnie trzeba, aby mnie zachwycić i zatrzymać do końca. Czasem wystarczy jeden akapit. KWAIDAN I tak oto "Kwaidan" Lafcadio Hearna mogę spokojnie zaliczyć do tych książek, które bronią się jednym akapitem. W tym akurat wypadku akapit ten zawierał kilka magicznych dla mnie słów 'mrówki' (a więc przyroda, natura), 'ogrodnictwo', 'rolnictwo': "Żywię nadzieję, iż czytelnik mój świadom jest tego, że mrówki trudnią się ogrodnictwem i rolnictwem, że biegłe są w hodowli grzybów, że oswoiły - według dzisiejszego stanu wiedzy - pięćset osiemdziesiąt cztery rozmaite gatunki zwierząt, że potrafią drążyć tunele w litej skale, że znają sposoby zabezpieczenia się przed zmianami atmosferycznymi, które mogłyby zagrozić zdrowiu młodych, a także tego, że ich długowieczność jest wyjątkowa, bowiem przedstawiciele najwyżej rozwiniętych społeczności żyją wiele lat." Autor poświęca aż 26 stron pochwale mrówek jako wzorcowi samowystarczalnej społeczności do naśladowania przez ludzkość. Któż w istocie nie zachwycał się choć raz mrówczą organizacją i dyscypliną, komu nie zdarzyło się protestować przeciwko panującemu nieładowi, twierdząc, że powinno być jak w mrowisku, i wszystko byłoby wspaniale, gdyby tylko nie jeden drobny szczegół, a mianowicie to, że ta mrówcza organizacja i dyscplina jest zasługą głównie płci pięknej. Panowie mrówki zdegradowani są w mrówczej arkadii nawet już nie tylko do ciężkiej pracy na rzecz realizacji oczywiście perfekcyjnej kobiecej wizji, ale raptem tylko do dostarczania materiału genetycznego, po czym giną. Nasuwa się oczywiste skojarzenie z "Seksmisją" Juliusza Machulskiego, która być może nie tyle podważa zasadność apoteozy mrówczego systemu, co jakąkolwiek szansę na wcielenie go w życie przez niesforny rodzaj ludzki. Oczywiście "Kwaidan" nie traktuje jedynie o mrówkach, ale... również o komarach i motylach:) Polecam zwłaszcza rozdział poświęcony motylom:) "Kwaidan" jest przede wszystkim zbiorem legend i opowieści niesamowitych będących częścią kulturowej spuścizny Japonii. Jak przystało na legendy, oczywiście nie zabraknie duchów i upiorów, choć daleka byłabym od stwierdzenia, że są to typowe opowiadania grozy. Byłabym raczej skłonna twierdzić, że są to opowieści ludzi i opowieści o ludziach mądrych i wrażliwych, którzy po prostu widzą i rozumieją więcej. To również z tego względu doceniłam tę lekturę. Być może jestem bardziej duchem wśród duchów niż człowiekiem wśród ludzi, że prawdziwą grozę budzą we mnie zupełnie inne przejawy ludzkiej działalności. MIAŁEM TYLKO JEDNO ŻYCIE Któż nie odnalazłby w pierwszym akapicie powieści siebie, a może się mylę? "Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy się to zaczęło. Bywają w życiu takie sprawy, które, gdy się je wspomina, wydają się nie mieć początku: początek został ukryty, nie wiadomo zresztą, czy jest on w ogóle wymierny, czy był linią łączącą ze sobą kilka momentów, kilka punktów czasu. To coś, jak z ową starogrecką zagadką na temat łysiny. Brak jednego włosa nie stanowi łysiny, brak dwóch włosów - też nie, brak trzech - też nie, brak piętnastu - też nie. Więc kiedyż właściwie zaczyna się łysina? Może w ogóle nie ma ona początku? A przecież to niemożliwe; nie istnieje na świecie rzecz bez początku, każda rzecz musi mieć swój początek, czy to w przestrzeni, czy w czasie. Szkoda tylko, że nie zawsze można go sobie przypomnieć, choćby się miało pamieć jak najlepszą." Dla mnie lektura tego fragmentu to było objawienie. Co najmniej jakby komuś udało się ująć w filozofię słowa moje własne rozterki, gdyby tylko nie fakt, że ostatecznie autor sprowadza całe swoje filozofowanie do zapowiedzi, że w niniejszym dziele będzie dochodził źródła swego... alkoholizmu. Rzecz jasna mnie, jako bardziej przeciwnika niż zwolennika alkoholu, od razu to zgasiło. Słowo alkoholizm sprawiło, że potrzebowałam dłuższej chwili na zastanowienie, czy w ogóle chcę brnąć dalej w tę lekturę, ale jako że zawsze mnie intrygowało wszystko to, co ludzkie, z alkoholikami stykałam się w swoim życiu wielokrotnie i nigdy nie potrafiłam zrozumieć, co nimi kieruje, postanowiłam dać autorowi szansę. Być może dowiem się czegoś nie tylko o alkoholikach, ale w ogóle o nałogowcach. Zapewne wielu, choć niechętnie się do tego przyzna, doszukałoby się choć jednego, choćby niewinnego nałogu w swoim własnym życiu. Jezus zamiast wydawać wyroki, wypowiedział słowa: „Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci (w nią) kamieniem”. I choć w istocie powieść jest z pewnością odpowiedzią na dręczące wielu ludzi pytanie, dlaczego ludzie stają się alkoholikami, psychologiczną wręcz spowiedzią bohatera z alkoholowej delirki, w miarę lektury ten nałóg zaczyna właściwie schodzić na drugi plan, ustępuje, staje się tłem dla wydarzeń o wiele bardziej dramatycznych, bo oto rozważania na temat alkoholu i filozofii picia przerwie wybuch II Wojny Światowej i Powstania Warszawskiego, które staną się kanwą dla burzliwego i tragicznego romansu autora z tajemniczą Gosią, a którego konsekwencje okażą się ostatecznie dla autora destrukcyjne w skutkach, bo oto pod koniec swojego życia w momencie, w którym wydawać mu się będzie, że wreszcie odnalazł spokój ducha, wszystko sobie uporządkował, za wszystko zapłacił i odpokutował, jedno spotkanie załamie cały jego misternie poukładany i połatany światopogląd. Ironia losu. Bohater powieści Teodora Klona przywodzi na myśl bohatera greckiej tragedii, którego los jest z góry zdeterminowany jakkolwiek, by się nie starał uniknąć tego, co mu jest pisane. Na uwagę zasługuje w szczególności opisany z punktu widzenia kieliszka świat okupowanej Warszawy, piekła Powstania Warszawskiego i postępującego komunizmu. Z jakże naturalistyczną, chirurgiczną wręcz precyzją ujęte są kolejne stadia romansu od zauroczenia przez namiętność do rozczarowania. Teodor Klon to jeden z pseudonimów, pod którymi tworzył Stefan Kisielewski. Wybitny prozaik, publicysta, kompozytor, krytyk muzyczny, pedagog, poseł na Sejm PRL II i II kadencji z ramienia Znaku, członek założyciel Unii Polityki Realnej. Od 1990 tygodnik Wprost przyznaje tzw. Nagrodę Kisiela w trzech kategoriach polityk, publicysta i przedsiębiorca. MALOWANY PTAK Jerzy Kosiński - dla jednych oszust i mitoman, dla innych, w tym dla mnie, przede wszystkim wybitny pisarz. Po raz pierwszy zetknęłam się z Kosińskim, siegając w równie przypadkowy sposób, jak po powyższe dzieła po zbiór jego opowiadań pt. "Kroki". Zachwyciłam się od pierwszej strony i książka ta znalazła zaszczytne miejsce w mojej skromnej prywatnej bibliotece. Wkrótce potem zakupiłam chyba większość pozostałych dzieł autora, ale nie potrafiłam przebrnąć przez żadne z nich, więc kurzyły się przez wiele lat, aż ostatnio sięgnęłam po chyba najgłośniejszą powieść Kosińskiego "Malowanego Ptaka" wiedziona podświadomym przeświadczeniem, że znajdę tam to, co tu i teraz dopełni świeżo nadszarpniętego honoru polskiej wsi, której skądinąd broniłam dotąd zaciekle jak lwica. Chyba postanowiłam skonfrontować się z samym diabłem. Nie pomyliłam się, i z góry ostrzegam, że warto dwa razy się zastanowić, zanim się po tę powieść sięgnie. Niestety polska wieś jest w niej sportretowana w najgorszych możliwie wręcz rażąco okrutnych odsłonach do tego stopnia, że momentami i dzięki Bogu ostatecznie ta dramatyczna wizja przestaje być wiarygodna. Z resztą był to jeden z zarzutów wobec autora, którego posądzono nie tylko o to, że wcale nie doświadczył dramatycznych losów swojego bohatera, z którym przez długi czas mylnie go utożsamiano lub pozwalał się utożsamiać (co było pierwsze jajo czy kura, obawiam się, że każdy swój rozum ma i wie, że media coraz rzadziej kierują się faktem w umiłowaniu szerokopojętej manipulacji, której stają się chętnie narzędziem za odpowiednią zapłatą), ale również, że w ogóle nie był jedynym autorem powieści, czego z resztą niepodobne, aby wrażliwy czytelnik ostatecznie nie wyczuł. Osobiście odniosłam wrażenie, że może początek i koniec, zwłaszcza koniec noszą w sobie znamiona refleksyjnego i nieco melancholijnego stylu Kosińskiego, cała reszta wydaje się mocno przejaskrawioną, wręcz karykaturalną gonitwą za przysłowiowymi głodnymi kawałkami, seks - przemoc - zbrodnia - intryga - sensacja, które nadal stanowią i z pewnością zawsze stanowiły pożywkę dla amerykańskich czytelników. Książka została bowiem pierwotnie napisana w języku angielskim, a w Polsce ukazała się dopiero w 1989 roku, aż 24 lata po jej amerykańskiej premierze i wielokrotnych wydaniach w dziesiątkach innych światowych języków. Przez wielu Polaków uważana jest za dzieło wybitnie antypolskie. Bohaterem książki jest bowiem chłopiec o ciemnej karnacji, która, o zgrozo! po dziś dzień utożsamiana jest przez niektórych faktycznie z żydowskim, cygańskim lub po prostu gorszym pochodzeniem, a w okresie wojny była powodem prześladowań, których bohater książki pada ofiarą już nie tylko z rąk hitlerowskich oprawców, paradoksalnie są oni portretowani w sposób zadziwiająco łagodny, ale przede wszystkim z rąk mieszkańców zabobonnej polskiej wsi. Inna sprawa, że choćby dla odkrywczej w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu wiedzy o tych zabobonach warto przebrnąć przez kolejne piekielne kręgi powieści. Trudno się też dziwić, że książka wciąż budzi wiele kontrowersji, tym bardziej, że wkrótce do kin ma wejść jej adaptacja w reżyserii jednego z czeskich reżyserów ze znamienitą międzynarodową, w tym polską obsadą. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że reżyser skupi się przede wszystkim na kluczowym, wręcz tytułowym dla tej książki przesłaniu, a mianowicie na tym, co w istocie jest przedmiotem faktycznych uprzedzeń opisywanych w książce, a które wcale nie są mniej realne niż obecnie, a mianowicie szerokopojętej inności. Być może uda się reżyserowi otworzyć w widzach takie okienka, dzięki którym sami również odkryją w sobie coś z tytułowego malowanego ptaka, a co nigdy by im przez myśl nie przeszło. Paradoksalnie każdy z nas może się poczuć jak tytułowy malowany ptak, jeśli wejdzie między wrony i nie będzie krakać jak one. Kracząc, jak nam zakraczą, paradoksalnie również nie unikniemy tortury bezlitosnego koła hierarchi, dominacji, siły, i jeśli będzie to konieczne, zostaniemy poświęceni w imię dobra ogółu jako pierwsi w kolejności. Warto się nad tym zastanowić. Właściwie nie wiadomo, od czego to się wszystko zaczęło. Co kto dokładnie powiedział lub miał powiedzieć o kim, o ile w ogóle wypada jeszcze szanującym się środkom masowego przekazu używać tego ostatniego określenia "x miał y-eć". A gdzie są w takich chwilach kamery, które bywają już wszędzie nawet w najmniej ku temu stosownych częściach ludzkiego ciała? Jako lingwista z wykształcenia zawsze mam poważne wątpliwości co do tego, czy osoby pracujące w, a raczej dla mediów, bo przecież gro artykułów pisanych jest przez copywriterów, w ogóle dołożyły wysiłku i starań odsłuchania lub odwidzenia nagrania, które pomogłoby zweryfikować i potwierdzić taką, a nie inną treść, jaka padła lub miałaby paść z czyichś ust. Byłabym wręcz za tym, aby media miały obowiązek zamieszczać przy takich okazjach daną wypowiedź w jej oryginalnym brzmieniu w języku, w jakim została faktycznie wypowiedziana. Najlepiej w postaci nagrania. Nie wspomnę już nawet o tak oczywistej sparwie, jak kontekst wypowiedzi. Tak pro forma, bo powinniśmy być świadomi tego, że pewne, nieraz nad wyraz kluczowe niuanse potrafią ostatecznie bezpowrotnie zginąć we współczesnym przekładzie. Powinniśmy zawsze być uczuleni na to, że tak się właśnie dzieje i to nie jest błąd, a zamierzone działanie. Przydałoby się, żeby ktoś te słowa wiernie przetłumaczył, ale też, aby to było powszechnie jawne, kto, co, i jak tłumaczy. Istnieje bowiem ogromna różnica między sformułowaniem "Polacy", "naród polski", a nawet między "niektórzy Polacy" i "wielu Polaków". Należałoby również zapytać tych, którzy zlecają i publikują takie opiniotwórcze treści, czy dołożyli takich starań. Być może komentują nie to, co ktoś faktycznie powiedział, ale to, co ktoś uważa, że ten miał powiedzieć. No i kim jest ten ktoś? I właściwie, co to za medium publikuje taką, a nie inną informację? Czy ten ktoś, kto je reprezentuje w ogóle był naocznym świadkiem wypowiedzi? Ileż to już razy dowiadywaliśmy się o tym, że dany dziennikarz nie był obecny na danym wydarzeniu, ba! nigdy nie był nawet w Polsce. Właściwie w tym względzie jako odbiorcy jesteśmy kompletnie niedoinformowani przez relacjonujące wydarzenia polskie media. I być może nie jest to wcale przypadek, a celowy zabieg. Wobec takiej kolei rzeczy nie trudno paść ofiarą czyjegoś widzimisie. Nie od wczoraj wiadomo, że niewiedza jest przyczyną wszelkiego zła. Osobiście dopóki nie usłyszę i nie zobaczę oryginalnego nagrania, wszystko to, co się aktualnie na ten temat pisze, puszczę między bajki i poczytywać będę za ni mniej ni więcej propagandę medialną, którą głowy rożnych państw wykorzystują z premedytacją, aby podsycać nastroje antysemickie i antypolonijne wśród obywateli świata i nimi manipulować. Jest to o tyle proste, że począwszy od wybuchu II Wojny Światowej zaostrzała się izolacja pomiędzy Polakami i Żydami i obecnie właściwie trudno mówić o tym, abyśmy mieli jakiekolwiek ze sobą relacje. Nie jesteśmy sąsiadami, nie spotkamy się na ulicy, właściwie nie mamy ze sobą żadnego ludzkiego kontaktu. O tym, co nas łączy i, co nas dzieli decydują obecnie głowy państw i środki masowego przekazu. Swojego czasu byłam zszokowana, oglądając film o pielgrzymce pewnej grupy żydowskich dzieci do Auschwitz, a którym z premedytacją organizatorzy wmawiali, że istnieje realne zagrożenie bezpośredniego ataku ludzi z ulicy i wtargnięcia do hotelu, w którym mieszkali, przeinaczano w tłumaczeniu znaczenie wypowiedzi napotkanych Polaków. Nie mam więc wątpliwości, że jeśli jakieś izraelskie media twierdzą, że dany polityk przedstawił Polaków w złym świetle podczas wizyty w Polsce, to nie tyle jest informacja dla Polaków, co przede wszystkim dla Żydów w Izraelu, że tacy są Polacy, tak mówią o nich oficjalnie politycy z Izraela na międzynarodowych spotkaniach w Polsce i nikt nie protestuje, oprócz Polaków, bo taka jest prawda o Polakach i cały świat tak uważa. Chodzi po prostu o utwierdzanie zwykłych ludzi w przekonaniu, że Polacy są i zawsze byli negatywnie nastawieni do Żydów. Jeżeli uda się coś takiego wmówić jednemu człowiekowi, to z góry zdeterminuje jego zachowanie w stosunku do drugiego człowieka. O żadnym pojednaniu nie ma wówczas mowy.
Osobiście spotkania z Żydami w moim życiu mogłabym naliczyć na palcach jednej ręki. Większość z nich wspominam z przykrością. Mąż koleżanki Brytyjczyk, który, czego nie wiedziałam, z jednej strony nie przyznawał się do swojego żydowskiego pochodzenia, a z drugiej okazał się strasznie przewrażliwiony na punkcie wypowiedzi godzących niezamierzenie w interes żydowski, choć ani razu nie padło żadne słowo na "ż", a wypowiedzi dotyczyły ataku na World Trade Center i terroryzmu, co ostatecznie doprowadziło do niezręcznej sytuacji, a ja spotkałam się z pretensjami, że nie umiem odróżnić Żyda od innego człowieka?! Kolejne przykre doświadczenie. Ortodoksyjny Żyd (tradycyjny strój, uczesanie), który nie znał polskiego i nie mógł porozumieć się po angielsku z kasjerką na dworcu kolejowym w Warszawie, więc postanowiłam mu pomóc w kupieniu biletu. Nie usłyszałam nawet dziękuję. Zostałam potraktowana jak powietrze. Trzecie spotkanie z początku zapowiadało się dla odmiany optymistycznie - poznałam na uczelni młodego studenta z Izraela, był bardzo miły, nic nie wskazywało na to, że któregoś dnia od tak bez powodu przyjdzie do mnie i zarzuci mi prosto w twarz, że powinnam się wstydzić, że podczas gdy ja i moja rodzina żyjemy sobie w szczęściu? i dobrobycie? w Polsce, jego dziadkowie zostali stąd wypędzeni, odebrano im dom, ziemię, wszystko, co mieli, cudem przeżyli. Mimo wszelkiej goryczy i żalu związanych z trudną historią, która połączyła nasze narody, i oczywistemu współczuciu dla tragicznych losów Żydów, nie poczuwałam się i nadal nie poczuwam do odpowiedzialności za to, co spotkało jego dziadków, bo i moja rodzina straciła dom, ziemię i wszystko, co miała, nie wspominając już o tym, że co najmniej dwoje krewnych zginęło w obozie lub na skutek pobytu w nim. Nazwisko rodowe mojej prababki w ogóle zniknęło ze spisu ludności. Wojna nie zna wygranych ani przegranych. Zwykły człowiek zawsze był i będzie ofiarą wojny, nawet jeśli dopuścił się złych czynów. Równie dobrze, zarówno mnie, jak i mojego kolegi z Izraela mogłoby wcale na tym świecie nie być. Czy wówczas nie miałby już pretensji o to, że w ogóle żyje? Na szczęście od całej goryczy wpisanej w niemożność nawiązania normalnej ludzkiej relacji z Żydami, która wzniosłaby się ponad podziały o podłożu historycznym, ratuje mnie jeden pozytywny kontakt z pewnym Żydem mieszkającym w Izraelu. Poznaliśmy się przy okazji moich poszukiwań bliższych i dalszych krewnych ze strony rodziny dziadka. Zupełnym przypadkiem na jednym z portali społecznościowych trafiłam wówczas na Orena mieszkającego w Izrealu. Napisałam do niego z zapytaniem, czy istnieje szansa na to, abyśmy byli w jakikolwiek sposób ze sobą spokrewnieni. Okazało się, że taka szansa istniała, bo dziadkowie Orena mieszkali przed wojną w Polsce. Udało im się przetrwać wojenną zawieruchę i znaleźć nowy dom w Izraelu. Co ciekawe, Oren wywiesił nawet polską flagę na werandzie swojego domu tuż po tragedii smoleńskiej, w której zginął ceniony przez wielu Żydów z Izraela za swoje zasługi dla upamiętnienia męczeństwa narodu żydowskiego Pan Prezydent Lech Kaczyński. Mimo, że ostatecznie nie doszliśmy do żadnych konkretnych wniosków co do wspólnych korzeni, Oren bardzo się ucieszył, że udało mu się nawiązać przyjazny kontakt z kimś z Polski. Oto fragment artykułu poświęconego temu, jak niektórzy mieszkańcy Izraela oddali cześć Panu Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu i pozostałym uczestnikom feralnego lotu (https://www.ynetnews.com/articles/0,7340,L-3874197,00.html). Tekst oryginalny w języku angielskim: Oren Patoka from Haifa went an extra step and placed the Polish flag on his house porch. "I am the third generation of Holocaust survivors. I always had mixed feelings about the Polish people, but they were also the ones who saved my grandmother. "When I heard about the crash I checked up about Lech Kaczynski and discovered he made honest efforts to commemorate the Shoah. He wanted to build a Holocaust museum in Warsaw. I felt a tingle in my heart for those Polish people who did help, not the anti-Semites." Patoka also noted that by placing the flag he was honoring the unknown Righteous among the Nations. Wolne tłumaczenie odautorskie na język polski: Oren Patoka z Hajfy zrobił nawet więcej i umieścił polską flagę na werandzie swojego domu. "Jestem trzecim pokoleniem ocalałych z Holokaustu. Zawsze miałem mieszane uczucia w stosunku do Polaków, ale to oni ocalili moją babcię. Kiedy usłyszałem o katastrofie, poczytałem o Lechu Kaczyńskim i dowiedziałem się, że faktycznie starał się upamiętnić Shoah. Chciał zbudować Muzeum Holokaustu w Warszawie. Poczułem wdzięczność dla tych Polaków, którzy pomagali, nie byli antysemitami". Patoka zaznaczył również, że poprzez wywieszenie flagi chciał oddać cześć sprawiedliwym wśród narodów. Zawsze w takich momentach, gdy media znowu próbują podsycać nastroje antyżydowskie i antypolskie pomiędzy naszymi narodami, myślę sobie o Orenie i ta nasza znajomość wraca mi nadzieję w to, że skoro my dwoje obcych sobie ludzi na końcach świata, którzy nigdy się nie spotkali, potrafiliśmy się na siebie otworzyć i wznieść się ponad bolesną historię, jak również ponad podziały podsycane przez polityków poprzez media, to musi być nas więcej. Żydów wierzących w Polaków i Polaków wierzących w Żydów. Jeśli nie my, to kto skończy wreszcie z tą poetyką cierpienia i wzajemnej nienawiści i napisze wreszcie nowy rozdział w polsko-żydowskich relacjach? Być może na początek wystarczy dwoje ludzi, by reszta takich jak my wyszła wreszcie z cienia bolesnej historii. Cóż to za lekkomyślne liści poruszenie w ten przedwiosenny dzień zimowy? Leniwie umykam przed drzewami spadającymi cieniami pod koła. Słońce rozpuściło dyskretnie włosy w alejkach parkowych. W kącie oka umyka dostojna ławeczka. Tyle pokus. Może potem... umówiłam się na randkę z wiosną. Przedsiębiorczość W końcu słońce wyszło zza chmur i po raz pierwszy od dawna powiało wiosną. Obiecałam sobie, że jeżeli najbliższa niedziela będzie słoneczna, udam się nad rozlewisko Utraty w Krakowianach, aby wreszcie trochę tam z prawdziwego zdarzenia pomyszkować. Choć znajdujący się tutaj staw skuty był wciąż lodem, najwyraźniej zapomniałam, że jest weekend, i to na dodatek dzień niehandlowy, a to oznacza natłok ludzi. Nie zabrakło wędkarza, rodzin z dziećmi i zakochanych par. Umknęłam więc czym prędzej jedną z wydeptanych przez zwierzynę ścieżek wzdłuż podmokłego zwykle brzegu w postanowieniu obejścia zbiornika dookoła. Odetchnęłam z ulgą, nie spotykając nikogo po drodze. Ludzie obierają na szczęście wciąż bezpieczne ludzkie ścieżki. Właściwie takim pierwszym zwiastunem wiosny stały się w tym roku dla mnie dzięcioły. Gdy w okolicy zaczynają intensywnie rozbrzmiewać charkaterystyczne postukiwania, poszczekiwania i odgłosy jakiegoś wielkiego poruszenia w gałęziach drzew, to oznacza, że dzięcioły są we wiosennym, to znaczy godowym nastroju. I nad Utratą ich nie zabrakło, chociaż pierwsze skrzypce zagrało spotkanie z myszołowem, który musiał obserwować mnie dłuższą chwilę z wierzchołka jednej ze strzelistych olch porastających koryto rzeki. O jego obecności uprzedziła mnie spadająca gałąź i charakterystyczne drapieżne pojękiwanie. Chwila moment wzbił się wysoko w powietrze i poszybował nas wierzchołkami drzew na prześwitującą zza ściany lasu polanę. Przez chwilę widziałam go jeszcze jak kołował nad błoniami po to, aby po dłuższym oczekiwaniu skapitulować i wrócić do drogi. Po drodze rozglądałam się za rosnącą tutaj na wiosnę śledziennicą skrętolistną (Chrysosplenium alternifolium L.). Z ulgą odszukałam roślinę wśród warstwy zbutwiałych liści i olszynowych szyszek. Ucieszyłam się na widok młodych listków. Wiosna murowana. Na odchodnym posłyszałam ponownie pojękiwanie myszołowa, wrócił kołował mi teraz nad głową, jakby złorzecząc w triumfalnym uniesieniu przed ponownym wkroczeniem na jego terytorium. Samotna wyspa Gdy tylko zajechałam nad zbiornik, bacznie obserwowałam przeciwległy brzeg w poszukiwaniu oznak dzikiego życia. Nie musiałam długo czekać. Moją uwagę zwróciło momentalnie białe poruszenie wśród gęstych turzycowych kęp. Z oddali trudno było stwierdzić z całą pewnością, co to za ptak, choć intuicja nakazywała podejrzewać, że to jednak nie łabędź, ale czapla biała (Ardea alba). Te domysły rozwiał ostatecznie widok wzbijającyh się do lotu ptaków zaniepokojonych hałasem, który zrobiłam w krzakach, próbując znaleźć dogodniejsze miejsce do obserwacji. Na szczęście ptaki wróciły szybko na swoje miejsca i kontynuowały przerwaną wcześniej toaletę. Zakochana para. To kolejna oznaka wiosny. Podczas gdy prawy brzeg stawu żyje własnym dzikim życiem, po jego lewej stronie znajduje się rozległa polana z licznymi starymi jabłonkami i podupadłymi domkami letniskowymi. To musiało być kiedyś piękne miejsce na letnisko. Pełna zachwytu dla tych starych drzew owocowych przechadzałam się pod ich rozłożystymi poskręcanymi gałęziami wciąż obciążonymi pomarszczonymi, szczerniałymi suszkami owoców, których ostatnia jesień nie poskąpiła. Żałowałam, że nie przyjechałam tutaj wtedy i nie zebrałam trochę owoców, bo teraz chodziłam po prawdziwym pobojowisku marności. Gdzieniegdzie nie brakowało śladów bytności dzików. Nie dziwię się. Niektóre jabłka, mimo mrozu, wciąż wyglądały całkiem soczyście. Starość, nieradość. Piękno Archeologia Home, sweet home Niestety wszystko się pozmieniało po drodze. Powiew pozornie cywilizowanej europejskości w postaci ubijanych na jedną modłę dróg w cukierkowych opakowaniach kontrastuje z okalającymi je nieużytkami, które kiedyś były zapewne polami uprawnymi usłanymi starymi chatami, wierzbowymi szpalerami i kapliczkami na rozdrożach. Teraz wytyka się te nieużytki jako przykład polskiej niegospodarności i zacofania, a przecież nie zawsze tak było. Niektóre z tych rozdroży zamieniły się w ronda umożliwiające jeszcze bardziej skuteczne i bezkolizyjne omijanie się nawzajem. Przydrożna kapliczka wylądowała gdzieś na niedostępnej twierdzy pobocza i, choć pozwolono jej nadal trwać, a raczej przemijać, pozwolono również zarosnąć na tyle, że z trudem można ją jeszcze dostrzec z drogi wśród wysokich zarośli. I tak oto w oko kierowcy rzuca się nagle turkusowa posągowość krzyża ledwo górująca nad zaroślami. By się tam dostać, trzeba złamać przepisy owej cywilizowanej europejskości. Mimo braku miejsa do zatrzymania zjeżdżam najbardziej jak się da w podmokłe gliniaste pobocze oczywiście idealnie na zakręcie, na wszelki wypadek zapalam awaryjne i brodzę w górę po grząskim podłożu. Data na posągu wskazuje, że kapliczka ma około 100 lat. To nie tak, żebym była jakaś religijna, właśnie uświadamiam sobie, że nawet nie klęknęłam, nie pomodliłam się, nawet nie przeżegnałam, choć w sumie po co te konwenanse, grunt, że w ogóle zaznaczyłam jej istnienie swoją obecnością. Przydrożne kapliczki są w istocie symbolem religijności w Polsce, stanowią jednak również integralną część polskiego krajobrazu, są swoistym symbolem polskiej wsi, częścią kulturowej spuścizny, wreszcie dziełami sztuki. To przy nich w okresie majowym wciąż gromadzą się jeszcze ludzie sami z siebie bez udziału księdza, burmistrza, prezydenta czy wojska polskiego i owszem modlą się, śpiewają pieśni religijne, ale również i przede wszystkim ze sobą rozmawiają na różne tematy i paradoksalnie rozmowy te wcale nie są nacechowane politycznie, w tym prawicowo, choć oczywiście o wiele łatwiej coś szufladkować, jeśli nie bierze się w tym bezpośredniego udziału. Patrzę na te zdjęcia i wciąż ten widok razi mnie w jakiś niewytłumaczalny sposób. Z dwojga złego wolałabym w istocie bezkresny nieużytek poprzecinany polnymi drogami i niebieski krzyż niż ten zaiście nieprzyjazny człowiekowi widok. Na ro... na rondzie
Zwierzęta lubią wyżową pogodę. Człowiek również jakby wówczas ożywa i jest bardziej skory do wypraw w teren. Całkiem prawdopodobne, że pośród naszpikowanych i najeżonych lodowymi kolcami niczym kaktusy biało oszronionych drzew wypatrzy wówczas sarny, lisy, a nawet innych dzikich mieszkańców odludnych zakątków. Choć gruba warstwa zalegającego wszędzie śniegu skrzypi nieznośnie pod stopami, a powietrze jest ostre jak brzytwa, zazwyczaj związany z tym dyskomfort łagodzą brak lodowatego północnego wiatru i ciepłe promienie słoneczne. Słońce ożywia na co dzień monotonny biały krajobraz lazurowym błękitem, którego nie powstydziłyby się jak na ironię losu najbardziej egzotyczne zakątki świata. Wszystko ma jednak swoją cenę. Nawet rosyjska bajka, a właściwie suwalska, choć ten najbardziej wysunięty region północno-wschodniej części Polski w zupełności oddaje wszelkie uroki, jak również ciemne strony prawdziwej zimy. Kto nie był tu ni razu, chyba nigdy nie zaznał zimy w pełnym tego słowa znaczeniu i nie zrozumie tubylców, którzy jak jeden mąż otwarcie deklarują niechęć dla tej pory roku. Mimo to pozostaję chyba nieodrodnym dzieckiem swojego znaku zodiaku i nieustająco łudzę się, upatrując w zimowym kokonie nadziei na ponowne odrodzenie w piękniejszej formie. Niechętnie wypatruję pierwszych oznak wiosny, które mogłyby położyć kres moim nadziejom. Nie zawsze jednak możemy mieć to, czego chcemy tu i teraz, wtedy, kiedy tego chcemy. Czasami musi minąć wiele zim. Fatamorgana. Windmills of my mind. Zaczynam rozumieć Don Kichota. Być tak blisko, a jednocześnie tak daleko – czyż można wyobrazić sobie większą torturę?! Dobrze, że myśl ludzka nie zawsze ma moc sprawczą, bo gdyby to ode mnie zależało na Ziemi, a z pewnością tam, gdzie się akurat znajduję, zapewne zapanowałaby wieczna zima. Z tą porą roku wiążę ostatnimi czasy największe nadzieje na jakąkolwiek odmianę w życiu. Nieustająco stanowi dla mnie niezrozumiały potencjał metamorfozy. Jakby tylko wówczas możliwe było zaistnienie jakiejkolwiek przemiany. Taka karma. Obsesja nieskończonej powtarzalności ponownego odradzania się. Być może w końcu kiedyś uda mi się wytrwać cierpliwie w tym pozornie śmiertelnym całunie, by w porę choć na przysłowiowo przewrotny jeden wiosenny dzień rozwinąć skrzydła w całym ich mistrzowskim triumfie. Wciąż jednak jakby brakuje mi cierpliwości, brakuje mi wizji, brakuje mi pewności, brakuje sensu. Wiary? Przede mną kolejne białe płótno. Czy powinnam w ogóle kaleczyć je swoją wizją? Niechętnie spoglądam za siebie na skrytą jakby w butwiejącym jesiennym mroku galerię wszystkich jak dotąd rozbitych emocji i trudno mi znaleźć sens dalszego tworzenia. Nie pamiętam, kiedy była ostatnia zima, którą faktycznie przeżyłam. (Prze)żyłam z pewnością połowę tegorocznej, poległam na stworzeniu drugiej połowy. A może powinno być inne po... lub prze... Być może nie jestem osamotniona. Ostatnio zauważyłam pierwsze skromne przebiśniegi, a to oznacza, że wiosna jest już blisko... Póki co zabieram Was w pieszą wędrówkę przez lodową suwalską pustynię w jeden z najpiękniejszych, choć jednocześnie najmroźniejszych zimowych dni. Termometr wskazuje tego poranka temperaturę -17 stopni Celsjusza, za oknem leży świeży śnieg skrzący się w promieniach słońca diamentowym pyłem, najeżone szronem drzewa odcinają się ostro na tle wielkiego błękitu. Moim celem jest dzisiaj jezioro Linówek skryte u stóp zjawiskowego tworu matki natury – amfiteatru wodziłkowskiego. Chcę przekonać się, czy w zimie wygląda równie pięknie, jak w lecie. Pogoda wydaje się idealna. By dotrzeć do amfiteatru podążam szlakiem Czarnej Hańczy wiodącym po charakterystycznych wypiętrzeniach terenu wzdłuż koryta, a właściwie rozlewiska rozlegle meandrującej rzeki, tzw. ozem turtulskim. Oz turtulski to w największym skrócie ciąg około 13 wydłużonych pagórków o wysokości kilkunastu metrów ciągnący się wzdłuż doliny Czarnej Hańczy. Zaletą wypraw nieodśnieżonymi szlakami poza sezonem jest z pewnością brak turystów. Tego dnia szlakiem nie podążał jeszcze nikt. Ledwo weszłam w sosnowy las, ujrzałam na przeciwległym stoku sarny, które najwyraźniej posilały się korą drzew przed dalszą wędrówką po okalających dolinę polach uprawnych praktycznie całkowicie pozbawionych jakiegokolwiek drzewostanu. Wcześniej tego dnia widziałam jedną spacerującą odważnie po ich rozległym płaskowyżu. Sarna spacerująca pod rozłożystą koroną oszronionego skrzącego się w promieniach słońca żywopłotu – widok jak z bajki. Widok ten przypięczętował również ostateczną decyzję o wyruszeniu w drogę. Takie sielskie okoliczności przyrody nie oznaczają jednak rozejmu pomiędzy światem ludzi i zwierząt. Sarny nie uznają towarzysza nawet w mojej skromnej, drobnej i bezbronnej osobie. Umykają na mój widok w rączych podskokach i znikają za ścianą sosnowego młodnika. Gdy dochodzę do prześwitu, nie ma już po nich śladu. Idę dalej po śladach zwierząt w nadziei na to, że obrały drogę najmniej karkołomną. Wszędzie zalega bowiem wysoka warstwa śniegu sięgająca nieraz po kolana, a po ścieżce ani śladu. Oszronione od stóp po najdrobniejszą gałązkę drzewa przypominają sobą teraz bardziej misterną koronkową robotę niż dłuto matki natury. Błyskotliwy tunel mroźnych iluminacji. Czy zimowa aura mogła być natchnieniem dla wiejskich koronczarek? Ze szlaku Czarnej Hańczy roztacza się imponujący widok na rozlewisko rzeki wpadającej do sztuczno utworzonego zbiornika turtulskiego. Stromo opadające ku dolinie stoki porastają stare powykręcane sosny jakby z trudem zapierające się swoją jedną stopą na pochyłości terenu. Na stokach leżą również kamienie co najmniej jakby po jakiejś lawinie. Zapewne zwykle zbierane z pól przez rolników w ogromne sterty samoistnie rozpierzchły się po stoku, jak to mają w swoim suwalskim zwyczaju. Kamienie to prawdziwa plaga tych okolic. Ubolewa nad nimi niejeden suwalski rolnik. Rosną jak grzyby po deszczu. Ledwo zbierzesz je na wiosnę, kolejna przynosi jak na złość nowe szeregi kamiennych wojaków. Syzyfowa praca. Czasem gdy patrzę na ten wyniosły krajobraz zastanawiam się, czy każde wypiętrzenie terenu nie skrywa czasem kamiennego kolosa pod cienką warstwą zieleni i haromnijką świerkowego lasu. Szlak Czarnej Hańczy w stronę Turtulu rozwidla się w pewnym momencie na dwie ścieżki. W lecie to rozwidlenie umknęło mojej uwadze, jak się wkrótce okaże, podobnie z resztą jak jeszcze kilka innych ścieżek w okolicy. Myślałam, że to złudzenie optyczne, chwila nieuwagi, kaprys matki natury, która uparcie próbuje zatrzeć ślady ludzkiej egzystencji wysokimi trawami. Być może nie bez powodu jednak tereny te zaczęły w ostatnim czasie uosabiać dla mnie jakiś przewrotnie żywy organizm, który nieustająco się zmienia na wzór filmowej Zony Tarkovskiego, choć być może w istocie to nie krajobraz się zmienia, a moja własna kondycja. Być może w tym akurat momencie swojego życia w tych, a nie innych okolicznościach przyrody weszłam na taki poziom świadomości, że potrafię dostrzec nową, jeszcze inną drogę. Tyle dróg nieprzebytych, tyle ścieżek nieprzedeptanych... Można podążać ścieżką prowadzącą w dół doliny do zbiornika turtulskiego wiodącą wzdłuż jego brzegów pod parasolem powykręcanych olszynowych koron. Tego dnia napotkać można było na niej liczne przeszkody w postaci powalonych przez bobry drzew. Sama ścieżka naznaczona była licznymi szczelinami – w miejscach tych warstwa ziemi nad sufitami bobrzych korytarzy najzwyczajniej w świecie była tak cienka, że zapewne sama się zapadła. Być może budowniczy po prostu pogubili się w swoich wyliczeniach. Na szczęście nie były to zbyt duże wyrwy, aby nie móc ich bezpiecznie ominąć. Z kolei ze ścieżki biegnącej po ostatnim i chyba najwyższym z wypiętrzeń ozu turtulskiego rozciąga się imponująca panorama zbiornika turtulskiego. Przy sprzyjających warunkach można obserwować stamtąd wędkarzy podczas połowów odkrywkowych. Z perspektywy znajdującej się tutaj ławeczki wędkarze wyglądają jak małe żołnierzyki ubrane w pomarańczowe i źółte mundurki. Ścieżka prowadzi dalej skrajem lasu powykręcanych starych olch do punktu widokowego, skąd podziwiać można panoramę okolicy – przebiegającą po wysoczyźnie przeciwległego skraju doliny drogę, siedzibę Suwalskiego Parku Krajobrazowego z malowniczą przystanią nad zbiornikiem turtulskim, ruiny starego młyna i wyraźnie odcinającą się zimą na tle lasu w sezonie zwykle gęstego od zieleni listowia meandrującą Czarną Hańczę, graniczącą nieopodal ze źrodłem rzeki Szeszupy. To właśnie dno tej rozległej, szerokiej doliny, tzw. zagłębienie Szeszupy zamierzam podziwiać dzisiaj z perspektywy przebiegającej wyżej drogi. Jak się okaże, moja niska postura nie da mi jednak pełni satysfakcji z podziwiania panoramy rozlewiska takiej, jaką daje zwykle podziwianie tego widoku z punktu widzenia pasażera czy kierowcy. O wiele ciekawsze wrażenia wyniosę z drogi powrotnej, podążając położoną niżej gruntową drogą, którą przebiega również oficjalny szlak “U źródeł Szeszupy”. To właśnie podążając tędy śladem niegdysiejszego lodowca można dotrzeć do wspomnianego przeze mnie wcześniej malowniczego amfiteatru wodziłkowskiego ze skrytym w zagłębieniu dziewiczym jeziorem wytopiskowym Linówek. To chyba jedno z bardziej malowniczych jezior Suwalskiego Parku Krajobrazowego, choć mało znanych, bo i punkt widokowy, z którego można je podziwiać jest dyskretnie oznakowany i w sezonie łatwo go nie zauważyć z drogi. Ja sama odkryłam to miejsce dopiero podczas swojej trzeciej podróży w te strony. Lodowiec - to jemu Suwalszczyzna zawdzięcza cały swój urok, choć być może płacić musi za to sowitą zimową cenę. Amfiteatr wodziłkowski skrywa jeszcze inne tajemnice, ale o tym potem, bo zanim udam się w dalszą drogę, postanawiam zajrzeć do siedziby Suwalskiego Parku Krajobrazowego w Turtulu, by przekonać się, czy największe spiętrzenie wody w biegu Czarnej Hańczy przy ruinach starego młyna oparło się mroźnej pogodzie. Opadające w nieskończoność pofalowane włosy czarnej Wenus zastygły w konwencjonalnych lodowych warkoczach. Krew pulsuje w ściętych lodem żyłach rytmicznym oddechem. Turkusu blask przez perłę tęczówki przebija. Któż obejmie w całość tak niedbale lodem ścięte doskonałe ciało? Ponadto chcę nabyć symboliczną cegiełkę. Ten skromny znaczek kosztuje tylko 4 złote, a możemy dzięki temu przyczynić się do dofinansowania prac konserwatorskich na Szlaku Czarnej Hańczy. Myślę, że warto, bo sama odkryłam ten szlak jako jeden z ostatnich, po drodze nawet się zgubiłam, a niektóre tablice przydałoby się przestawić w inne miejsce. Od pracującej tego dnia strażniczki parku dowiaduję się jednak, że poza sezonem nie ma potrzeby uiszczania tej opłaty. Szkoda, bo chętnie bym to zrobiła choćby po to, aby móc zachować jakąś pamiątkę po tej zimowej marszrucie. Szlak w istocie nie jest utrzymywany (czytaj: odśnieżany) w zimie. Należy się więc solidnie przygotować na brodzenie w wysokim śniegu. W tych zaiste zjawiskowych okolicznościach przyrody ta przeprawa była jednak warta swojej ceny. Myślę, że napotkani przeze mnie po drodze piechurowie – ojciec z synem – również by się ze mną zgodzili. Opuszczam turtulski las, szumiące źródło Szeszupy, i zaczynam powoli piąć się w górę asfaltową drogą, która dzisiaj wraz z przyległymi terenamizlewa się w jednolity biały pejzaż. Po mojej lewej stronie stok opada łagodnie w zagłębienie Szeszupy. Widzę je teraz jak na dłoni. Odcina się wyraźnie od bieli obsypanych śniegiem wyniesień po drugiej stronie doliny. Na jednym z pagórków stoi domek. Ciekawe, czy ktoś w ogóle w nim przebywa o tej porze roku. Wydaje się odcięty od świata. Co najmniej jakby Pan Bóg wyciągnął rękę z nieba i od tak dla własnego kaprysu postawił go na najwyższym ośnieżonym pagórku, by po prostu cieszył oko. Sztuka dla sztuki. I po raz kolejny nachodzi mnie refleksja, że najbardziej niezdecydowani podróżnicy nie mogliby wyobrazić sobie lepszego kompromisu pomiędzy górami a doliną wielkich jezior mazurskich, jak właśnie Suwalszczyzna. A i do morza stąd też wcale niedaleko. Po drodze mijam brzozowy zagajnik. Cieniutkie brzozowe witki wyglądają jak anielskie włosie. Oto stoję przed bezkresnym jego gąszczem. Wreszcie wychodzę na płaskowyż. Wokół mnie roztacza się bezkresna lodowa pustynia zasypanych śniegiem zmarźniętych na przewrotny suwalski kamień pól uprawnych poznaczonych zaledwie pojedynczymi drzewami. I słońce dorównuje pustyniom świata, operując niemiłosiernie odbijającym się od bezkresnych śnieżnych blend oślepiającym blaskiem. Trudno nie mrużyć oczu. Powoli zbliżam się rozjeżdzonym śniegiem drogi do pierwszego punktu widokowego na amfiteatr wodziłkowski. W tym celu muszę nieco zboczyć z głównej trasy w boczną gruntową drogę. Oto przed moimi oczyma roztacza się widok iście bajkowy. Jakże odmienny od letniego pejzażu. Zimowa aura aż kusi by zignorować ogrodzenie i iść dalej przed siebie na przełaj. Śniegu zalega tam pewnie po pas. Z trudem opieram się tej pokusie i wracam na powrót do głównej drogi, by po bożemu dojść wyznaczonym szlakiem do platfortmy widokowej - obiecanego przystanku na herbatę z termosu i chwilę lenistwa. Siadam jak zwykle na brzegu platformy oparta rękoma o barierkę i popijam ten bezludny krajobraz letnią herbatą. Oszczędność kolorów uwydatnia znajdujący się u stóp platformy teren gospodarstwa otoczony karłowatymi i powykręcanymi ze starości drzewami owocowymi, pozostałościami murków i fundamentów. Latem trudno się domyślić, że tam w dole kryje się jakaś tajemnica. Wówczas przyroda łapczywie oddaje się namiętności niepohamowanej regeneracji i jak kropla drąży kamień usilnie próbuje dalej zacierać ślady bytności człowieka na tych terenach bujną zielenią, podstępnym korzeniem. W zimie brakuje tylko krów, które niczym forpoczta ludzkiego świata wygryzają co lepszą zieleninę, równoważąc naturalne dzieło zniszczenia z ludzkim dziełem zapomnienia. I ponownie dostrzegam to, czego nie udało mi się dostrzec latem. Oto zalegający śnieg uwypuklił jakby schodzącą w dół do gospodarstwa drogę. Jak się okaże to część szlaku po okolicy, który jednak w lecie zarasta najprawdopodobniej całkowicie trawami i staje się ledwo widoczny. Postanawiam podążyć tą drogą do położonych niżej magicznych włości. Zwykle takie opuszczone miejsca mają kapryśną aurę. Nigdy nie wiadomo, czy ostatni mieszkańcy opuścili je dobrowolnie, czy może zostali z nich wypędzeni siłą. Suwalska zima wydaje się nieśmiało podpowiadać odpowiedź na to pytanie. Jeżeli jednak będziemy zgłębiać temat dalej i spróbujemy dotknąć życia na jednym z pobliskich gospodarstw, zamarzy się nam być tu i żyć, uświadomimy sobie, że nawet tych odludnych suwalskich progów nie omija smutna polska rzeczywistość, która wraz z całym swoim wyrachowanym system wydaje się człowiekowi jeszcze mniej przychylna niż suwalska zima, jeśli nie kompletnie nieświadoma związanych z nią znojów życia codziennego. Opuszczone gospodarstwo emanuje jednak dla mnie niezmiennie pozytywną aurą. Wręcz zapraszającą. Łudzącą ciepłem domowego ogniska. Co najmniej jakby dobra energia nigdy go tak na prawdę nie opuściła, być może po prostu gospodarze zasnęli wiecznym snem, lecz duszą nigdy tak naprawdę nie opuścili. Być może wraca mnie tutaj wymykające się nawet mojemy pojęciu przyciąganie dusz. Być może jestem pożądanym jakże rzadkim w tych okolicznościach przyrody gościem i rozumiemy się bez słów. Moja zwykle oszczędna i chłodna powierzchowność nie stanowi dla nich złowrogiej bariery, która tak często utrudnia mi relacje z ludźmi z krwi i kości. Być może to dlatego, że choć przestali istnieć dla świata rzeczywistego, mogą istnieć dalej w moim wewnętrznym świecie. Ku swojemu zdziwieniu odkrywam, że podwórko na terenie opuszczonego gospodarstwa jest całkowicie zryte przez dziki. Zdaniem mojego gospodarza znalazły schronienie w okalającym teren świerkowym lesie. Najwyraźniej po zmroku wychodzą na stare pastwiska, które cenią sobie jako najszlachetniejsze źródło pożywienia. Jeszcze w sierpniu pozostałe tutaj po dawnym sadzie stare drzewa owocowe obsypane były bogato mirabelkami i jabłkami. Chyba w niektórych rozpoznałam również stare śliwy. Na niektórych wciąż jeszcze wiszą szczerniałe suszki. Z całą pewnością nikt nie zbiera tych owoców, no może poza amatorkami jabłek krowami, więc większość spadła z drzew i po prostu zgniła, a dziki wprost uwielbiają takie smakołyki. Podczas mojej wędrówki napotykam wiele buchtowisk. Buchtowisko to fachowe określenie zrytych przez dziki połaci ziemi. Buchtowisko na podwórku, buchtowisko w dolinie, buchtowisko na głazowisku. Jedno wielkie buchtowisko. Dziki z całą pewnością są tutaj bardzo aktywne i podejrzewam, że jest ich tutaj imponująca wataha. Przyznam szczerze, że przez moment poczułam się nawet nieswojo. Wolałabym jednak nie spotkać ich na swojej drodze, a miałam w planach jeszcze kawałek pobrodzić w śniegu wgłąb wzdłuż jeziora Linówek do miejsca, z którego została mi podnosząca na duchu w ponure listopadowe wieczory zielona zdjęciowa pocztówka z lipca zeszłego roku. Kiedy zestawiam te dwa ujęcia, dochodzę do wniosku, że zima wcale nie jest biała, może niebieska, choć są takie zimowe dni, kiedy wydaje mi się, że krajobraz bieli się tęczą kolorów. Być może to złudzenie, a być może jakieś spaczenie, żeby nie powiedzieć zawodowe i malarzom nie ująć, powiedzmy artystyczne, choć wolałabym się nie podszywać ani sama nie zaszufladkowywać pod żadną z tych dwóch kategorii. Po prostu maluję, więc skala naturalnej bieli nie powinna wprawiać mnie w większą konsternacje niż wachlarz dostępnych odcieni bieli w sklepie malarskim. Na domiar jestem kobietą, co sprawę naturalnie komplikuje. Niektórym zapewne to ostatnie wytłumaczenie w zupełności by wystarczyło. Podążając jak na ironię losu śladami dzików na przełaj w kierunku granicy świerkowego losu, osiągam ostatecznie swój cel. Widok z tego miejsca z pewnością jest piękny, ale w lecie, a w zimie z pewnością wczesnym rankiem, gdy słońce operuje z przeciwnej strony. Do celu dotarłam niestety zbyt późno, gdy słońce niemalże chowało się już za okalającymi dolinę wyniesieniami, zachwycając kolejną zjawiskową iluminacją, przypominając mi tym samym o konieczności zbierania się powoli do powrotu. Przede mną wszakże kawałek drogi do przejścia. Postanawiam obejść jezioro dookoła, zachodząc po drodze nad otwarty brzeg, a następnie udać się drogą niejako na skróty, choć wymagającą solidnej wspinaczki po stromym i mocno ośnieżonym stoku do znajdującej się wyżej drogi, tym razem nie bacząc na prowizoryczne ogrodzenia po drodze. W końcu ostatnio zatęskniłam za górami, no to znalazłam sobie też i godne tych tęsknot wyzwanie. Nigdy nie podziwiłam Linówka z tego miejsca. Choć i stąd jezioro skryte było już w połowie w cieniu wzgórza, na którym stałam, ciężko było się rozstawać z tym widokiem. Najwyższy czas ruszać chyba w powrotną drogę. W prawdzie ni razu nie spojrzałam po drodze na zegarek, intuicyjnie kierując się pozycją słońca na nieboskłonie, niemniej jednak podświadomie czułam, że najwyższa pora wracać i to dla odmiany szybkim marszem, a nie zwyczajowym dla mnie lawirowaniem. Niedawno strasznie się uśmiałam, wracając z jednej ze swoich wypraw, bo oto moim oczom ukazały się w śniegu jakieś dziwnie zawiłe ślady jakby serpentyny pozostawione przez jakiegoś wielkiego węża. Moja bujna wyobraźnia weszła ponownie w bajkopisarskie, jeśli nie fantastyczno-naukowo-przygodowe tryby! Anakonda! A jeśli miałabym być wierna legendom tych terenów, powinnam krzyknąć: Žaltis! Tak bowiem nazywał się legendarny król węży, który zamieszkiwał dno pobliskiego jeziora Szurpiły, a z którym wiąże się słynna legenda suwalskich stron o miłości tegoż do przepięknej Jegli. Žaltis to po litewsku zaskroniec. Niezwykle pożądany gość na każdym gospodarstwie. Symbol pomyślności. Kto dołki pod kim kopie, ten sam w nie wpada. Tym razem zazwyczaj przewrotne polskie przysłowia zaskoczyły dosłownością. Ku swojemu rozbawieniu odkryłam, że sama zostawiłam te ślady. Śnieg był na tyle wysoki, że ślady po każdym moim kolejnym kroku łączyły się w jedną całość, a że oczywiście bywam niezdecydowana, robiąc zdjęcia, cały czas szukam sobie idealnego miejsca, chyba nie można było wyobrazić sobie lepszej wizualizacji tego, jak bardzo skomplikowany bywa proces wykonania tego jednego idealnego ujęcia. Wracając jednak do mojego wyśmienitego poczucia timingu. Mój wewnętrzny zegar biologiczny okazał się niezawodny. W prawdzie spóźniłam się na obiad, ale zdążyłam dotrzeć z powrotem przed zachodem słońca, a więc chociaż kury nie miały do mnie żalu. Blisko półtora miesiąca pracy na gospodarstwie zahartowało mnie wystarczająco, aby tak jak kiszki grają marsza, gdy doskwiera głód, tak cały organizm chodził jak przysłowiowy szwajcarski zegarek. Dokładnie co do minuty zsynchronizownay z otaczającą przyrodą. Żebym jeszcze potrafiła zsynchronizować się równie idealnie z ludźmi, byłabym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Gdzieś jednak nie potrafię oprzeć się naturze, pochłania mnie dzicz, kusi nawet jej mrok i cień. Większość zawróciłaby prędzej, być może wybrała bardziej uczęszczaną drogę, skorzystała z autostopu, by szybciej zagościć w ciepłym progu, a ja pozostaje nieodrodnym dzieckiem odludnych, dzikich, wymagających kocich ścieżek jakby ciągle sprawdzającym granice czasoprzestrzni i intuicyjnej z nią synchronizacji. Wolę iśc na około niż prosto do celu. Jakbym łudziła się, że być może to stamtąd dochodzi ten głos, że być może to coś, co nieustająco zakłóca mój spokój, czeka na mnie właśnie tam, by oddać mi to, czego tak bardzo mi brak. Cóżkolwiek to jest. Być może duszę. Ki diabeł jakiś. Na bezdrożu. Na niewydeptanej ścieżce. Na samotnym szlaku. Jakaż gwiazda mnie prowadzi tak nieopatrznie, na przekór rozsądkowi, wiedzy i doświadczeniu pokoleń, że nawet istota tak dotkliwie okaleczona doświadczeniem zła wszelakiego, przewrotnie świadoma niebezpieczeństw i ryzyka wpisanych w samotną wędrówkę, tak uparcie przeświadczona o tym, że wszystko ma swój kres, nadal posuwam tę granicę jakby w pobożnym życzeniu, żeby w istocie to się wszystko w końcu skończyło przysłowiową kropką nad "i". Odpowiedzią na nurtujące pytanie o sens istnienia. Być może kieruje mną zmęczenie i przygnębienie smutną rzeczywistością, być może potrzebuję wyzwań, by tę wizję rzeczywistości przełamywać, by w ogóle doznać jakiejkolwiek choćby krótkotrwałej satysfakcji i spełnienia, a których odnaleźć nie potrafię w prozie życia. Ileż bowiem już rąk i nóg połamałam w zderzeniu z ludzkim światem. Już sama nie poznaje siebie w odbiciu w lustrze, a być może nie chcę widzieć. Być może sama się na siebie oślepiłam, bo tak jest łatwiej w ogóle dalej żyć. Zdecydowanie wolę okna od luster. Wolę widzieć siebie poprzez to, czym i, kim się otaczam. Co najmniej jakby moje życie rozbiło się gdzieś uśmiechem na pyzatej twarzy 6-latki w kroćset płatków drobnych maków czerwonych pole. Potęga fotografi. Nie ma już tego uśmiechu. Nie ma tej dziewczynki. Nie ma też i pola maków. Zostały tylko marne powidoki rozrzucone jak odłamki rozbitego szkła w różnych częściach świata, a być może mojej własnej podświadomości. Jakby całe moje obecne życie sprowadzało się do tego, by odnaleźć w tym świecie w ogóle cokolwiek, jakikolwiek strzęp niegdysiejszej chwały. Czasami miewam chwile, kiedy łudzę się, że być może mogłabym zwierzyć się z tego sentymentu drugiemu człowiekowi, że być może gdybym mu siebie opisała taką, jaką się czuję w głębi duszy, być może by zrozumiał, być może by zawierzył, że to możliwe, że taka właśnie jestem, że cała reszta, to tylko przewrotne złudzenie. Oto jakby mojej świadomości przydarzyła się chwila nieuwagi, jakby wyrwała się z okowów śmiertelnego kokonu, zatrzepotała beztrosko tęczą pawiego oka, jakby zawieszony gdzieś w nicości próźni ten szklany odłamek akurat złapał światło i rozbłysnął tęczą źrenicy psotnej sześciolatki, kątem oka dostrzegam jakieś poruszenie, jakby mnie ktoś minął bezszelestnie jak motyl, być może jak chochlik jakiś nawet zachichotał, a może to podłoga zaskrzypiała, przez krotochwilę widziałam siebie sprzed lat, odbiłam się w ludzkich oczach jak w dziurce od klucza. I ten ktoś również przejrzał mnie na wylot, ale to była tylko chwila. Chwila, która zaszła teatralną kurtyną. Koniec przedstawienia. Czas wracać do domu. Wydoić kozy. Umyć naczynia. Nakarmić kota. Życie jeszcze nieraz zaserwuje nam samo z siebie emocje na miarę żewnej opery, greckiej tragedi, teatru masek, w których przejrzymy się boleśnie jak w lustrze. Czasem to prawdziwa ulga móc zaszyć się gdzieś między jednym a drugim przez trzecie codziennej rutyny. A więc żyj i daj żyć...
Dziękuję (losowi), że wzbogacił dzisiaj mój życiowy bagaż o kolejne niezwykłe doświadczenie. Ubiegły tydzień dał mi nieźle w kość. Na szczęście znalazłam dobry pretekst, by wyjść do ludzi, oderwać od spędzających sen z powiek trosk, zapomnieć na chwilę o problemach i po prostu spędzić tych kilka godzin nad kubkiem aromatycznego ponczu w miłej, ciepłej i jasnej kulturalnej atmosferze przy łagodnych dźwiękach gitary i poruszającej poezji, po prostu ulżyć, odpuścić sobie na chwilę, ale w mój ulubiony, bo twórczy sposób. Oto krótka opowieść o tym, jak się znalazłam w tej krainie łagodności. ENG Thank you (destiny) for another great experience which enriches my life luggage. Last week turned a nightmare. Lucky me that I found a good excuse (what a surprise!) to go out and meet people, leave behind all worries disturbing my sleep, forget for a moment about all the problems by spending these few hours over a cup of aromatic punch in a nice, warm and bright cultural atmosphere of soft guitar sounds and touching poetry. To put it short, I gave myself a moment of relief, I let it go, but in my favorite, because creative way. Here is the story about how I have found myself in this paradise. More at the bottom of the page. LEPSZY WRÓBEL W GARŚCI NIŻ GOŁĄB NA DACHU W ubiegły weekend przypadkiem odkryłam w internecie, że lokalna Biblioteka Publiczna im. Wacława Wernera w Brwinowie organizuje wraz z Kieleckim Magazynem Kulturalnym Projektor i portalem Współczesna Polska Poezja pod patronatem Burmistrza Gminy Brwinów II edycję konkursu Brwinowski Parnas adresowanego do poetów z całej Polski, którzy nie doczekali się jeszcze publikacji swojej twórczości w formie książkowej ani jakiejkolwiek innej. Niestety przegapiłam termin nadsyłania prac, które mogły wziąć udział w tym ogólnopolskim wydarzeniu. Organizatorzy postanowili jednak zorganizować w tym roku dodatkowe wydarzenie towarzyszące w postaci Turnieju Jednego Wiersza, w którym udział wziąć mogli przede wszystkim mieszkańcy gminy Brwinów. Swoje progi na ten cel użyczył Gminny Ośrodek Kultury OKej w Brwinowie. LECIEĆ? NIE LECIEĆ? Po krótkiej chwili wahania postanowiłam skorzystać z okazji uchylenia mojej skromnej poetyckiej szuflady i zgłosiłam do konkursu ostatni wiersz, który napisałam, a którego inspiracją było doświadczenie wciąż jeszcze silnie odbijające się emocjonalnym echem w mojej duszy, a więc nie miałam wątpliwości, że będę w stanie tchnąć w niego ducha autentyczności podczas recytacji przed szerszą publicznością. Turniej Jednego Wiersza przewidywał bowiem recytację wiersza przed zgromadzonymi w ośrodku gośćmi, jak również jurorami. AUTOTERAPIA Nie będę ukrywać, że nie przepadam za światłami reflektorów ani tym bardziej za występami publicznymi i, choć to nie występ był przedmiotem oceny, ale recytowany wiersz, dla kogoś nieoswojonego z publicznymi wystąpieniami czy wręcz za nimi nie przepadającego, to zawsze jest ogromne wyzwanie. Raczej nie widzę siebie w roli aktorki, chyba że aktorki życiowej. Zdecydowanie wolę spotkania z ludźmi w mniej zobowiązujących okolicznościach, gdzie jestem uczestnikiem wymiany myśli, pomysłów i opinii, a nie tym jedynym mówcą, którego wszyscy słuchają, na którego wszyscy patrzą. Wydaje mi się, że wymaga to jakiejś wiedzy o sobie, świadomości siebie, mowy swojego ciała, mimiki twarzy, umiejętności kontrolowania emocji, zachowania spokoju wewnętrznego, a przede wszystkim przeświadczenia o tym, że ma się w istocie coś wartościowego do przekazania innym. Obawiam się, że nie posiadam tych wszystkich cech, że nie posiadam takiej świadomości. Co więcej moja powierzchowność zeszła dla mnie w ostatnim czasie na drugi, jeżeli nie powiedzieć w ogóle dalszy, daleki plan. Zdecydowanie wolę koncentrować się na tym wszystkim, co wokół mnie niż na sobie samej, bo nie widzę w swojej fizycznej osobie nic specjalnie ciekawego, chyba że narzędzie, dzięki któremu można eksplorować otaczający świat. Trochę się chyba zaniedbałam!? Dziwnie jest więc poczuć się nagle w roli medium, które musi dla odmiany przekazać siebie innym, w tym głębszym znaczeniu, bardziej skomplikowanym, bo emocjonalnym, przy jednoczesnej świadomości, a raczej niepewności tego, czy to "ja", które chcę przekazać, czy uda się sprawić, że inni je zrozumieją, że będzie dla nich jakkolwiek wzbogacające. Wpierw myśl o występie przed szerszą publicznością mnie zniechęcała, potem stwierdziłam, że pewnie i tak nie będzie zbyt wielu ludzi, a ostatecznie przeważyła potrzeba po prostu przełamania przygnębienia przygniatającego mnie ostatnimi dniami coraz bardziej. Potraktowałam więc udział w Turnieju Jednego Wiersza jako okazję do zebrania się w sobie, jako szansę na stawienie czoła wszystkim swoim lękom, przełamania tej zwykłej codziennej rutyny, w której zmuszona jestem przyjmować w różnych sytuacjach negatywną energię płynącą z otoczenia, które ma nade mną jakąś przewagę władzy, siły, autorytetu, której nie obchodzą moje uczucia, moje motywacje, moje problemy, moja wrażliwość. Wreszcie nadarzyła się okazja by zabrać głos, by powiedzieć, co się czuje i zrobić to w sposób, który wcale nie musi nikogo napawać negatywną energią, poczuciem niższości czy krzywdy. Udział w konkursie miał więc dla mnie walor terapeutyczny - po prostu nie tylko podzieliłam się ze światem pewną swoją tajemnicą, ale również dałam upust całej tej mimowolnie nagromadzonej we mnie negatywnej energii w postaci twórczego i pozytywnego widowiska. Co za ulga! W ubiegłym tygodniu uszkodziłam rogówkę oka, więc na wpół mętne jeszcze spojrzenie nieco zawęziło widoczność zgromadzonej na sali licznej publiczności, ułatwiając mi tym samym to trudne zadanie. A JEDNAK TREMA... Jak to zwykle bywa, jakkolwiek obojętnie by się podchodziło lub starało podchodzić do takich wyzwań, jak wystąpienia publiczne, zazwyczaj ostatecznie wszystkie te świadomie lub nie tłumione emocje rosną wraz z momentem usłyszenia swojego imienia i nazwiska i kolejnymi krokami stawianymi w stronę sceny, osiągając swoje apogeum wraz z ostatnim wypowiedzianym wersem i zniknięciem na powrót w tłumie. Gdy ćwiczyłam recytację przez te wszystkie dni, nie miałam wątpliwości, że będzie to recytacja, którą będę chciała tchnąć za każdym razem inne emocje w kolejne wersy. Nie sądziłam jednak, że na scenie dojdą jeszcze wszystkie te niekontrolowane emocje, które wezmą górę nad tembrem głosu, ruchami ciała i mimiką twarzy. Mówiąc krótko, trema. Chyba dawno nie występowałam publicznie, o ile w ogóle kiedykolwiek, nie pamiętam ostatniego razu, więc powiedzmy, że nigdy, bo zupełnie zapomniałam o tej natrętnej koleżance. Niemniej jednak było to przyjemne uczucie. Swoiste katharsis. Narodziny Wenus. Oto coś, co stworzyłam, ujrzało wreszcie światło dzienne. Być może kogoś zachwyciło, wzruszyło, zapadło w pamięci... NAGRODA Nic nie wygrałam (nie wspominając o upominkach, które otrzymywał każdy uczestnik), być może poza tym wszystkim, czego nie da się zmierzyć żadną miarą, o czym pisałam wyżej. Czymże byłoby życie bez wyzwań?! Zachęcam do przeczytania zwycięskiego wiersza, który nie pozostawia chyba wątpliwości dla nikogo z obecnych na wydarzeniu co do tego, że w pełni zasłużył sobie na zwycięstwo. Głębia, emocjonalność, autentyczność przekazu nawiązującego do zbliżającego się Święta Wszystkich Świętych i tematu przemijania odkrywanego w kolejnych wersach trafiły chyba do każdego bez względu na wiek. Wiersz zostanie opublikowany już wkrótce na oficjalnej stronie Biblioteki w Brwinowie i na facebooku. W ogóle wszystkim uczestnikom Turnieju Jednego Wiersza należą się ogromne słowa uznania. Poniżej mój wiersz i ilustracja do niego również mojego autorstwa, choć właściwie nie wiem już, co było pierwsze - jajko czy kura. Pan Motyl Pawim okiem kradł co dzień me naiwne spojrzenia nieuchwytny Pan Motyl. Złapać bym go chciała za skrzydło, polecieć z nim na łąki kwietne, pagórki zbożem malowane, do nieba, lecz wiem, że urok by prysł jak wosk promykiem słońca rażony u skrzydeł Ikara... ...bo ja nie jestem motylem!? Victoria Tucholka A na koniec mały rachunek sumienia, taka refleksja. Otóż czasami mam tak, być może mam tak, jak i Wy, że trudno mi się przestawić z jednej sytuacji na drugą i jestem jakby nieobecna, niby jestem, ale nie uczestniczę w pełni w tym, co się dzieje tak jestem skupiona na sobie, na przeżywaniu w sobie, na tym, co się dzieje we mnie, na tym, aby kontrolować siebie, że trudno mi wejść w nową sytuację, w której funkcjonują inni ludzie, a którym, zawsze odnoszę takie wrażenie, wychodzi to o wiele lepiej. Czyżbym wiodła tak ekstremalny żywot, a może po prostu tylko tak ekstremalnie przeżywam? Żeby wejść w nową sytuację, potrzebuję czasu na to, aby otrząsnąć się z tego świata, z którego przyszłam. Muszę wpierw znaleźć sobie miejsce. Znaleźć filary, dla podtrzymania swojej roli. Teoretycznie mogłyby nimi być znajome twarze, ale bywa, że to one najbardziej ograniczają moje przepoczwarzenie się. Często mam poczucie, że dla nich jestem już skończona, zaszufladkowana, pozbawiona dynamiki, z góry nadaje mi się jakąś kategorię, fiszkę, Gombrowiczowską gębę. To bardzo hamuje wchodzenie w nowe role. A może to tylko złudzenie? Być może to ja mimowolnie zakładam, że inni postrzegają mnie tak, a nei inaczej? Jest takie pojęcie, jak autoprojekcja. Pojęcie filozoficzne. Tyczy się w szczególności tego, jak postrzegamy innych ludzi, ale w ogóle wszystko, cały świat, który nas otacza. Chodzi o to, że przyjmujemy subiektywny ogląd, a co za tym idzie osąd. Mierzymy innych tą samą miarą, co siebie. Mierzymy wszystko swoją miarą. Sprowadza się to chociażby do takiego uproszczenia, jak: nigdy bym Ci tego nie zrobił, więc jak Ty mógłbyś to zrobić, ja tak nie robię, więc nikt tak nie robi, uważam, że to jest ohydne, więc to jest ohydne, również dla innych, ja tak czuję, więc inni też czują tak samo, mi nie jest zimno, więc innym też nie, ja wiem, więc oni też wiedzą. To chyba taka kolejna próba ułatwienia sobie sytuacji, uproszczenia przez nasz wyrachowany mózg, bo jakby nie patrzyć, każda zmiana nastawienia, sytuacji czy choćby miejsca to dodatkowy wydatek energetyczny. Jeżeli nasz mózg nie jest pewien zasadności zmiany, będzie rozumował na nie. Może wypadałoby więc przyznać się do lenistwa? Jedyne, co wydaje się móc nas usprawiedliwiać, to sytuacja wyjściowa, a więc ogół czynników, które oddziaływały na nas przed wejściem w nową sytuację, stanowiąc o naszej kondycji psycho-fizycznej umożliwiającej nam lub nie sprawną metamorfozę. Nikt jednak nie domyśli się tego, dlaczego zachowujemy się tak, a nie inaczej, jeżeli po prostu mu tego nie wyjaśnimy. Pomijając jednak te całe filozoficzne rozważania, trochę żałuję, że nie zrobiłam kilku rzeczy: nie przywitałam się ze wszystkimi osobami, które znałam, nie pogratulowałam wszystkim pozostałym uczestnikom, zwłaszcza nie wyraziłam swoich słów uznania dla zwyciężczyni, a w szczególności jej wiersza, który bardzo mnie poruszył, być może wynikało to z tego, że mnie również prześladują ostatnio myśli o przemijaniu i to niekoniecznie w związku ze zbliżającym się Dniem Wszystkich Świętych, ale przede wszystkim żałuję, że wciąż boję się być sobą uśmiechniętą, barwną i gadatliwą "artystką" (nie znoszę tego słowa! ale niech będzie), a więc z jakiś względów nie potrafię zawsze wyzerować się ze wszystkich Gombrowiczowskich gęb do swojej pierwotnej natury. Taką mnie poznać mogą tylko nieliczni. ENG Last weekend I found an information on the web about a poetry contest organized by a local library. There were actually two contests - one local, the other one nationwide, but I learned too late about the latter, so I took part only in the local contest - the so called One Poem Contest. I chose one of my last poems the inspiration for which was an experience that still strongly reverberated emotionally in my soul, so that I had a chance to transfer best the emotions connected with it to the audience. The contest involved recitation of the poem in front of the public and the jury. I have to admit I do not like to be center of attention and I do not like to perform in public. I definitely prefer meeting people in less obliging circumstances, where I am a participant in the exchange of thoughts, ideas and opinions rather than the only one that everyone listens to, looks at. I find it simply stressful. Especially because I am not that self-confident. Although it was not public performance that was the subject of evaluation, but recitation of a poem, actually the poem itself, for someone not used to make public speeches and not fond of performing in public it is always a huge challenge. I do not find myself a good actress, unless in the sense of life actress. It seems to me that it requires some knowledge about oneself, self-awareness, being aware of one's body language, facial expression, the ability to control emotions, to maintain inner peace, and above all to feel that I do really have something worthwhile to pass on to others. I am afraid that I do not have all these features, that I do not have such an awareness. Lately I completely lost interest in my superficiality, in my looks, it has all come to the background. I definitely prefer to concentrate on everything around me than on myself, because I do not see anything interesting in my person, unless a tool to explore the world around me. I guess I must have neglected myself. So it is strange to suddenly feel like being a medium which must for a change pass on that "I" - in its deeper, more complicated, because emotional sense - to others. With all that simultaneous awareness, or rather uncertainty, whether or not I am, indeed, able to convey that "I", whether it is at all possible to convey it, finally will other people understand it. First, the idea of performing in front of a wider audience discouraged me, then I realized that probably there will not be too many people, and eventually I found it the best way to simply overcome the depression overwhelming me more and more in the last few days. I treated participation in the One Poem Contest as an opportunity to put myself together, as an opportunity to face all my fears, overcome the usual daily routine, in which I am forced to accept negative energy from the people around in various situations, because they have the power, strength, authority, which gives them this unexplainable sense of being free from having to care about other people's feelings, motivations, problems, sensitivity. Finally, there was an opportunity to speak up to say what I feel and do it in a way that does not have to fill anyone with negative energy, a sense of inferiority or harm. Last week I damaged the cornea of the eye, so the semi-blurred look slightly narrowed the visibility of the audience in the room, making it easier for me to fulfill this difficult task. As it usually happens, no matter how unmoved you would like to keep yourself in face of such challenges as public speeches, usually all these consciously or unconsciously suppressed emotions start to grow with the moment of hearing one's name and with each next step taken on to the stage, reaching their apogee together with the last articulated verse and the moment of disappearing back in the crowd. When I was practicing recitation all these days, I had no doubt that I would like to breathe so many different emotions into the following verses. I did not think, however, that all these extra uncontrollable emotions would come on stage, that they will affect the sound of the voice, body movement and face mimicry. In short, jitters. I guess I have not performed public for a long time, if ever, I do not remember the last time, so let's say never, because I completely forgot about this intrusive friend - jitters. Nevertheless, it was a pleasant feeling. A kind of catharsis. The birth of Venus. Here is something that I created and it is finally accepted. Perhaps someone was delighted, touched, maybe someone will remember... I have not won anything, perhaps apart from everything else that cannot be measured by any means. What would life be without challenges ?! I encourage you to read the poem, which probably leaves no doubt to anyone present at the event that it fully deserved to win. The depth, emotionality, authenticity of the message referring to the coming All Saints' Day and the subject of passing away revealed by the following verbalized verses was probably moving for everyone regardless of their age. The poem will be published soon on the official website of the Library in Brwinów and on facebook. Congratulations to all the participants of the contest. Below is my poem and my illustration to it, although I do not know what was the first - the egg or the chicken. Mr Butterfly With peacock eye he stole every day my naive looks elusive Mr Butterfly. I would like to catch him by the wing fly with him to the flowery meadows the hills painted with grain, to heaven, but I know that the spell would break like wax stricken by the ray of sun on Icarus' wings... ...cause I am no butterfly!? Victoria Tucholka
Położone na uboczu u stóp Góry Zamkowej jezioro Kluczysko przyciągało mnie jak magnes Wrota Podlasia, jak zwykłam określać trasę po zjeździe z ósemki na Łomżę, przywitały mnie w tym roku drogą usłaną niebieską cykorią podróżnik. To było coś naprawdę pięknego. Jakby pobocze wyścielone było błękitnymi szarfami. Liczyłam na to, że w drodze powrotnej zatrzymam się i zrobię zdjęcie. W drodze powrotnej nie było jednak śladu po niebieskich kępach tej magicznej rośliny - wszystko wykoszono w ramach dbania, o ironio losu! o należyte utrzymanie dróg! Ciężko mi się zrobiło na sercu. Jakby ten wykoszony kwiat zwiastował powrót do smutnej rzeczywistości, w której nie ma na to całe piękno miejsca. Znowu coś odeszło. Coś się skończyło. Świat leci na łeb na szyję i nie czeka na Twój zachwyt. Teraz albo nigdy. Dla mnie za szybko, by w pełni się tym pięknem nacieszyć. Wszystko jest oczywiście kwestią punktu widzenia. Dla jednego cykoria podróżnik to chwast, który należy tępić. dla drugiego integralny element krajobrazu. Chwała Bogu, że to chwast. Wiadomo, że zawsze odrośnie ze zdwojoną siłą. Ja nie wyobrażam sobie, na przykład, wiejskich dróg wokół Hańczy bez tych wszystkich kolorowych kwiatów, a i powiatowymi asfaltówkami jakoś milej się jedzie, gdy usłane są kwiatami, drzewami, polami uprawnymi, starymi chatami, a nie jedynie dźwiękoszczelnymi osłonami, stacjami benzynowymi, magazynami, osiedlami i przybytkami cywilizowanej kuchni. W tym roku udałam się nad Hańczę później niż zwykle, dosłownie rzutem na taśmę załapałam się na ostatni dzień symbolicznego dla mnie w tym względzie czerwca. Wielu zwierzało mi się, że bało się, że w tym roku nie przyjadę. I w istocie w tym roku zapłaciłam wysoką cenę za możliwość powrotu nad magiczne wody Hańczy, ale udało się. Niektórzy zmartwili się, że schudłam. Przyznam szczerze, że jedyne, co widziałam ostatnimi czasy w odbiciu w lustrze, było zmęczenie, zmęczenie walką o to, aby złapać jednak to życie za skrzydła i nadal realizować marzenia. Hańcza z pewnością jest jednym z nich. Takich marzeń, które realizuje się latami, a moim marzeniem byłoby chyba kiedyś już tu po prostu zostać i zapuścić korzenie. Jest wiele miejsc, które chciałabym zobaczyć, bo kocham Polskę, uważam, że żyję w pięknym kraju, a i pewnie jeszcze więcej na całym świecie, bo i świata i ludzi jestem ciekawa, ale Hańcza jest jednym z tych, do których odczuwam wewnętrzną potrzebę ciągłych powrotów, co najmniej jak ten nomad, który choć pozornie nie ma stałego adresu, wciąż przemierza wydeptane ścieżki i znane miejsca. To one właśnie są jego domem. I na swój sposób i ja jestem chyba takim nomadem, gdzie jestem, gdzie mnie zawieje, czuję się raczej gościem, mniej lub bardziej u siebie. Nad Hańczą bardziej u siebie niż, gdzie indziej. To taki mój stały przystanek w roku, gdzie przyjeżdżam zregenerować siły, wyzerować się, po prostu być. Tutaj jestem tak, jak bym chciała być zawsze, tylko ja, mój domek na czterech kółkach i zawartość bagażnika. Nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba. Chwilo trwaj! - myślę sobie wówczas. Wszystko wskazuje na to, że chyba znalazłam takie miejsce na ziemi, w którym czuję się naprawdę szczęśliwa, bo jak inaczej tłumaczyć fakt, że za każdym razem przyciągam do siebie tylu życzliwych ludzi. Tutaj jakby łatwiej przychodzi mi dzielić się tym, co mam z innymi. Jak bym stawała się bogatsza z każdym gestem. Gestem, który wraca ze zdwojoną siłą. Buduje mój duchowy domek nad brzegiem jeziora. Mam poczucie, że stoi tu cały okrągły rok, a wszyscy czekają tylko, aż wyjdę i pozdrowię ich uśmiechem, gdy zmierzają na pole, do szkoły, nad jezioro. Moja bajka o Hańczy Gdy myślę o Hańczy, wydaje mi się to dziwne, że znam lepiej ludzi, którzy tam mieszkają niż sąsiadów na własnej ulicy. Wielokrotnie zastanawiam się, z czego to wynika. Może z tego, że jakby nie patrzyć, jestem kimś obcym, a z drugiej strony przyjeżdżam jednak regularnie co roku, usposobienie mam chyba przyjazne, pozdrawiają mnie, więc i ja pozdrawiam, ponoć na wsi nie ma innej opcji, minąć się i nie pozdrowić!? A jak już pozdrawiasz się z kimś regularnie co dzień, to mimowolnie wchodzi to w nawyk, staje się twoim chlebem powszednim. Czymś swojskim. Nawet jeśli ten stan rzecz trwa tylko tydzień raz do roku. Wieś ma chyba taki swój własny kalendarz w dużej mierze regulowany zmianami pór roku, pracą w plenerze, związaną z tym obrzędowością. Być może i ja stałam się takim zjawiskiem, na które wszyscy czekają, by pojawiło się na powrót w oknie, zapukało do drzwi, odwzajemniło pozdrowienie. Moja tegoroczna wyprawa nad Hańczę złożyła się korzystnie z ponad tygodniową przerwą w pracy. To oznaczało, że będę mogła nacieszyć się Hańczą do woli. Tym razem nie stawiałam sobie żadnych wyzwań. No może kilka, ale już nie na tyle absorbujących, przynajmniej tak mi się z początku wydawało, żeby nie znaleźć czasu na cieszenie się po prostu byciem w moim ulubionym miejscu w Polsce. Jeden dzień poświęciłam w prawdzie na spokojne przygotowania do wyjazdu: pakowanie i research. Wypisałam sobie listę miejsc, które chciałabym odwiedzić, szlaków, które chciałabym przejść, kaprysów do odhaczenia. To był bardzo dobry pomysł. Okazało się bowiem, że jest jeszcze wiele tras i miejsc w samym Suwalskim Parku Krajobrazowym, które umknęły mi przez te wszystkie lata, a wszystko wskazywało na to, że będą zjawiskowe. I tak w istocie było. Wow! Ale pięknie! Ten okrzyk wydawałam z ust nie jeden raz podczas tego pobytu. Choć prognoza pogody zapowiadała deszcze, niespecjalnie mnie to przerażało. Chyba oswoiłam się już z różnymi kaprysami mojego jeziora. Choć planowałam wyruszyć rano, nie sądziłam, że obudzę się już o piątej. Nie minęła pewnie 7 rano, a ja już byłam w drodze. W radiu leciała transmisja mszy z Jasnej Góry. Pięknie śpiewali. Na szybach pojawiły się pierwsze nieśmiałe krople deszczu. W oddali nad szachownicą nietypowo złocistych jak na koniec czerwca pól uprawnych zawisły ciemne chmury. Wszystko wskazywało na to, że Hańcza przywita mnie dzisiaj chmurnie i wietrznie. Ku rozpaczy burmistrzów-zwolenników postępu i standardów na miarę Unii Europejskiej, moje oko zawiesza się zwykle na miejscach pozornego rozkładu. Bywa, że okazuje się, że są to zabytkowe budowle wyróżniające się w skali Polski. Szkoda, że oddanie im należnej cześci wymyka się często europejskiej idei postępu Tym razem w planach miałam spotkanie z cywilizacją, choć generalnie unikam miast, uciekam w plener, ciągnie mnie raczej w dzicz. Nie bez powodu udałam się z wizytą do Muzeum Okręgowego w Suwałkach. Chciałam nabyć album zdjęciowy "Suwalszczyzna. Świat pogranicza" znajomego profesora, etnografa i założyciela Prywatnego Muzeum Sztuki Ludowej w Otrębusach pod Warszawą, Mariana Pokropka. Jak się okazało oprócz zamiłowania do rękodzieła ludowego, połączyła nas jeszcze pasja do Suwalszczyzny. Album można było nabyć tylko tutaj. A żeby zachować pozory przyzwoitości i nie zachować się jak ignorantka, postanowiłam więc nieco się ukulturalnić i zwiedzić nie tylko wystawy w muzeum, ale również odwiedzić kilka interesujących mnie zakątków w mieście, m.in. cmentarz siedmiu wyznań, a w szczególności zobaczyć bajkową cerkiew pw. Wszystkich Świętych, jak również już w drodze nad Hańczę zajechać na cmentarzysko jaćwieskie w Szwajcarii na obrzeżach Suwałk. Krzemień wiele ma twarzy... Podczas wizyty w muzeum w szczególności spodobał mi się dział poświęcony archeologii tutejszych ziem jakby naturalnie łączący się z wystawą "Na dziejowym trakcie". Dowiedziałam się między innymi, że jednym z największych bogactw dla pierwszych ludów zamieszkujących te tereny, a nie dysponujących wiedzą o pozyskiwaniu i obróbce rud metali, był krzemień zalegający w osadach kredowych odsłoniętych przez cofający sie lodowiec, jak również materiał pozyskiwany z upolowanych reniferów bytujących na tych terenach wkrótce po cofnięciu lodowca, a porośniętych jeszcze wówczas rachityczną roślinnością typową dla lasów tundrowych. To właśnie z rogów, kości, skór i innych materiałów organicznych pozyskiwanych z tych zwierząt ludy te wykonywały różne przedmioty i narzędzia codziennego użytku. Niektóre z nich można było podziwiać w muzeum. Na wypadek, gdyby skończył się Wam gaz w kuchence i zapomnielibyście garnka, zawsze dobrze mieć w zanadrzu jakiś skórzany worek i kamień :) Niezwykle interesujące były również wszelkie znaleziska rzucające światło na codzienne życie pierwszych osadników i wiedza o pochówkach, będąca rezultatem szeroko zakrojonych badań archeologicznych prowadzonych na tych terenach m.in. właśnie na terenie cmentarzyska jaćwieskiego w Szwajcarii pod Suwałkami. Choć teren jest zaniedbany, zarośnięty, słabo oznaczony, ma to swoje zalety. Nie da się ukryć, że dzięki temu można poczuć się samemu jak odkrywca, archeolog badający nieodkryty, dziki, leśny teren jakby niezmieniony od wieków usłany tajemniczymi kurhanami z kamieni pokrytych gęstą pierzyną mchów. Przylaszczka (Hepatica Mill.) Poszycie lasu pod rozłożystymi świerkami porastają bezkresne skupiska gęstych kęp przylaszczki. Rośliny o bardzo charakterystycznych trójdzielnych liściach. Musi tu panować niesamowity klimat wczesną wiosną, gdy te przylaszczkowe kobierce zakwitają na lawendowo. Jak każde cmentarzysko i to w Szwajcarii ma swoją specyficzną aurę. Takie uroczysko. W ogóle cała okolica ma swój szczególny klimat. Zanim dotarłam na miejsce, moją uwagę przykuła choćby stara drewniana chata z szopą, gospodarstwo na wzgórzu, chyba porzucone, niezamieszkałe, ale wciąż emanujące niezwykłą energią. Mam sentyment do takich zakątków pozornego rozkładu. Gdy przystaję przy takich miejscach, aż korci mnie podejść bliżej, zajrzeć do wnętrza, może kryje ono w sobie wciąż ślady ludzkiej obecności, np. krzyż na ścianie, haftowaną firankę w oknie, filiżankę na stole. Jakąś własną historię, której możnaby się jedynie domyślać. Nie pogardziłabym taką chatą, gdyby tylko stała jeszcze nad jakimś jeziorem. Kurhany kurhanami. Zdążyły już wtopić się w mistyczny charakter tutejszej przyrody Suwalszczyzna zawsze pozytywnie mnie zaskakiwała. Kiedyś udało mi się nawet nabyć tutaj ulubiony sok jabłkowy Owoc Sandomierski. Wiedziona nadzieją, że i tym razem uda mi się spełnić ten kaprys, a w planach miałam zamiar, a jakże! dogadzać sobie przez ten cały tydzień za wszystkie miesiące zaciskania pasa, udałam się więc do pierwszego lepszego sklepu. Przy okazji oczywiście nie umknęły mojej uwadze charakterystyczne stare kamienice. Postanowiłam zrobić kilka zdjęć. Od razu zwróciłam uwagę dwóch panów, którzy akurat podjechali autem pod sklep. Gdy spotkaliśmy się w progu, jeden z nich zażartował, że tym kamienicom nie wolno robić zdjęć. Zapytałam, dlaczego, a on na to, że to poniemieckie kamienice, jeszcze jakiś Niemiec zobaczy i powie, że to jego, a ja mu na to odpowiedziałam, że prędzej Polak zburzy niż Niemiec wykupi. Ekspedientka zaśmiała się. Cała sytuacja miała pogodny charakter. Cenię sobie Suwalszczan właśnie za tę pogodną mentalność. Pan był pewnie w moim wieku, charakterystycznie zaciągał po suwalsku, uwielbiam to zaciąganie, nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale powierzchowność miał taką wschodnią, litewską, a może po prostu suwalską. Soku nie dostałam, za to na ulicy panowie ponownie mnie minęli, z grymasem uśmiechu na twarzy, grożąc paluszkiem, gdy robiłam kolejne zdjęcia. Pozdrowiłam ich tylko. Taka mała sytuacja, a cieszy. Czas najwyższy ruszać nad Hańczę. Choć czerwiec jeszcze się nie skończył, dało się wyczuć, że schyłek lata, a może i wczesna jesień zagalopowały się już na Suwalszczyznę. Nawet nie chodziło o chmurną i wietrzną pogodę. I w taką pogodę miałam okazję wypoczywać nad Hańczą. Chodziło raczej o ogólny klimat - suchych łąk, przekwitniętych łubinów, jarzębin uginających się pod ciężarem czerwonych kiści, złocących się pól pszenicy. Gdybym nie śledziła dni w kalendarzu z równą nonszalancją, z jaką nie śledzę wsakzówek zegarka, spokojnie zaryzykowałabym stwierdzenie, że zrobiło się sierpniowo, że prawie jesień puka już w suwalskie okna. Tiruriru, czyli kró†ka pogawędka z trznadlem zwyczajnym Trznadel, trznadel żółtobrzuch (Emberiza citrinella) Głazowisko w Rutce o zachodzie słońca Najbardziej dało się to odczuć na głazowisku w Rutce. Zwykle bujnie zielone o tej porze, teraz porośnięte było suchymi złotymi trawami. Szczęśliwie udało mi się załapać na piękny zachód słońca, który te suche ściernisko przemienił w zapierający dech w piersi spektakl zjawiskowych iluminacji. Zatrzymuję się tutaj chyba zawsze, a z każdym kolejnym pobytem odkrywam to miejsce na nowo. Następnym razem mam w planach spacer po wodziłkowskim amfiteatrze. To charakterystyczna stroma ściana pagórkowatych wypiętrzeń i pofałdowań okalająca znajdujące się w zagłębieniu terenu dziewicze jezioro Linówek wraz ze znajdującymi się tutaj podmokłymi terenami, na których rośnie nie tylko mnóstwo okazałych polskich storczyków, ale można ponoć wypatrzyć tutaj nawet mięsożerną rosiczkę. Takich miejsc jak Rutka jest w Suwalskim Parku Krajobrazowym wiele. Odwiedzisz je raz i zakochasz się, odwiedzisz je drugi raz i nie będziesz potrafił się nadziwić, jak to możliwe, że to samo miejsce może mieć tak wiele twarzy. Zachód słońca nad jeziorem Hańcza Hańcza choć ewidentnie zbierała się na chmurny, wietrzny i chłodny okres, ostatkiem sił wysupłała jeszcze dla mnie z kłębowiska chmur powitalne promienie zachodzącego słońca. Po całym dniu podróży i zwiedzania nie miałam już sił nawet na zrobienie sobie herbaty, więc położyłam się wcześnie wraz z wkraczającą na nieboskłon czerwcową zorzą jakże typową dla tego skrawka Polski. To właśnie dla tych nocy, wcale nie augustowskich, ale właśnie tych magicznych hańczowych zórz wracam tutaj każdego czerwca. Podczas pochmurnych dni na pomoście roiło się od jaskółek dymówek Deszczowa Hańcza też ma swój urok. To właśnie wtedy po brzegach jeziora spacerują mgły. Niesamowity to spektakl. Jeśliby dłużej się przyjrzeć, brzeg ten jakby ożywa, jakby to było jakieś masywne cielsko pokryte łuską wijące się niepostrzeżenie wzdłuż brzegu jeziora jak wąż. Jaskółki zniżają lot, można dosłownie poczuć muśnięcia wprawianego w ruch przez skrzydła powietrza na twarzy. Często przysiadują na barierkach pomostu. W oddali jakiś wędkarz buja się w swojej łódeczce na niespokojnej fali. Dżdży. Wiatr wieje prosto w twarz. Woda choć pofalowana wydaje się być bardziej klarowna niż zwykle. Widać każdą roślinkę, rybkę, skorupiaka z trudem opierających się silnemu prądowi. Deszczowa pogoda okazała się świetnym pretekstem do pogłębienia znajomości z moimi "sąsiadami" znad Hańczy, przmiłej pary Haliny i Marka, którzy byli pierwszymi osobami, które miałam okazję poznać, gdy przyjechałam nad jezioro po raz pierwszy pięć lat temu. Już jakoś weszło mi w krew, że jeśli jadę w jakieś miejsce po raz pierwszy i rozbijam się na dziko, zawsze pukam do pierwszych drzwi i pytam, czy nie będzie to przeszkadzało, jeżeli auto będzie stało całą noc, czasami mogą trzasnąć drzwi, może się zdarzyć, że będę się krzątać wokół do późna, a nie chciałabym nikogo niepokoić. Tak właśnie zaczęła się nasza przyjaźń nad Hańczą, która trwa do dzisiaj. Halinka, kwintesencja łagodności i pogody ducha jest dla mnie takim swoistym łącznikiem z tubylcami, którzy darzą ją dużym zaufaniem i traktują jak swoją, choć nie mieszkają tutaj z Markiem od zawsze. Cały dzień spędziłam więc z nimi na pogaduchach. Podzieliłam się chlebem, którego napiekłam na zapas na wyjazd z myślą o tym, że pewnie i tak rozdzielę go pomiędzy napotkanych ludzi, i poczęstowałam domowego wyrobu nalewkami. SZLAKIEM CZARNEJ HAŃCZY, CZYLI BIESZCZADY PO SUWALSKU Choć przylegające do Szlaku Czarnej Hańczy głazowisko w Bachanowie nie jest integralnym elementem tego szlaku, to właśnie od niego zacznę moją relację z tej wyprawy. Pozwolę sobie jedynie podkreślić, że te moje relacje nie są wyczerpującym źródłem wiedzy o miejscach, które będę opisywać. Na szlakach znajdziecie tablice, które w pełni opisują historię kolejnych przystanków. Ja skupię się przede wszystkim na tym, co najbardziej mnie zachwyciło, zdziwiło, zainteresowało. Będą to więc opisy w dużej mierze subiektywne. W przeciwieństwie do głazowiska w Rutce witającego z drogi każdego wkraczającego na teren Suwalskiego Parku Krajobrazowego, głazowisko w Bachanowie skryte jest w głebi pagórkowatego terenu. Prowadzi tam przez pastwiska, na których pasą się krowy, polna droga. Teren usłany jest naniesionymi niegdyś przez topniejące wody lodowca głazami porośniętymi porostami i mchami niczym enigmatycznymi mapami jakiś tajemnych baśniowych krain. Być może przyjdzie Ci je przemierzać właśnie dzisiaj. Mikrokosmos. Po prostu inny świat. Najprawdopodobniej płucnica islandzka (Centraria islandica), ale nie dałabym sobie ręki uciąć Warto pamiętać, że wiele z rosnących na głazach porostów nie jest tworami młodymi. Niektóre z nich pamiętać mogą czasy tak odległe, że ręka by nam zadrżała. Długowiecznością cieszą sie zwłaszcza porosty naskalne. Niektóre z nich mogą osiągać wiek nawet do 9000 lat. Przy tym są to twory niezwykle kruche, dlatego nie wskazane jest dotykanie tych roślin. Ponoć niegdyś głazów w Bachanowie było więcej, ale z racji narastającego osadnictwa i wzmożonej działalności rolniczej, były wykorzystywane jako materiał budulcowy pod domy, mury, piwniczki, drogi, a nawet inne konstrukcje, o czym możecie się przekonać na jednym z przystanków dawnej kopalni lub miejsca wydobycia kamienia, skąd Niemcy pozyskiwali w okresie wojny kruszec na budowę słynnego "wilczego szańca". Przechadzając się po głazowisku warto uważać, by nie pomylić kamienia z krowim plackiem. Większość punktów znajdujących się na szlakach, choć pozory mogłoby mylić, leży tak na prawdę na terenach prywatnych. Są to bowiem zazwyczaj pastwiska przylegające do rozsianych po okolicy gospodarstw. Nie zdziwiłoby mnie, gdybym spotkała tu któregoś razu krowy same zmierzające do wodopoju lub pędzone przez gospodarza. Śladów bytności krów jest tutaj wiele, spotkać można je prawie na każdym kroku, paść się w tych okolicznościach przyrody to się dopiero nazywa rajskie życie. Wśród kamieni rośnie wiele ziół, w tym charakterystycznie kwitnący na fioletowo o tej porze roku tymianek pospolity. Wprawne oko dostrzeże również uroczych zielonych mieszkańców tych terenów. Pasikoniki, które wraz z innymi stworzeniami boskimi współtworzą niepowtarzalną oprawę dźwiękową Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Pasikonik zielony (Tettigonia viridissima) Znalazło się też i coś dla podniebienia. Głazowisko wprost usiane było malinowymi chruśniakami. Nie będę ukrywać, że malina stanowiła jeden z głównych składników moich śniadań podczas tegorocznego pobytu. Choć drobne, sama słodycz. Żałuję, że nie zrobiłam żadnej konfitury w trakcie pobytu. Wszelkie malinowe przetwory będą mi chyba w tym roku wracać wspomnienia o tegorocznym pobycie. Głazy rozłożone są tutaj jakby piętrowo. Teren jest niezwykle zróżnicowany pod względem poziomów. Opada tarasami w kierunku koryta rzeki. Głazowisko w Bachanowie podobnie jak głazowisko w Rutce osłaniające malownicze jezioro Linówek skrywa niebywale malowniczy odcinek Czarnej Hańczy, która w istocie przypomina górski potok. Wielu osobom, które miałam okazję spotkać podczas swojego pobytu nad Hańczą, umykała wąska ścieżka w gęstej ścianie lasu prowadząca do koryta rzeki, a z pewnością właśnie to ten malowniczy zakątek czyni głazowisko w Bachanowie zjawiskowym. Wystarczy zagłębić się ścieżką w łęgowy las by znaleźć się nagle w innym nieco mrocznym, nieco tajemniczym świecie, gdzie dla odmiany zmurszałe i wilgotne głazy skrywa bujna gęstwina lasu. Rzeka płynie tutaj wąskim kamienistym korytem w zagłębieniu terenu pomiędzy stromymi zboczami pagórków, tzw. ozu turtulskiego. Roślinność jest tutaj niebywale bujna. Prawdziwa gratka dla pasjonata roślinek. Przy okazji podziwiania rosnącej wzdłuż torfowego brzegu roślinności nie umkną uwadze ślady zwierząt. Wciąż zachodzę w głowę, czy to ślady krów, które przychodzą tutaj do wododpoju, a może dzikich zwierząt, które wcale nie łatwo tutaj wypatrzyć. Nawet łabędzie na jeziorach trzymają się na dystans. Nie potrzebują i nie szukają kontaktu z człowiekiem. Dziewicza natura tych terenów zapewnia im wszystko, co tylko żywa istota mogłaby sobie wymarzyć. Zachylnik błotny (Thelypteris palustris Schott) Choć regulamin szlaków w Suwalskim Parku Krajobrazowym zastrzega kierowanie się wytyczonymi ścieżkami, wprost nie potrafiłam oprzeć się pokusie skrócenia sobie drogi i przejścia na drugi brzeg rzeki po prowizorycznej kamienistej grobli. Raz kozie śmierć. Najwyżej się przekąpię - pomyślałam. Oczywiście to propozycja tylko dla zaprawionych piechurów, którzy przewidzieli, że teren może być grząski. Kalosze to obowiązkowy element wyposażenia, bez którego odradzam chodzenie na przełaj, a warto, bo właśnie najpiękniejsze widoki znajdziecie nie na szlaku, ale właśnie nad brzegiem rzeki. Takich zejść jest na szlaku wiele. Z pewnością wymagają większego wysiłku, bo wiążą się z koniecznością wspinaczki powrotnej na miarę bieszczadzkich wierchów, ale z pewnością nie pożałujecie. Gdy wreszcie dodrapałam się do właściwego szlaku, moim oczom ukazał się taki widok. Bieszczady - aż cisnęło się na usta. Szlak przebiega głównie grzbietami wzgórz, tzw. ozem turtulskim, w przeważającym stopniu pozbawionymi drzew, choć zdarzają się fragmenty zalesione, głównie aromatyczną sośniną. Brzeg rzeki porastają z kolei w przeważającym stopniu olchy. Do głazowiska w Bachanowie nie ma niestety bezpośredniego zejścia ze szlaku, trzeba pójść na około. Do złego, czyli do pokonywania Czarnej Hańczy w bród nie nakłaniam w ramach poszanowania regulaminu szlaku, z pewnością nie jest to również opcja dla dzieci i dla osób niezaopatrzonych w kalosze, ale nie będę ukrywać, warto. Tuż przed głazowiskiem na szlaku znajdują się pozostałości kopalni kamienia wraz z wciąż widocznym nasypem kolejowym. To właśnie stąd w okresie II wojny światowej Niemcy pozyskiwali kruszywo na potrzeby budowy kwatery Hitlera - słynnego "wilczego szańca". Zaraz za punktem głazowisko w Bachanowie w kierunku Turtula znajduje się zawieszona 10 metrów nad poziomem koryta rzeki dolina Gaciska. Jedno z miejsc, w którym warto zboczyć ze szlaku i zejść do koryta rzeki. Sama rzeka poprzedzielana drutami ogrodzeń pastwisk być może nie jest w tym odcinku najbardziej malownicza, choć koryto wije się wśród drzew jak wąż, co ostatecznie daje pełne wyobrażenie o ogólnym zróżnicowaniu biegu rzeki. Warto również zejść na dół choćby dla bujnej roślinności. Może i Wam uda się dostrzec rosnący nad brzegiem storczyk plamisty (kukułkę plamistą). W zacienionych, co wilgotniejszych partiach szlaku spotkałam inną roślinę. Ślaz piżmowy (Malva moschata). Ponoć ziele wykorzystawne jest w przemyśle farmaceutycznym do wyrobu syropów i okładów. Należy wziąć poprawkę na to, że w tym roku (2018) przyroda narzuciła ostre tępo - wiele roślin zakwitło i zaoowocowało z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem. Ślaz piżmowy (Malva moschata) I znowu róż. Lipiec w tym roku zdecydowanie różowy. Dla odmiany wierzbówka kiprzyca. Spotkamy ją o wejściu na szlak. Rośnie na obrzeżach pól, dróg, miedzach. Gdy ją widzę, nie potrzebuję znaków - wiem, że jestem w granicach Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Choć roślina uznawana jest oczywiście jako chwast, to nie rośnie wszędzie. Kiedyś jej liście używane były jako namiastka luksusowej herbaty. Wierzbówka kiprzyca (Epilobium angustifolium) Widok na oz turtulski z perspketywy rzeki. Te wały lub ciągi wzgórz o stromych zboczach zbudowane są z piasków i żwirów. Wytworzyły się w wyniku działania wód spływających krawędziami, tunelami i szczelinami lodowca. Oz turtulski biegnie wzdłuż doliny Czarnej Hańczy. Ma około 3 km długości. Składa się z trzynastu pagórków o wysokości do 17 metrów. Po wdrapaniu się z powrotem na szlak, rzucam jeszcze ostatnie spojrzenie na malowniczą dolinę i ruszam dalej. Ścieżka biegnie dla odmiany przez sosnowy las. Dalej Czarna Hańcza robi się coraz piękniejsza. Aż korci porzucić szlak i iść dalej z biegiem rzeki. Widoki zapierają dech w piersi. Jeszcze bardziej dech w piersi zapierają powrotne wspinaczki stromymi pagórkami do szlaku. Warto! Sami zobaczcie. Poniżej zaledwie kilka ujęć co bardziej malowniczych zakątków nad rzeką. To właśnie w takich miejscach zobaczyć możecie również bobrze żeremia opisywane na jednej ze znajdujących się na szlaku tablic. Niestety znajduje się ona zdecydowanie w niewłaściwym miejscu. Oczywiście nieodzwonym elementem każdego suwalskiego szlaku są krowy. Tym razem trafiła mi się nawet prawdziwa modelka z dzwonem na szyji, którym i ja bym nie pogardziła. To nie dzwon, to prawdziwy zabytek. Szlak kończy się nad rozlewiskiem Czarnej Hańczy w Turtulu. O Turtulu rozpisywałam, a raczej rozpływałam się nad nim wilokrotnie wcześniej tutaj i tutaj i tutaj. To przepiękne miejsce, od której strony by nie patrzyć i z pewnością stanowi obowiązkowy punkt programu wyprawy do Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Tym razem prezentuję Wam nieco inne ujęcie tego miejsca z perspektywy szlaku biegnącego po otaczających zbiornik pagórkach. Gwoli ścisłości w Turtulu znajduje się siedziba dyrekcji parku, stary młyn, punkt widokowy, jak również wiele przyrodniczych atrakcji. Na terenie Turtulu odbywają się również regularnie różne wydarzenia kulturalne, m.in. puszczanie wianków. Z pewnością warto wybrać się tutaj w tym czasie, aby puścić na wodę wianek, przepłynąć się łódką po stawie, posłuchać koncertów lokalnych kapeli, skosztować kartacza prosto z gara czy innych regionalnych specjałów. Przy okazji wizyty w punkcie informacyjnym, jeśli nie zrobiliście tego w Bachanowie, nie zapomnijcie nabyć symbolicznej cegiełki w cenie 4 złotych, dzięki której będziecie mogli dofinansować utrzymanie infrastruktury tego pięknego szlaku. UROKLIWE SEJNY Nie będę ukrywać, że wyprawa na pogranicze polsko-litewskie miała być pierwotnie wyprawą stricte kulinarną. Posmakować czegoś regionalnego to obowiązkowy punkt programu każdej mojej wyprawy. Tym razem zamarzyło mi się skosztować dla odmiany specjałów kuchni litewskiej. Na Litwie miałam okazję być rok temu na Wielkanoc przy okazji pierwszego w życiu rejsu jachtem morskim po Bałtyku. Choć pierwotnie naszym celem była Karlskrona w Szwecji, morskie wiatry zawiały nas do Kłajpedy na wybrzeżu litewskim. Wówczas żałowałam, że nie spróbowałm kuchni litewskiej. Aby nadać jednak swojej łakomej motywacji rangi przyzwoitości, bo jakże to tak jechać na pogranicze polsko-litewskie tylko po to, aby zaspokoić głód, postanowiłam opracować na potrzeby tej wyprawy kilka przystanków krajoznawczo-kulturalnych. Szybko okazało się, że pogranicze polsko-litewskie ma do zaoferowania o wiele więcej niż da się zobaczyć w jeden dzień. Mój pierwotny plan zakładał trasę wzdłuż zachodniego brzegu Jezior Szelment Wielki i Mały przez Becejły i Puńsk, na który musiałabym poświęcić co najmniej kilka godzin z uwagi na liczne atrakcje - Muzeum Stara Plebania, Muzeum etnograficzne Józefa Vainy, skansen. Jak się teraz okazało, to zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo okolice Puńska kryją jeszcze kilka zakątków wartych odwiedzenia. Ostatecznie plan uległ zmianie w wyniku uszkodzenia wtyczki ładowarki aparatu fotograficznego i braku miejsca na karcie w awaryjnym aparacie, który był mi niezbędny (ten typ tak ma, że bez aparatu ani rusz), i wiązał się z koniecznością wizyty w Suwałkach. Skądinąd bardzo miłej wizyty. Kolejnej wizyty potwierdzającej moje przekonanie o niezwykłej mentalności Suwalszczan niezwykle sympatycznych i pomocnych w potrzebie. Choć pierwotnie wszystko wskazywało na to, że nie uda mi się rozwiązać mojego fotograficznego problemu, ostatecznie właściciel sklepu Audioton jak magik wyciągnął z szuflady niczym z kapelusza przysłowiowego białego królika - swoją nieużywaną kartę, której zakup uratował moje fotograficzne nadzieje na kolejne fotograficzne pamiątki z wyjazdu, którymi mogę się z Wami tutaj podzielić. Poczułam się przez chwilę jak Alicja w Krainie Czarów. Dziwnym zrządzeniem losu, mimo szerokozakrojonych przygotowań i starań wykluczenia wszelkich możliwych awarii, jak również zabezpieczenia się na takie ewentualności, jakimś cudem uszkodziłam gwint we wtyczce ładowarki aparatu zanim w ogóle dotarłam do miejsca przeznaczenia. Pech. Z resztą ten pech już tak ma, że zawsze dopada mnie akurat w Suwałkach. Jakaś dziwna sprawa. Jakaś dziwna energia w tych Suwałkach, a z drugiej strony dobrze się składa, że przychodzi mi uświadomić sobie podobne kompliakcje jeszcze w ramionach cywilizacji, a nie w dziczy. I jak to zwykkle bywa - nic nie dzieje się bez powodu, wszystko, nawet taki pech otwiera sobą potencjał nowych sytuacji, spotkań i zmian, no i ten wypadek sprawił, że nie tylko miałam okazję zetknąć się z kolejnymi symaptycznymi Suwalszczanami, ale i przyszło mi moją litewską przygodę zacząć niejako od końca, od wisienki na torcie, którą miał być zasłużony obiad w karczmie Dom Litewski w Sejnach. Nigdy chyba głód podczas podróży nie doskwierał mi tak, jak podczas podróży do Sejn. Zwykle takie atrakcje zostawiam sobie na koniec zwiedzania jako swoistą nagrodę. Tym razem jednak postanowiłam zmienić kolejność. Chyba sama myśl o spróbowaniu tych wszystkich pyszności podsycała apetyt na tyle, że nawet kiszki zaczęły grać mi marsza. Karczma Dom Litewski Rosół z kołdunami podbił moje serce Nie bez powodu wybrałam akurat tę restaurację - założyłam, że z uwagi na sąsiedztwo z konsulatem litewskim, jakość potraw będzie tam na najwyższym poziomie. Nie myliłam się. Rosół z kołdunami podbił moje serce. Wciąż pamietam, jak moja pierwsza kulinarna przygoda na Suwalszczyźnie wzruszyła mnie do łez. W karczmie w Stańczykach zamówiłam swoje pierwsze w życiu kartacze. W prawdzie odmrażane, bo sezon wakacyjny nie zaczął się na dobre, ale i tak było to dla mnie duże przeżycie, bo był to mój pierwszy dłuższy samodzielny wyjazd i właściwie pierwsze danie zamówione w restuaracji z prawdziwego zdarzenia. W dodatku danie wymarzone, które wcale nie tak łatwo udało mi się wówczas znaleźć. Rzadko płaczę. Najczęściej właśnie przy okazji stołowania się na wyjazdach. Trudno mi wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. Tym razem nie miało to bowiem miejsca. Zamówione na drugie danie soczewiaki, czyli pierożki nadziewane soczewicą, nie zrobiły już na mnie takiego wrażenia, ale w kombinacji z rosołem z kołdunami niewiele regionalnych specjałów ma szansę zabłysnąć przynajmniej w moim skromnym mniemaniu. Za to na deser zamówiłam porcję ciasta o nazwie stulisiec - to rolada z masy makowej zawiniętej w bardzo cienkie jak papier, kruche, słodkie miodowe ciasto. Jeżeli mieliście kiedykolwiek okazję skosztować tureckiej baklawy, to moim zdaniem oba te specjały mają ze sobą wiele wspólnego. Stulisiec przypominał mi trochę makiełki, czyli ciasto formowane z masy makowej z suszonymi owocami serwowane na słodko w moim rodzinnym domu na święta Bożego Narodzenia. Mało ma wspólnego z polskim makowcem, w którym zwykle więcej jest nadmuchanego ciasta niż masy makowej. A ta masa makowa nie jest bez znaczenia. W tradycji ludowej, w szczególności na Żmudzi, w Kurlandii, na Litwie mak symbolizuje obfitość i płodność. Niegdyś wiązały się z nim szczególne obrzędy, na przykład przy okazji wesel, kiedy to smarowano pannie młodej usta miodem i obsypywano wszelakim dobrodziejstwem zbiorów - owsem, jęczmieniem, bobem i właśnie makiem, przy okazji wypowiadając życzenia wierności mężowi, dobrego gospodarowania, dostatku i obfitości. A moja mama zawsze zwykła powtarzać, że kto nie zje makiełek w święta, temu koło fortuny sprzyjać nie będzie w nowym roku. Trudno powiedzieć, skąd zwyczaj przyrządzania makiełek, w dodatku w takiej surowej postaci, a nie tradycyjnie z łazankami, przywędrował na rodzinny stół, bo większość rodziny, w tym pradziadowie, a nawet dalsi przodkowie wywodzili się z zachodniej Polski, a nie z kresów. Stulisiec, czyli litewski makowiec na bogato Bazylika Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny Po tak wystawnym i zasłużonym po całym roku wyrzeczeń posiłku przyszedł czas na zwiedzanie miasta. Wedle wielokrotnie przerabianego schematu, że nie należy odkładać niczego na potem, bo to potem może po prostu nie nastąpić, postanowiłam odwiedzić wszystkie atrakcje w mieście, a przynajmniej wszystkie te, które sobie wynotowałam. Zaczęłam przede wszystkim od bazyliki Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, w której znajduje się chyba najważniejsza moim skromnym zdaniem "atrakcja" Sejn, czyli Sanktuarium Matki Boskiej Sejneńskiej. Na pierwszym planie rzeka Marycha. W głębi kolorowa fasada kościóła Najświętszej Maryi Panny w Sejnach. Gdyby tego pięknego widoku nie przysłaniała współczesna zabudowa, możnaby się poczuć tak, jakby czas stanął w miejscu Kościół zbudowany jest w stylu baroku wileńskiego - jest to jedyny przykład tego typu świątyni na terenach obecnej Polski obok kościoła w Różanymstoku na Dolnym Śląsku. Jest to również jeden z najbardziej charakterystycznych punktów górujących nad kamienicami w mieście nadający miastu zwarty charakter. Kolorowa fasada kościoła wpisuje się barwny charakter małego miasteczka. Niebieskie podwoja kościoła same w sobie nadają mistycznego charakteru temu miejscu Wnętrze kościoła utrzymane jest w stylu barokowym, a więc niezwykle bogato zdobione, ociekające złotem, ciepłe i jasne, i choć generalnie preferuję skromniejszy styl drewnianych kościółków, dobrze się tutaj czułam. Sanktuarium Matki Boskiej Sejneńskiej w kościele NMP w Sejnach Najbardziej zależało mi na zobaczeniu figury Matki Boskiej Sejneńskiej. Zasadniczo nie jestem praktykującym katolikiem i nie lubię zawracać bez powodu Panu Bogu głowy swoimi problemami, ani tym bardziej nadużywać wszelkich łask. W końcu z wieloma bolączkami można sobie poradzić jakoś samemu, wiele z nich w istocie urasta z przysłowiowych igieł do wideł, a ostatecznie zawsze warto pamiętać o tym, aby po prostu postępować dobrze tak, aby nikomu i niczemu nie szkodzić, a już zwłaszcza niepotrzebnie nie obciążać własnego sumienia. Jeżeli już udaję się do świętych miejsc, to wiedziona duchową potrzebą. Taką właśnie potrzebę odczułam w związku ze znajdującą się tutaj figurą Matki Boskiej Sejneńskiej. Figura Matki Boskiej Sejneńskiej w Kościele NMP w Sejnach Tę drewnianą figurę słynącą łaskami sprowadzono tutaj w XVII wieku. Kult maryjny rozwijał się tutaj niezwykle silnie w szczególności w XVIII wieku. Sanktuarium robi wrażenie. Figura Matki Boskiej ucieszyła moje oko głównie ze względu na goszczący na twarzy Matki Boskiej uśmiech, którego zazwyczaj brakuje mi na podobiznach najświętszej panienki, które mam okazję zwykle spotykać na swojej drodze. Taki uśmiech zawsze przynosi ulgę. Rzeźba jest o tyle ciekawa, że stanowi niejako ołtarz sam w sobie. Jest to drewniana figura szafkowa z XV wieku przedstawiająca Matkę Boską z dzieciątkiem. Po otwarciu szafki oczom wiernych ukazuje się nowe ujęcie dzieła. W całej Europie jest zaledwie kilka takich figur. Nie omieszkałam pomodlić się i zapalić świeczki w intencji mojej znajomej znad Hańczy, która jest właśnie świeżo po operacji, jak również tego, aby zawsze gościły w jej domu spokój, radość i zdrowie, a także zabrać ze sobą kilka świętych obrazków z podobizną Matki Boskiej Sejneńskiej, którymi obdarowałam przy okazji kilka osób jeszcze nad Hańczą. Z perspektywy czasu zawsze zastanawiam się, dlaczego nigdy nie proszę o nic dla siebie. Jakbym zapominała o tym, że w końcu będę musiała opuścić te piękne strony i czeka mnie zderzenie ze smutną rzeczywistością. Już wróciłam i chyba dopadł mnie jakiś kryzys. Jak ja to lubię mawiać - dogoniło mnie moje zwykle ociągające się, depresyjne i czarnowidzące alter ego. Chyba czas najwyższy wyciągnąć święty obrazek i odwołać się o łaskę do Matki Boskiej Sejneńskiej. Klasztor Podominikański Wnętrze muzeum diecezjalnego w klasztorze podominikańskim Na tyłach kościoła znajduje się przykościelny Klasztor Podominikański, którego zimne, oszczędne białe mury mogą wydawać się mało zachęcające, z pewnością jest to jednak miejsce, do którego warto wstąpić z uwagi na znajdujące się tam Muzeum Diecezjalne i Etnograficzne o różnorodnych i bogatych zasobach oraz mające tutaj miejsce liczne wystawy stałe i czasowe. Przyznam szczerze, że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, a wizyta w klasztorze zrekompensowała mi w dużym stopniu konieczność rezygnacji z wizyty w Puńsku z uwagi na ograniczenia czasowe. Nie wspomnę już o towarzyszącym letnim wyjazdom wątpliwościach, czy faktycznie warto rezygnować dla muzeów z odpoczynku na łonie natury, a ja mam raczej skrzywienie w tę ostatnią stronę, więc ten zachwyt wiele znaczy. Warto było poświęcić kilka słonecznych godzin na to zwiedzanie. Wystawa etnograficzna zebrała w niewielkim pomieszczeniu bogactwo skrupulatnie opisanych eksponatów codziennego użytku oraz liczne fotografie z dawnych lat. To właśnie wizerunki ludzi ze zdjęć zapadły mi najbardziej w pamięci. Po raz kolejny myślę sobie o tym, jak wielką siłę mają zdjęcia. Wówczas trochę mi lżej z moją fotograficzną obsesją. Być może kiedyś niektóre z tych moich zdjęć również będą świadectwem minionych czasów, choć wciąż jakoś nie mam odwagi robić zdjęć ludziom chyba na tej samej zasadzie, jak nie lubię jak mi robią zdjęcia. Rzadko też sama o to proszę. Nie zabrakło również wystawy rękodzieła współczesnych artystów ludowych. Ponadto miałam okazję obejrzeć również wystawę malarstwa sakralnego. Niektóre przedstawienia Matki Boskiej zrobiły na mnie ogromne wrażenie swoją oryginalnością, np. Matka Boska Kodeńska i Matka Boska Dzikowska. Była i wystawa starych aparatów i odbiorników radiowych. Izba litewska. Izba harcerska. Długo by wyliczać. Szybko uświadomiłam sobie, że Puńsk będę musiała sobie tego dnia darować, bo wybiła 17-ta, a ja miałam jeszcze jeden punkt do odhaczenia. Tak zwaną białą lub szarą synagogę. Biała (Szara) Synagoga Mimo wskazówek otrzymanych od pracownika muzeum w klasztorze ostatecznie docieram do synagogi zupełnym przypadkiem, myszkując po ulicach miasta. Budynek synagogi robi na mnie ogromne wrażenie. Jest po prostu piękny. Pozostaje jedynie ubolewać nad faktem, że oryginalny wystrój wnętrza nie ostał się do dzisiejszych czasów (w tym celu warto udać się do Tykocina, w tamtejszej synagodze ostały się zjawiskowe wręcz malowidła naścienne), a biorąc pod uwagę fakt, że budynek synagogi pełnił w między czasie szereg zaskakujących funkcji, jak choćby skład nawozów, to i tak cud, że fasada budynku ostała się do dnia dzisiejszego w praktycznie niezmienionym stanie. Wewnątrz miała akurat miejsce wystawa rękodzieła ludowego, a dokładnie makatek, krajek i haftów regionalnych pod znamienną nazwą "Miłość i zgoda - domu ozdoba. Makatkowa Sejneńszczyzna". Przedmiotem mojego szczególnego zainteresowania były krajki. Bardzo chciałam zakupić jedną symboliczną na pamiątkę. Podczas wizyty w Sejnach moja wiedza na temat krajek ograniczała się do tego, że krajka to przykład typowego litewskiego rękodzieła i, że ludzie z całego świata po najpiękniejsze krajki jeżdżą do Puńska (więcej o krajkach dowiecie się we wpisie poświęconym Puńskowi). Na myśl o Puńsku robiło mi się jakoś ciężko na sercu. Musiałam niestety pogodzić się z faktem, że nie uda mi się zrealizować pierwotnego planu odwiedzenia jeszcze dzisiaj stolicy polskich Litwinów. Wszystko wskazywało na to, że będę musiała odłożyć tę wyprawę na następny raz, podobnie jak zakup wymarzonej krajki. Jakoś do żadnej, które oglądałam w synagodze, nie poczułam tego magicznego "czegoś", a nie chciałam zmuszać się do zakupu na siłę tylko po to, aby wejść w posiadanie kolejnej pamiątki bez duszy, która będzie się po prostu kurzyła w zapomnieniu rzucona w kąt. Nie wspomnę już nawet o kluczowej dla mnie sprawie - duchowej potrzebie poznania autora rękodzieła. Rzeczy dla mnie o tyle istotnej, że sama jestem jak by nie patrzeć twórcą, który przelewa w swoje dzieła własną energię. Rozmowa z twórcą, poznanie go ma więc dla mnie ogromne znaczenie. Artysta i dzieło to jakby jeden byt. Wszystkie prezentowane tkaniny i rękodzieło zostały zebrane po prywatnych domach przez dzieci, które w okresie wakacyjnym mają kluczowy wpływ na kształtowanie lokalnej oferty kulturalnej, a w budynku synagogi odbywają się regularnie koncerty, wystawy, przedstawienia, którym ton nadaje właśnie najmłodsze pokolenie. Tego dnia wieczorem odbyć miała się kolejna odsłona spektaklu "Kroniki sejneńskie", który cieszy się niesłabnącą popularnością. Spektakl wystawiany był w wielu miejscach w Polsce i na świecie. Z pewnością będzie to dla mnie świetny pretekst ku temu, aby odwiedzić Sejny po raz kolejny. Na odchodnym żegna mnie słoneczna fasada drewnianego domku z bujnymi pelargoniami w przysłoniętych firankami oknach. Przykładów tego typu perełek architektury drewnianej wciąż zamieszkałych i zadbanych jest z resztą w Sejnach wiele. Obieram kierunek na Becejły. Po drodze mijam stare drewniane chaty, kwieciste łąki, piękne kościoły, kuszący zjazd na Puńsk (na zwiedzanie jest już jednak zdecydowanie za późno), samotnego piechura o szarej jak papier twarzy i litewskich rysach, rozliczne kapliczki, urokliwe meandry rzeki Marychy, pachnące gęste sośniny, pozostałości odgradzającego drogę od pól rozpadającego się drewnianego ogrodzenia, które w swoim pofalowym przez czas fragmentarycznym charakterze idealnie wkomponowałoby się w jeden z obrazów Salvadora Dali. Rzutem na taśmę załapuję się jeszcze na zachód słońca na odcinku drogi o mocno zużytej nawierzchni biegnącej wzdłuż jezior Szelment Mały i Szelment Wielki. Po drodze czynię oczywiście liczne urokliwe przystanki fotograficzne. Na jeziorze bujają się w łódeczce wędkujący być może ojciec z synem. Zjeżdżam na pobocze jak to zwykle zauroczona starą drewnianą chatą na zakręcie po to tylko, aby odkryć stojący przed nią stary pozłacany misternie wykuty krzyż z 1896 roku. Ciepłem przepełnia mnie spowita w promieniach zachodzącego słońca senna poświata domów, pagórków, łąk i pól jeleniewskich. Mojej uwadze nie umyka nawet jelonek brykający i charakterystycznie porykujący po szerokiej opadającej ku brzegom jeziora równinie łąk i pól uprawnych. Z ulgą przyjmuję nadchodzącą odsiecz - ojciec z synem również czynią przystanek podczas rowerowej przejażdżki, by przyjrzeć się widowisku, a można się było tutaj poczuć tak, jakby siedziało się w najlepszym rzędzie rzymskiego koloseum. Dolina opadała szerokim łukiem bujnego zielonego pastwiska ku brzegom porośniętego ścianą lasu jeziora. Prawdziwe igrzyska natury. Swoisty amfiteatr szelmentowski. Zdjęcia z tej powrotnej podróży podziwiać możecie we wpisie Dom Duszy: Impresje suwalskie (1). Pozostałości odgradzającego drogę od pól rozpadającego się drewnianego ogrodzenia w swoim pofalowym przez czas fragmentarycznym charakterze idealnie wkomponowałoby się w jeden z obrazów Salvadora Dali PUŃSK KRAJKĄ MALOWANY Przytulny ganek w Muzeum Stara Plebania będzie mi zawsze przywoływał miłe wspomnienia o litewskiej gościnności Puńsk to miasto słynące przede wszystkim z tego, że ponad 80% mieszkańców jest pochodzenia litewskiego. Jest to również jeden z najsilniejszych ośrodków kultury litewskiej w Polsce. Swoista stolica kulturalna polskich Litwinów. Wbrew temu, co podają niektóre przewodniki, dogadamy się tutaj bez problemu po polsku. Warto jednak z uwagi na burzliwą historię naszych polsko-litewskich relacji nauczyć się choćby jednego zwrotu po litewsku. Z pewnością przełamie on lody w kontaktach z tubylcami. Język litewski i język polski niestety mają niewiele ze sobą wspólnego. Jakoś nie pomyślałam o tym, aby przed wyjazdem nauczyć się kilku zwrotów po litewsku. Sytuację uratowała moja znajoma znad Hańczy, która miała koleżankę z Litwy i zdradziła mi, jak po litewsku mówi się "dzień dobry". Laba diena. Tak jak już Wam wcześniej wspominałam, byłam nawet gotowa odłożyć wyprawę do Puńska na kolejny wyjazd. Gdy jednak obudziłam się rano nad Hańczą, jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi, że muszę tam jednak pojechać jeszcze w tym roku. Nieśpiesznie wstałam, ogarnęłam wehikuł, popływam w Hańczy i zjadłam śniadanie. Zrobiła się jedenasta. Najwyższy czas, aby ruszyć w drogę. Postanowiłam pojechać inną drogą niż wcześniej, gdy wracałam z Sejn. Skręciłam w prawdzie za wcześnie w wysypaną tłuczniem gruntową drogę, ostatnio w okolicy ma miejsce dużo robót drogowych mających na celu utwardzenie dotychczas gruntowych skrótów, co jednak miało oczywiste zalety - miałam okazję odkryć kilka kolejnych zanikających powoli perełek architektury drewnianej wraz z ich urokliwymi wiejskimi obejściami. Urokliwa kręta droga, na której pojawił się charakterystyczny dwujęzyczny, podobnie jak na Kaszubach, znak z nazwą miasta, po litewsku Punskas, wiodła wokół malowniczego pagórka, na którego szczycie znajdował się charakterystyczny podłużny budynek gospodarczy z drewnianymi podwojami - zapewne stodoła. Swoje pierwsze trochę niepewne kroki skierowałam do kościoła w Puńsku, w którym akurat trwały przygotowania do jakiejś uroczystości. Jakiej, dowiecie się za chwilę. Okazało się bowiem, że moja wyprawa do Puńska zbiegła się przypadkowo z jednym z narodowych świąt litewskich. Pierwsza lekcja historii Litwy za pasem. Wewnątrz krzątali się ludzie stawiający sztandary z wizerunkami świętych i dekorujący ławki bukiecikami z kwiatami. Pomyślałam, że pewnie szykuje się jakaś ceremonia. Może ślub. Moją uwagę zwróciły girlandy z liści, prawdopodobnie dębowych, i charakterystyczne zdobienia arkad i ścian. Dopiero pod koniec wyjazdu uświadomiłam sobie, że te dekoracje nawiązują do motywu legendarnej puńskiej krajki. Wnętrze kościoła Najświętszej Maryi Panny w Puńsku zdobione motywem nawiązującym do litewskiej krajki Królestwem krajki jest z pewnością Muzeum Stara Plebania znajdujące się tuż przy kościele. W muzeum można podziwiać wiele z tych arcydzieł. W progu tego kameralnego, ciepłego miejsca przywitała mnie Pani Anastazija. Przywitała mnie po polsku. Nie ukrywałam swojego zdziwienia i przyznałam bez ogródek, że spodziewałam się tego, że wszyscy będą mówili po litewsku, a ja znam tylko jedno słowo. Laba diena, czyli dzień dobry. Pani Anastazija uśmiechnęła się i odpowiedziała mi pięknym, miękkim litewskim, który przypomniał mi suwalski akcent, z jakim mówili mieszkańcy Suwałk. Zaprosiła mnie do środka i oprowadziła po kolejnych izbach kryjących bogactwo pamiątek po dawnej plebanii, rękodzieła zgromadzonego po tutejszych domach, wystawy pisanek w chyba wszystkich możliwych technikach ludowych, jak również tych bardziej innowacyjnych. Moją uwagę przyciągnęły w szczególności krajki, co nie umknęło uwadze Pani Anastaziji. Wyjaśniła mi, że kolory i wzory pojawiające się na krajkach nie są przypadkowe. Każdy coś symbolizuje. Gwiazdka pomyślność. Drzewo życia to z kolei symbol pojawiający się na ślubnych krajkach. Poza tym jest jeszcze popularny wąż i romb i wiele innych symboli, które uległy przekształceniom do tego stopnia, że zapewne nie byłyby już czytelne dla tradycjonalistów. We współczesnych krajkach nie brakuje nawet słów i cyfr. Krajka towarzyszyła niegdyś człowiekowi od kołyski aż po grób. Niegdyś tkano krajki z myślą o konkretnej osobie, z konkretną inencją, na konkrektną okazję lub wydarzenie. Krajką obowiązywano tkaninę, w którą zawijało się dziecko, na krajce podwieszano kołyskę, krajką przewiązywali dłonie młodzi idący do ślubu, towarzyszyła ona ludziom przy wielu okazjach i obrzędach, na krajkach składano trumnę do grobu, wreszcie krajką zdobiono nagrobek. Przyznam, że bardzo mnie to zaciekawiło do tego stopnia, że postanowiłam nabyć kolejną książkę "Krajka w życiu człowieka" autorstwa, jak się okazało, mojej przewodniczki po zbiorach muzeum Pani Anastaziji Sidariene. Nie wiedziałam również o tym, że tradycyjne pająki wieszali pod powałą nowożeńcy ku pomyślności w nowym życiu. Wisiało ich w muzeum wiele. Każdy inny. Moją uwagę zwrócił również jeden z eksponatów - strunowy instrument muzyczny, wykorzystywany w ludowej muzyce litewskiej, a przypominający cytrę, który nie doczekał się polskiej nazwy - kankles. Choć obowiązywał generalny zakaz fotografowania, Pani Anastazija wyraziła zgodę na fotografowanie eksponatów w niektórych częściach muzeum. Zwróciło to jednak uwagę jej koleżanki, która poruszyła ze mną ponownie ten temat. Zwróciła uwagę na fakt, że zdarzało się, że zdjęcia eksponatów z muzeum pojawiały się w publikacjach bez odpowiedniej adnotacji, nie wspominając o zgodzie na ich wykorzystanie w celach komercyjnych. Od razu uspokoiłam ją, że nie mam zamiaru wykorzystywać zdjęć w ten sposób, dlatego też, choć moja strona nie jest stroną komercyjną, będziecie musieli obejść się dla odmiany słowem. Tym bardziej, że sama zajmuję się działalnością artystyczną i również nie chciałabym, aby zdjęcia moich prac były wykorzystywane w podobny sposób. Gdy tylko panie usłyszały, że również tworzę, lody się przełamały. Gdy tylko muzeum opuścili ostatni goście, zaprosiły mnie na przytulny, oszklony ganek na kawę i lody. Rozmawiałyśmy dłuższą chwilę o rękodziele ludowym, krajkach, miejscach wartych odwiedzenia w Puńsku, o relacjach polsko-litewskich. Szybko uświadomiłam sobie, że krzywda dziejowa, która dotknęła Litwinów, wszakże tereny obecnej Suwalszczyzny były od XV wieku częścią Litwy, a wcześniej zamieszkiwało je plemię pogańskich Jaćwingów, które najprawdopodobniej rozproszyło się po podboju krzyżackim właśnie po terenach obecnej Litwy, co nie jest bez znaczenia, zważywszy na późną chrystianizację samej Litwy, a co za tym idzie fakt, że pogańska spuścizna o wiele dłużej oddziaływała na kulturę litewską niż polską, co jest widoczne moim zdaniem po dziś dzień choćby w rękodziele. Nic więc dziwnego, że nieuzasadniona historycznie granica polsko-litewska wytyczona przez Francuzów po pierwszej wojnie światowej, przyczyniła się do wybuchu tak silnego konfliktu, którego pokłosie wciąż da się wyczuć w poczuciu niesprawiedliwości emanującym z rozmów ze współczesnymi Litwinami, zwłaszcza polskimi Litwinami zamieszkującymi tereny dzisiejszej Suwalszczyzny. Naszą rozmowę przerwał powrót kolejnych zwiedzających z przerwy obiadowej. W muzeum mieści się mały sklepik z rękodziełem, w którym można zakupić również krajki. Faktycznie były piękne. Piękniejsze od tych, które widziałam w Sejnach i oczywiście jak to ja, pooglądałam, wstępnie coś wybrałam, ale nie potrafiłam się zdecydować. Postanowiłam więc udać się na dalsze zwiedzanie i przemyśleć sprawę, a do Starej Plebanii wrócić na samym końcu, by na spokojnie podjąć ostateczną decyzję. Cmentarz w Puńsku. Na pierwszym planie ozdobna brama wejściowa. W głębi kaplica Na początek udałam się do muzeum etnograficznego Vainy. Niestety obiekt był zamknięty i nie udało mi się dodzwonić do jego opiekunki. Udałam się więc dalej do skansenu. Po drodze minęłam charakterystyczną kapliczkę w postaci drewnianego, rzeźbionego słupa. Nie brakowało również licznych piekarni. Zapach wanili nie opuszczał mnie na puńskich ulicach w drodze do skansenu. Zapewne pieczono w nich sękacze. Postanowiłam wstąpić do jednej z nich w drodze powrotnej. Po sękacza do Puńska! Puński sękacza najlepszy! - powtarzali mi znajomi. Moją uwagę przykuł urokliwy cmentarz z przepiękną kaplicą jednorodną w stylu z kościołem i piękną zabytkową bramą. Na cmentarzu nie brakowało licznych drewnianych kapliczek typowych dla Puńska, jak również płyt nagrobnych z motywem litewskiej krajki. Na większości nagrobków widniały napisy po litewsku. Tradycyjne wnętrze izby mieszkalnej w jednej z chat skansenu w Puńsku. Na pierwszym planie drewniane chodaki. W albumie "Suwalszczyzna. Świat pogranicza" autor Pan Marian Pokropek zdokumentował pracę być może ostatnich rzemieślinków ziemi suwalskiej wykonujących to tradycyjne obuwie Sam skansen nie zrobił na mnie jakiegoś wyjątkowego wrażenia, a być może zabrakło mi po prostu przewodnika-pasjonata. Widziałam wiele podobnych obiektów w Polsce. Powiedziałabym raczej, że to bardzo turystyczna atrakcja. Z pewnością warta odwiedzenia dla tych, którzy nie mieli dotąd okazji obejrzeć wnętrz tradycyjnych chat, zobaczyć studni z żurawiem czy tradycyjnych narzędzi i przedmiotów codziennego użytku z dawnych czasów. Mi z całego skansenu najbardziej zapadł w pamięci stary ul. Godny uwagi był z pewnością mieszczący się na terenie budynek stodoły z tradycyjnym klepiskiem zagospodarowany na potrzeby wystawiania słynnych sztuk stodolanych. To humorystyczne przedstawienia obrazujące sytuacje z wiejskiego życia wystawiane w stodołach w całości w języku litewskim. Pierwsza taka sztuka została wystawiona w 1907 roku. Rozkwit teatrów stodolanych przypadł na okres międzywojenny, choć ich właściwy rozwój nastąpił w latach 80-tych. Obecnie rok rocznie w Puńsku odbywa się festiwal Teatrów Stodolanych, na którym wystawiają się teatry z Suwałk, Puńska, Sejn i Litwy. W tym roku w czerwcu miała miejsce już 27 odsłona tego festiwalu. Jeden z rzeźbionych w drewnie pomników na cmentarzu w Puńsku Podczas pobytu w Kłajpedzie na Litwie moją uwagę zwróciło zamiłowanie Litwinów do wszelakich rzeźb. Podczas spaceru po mieście, jak również w samym porcie spotykałam je praktycznie na każdym kroku. Cechowała je wyjątkowa kreatywność i różnorodność. Podobne wrażenie odniosłam podczas spaceru po Puńsku. Rzeźby zdobiły wjazd do miasta, pomniki na cmentarzu, skrzyżowania, alejkę wiodącą do kościoła, otoczenie Starej Plebani. Były to rzeźby w przeważającym stopniu w drewnie. Okazało się, że z uwagi na święto, mogłabym odwiedzić muzeum Vainy dopiero w późnych godzinach wieczornych. 6 lipca Litwa obchodzi święto swojej państwowości - Dzień Koronacji Króla Mendoga, uznawanego za twórcę Wielkiego Księstwa Litewskiego, który zjednoczył wszystkie ziemie litewskie. Dla Litwinów jest to święto państwowe, obchodzone zarówno w kraju, jak również poza granicami państwa – w miejscach zamieszkania mniejszości litewskiej. Nieco niepocieszona skierowałam więc swoje kroki z powrotem do centrum miasta. Po drodze wstąpiłam do jednej z piekarni, by zakupić puńskiego sękacza. Ponoć najlepszego na całej Suwalszczyźnie. Panie zaprosiły mnie do środka, żebym wybrała sobie kawałek na swoją miarę. Przy okazji miałam okazję zobaczyć, jak wygląda pieczenie sękacza. Wywiązała się krótka rozmowa. Okazało się, że jedna z pracujących tutaj dziewczyn jest rodowitą Warszawianką. Przyznałam, że to w istocie zaszczyt ją poznać, bo rodowitych Warszawiaków wcale nie jest tak wielu, jak by się mogło wydawać. Można się o tym przekonać w okresie świątecznym, gdy pustoszeją ulice miasta. Oprócz sękacza, chciałam zakupić jeszcze słynnego puńskiego kindziuka. Okazało się jednak, że w lokalnych małych sieciówkach jakoś nikt nie słyszał o puńskim kindziuku. Dopiero w trzecim niesieciowym sklepie miła ekspedientka wyczytała w moich myślach, że zapewne chciałabym zakupić puński specjał i wyjaśniła mi drogę. Przy okazji rozmowy okazało się, że też jest typem włóczykija i swojego czasu mieszkała i pracowała w Mszczonowie. Po drodze do sklepu Desra z lokalnymi wyrobami mięsnymi, minęłam jeszcze zaniedbany budynek, który zwrócił moją uwagę do tego stopnia, że postanowiłam zrobić zdjęcie. Jakież było moje zdziwnie i jednocześnie ulga, gdy dostrzegłam na jednej ze ścian tablicę z informacją, że jest to budynek puńskiej synagogi i domu talmudycznego. Ma się to oko! W żadnym przewodniku o tym nie wspominali, a ponoć jest to jedyna drewniana synagoga na całą Polskę. Uwagę zwraca również rynek w Puńsku wyłożony kocimi łbami. Takich rynków w Polsce jest już coraz mniej. Gdy już zaopatrzyłam się we wszelkie puńskie specjały, czas najwyższy było skierować kroki do Starej Plebanii. Zbliżał się czas zamknięcia muzeum, a ja chciałam jeszcze zakupić krajkę i książkę poświęconą temu rękodziełu. Cieszyłam się na samą myśl o tym, że przyjdzie mi pożegnać się z Puńskiem właśnie tutaj. Nie miałam wątpliwości, że w tym miejscu panuje dobre aura. Już sama nie wiem, dlaczego. Być może ludzie, którzy tu niegdyś mieszkali pozostawili po sobie dobrą energię, być może ta energia płynęła od Pani Anastaziji, a może budynek sam w sobie, drewniany, tradycyjnie zdobiony, w ciepłych kolorach promieniował taką energią wraz ze wszystkimi znajdującymi się w środku przedmiotami. Tak jak wspominałam wcześniej, oczywiście wybór krajki był trudny. Pierwotnie zależało mi na krajce z motywem gwiazdki symbolizującej pomyślność, którą mogłabym używać jako pasa. Ostatecznie jednak wybrałam krótszą krajkę z motywem nawiązującym do symbolu rombu, a więc czterech stron świata. Motywem niejednoznacznym, bo będącym twórczym przekształceniem wyjściowego rombu. Chyba właśnie ujęła mnie ta tajemnica, jak również kolorystyka, choć generalnie nie była to do końca moja paleta barw. Czułam jednak to "coś". Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy Pani Anastazija wyznała mi, że jest autorką tej krajki, jak również książki poświęconej rękodziełu. Przyznam, że poczułam ulgę. Tak ważne było dla mnie poznanie twórcy krajki, którą ostatecznie zakupię. Krajka z Puńska będzie odtąd zdobić mój niezmordowany kapelusz, który towarzyszy mi zawsze w moich podróżach, wraz z tymczasową ozdobą w postaci kilku kwiatów lawendy i piór łabędzi znad Hańczy Przy okazji krótkiej rozmowy, gdy zdradziłam, że wracam nad Hańczę, że jeżdżę tam od pięciu lat i jestem zakochana w Suwalskim Parku Krajobrazowym, okazało się, że Pani Anastazija jest również przewodnikiem. Od razu zagadnęła mnie, czy byłam na Górze Zamkowej. Tak się akurat złożyło, że kilka dni wcześniej zrobiłam całą trasę i byłam pod ogromnym wrażeniemi miejsca. Trudno było mi się nadziwić, że dotąd go nie odkryłam. Pani Anastazija zapytała mnie, czy widziałam kamień z wizerunkiem twarzy. Przyznałam, że mimo dość szczegółowego badania terenu nie trafiłam na żaden przypominający ten opisywany na tablicach informacyjnych. Pani Anastazija przyznała, że mało komu się udaje, bo nie ma żadnych oznaczeń. Zapytała mnie również, czy znam legendę o Jegli i Żaltisie. Słyszałam o niej, ale nie miałam okazji zapoznać się z pełną treścią. Jak się okazało już po powrocie jest to opowieść szczególna, jakże mi bliska pod wieloma względami. Spotkanie z Panią Anastaziją w ogóle zapadło mi szczególnie w pamięci. Nie miałam wątpliwości, że to wyjątkowa osoba. To ona właśnie wypełniała swoją aurą Muzeum Stara Plebania, w którym czułam się tak dobrze, najlepiej w całym Puńsku. Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy po powrocie dowiedziałam się, że Pani Anastazija Sidariene nie tylko pisze książki, tka krajki, ale również jest etnografem, historykiem, pedagogiem i licencjonowanym przewodnikiem po województwie podlaskim. I ponownie... ma się to szczęście do wielkich ludzi. Szanuj każdego człowieka, którego spotkasz na swojej drodze, nigdy nie wiadomo, czy właśnie nie spotkałeś samego Pana Boga. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy gdzieś na Suwalszczyźnie lub na Podlasiu, bo z pewnością będę wracać. Kto wie, czy nie zawitam wkrótce ponownie do Puńska. Wszakże zbliża się sierpień i jedno z bardziej hucznych wydarzeń w mieście, a mianowicie obchody Matki Boskiej Zielnej. Jedno z ważniejszych puńskich wydarzeń. Może przy okazji uda mi się zwiedzić jeszcze kilka puńskich atrakcji. CZARODZIEJSKA GÓRA, CZYLI WYPRAWA NA GÓRĘ ZAMKOWĄ Suwalska Fudżijama. Góra Gulbieniszki. Góra Cisowa. To paradoksalnie trzy różne określenia na to samo wzniesienie. Góra Kościelna. Góra Cmentarna. Góra Leszczynowa. Góra Krzemieniucha. Góra… Zamkowa. W okolicy są nawet dwie i choć nie wszystkie te wzniesienia znajdują się w granicach samego Suwalskiego Parku Krajobrazowego i nie wszystkie pozostałe niższe wzniesienia mają koniecznie swoją nazwę, dużo jest tych gór i ostatecznie łatwo się pogubić. Jest to najlepszy dowód na to, że Suwalszczyzna, zwłaszcza północna Suwalszczyzna łączy w sobie urok jezior mazurskich i górskiego krajobrazu. Rzeźba terenu jest tu niezwykle urozmaicona. Cechuje się dużymi różnicami poziomów. Liczne pagórki, wzniesienia, doliny, jeziora, bagna, oczka wodne. Nie jest to teren szczególnie zalesiony w porównaniu z terenami Puszczy Augustowskiej czy Romnickiej, nie jest to również teren zbyt przyjazny rolnictwu z uwagi na przewagę gliny, żwirów, a zwłaszcza kamieni i głazów. Zdarzają się jednak miejsca magiczne takie, jak właśnie Góra Zamkowa. Kiedy wybrałam się tam po raz pierwszy, nad Hańczą wiał przenikliwy, chłodny wiatr, kropił deszcz, niebo zasnuwały złowrogie chmury. Duchy tego najgłębszego polskiego jeziora zdecydowanie nie były w najlepszym nastroju. Stan ten trwał już drugi dzień, więc niewiele się zastanawiając, wrzuciłam rower do bagażnika i, nie bacząc na późną popołudniową godzinę, ruszyłam do pobliskiej wsi Szurpiły, gdzie zaczyna się szlak "Na Górę Zamkową". Może trudno w to uwierzyć, ale przez te pięć lat, w ciągu których intensywnie zwiedzałam okolicę umknęło mi to miejsce, choć wielokrotnie je mijałam. Być może z uwagi na to, o czym pisałam wcześniej - mnogość i podobieństwo tego rodzaju nazw w okolicy. Nie będę ukrywać, że niespecjalnie zagłębiałam się w treść przewodników i polegałam raczej na swojej intuicji, wrodzonej ciekawości i na rozmowach z tubylcami. Jakież było moje zdziwienie urokiem tego miejsca, gdy stanęłam u stóp Góry Zamkowej znajdującej się tuż za wsią o znamiennej skądinąd nazwie Targowisko. Ponoć w zamierzchłych czasach, gdy na ziemiach tych bytowali Jaćwiengowie, handel kwitł w tych okolicach, a na terenie obecnie porośniętej dziewiczą roślinnością Góry Zamkowej powstało grodzisko jaćwieskie pełniące zasadniczo rolę twierdzy wykorzystywanej w celu obrony przed najeźdźcami. Dzisiaj po miejscu dawnego handlu pozostała tylko znamienna nazwa, a po dawnym grodzisku góra o szczególnym kształcie zdaniem tubylców ukształtowana rękoma ludzkimi. Ostatecznie ostatni poganie Jaćwiengowie, mimo wystarczającego przygotowania militarnego, ustąpili Krzyżakom i dobrowolnie rozpierzchli po zalesionych terenach ówczesnej Litwy. Miało to miejsce w XIII wieku. Po dziś dzień jednak wielu naukowców próbujących zgłębić sekrety tego tajemniczego ludu zastanawia się, dlaczego na potrzeby budowy grodziska wybrali akurat Górę Zamkową. Moim zdaniem, i chyba nie tylko moim, jeżeliby wziąć pod uwagę opinie przypadkowych osób, z którymi na ten temat rozmawiałam i, które podzielały moje spostrzeżenia, góra ma szczególną, wręcz magiczną aurę. Moją uwagę zwrócił w szczególności fakt, że panowała tam cisza i spokój. Na tafli znajdującego się u podnóża góry Jeziora Kluczysko nie było ani jednej zmarszczki od wiatru, który tak silnie wiał nad Hańczą. Było jakby cieplej. Być może to było tylko złudzenie, być może dałoby się to wytłumaczyć inaczej, bardziej racjonalnie, na przykład poprzez to, że jezioro znajdowało się w zagłębieniu terenu jakby niecce osłonięte przez otaczające je wysokie pagórki w cieniu Góry Zamkowej, a być może jest to po prostu czarodziejska góra. Nazwy mówią wiele przez siebie. Góra Zamkowa odnosi się oczywiście do znajdującego się tutaj niegdyś grodziska, a w późniejszym czasie ponoć zamku litewskiego, choć nie ma pewności, czy znajdował się on akurat tutaj. Ponoć jeszcze jakiś czas temu żyli ludzie, którzy pamiętali pozostałości kamiennego lochu, bram, warowni. Ile prawdy w tych relacjach i, czy faktycznie odnosiły się do tego miejsca, trudno już dzisiaj stwierdzić. Obecnie na szczyt góry prowadzi stroma kamienista ścieżka pośród powykręcanych buków z tajemniczymi naroślami przypominającymi czarcie miotły - gęstymi pierścieniami liści pojawiającymi się na pniach i gałęziach licznych drzew. Czasami jest tylko jeden pierścień, czasami jest ich mnóstwo. To niecodzienny widok, z jakim nie spotkałam się nawet w Bieszczadach. Zwykle takie narośle pojawiają się na sosnach. Kolejne wyzwanie na miarę cyklu zagadek przyrodniczych Victoria na Tropie. Drzewa są tu powykręcane, pokryte mozaiką mlecznych porostów, ich korony tworzą zwartą, nieprzeniknioną kopułę skutecznie osłaniającą podszyt przed dostępem słońca. Po pokonaniu pierwszej części stromego podejścia, warto zboczyć w porastający stoki las. Roztacza się z niego panorama na strumyk łączący jeziora Kluczysko, zwane również Tchliczysko, i naturalną zatokę Jodel jeziora Szurpiły. Ponoć wąwóz ten wykopali sami Jaćwiengowie, by połączyć oba jeziora tak, aby całość pełniła rolę naturalnej fosy. Niezwykle malowniczy widok, którym nie pogardziliby miłośnicy gór. Na gałęzi jednego z drzew dostrzegam zasuszony wianek. Wianki są jednym z najstarszych polskich zwyczajów. W niektórych regionach Polski przyjął się zwyczaj rzucania wiankiem trzykrotnie za siebie. Każde zahaczenie wianka o gałąź drzewa określało ilość lat do zamążpójścia. Jeśli wianek nie zahaczył o gałąź ani razu, wróżyło to pannie staropanieństwo. Ciekawe, czy dla tej panny wróżba była pomyślna... Idąc na przełaj przez gęstwinę lasu napotkamy po drodze liczne pomniki przyrody. Niektóre z nich robią ogromne wrażenie. Sam las jest niezwykle malowniczy z licznymi jarami, nierównościami terenu, spadkami pokryty różnorodnym starodrzewem. Najwięcej uroku mają chyba leszczynowe zagajniki. Spotykam się z nimi często na cmentarzach żydowskich. Charakterystyczne szeleszczenie tych rozłożystych drzew bez pni zawsze nadaje miejscom mistycznej aury. Taką aurę można również poczuć na Górze Zamkowej, choć graniczy ona z dwoma innymi, Cmentarną i Kościelną, i przyznam szczerze, że trudno było mi jednoznacznie stwierdzić, na jakiej dokładnie się znajduję. Przechodzą one jedna w drugą bardzo płynnie. Pozostaje się jedynie domyślać, że góra Kościelna to ta, na której znajduje się symboliczny brzozowy krzyż zawieszony na jednym z drzew na szlaku zapewne znaczący znajdujący się tu ponoć niegdyś kościół - dzieło Krzyżaków, który zgodnie z legendą zapadł się pod ziemię wkrótce po opuszczeniu tych ziem przez zakon. Została po nim ponoć dziura, charakterystyczne zagłębienie widoczne do dziś. Góra cmentarna z kolei usłana jest licznymi głazami będącymi dowodem na znajdujące się tutaj niegdyś cmentarzysko jaćwieskie. Znaczą one najprawdopodobniej dawne pochówki. Znaleźć je można praktycznie wszędzie, zbaczając na wykoszone łąki u podnóża i na stokach góry. Ktoś mógłby powiedzieć, że to dorabianie filozofii do głazów naniesionych przez lodowiec, ale jeśli bliżej przyjrzymy się każdemu z nich, dostrzeżemy na nich ślady wierceń i nacięć bez wątpienia wykonanych ręką ludzką. Niektóre głazy posiadają serię otworów w określonych odstępach w jednej linii, w których zmieściłyby się moje dwa, trzy drobne kobiece palce, jakby idealnie skrojone na ostrze miecza. Inne otwory z kolei są mniejsze i węższe. Znajduje się tutaj ponoć również głaz, którego rzeźba łudząco kojarzy się z rysami ludzkiej twarzy. Zdjęcie tego głazu pojawia się na jednej z tablic na szlaku. Jest to niezwykle charakterystyczny głaz. Niestety nie udało mi się go odnaleźć, choć wydawać by się mogło, że zbadałam dogłębnie każdy zakamarek. Pani Anastazija z Puńska, zawodowy przewodnik po województwie podlaskim, przyznała, że teren nie jest zbyt dobrze oznaczony i ciężko odszukać ten skryty w gęstwinie głaz. Najwidoczniej duchy tego miejsca nie chciały, abym znalazła go… tym razem :) Podczas tegorocznego pobytu wybrałam się tutaj dwa razy. Za pierwszym razem w chłodny i wietrzny dzień poczułam dziwną energię - jakby to miejsce próbowało mnie na wszelkie sposoby zatrzymać. Las na Górze Zamkowej roztaczał aurę ciszy, spokoju i bezpieczeństwa. Być może to po prostu kwestia perspektywy. O ile łatwiej żyć, mogąc spojrzeć na wszystko jakby naturalnie z góry, z oddali, z perspektywy niżeli być tam na dole. Czasem nawet najbardziej rwąca rzeka wydaje się wówczas jakby mniej złowroga. Nie wspomnę o pięknych widokach - panoramach okolicy na cztery strony świata. Nie dziwię się, że zbudowano tutaj niegdyś grodzisko, które wykorzystywane było ponoć jako twierdza w czasie najazdów. Miejsce to z pewnością roztacza wokół siebie aurę, która daje poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej strony to idealny punkt strategiczny dzięki widocznym ze szczytu okolicznym wzniesieniom Góry Cisowej, Krzemieniuchy i góry pod Dzierwannami niegdyś pełniących zdaniem badaczy tych terenów rolę strażnic, z których dawano ogniskami znać o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Jakby po dnie jeziora sunął legendarny wąż... stworzenie otaczane szczególną czcią przez Jaćwiengów. Symbolika węża jest wciąż bardzo żywa w kulturze pogranicza. Wąż pojawia się wielokrotnie w suwalskich i litewskich mitach, podanaich i legendach. To ponoć pod postacią węża ukazał się przepięknej Jegli legendarny Żaltis, litewski bóg wody, król węży, który na dnie jeziora Szurpiły miał swój pałac. Przy okazji warto dopisać kolejne słówko do prywatnego słownika polsko-litewskiego: żaltis po litewsku znaczy zaskroniec Panorama Szurpił z Góry Zamkowej Widok na Jezioro Kluczysko (Tchliczysko) ze ścieżki na Górę Zamkową Skryte w zagłębieniach terenu jeziora, a jest tu ich aż cztery - największe Szurpiły, najmniejsze Jeglóweczek sąsiadujące z większym bratem Jegłówek i Kluczysko (Tchliczysko) tworzą naturalną barierę wodną. To właśnie spokojne, szmaragdowe wody tego ostatniego przyciągały mnie jak magnes. Przyznam, że z trudem oparłam się pokusie kąpieli, choć przecież w drodze tutaj ubrana byłam w sweter, polar i kurtkę. W drodze powrotnej do Szurpił nie opuszczała mnie pokusa zawrócenia i choćby posiedzenia jeszcze kilka chwil nad tym urokliwym jeziorkiem, choć przecież dzień chylił się ku końcowi i z pewnością szybko zastałaby mnie tam ciemna noc. Choć miałam już kierować się ku Szurpiłom, malinowe chruśniaki skutecznie mnie od tego odwiodły i ruszyłam śladem malin w kompletnie przeciwnym kierunku. Tak słodkich malin nie jadłam od lat. Na szczęście w porę się opamiętałam. Opuszczałam to miejsce zauroczona jakby nieodpartym wrażeniem, że wszystko, cóżkolwiek jest w tej górze, próbowało mnie tutaj zatrzymać jak najdłużej się da. "Chodź, zostań z nami" - jakkolwiek obłąkanie to może brzmieć, ale taką właśnie interpretację tego niewysłowionego poczucia podpowiadał mi mój wewnętrzny głos. Moją drugą wyprawę na Górę Zamkową rozpoczęłam podejściem od innej strony, od strony wsi Kazimierówka i zapierającego dech w piersi malowniczego jeziora Szurpiły o krystalicznej, szmaragdowej wodzie, łagodnych piaszczystych brzegach porośniętych bujną roślinnością i roztaczającej się wokół panoramie na niegdysiejsze grodzisko jaćwieskie. Widać stąd jak na dłoni kolejne wyniesienia terenu z Górą Zamkową na czele. Szlak wiedzie wzdłuż brzegów jeziora. Teren jest urozmaicony: od licznych, otwartych przestrzeni z łagodnymi piaszczystymi zejściami do wody wprost zachęcającymi do kąpieli przez typowo leśne trakty spowite w urokliwym światłocieniu po wypiętrzone pagórki porośnięte lasem lub usłane łąkami. To właśnie tutaj odbyłam swoją pierwszą długo marzoną kąpiel w suwalskich wodach. Woda rześka aczkolwiek nawet zaświeciło słońce, które po krótkim okresie niezdecydowania ostatecznie zagościło już na dobre na nieboskłonie na resztę mojego pobytu. Woda jest tutaj bardzo czysta. Brzegi porasta bujna roślinność. Rosną tu nawet lilie wodne, nie wspominając o roślinie, której nazwa pewnie nie za wiele Wam powie, ale należącej do roślin niezwykle rzadko spotykanych bliskich wyginięciu, a mianowicie przęstka pospolita (Hippuris vulgaris L.). W jeziorze Szurpiły można obejrzeć tę roślinę w postaci częsciowo zanurzonej. Przęstka pospolita (Hippuris vulgaris L.) Brzegi jeziora Szurpiły z pewnością można zakwalifikować jako jedne z piękniejszych w Suwalskim Parku Krajobrazowym dzięki nadzwyczaj bujnej roślinności brzegowej, a w szczególności wodnej. Nigdzie nie widziałam piękniejszych łąk grążela, jak właśnie tutaj. Linia brzegowa jeziora jest niezwykle urokliwa. Po drodze w zarośniętych częściach linii brzegowej w cieniu rozłożystych koron drzew znaleźć można ukryte dłubanki i łódki, a na szerokiej tafli jeziora dostrzec można czasem mały punkt przemieszczający się wzdłuż brzegu, wędkarza zmierzającego na łowisko. Zgodnie z legendą legendarny Żaltis nie poskąpił ryb w jeziorze w geście rekompensaty rodzicom przepięknej Jegli za to, by mogła razem z nim królować w podwodnym szurpilskim pałacu. Pewnego dnia na jezioro wypłynęła ponoć skrzynia pełna kosztowności, której strzegł pod postacią czarnego pieska bóg jezior Ortus. Chłopi zaczęli rzucać w pieska kamieniami i skrzynia zatonęła bez śladu. Od tamtej pory nie brakuje ryb w szurpilskim jeziorze. Grążel żółty, bączywie (Nuphar lutea) Brzegi jeziora Szurpiły opuszczam traktem osłoniętym rozłożystymi koronami starych wierzb głowiastych, które od dawien dawna żyją chyba własnym życiem, jeżeli w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek je ogławiał. Kora niektórych z nich sama w sobie przypomina dzieło sztuki. To piękno paradoksalnego rozkładu na miarę pomarszczonej skóry dłoni starego człowieka. Jakby się dobrze przyjrzeć, dopatrzyć można się w tej fakturze cienia krajki, a może nawet ludzkich rysów. Takich wierzbowych aleji jest wiele również na trasie z Kazimierówki nad brzegi jeziora Szurpiły. Po drodze nie brakuje pastwisk z pasącymi się krowami i bocianimi gniazdami. Bociany spotkamy tutaj na każdym kroku. Czasami niczym duchy pojawiają się za naszymi plecami, by swobodnie przechadzać się samotnie po wykoszonych łąkach. Szlak "Na Górę Zamkową" wiedzie częściowo przez leśne dukty niezwykle urokliwe wysadzane w całości brzeziną, po drodze nie powinny nam uknąć wierzbowe uroczyska, największe wrażenie zrobi na nas pewnie gęsta mroczna buczyna - królowa zjawiskowego światłocienia. Zapewne dotarliśmy do stóp Góry Cmentarnej, na której stokach rozsiane są tajemnicze głazy z nacięciami, otworami i żłobieniami. Większość tych nacięć nie pozostawia wątpliwości co do tego, że zostały wykonane ręką ludzką. Takich głazów jest tu bez liku. Część skrywają mroczne bukowe stoki, spotkać możemy je nawet pod własnymi nogami na szlaku, pozostałe rozrzucone są po otwartej przestrzeni łąk, które stanowią naturalną granicę miedzy Górą Cmentarną, Górą Zamkową i sąsiadującą Górą Kościelną. Pomnik przyrody na stokach Góry Zamkowej Na Górę Zamkową podejść można od wielu stron. Jedna droga wiedzie przez leszczynowy jar wyniesieniem porośniętym pomnikami przyrody wzdłuż Zatoki Jodel na linii z jeziorem Kluczysko (Tchliczysko), drugą miniemy z kolei dwa pamiątkowe głazy, w które zamienieni zostali źli bracia legendarnej Jegli, kolejną część cmentarzyska i najbardziej widokową część Góry Zamkowej - to tutaj właśnie znajdują się liczne przystanki, z których podziwiać możemy malownicze panoramy na Górę Cisową ze znajdującą się na jeziorze Jeglówek wyspą, na Sidorówkę z Wyspą Pustelnią, czy wreszcie na otaczające Szurpiły wzgórza, pagórki i wyniesienia. Równie malownicze jest zejście z Góry Zamkowej w kierunku jeziora Kluczysko (Tchliczysko). Trzecia droga wiedzie z kolei podnóżem Góry Zamkowej wzdłuż brzegów Jeziora Kluczysko. Po drodze napotkamy liczne drogowskazy na inne suwalskie szlaki. Aż korci by podążyć jednym z nich. Gdyby tylko czasu było więcej. Panorama Szurpił z Góry Zamkowej Zejście z Góry Zamkowej nad brzegiem Jeziora Kluczysko (Tchliczysko) Pomost na Jeziorze Kluczysko (Tchliczysko) Zwieńczeniem mojej drugiej wyprawy miała być jednak kąpiel w Jeziorze Kluczysko (Tchliczysko). Po upalnym dniu i długiej marszrucie mój organizm domagał się wreszcie postoju z prawdziwego zdarzenia, a pomost na jeziorze była wymarzonym przystankiem przed drogą powrotną do Szurpił. Na widok jeziorka moje serce przepełniła fala euforii. Woda w jeziorze okazała się jednak wprost lodowata. Niby zbiornik niewielki i płytki, a jednak pozory myliły. Wrażenie lodowatości było zapewne spotęgowane różnicą temperatur wody i powietrza, a może taki urok ma już po prostu wszystko, co piękne. Wszakże Góra Zamkowa to z pewnością jedno z bardziej urokliwych miejsc w Suwalskim Parku Krajobrazowym, które z pewnością poleciłabym każdemu na początek. Z pewnością jeszcze tutaj wrócę w poszukiwaniu tajemniczego głazu z wizerunkiem legendarnego wojownika. PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA, CZYLI DLACZEGO WARTO ZANURKOWAĆ W HAŃCZY O tym, dlaczego warto zanurkować w jeziorze Hańcza pisałam już tutaj i tutaj. Po dwóch latach przerwy od ukończenia kursu Open Water Diver, który miałam okazję odbyć w Centrum Nurkowym Banana Divers w Błaskowiźnie nad jeziorem Hańcza, przerwie wymuszonej siłami wyższymi, między innymi zbiegnięciem się zeszłorocznego wyajzdu z zabiegiem chirurgicznym wykluczającym nurkowanie (o wszelkich tego typu zabiegach należy obowiązkowo poinformować przed nurkowaniem), wreszcie miałam okazję ponownie zanurkować. Choć mogłoby się wydawać, że nie ma już nic więcej do odkrycia po 11 nurkowaniach w tym samym jeziorze, okazuje się, że pozory mogą mylić. Dno jeziora praktycznie cały czas się zmienia pod wieloma względami: podwodnej roślinności, podwodnego życia, jakości wody uzależnionej od czynników meteorologicznych i wielu innych. Właściwie każde zejście pod wodę niesie za sobą świeżość nowych obserwacji i doświadczeń. Zwłaszcza po długiej przerwie. Przyznam, że chwilę mi zajęło przypomnienie sobie wszystkich procedur. Planowałam jedno nurkowanie, ostatecznie skusiłam się na drugie z uwagi na korzystną cenę. Było warto, bo w tym roku dno jeziora obrodziło w raki. Można było spotkać ich w mulistym dnie wśród podwodnych kęp moczarki, wywłócznika i ramienic bez liku. Jak na raki przystało, odskakiwały szybko do tyłu, groźnie wymachując szczypcami. Wraz z moim nurkowym partnerem zastanawialiśmy się nad tym, dlaczego niektóre raki mają szczypce różnej wielkości - jeden mniejszy lub większy od drugiego. Kolejna zagadka do rozwikłania dla Victoria na tropie. Nie brakowało również lubujących się w bąbelkach okoni. Zbiegiem okoliczności ze swoim przyjazdem wstrzeliłam się idealnie w zawody wędkarskie w połowie tych właśnie ryb. Rano obudziłam się więc zastawiona ze wszystkich stron przez auta z przyczepami. Zupełnie jak w tym filmie: Nikt nie spodziewał się hiszpańaskiej inkwizycji... Okonie wprost uwielbiają napowietrzoną wodę, więc jest ich zawsze pełno tam, gdzie są nurkowie. Z resztą tutejsi wędkarze chętnie kumplują się z nurkami w celu pozyskania cennych informacji o tym, gdzie jest ryba. Przyjaźń ta, choć ma swoje cienie, między innymi związane z porzucanymi lub gubionymi przez wędkarzy żyłkami i haczykami, kto raz nabił się na haczyk, ten wie, że to może boleć, sięga czasów zamierzchłych. O, tak! nurkowanie wbrew pozorom to nie żaden nowoczesny wymysł, ale sport, a raczej zawód z bardzo długą historią. Jest taka anegdota o Marku Antoniuszu, który pragnął zaimponować Kleopatrze podczas rejsu feluką po Nilu. W tym celu zatrudnił nurków, żeby płynęli ślad w ślad za łodzią i nabijali mu złapane pod wodą ryby na haczyk. Szpiedzy Kleopatry ponoć ostatecznie przejrzeli plan Marka Antoniusza ku rozbawieniu Kleopatry. W istocie patrząc na wodę z perspektywy pomostu czy łodzi, trudno przewidzieć, gdzie jest najwięcej ryby. Najczęściej pod pomostem i pod łodzią, jak zdążyłam się przekonać nurkując po powierzchni :) Każda moja wyprawa nad Hańczę, w którą nurkowanie jest niejako naturalnie wpisane, wiąże się z różnymi refleksjami nie tylko związanymi z samym nurkowaniem, co raczej ze stykaniem się z różnymi opiniami na ten temat napotkanych ludzi. Najczęściej są to rozmowy z ludźmi, którzy nigdy nie nurkowali, a którzy są z góry uprzedzeni do tego sportu na podstawie głównie złych wieści znad jeziora. Niestety zdarzają się śmiertelne wypadki. Rzadko kiedy jednak można spotkać się z tym, że zawinił sprzęt. Najczęściej chodzi o zaniedbanie podstawowych zasad bezpieczeństwa. Czasami sami możemy się zawieść na sobie, nie będąc w stanie przewidzieć własnej reakcji pod wodą na niespodziewane okoliczności. Panika to najgorsza rzecz, jaka może się nam przytrafić pod wodą za wyjątkiem sił wyższych, na które nikt z nas ani pod wodą ani na lądzie wpływu mieć nie może. Doświadczenie mnie nauczyło, że lepiej nie wypowiadać się na tematy, o których nie ma się pojęcia. Żeby je mieć, trzeba dotknąć tematu. Tym samym zachęcam Was do odbycia choćby jednego nurkowania w życiu. Na prawdę warto zmienić na chwilę perspektywę i odkryć, że woda to taki świat, gdzie ten ludzki byt nie ciąży aż tak bardzo, jak na powierzchni. Tylko nie mówcie nikomu, że idziecie nurkować, żeby się nie martwili. Ja nie pisnęłam ani słowa moim "sąsiadom" znad Hańczy. Dopiero po fakcie przyznałam się, że nie było mnie cały boży dzień, bo nurkowałam, więc spłynęło jak po kaczce. Żyję, a Ci, którzy tutaj mieszkają i nie nurkują, o nurkowaniu przypominają sobie zazwyczaj po odgłosie nadlatującego śmigłowca, który zwykle zwiastuje złe wieści w świecie płetwonurków. UROKI SAMOTNYCH PODRÓŻY, CZYLI SPOTKANIA Często zdarza mi się, że napotkani podczas moich podróży ludzie pytają mnie: "Czy się nie boję? Tak sama?" Zawsze im wówczas odpowiadam: "Sama? Przecież stoimy tu razem i rozmawiamy." Wielu ludziom nie mieści się w głowie, jak można jechać gdziekolwiek w świat samemu bez towarzystwa, a już zwłaszcza, jak kobieta może nie bać się podróżować sama. Przecież tyle jest zła wszędzie, a w Polsce to już w ogóle strach gdziekolwiek jechać. Nic bardziej mylnego. A być może mam po prostu szczęście, a może samotne podróże działają na człowieka tak, że staje się bardziej uważny, czujny, odpowiedzialny, asertywny, pewny siebie. Lubię podróżować sama. Być może dlatego, że większość życia musiałam sobie sama organizować czas i wiele innych przyziemnych sfer życia. Weszło mi to w nawyk, więc w podróży najlepiej czuję się wtedy, gdy sama mogę decydować o tym, jak ta podróż będzie wyglądać. I choć ta samotność, a może raczej odrębność jest mi potrzebna jak powietrze, to paradoksalnie nie stronię wcale od kontaktów z ludźmi. Zdecydowanie nie jestem milczącym piechurem, który mija ludzi ze wzrokiem wbitym w ziemię. Wręcz przeciwnie. Potrafię zagadać. Bez tych przypadkowych kontaktów i losowych spotkań moje podróże nie byłyby spełnione. Nad Hańczą moje życie nazwijmy je towarzyskie ma wiele poziomów. Jeden z nich stanowią już wypracowane latami kontakty z tubylcami. Właściwie od przypomnienia o sobie i pozdrowienia znajomych zaczynam każdy swój pobyt tutaj. Drugi poziom to jednorazowe i krótkotrwałe kontakty z ludźmi napotkanymi po drodze na szlakach, w podróży i przy wszelkich innych okazjach. Wbrew pozorom nie ograniczają się one jedynie do wymiany pozdrowień, ale bywa, że przybierają charakter dłuższej wymiany zdań. Większości z tych ludzi nie spotkam już zapewne nigdy więcej, ale i oni składają się na niepowtarzalny klimat każdej mojej wyprawy. Trzeci poziom to relacje z ludźmi, których spotykam podczas swoich podróży, a które wchodzą na wyższy poziom głębszej wymiany zdań, poglądów, a więc większej otwartości, nieraz rokujący szansą na rozwinięcie relacji w przyszłości. Są to zdecydowanie spotkania z ludźmi o szczególnych wibracjach, którzy emanują wyjątkową energią, inspirują do działania, do rozwoju w jakimś kierunku, generalnie pozostawiają po sobie znaczący ślad w pamięci, na tyle silny, że oddziałuje on jeszcze długo na moje życie, na moje wybory, na moje zainteresowania. Trochę jak muzyka nadaje ton, rytm, tempo jeszcze długo po tym, jak przestaniemy ją słyszeć. Każdy z nas ma w sobie inną osobliwą melodię. Jednemu wpadnie w ucho, drugi nawet jej nie usłyszy. JAK TO SIĘ WSZYSTKO ZACZĘŁO, czyli relacje z poprzednich wypraw do Suwalskiego Parku Krajobrazowego krok po kroku: Trudno opisać słowami to, co się czuje, gdy człowiek dowiaduje się o śmierci krewnego, która nastąpiła przeszło 6 lat temu i nikt z rodziny przez tak długi czas, nawet zakładając, że to przeżywał, choć akurat nie miało to miejsca w tym przypadku, nie pomyślał o tym, aby zadzwonić, napisać i o tym poinformować. Od tak po prostu podać do wiadomości. Potrafię zrozumieć, że z różnych typowych dla paranoi dzisiejszych czasów lęków przed tym, że cały świat jest zły, że wszyscy tylko myślą, jakby Cię tu wykorzystać, zwłaszcza finansowo, co akurat często się zdarza, o ironio losu! nawet w rodzinie! dziwny jest ten świat, do jakiegoś wynaturzonego co najmniej kształtu go doprowadziliśmy, gdzie jak sam sobie nie wydrzesz, to nikt Ci nie da, a przynajmniej tak się wielu wydaje, chyba nie bez powodu, ponoć wszelkie takie schematy zachowań wynosi się z doświadczenia, są uwarunkowane środowiskowo, a więc ten świat, w całej tej swojej kapitalistyczno-konsumcyjnej wyidyllizowanej otoczce medialnej, w którym żyjemy musi się do nich przyczyniać, na wsparcie w trudnej chwili, nie masz co liczyć, chyba, że na zdawkowe "sam jesteś sobie winien". Zapewne Ciotka to właśnie usłyszała. Znalazła się niestety na straconej pozycji. Uwierzyła w to, że warto bezinteresownie oddać wszystko w imię zapewnienia ciepłego domowego ogniska. Gdyby tylko wiedziała, że nie przewidziano miejsca przy stole dla drugiej babci. A więc potrafię jeszcze zrozumieć brak zaproszenia na pogrzeb, ale totalnie nie rozumiem przemilkiwania tak ważnej sprawy, jak czyjeś odejście. Co najmniej tak, jakby ten ludzki los nic nie znaczył. Jakby ktoś założył, że skoro dla niego nic nie znaczył, to i nic nie znaczył dla innych ludzi. Przykre to. Smutne. Wręcz przygnębiające. Ileż żalu trzeba w sercu nosić by wymazać z pamięci swojej, bliskich i innych ludzi własną rodzicielkę nawet po śmierci! Nie wiem, gdzie jest teraz dusza mojej Ciotki. Zmarła w prawdzie tuż po naszym ostatnim spotkaniu w kompletnym osamotnieniu straciwszy kontakt z rzeczywistością. Co najmniej jakby faktycznie, tak jak groziła podczas ostatniej naszej wspólnej podróży do domu, dokąd właściwie nie chciała wracać, "otworzę drzwi i wyskoczę". Pamiętam jak wówczas próbowałam rozładować tę napiętą atmosferę przemożnej rozpaczy, która wypełniała metalowe zbrojenie karoserii, obracając w żart te słowa. "Niech mi Ciotka nie wyskakuje, bo ja tego nie ścierpię." Wyskoczyć, nie wyskoczyła, choć jak by nie patrzyć, w pewnym sensie to był ostatni rozpaczliwy gest pragnienia decydowania o sobie. Ile zła musi nosić ten świat, aby człowiek był zdolny do równie dramatycznych deklaracji?! Potem była już tylko wegetacja. Niechęć do wstawania z łóżka. Patrzenie w ścianę. Wycofanie z kontaktów ze światem. Śmierć za życia. A to wszystko, ten los człowiekowi zgotowali inni ludzie. I to wcale nie jacyś przypadkowi, nie obcy, ale bliscy. Najbliżsi. Ci, którym przybliżało się nieba. Daj palec, a wezmą całą ręke. I wzięli. Odarli z człowieka nawet godność. Drzwi otworzyła mi już stara pokurczona staruszka. Wrak człowieka. A Ciotka nigdy kruszyną nie była, choć Kruszyną ją zwykli w rodzinie przezywać, o nie! była kobietą pełną parą, zawsze elegancką, umalowaną, z natapirowanymi czarnymi włosami i kokiem wypisz wymaluj a la moja prababka ze zdjęć, panowie oglądali się za nią na ulicy nawet jak była już po 60-tce. Taka Kruszyna została na zdjęciach. Chwała temu, kto wymyślił fotografię! Taką bowiem zawsze ją będę pamiętać. Ciociu, gdziekolwiek jesteś, nie wszystek umarłaś. Noszę Cię w sercu, a zdjęcie Twoje wisi na mojej rodzinnej ścianie pamięci nad biurkiem. Siedzisz na zwalonym pniu i próbujesz pod grymasem uśmiechu ukryć swoją zażenowanie zachowaniem mojego brata, który postanowił akurat tarzać się razem z psem po ziemii. Cała Ty!
Pojechałam po cynie, wróciłam ze szparagami. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, choć muszę przyznać, że ten na górze robi się coraz bardziej podstępny. Cynia ogrodowa to taki mój tegoroczny ogrodowy kaprys. Niestety wcale nie tak łatwo dostać nasiona dokładnie tej najprostszej typowej dla wiejskich ogródków odmiany i jak się okazało wcale nie łatwiej o sadzonki, na których zakup decyduję się zwykle w ostateczności. Niestety żadna inna odmiana cynii nie mieści się w granicach tolerancji tej ostateczności. Wszystkie inne odmiany poza ogrodową, są moim zdaniem po prostu brzydkie i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej, bo mają więcej płatków i, że przez to są niby ładniejsze. Dla mnie są po prostu zbyt barokowe. Nadają się do parku lub dworskiego ogrodu, ale nie na rabatę w ogródku warzywnym czy jemu towarzyszącą, a takimi właśnie pamiętam pierwszy obraz cyni, który tak bardzo zapadł mi w pamięci, że zapragnęłam posiadać je i w swoim małym ogrodzie. Wracając jednak do podstępu tego na górze: otóż z uwagi na fakt, że zamówione sadzonki nie spełniły moich oczekiwań, zaoszczędziłam parę złotych i oczywiście nie trzeba było długo czekać, by skusił mnie widok szparagów. W zeszłym roku miałam kaprys na fenkuła włoskiego. W tym roku znalazłam sobie jego godne zastępstwo. Oczywiście nie minęło pięć minut, bym pożałowała swojego entuzjazmu - opona roweru pękła mi w spektakularny sposób, a do domu mimo wszystko kawałek drogi. Wizja tak długiego spaceru i prowadzenia biednego połamańca niespecjalnie mnie ucieszyła po całym tygodniu ciężkiej pracy. Nie wspomnę już nawet o tym, że cały incydent zbiegł się niekorzystnie z autem "u kosmetyczki" i generalnym uzależnieniem od dwukołowego środka lokomocji w ciągu ostatniego miesiąca. W tym czasie zrobiłam pewnie setki kilometrów bliżej i dalej w promieniu 30 kiloemtrów tam i z powrotem. Rower jest mi niezbędny, więc nie pozostało mi nic więcej, jak cofnąć się do miniętego po drodze serwisu rowerów. Najwyraźniej mój rower stwierdził, że musi być jakaś sprawiedliwość na tym świecie, więc i jemu należy się wizyta "u kosmetyczki" i nowa opona wraz z profesjonalnym serwisem. Jako niepoprawna optymistka nie pomyślałam o tym, aby w dłuższe trasy wyposażyć się w niezbędnik każdego rowerzysty - klucze, plastry do łatania dętek i tym podobne. Najwyższy czas chyba to zmienić. Mądry Polak po szkodzie. Serwis oczywiście nie był tani, ale co zrobić, jeżeli się chce tu i teraz, zaraz, to ma swoją uzasadnioną cenę, i pewnie wróciłabym do domu sfrustrowana nieplanowanym wydatkiem, gdyby nie fakt, że mam jakąś niebywałą przyjemność z wydawania pieniędzy we wszelkiego rodzaju warsztatach. Być może jest to kwestia mojego zamiłowania do wszelkiego rodzaju pojazdów kołowych, a być może i być może właśnie to drugie, czyli miłej obsługi. Za miłą obsługę, uśmiech na twarzy i brak opryskliwości jestem w stanie nawet przepłacić i nie mieć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Przemiłego właściciela serwisu, który poratował mnie na poczekaniu od koczowania w Milanówku, rozbawiło, gdy wytłumaczyłam, że enigmatyczne sformułowanie "auto u kosmetyczki" oznacza auto u blacharza. Auto u kosemtyczki, rower u kosmetyczki, a skąd ja mam teraz wytrzasnąć jeszcze kasę na kosmetyczkę dla siebie? Śmiałam się sarkastycznie, ale po dzisiejszej kolacji dochodzę do wniosku, że w istocie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ot miałam dzisiaj na talerzu substytut tejże "kosmetyczki", którego w życiu nie zamieniłabym na wizytę u tej ostatniej. W prawdzie przyrządziłam sobie szparagi sama po raz pierwszy w życiu, ale ja lubię robić wszystko sama, więc nie zamieniłabym tych moich szparagów na szparagi w żadnej restauracji. No i wszyscy zadowoleni. Może i dobrze, że ta opona pękła 10 kilometrów od domu, niżeli by miała pęknąć gdzieś w dziczy na drugim końcu Polski. Gorąco polecam serwis rowerowy Rowmar w Milanówku! Po tak wyśmienitej i niepodobnie do mnie burżujskiej kolacji, udałam się na spacer w celu zebrania zielonych orzechów włoskich do kiszenia. Jeden słoik orzechów zebrałam już do przygotowania orzechów w syropie, ale kończące się zapasy wszelakich warzywnych przetworów, a wizja kiszonych ogórków w odległej perspektywie czasowej, skłoniły mnie by pokusić się o kolejny eksperyment. Pamiętacie jeszcze wpis Victoria na Tropie Kolejnych Zagadek Przyrody? Pod koniec tego wpisu przygotowałam dla Was 5 zagadek przyrodniczych, w tym zagadkę związaną z jedną z pierwszych roślin pojawiających się na przedwiośniu o charakterystycznych czerwonych rozetach liści. Był to wiesiołek dwuletni (Oenothera biennis). Właśnie kwitnie. Prawda, że pięknie? Spacer bez spotkania z jakimś dzikim zwierzem, to raczej mało prawdopodobne w moim przypadku. Ja zawsze kogoś spotkam. I tak oto mijając bagna, wpierw usłyszałam charakterystyczne dla gryzoni chrupanie, potem zobaczyłam bujającą się gałązkę w gęstej kępie przysadzistej wierzby. Nawet nie zdążyłam pomyśleć, że to sarna, gdy zobaczyłam w kępie trawy jej towarzyszkę. Oczywiście przyjęła typową dla siebie pozę słupa soli wpatrującego się w Ciebie bez mrugnięcia okiem. jak zahipnotyzowana. Tym razem dwa razy ruszyła nawet żuchwą i położyła jedno ucho. To naprawdę wiele w przypadku sarny. Zapewne wynikało to z tego, że wyczuła zbliżającego się z przeciwnej strony spacerowicza z dwoma kudłaczami, które z dzielnych obrońców na mój widok okazały się, cytując właściciela, "tak dzielne, że aż się się przestraszyły". Wracając, minęłam ponownie jedną z chyba piękniejszych willi w mojej części miasta. Willę, przy której często przystawałam i podziwiałam kunszt każdego detalu, napawając się nimi jakby na zapas przekonana o niechybnym popadnięciu budynku w ruinę. Nie sądziłam, że znajdzie się ktoś, kto kupi działkę i postanowi zainwestować w generalną rewitalizację willi. A jednak! Teraz tym chętniej przystaję i podziwiam kolejne dopracowywane w każdym calu detale. Nazwa willi "Vitnia" nieustająco mnie intryguje. Ponownie podjęłam się wyzwania identyfikacji pochodzenia nazwy. Lubię takie lingwistyczne zagadki. Na chwilę obecną najbardziej prawdopodobna wydaje mi się hipoteza, że nazwa jest zdrobnieniem od imienia Vita o niejednoznacznym pochodzeniu, najprawdopodobniej wschodnim, czeskim, choć imię to jest również popularne wśród Muzułmanek w Turcji, być może pochodzenia armeńskiego. Nie zmienia to jednak faktu, że nazwa wciąż kryje w sobie tajemnicę, której być może nikt już nie rozwiąże, być może pierwotny właściciel, być może ostatnia lokatorka, być może to właśnie Vita, mogliby wyjaśnić, co za historia kryje się za tą piękną nazwą, a imię Vita ma wszakże niebagatelne pochodzenie, bo łacińskie, a po łacinie Vita znaczy życie. Dobra nazwa dla willi jak widać na załączonym obrazku. Jakoś mimowolnie plącze mi się po głowie wspomniane wielokrotnie w tym wpisie hasło "u kosmetyczki". Vitnia u kosmetyczki. Na koniec postanowiłam podzielić się z Wami zdjęciem mojego ogrodu. Nie bez powodu, bo oto w ten weekend w mojej okolicy miało miejsce takie szczególne wydarzenie, jak Otwarte Ogrody, podczas którego mieszkańcy otwierają podwoja swoich zwykle niedostępnych ogrodów dla przyjezdnych, organizując w nich przy okazji różnorodne wydarzenia kulturalne. W tym roku uczestniczyłam w Otwartych Ogrodach w szczególny sposób. Minął miesiąc, odkąd pracuję nad rewitalizacją swojego zaniedbanego ogrodu, by przywrócić mu jego dawny urok. W wolnej chwili przewertuje domowe archiwa czarno-białych zdjęć, by Wam nieco naświetlić, co mam na myśli, mówiąc urok. Pole do działania jest, bo to ogromna przestrzeń do kreatywnego działania, właściwie jest obecnie praktycznie w ogóle niezagospodarowana. Moje obecne działania można by określić mianem bardziej szkicu projektu niż jego właściwej realizacji. Szkicuję sobie w ogrodzie. Takie trochę szkicowanie przestrzenne. Nawet mój brat pierwotnie sceptyczny wobec mojego pomysłu stopniowo zaczął się angażować w podlewanie nasadzanych roślinek. To chyba znaczy, że udało mi się przekonać otoczenie do tego, że ma to jednak jakiś sens. Nauczona doświadczeniem wiem już, że jedna zasadzona niepozorna roślinka za rok podwoi swoje rozmiary, za dwa stworzy już całkiem imponującą kolonie, a za trzy bujny kobierzec. Gdy mnie przestrzegają, żebym uważała, bo totalnie mi ogród zarośnie, myślę sobie przekornie: chciałabym to zobaczyć! Krzątając się co dzień po ogrodzie, nie zauważam skali swoich działań. Dopiero dzisiaj, gdy spojrzałam na ogród z perspektywy ulicy, uświadomiłam sobie, jak wiele udało mi się przez ten czas zrobić. Jałowe pustkowie rośnie w oczach mojej wyobraźni. Już widzę te wyspy bujnej zieleni pośród wyznaczonych gałęziami strumieni ścieżek. Nawet ogród doczekał się wizyty u kosmetyczki.
Kilimandżaro widzi słoik z kulkami, a ja oczyma wyobraźni kruche ciasto z kruszonką. Mandżaro wprost uwielbia wyciągać łapką owoce ze słoików. Zwłaszcza czereśnie. Mistrz! Niestety zabawa kończy się, gdy czereśnia spadnie na podłogę i przestanie się ruszać. Potrafię zrozumieć pół słoika poziomek co drugi dzień na zmianę z lasu i z ogrodu. Potrafię zrozumieć czereśnie, ale z trudem przyszło mi zrozumieć jagody w zeszłym tygodniu, a dzisiaj już porzeczki. Po trzech odsłonach wiosny w tym roku nie zdziwiłoby mnie, gdyby wszystkie drzewka owocowe zakwitły po raz drugi i dały drugą serię owoców. DYGRESJA, czyli od jagody do autodestrukcji W zeszłym roku zdziwiły mnie jagody trzy kroki od domu w niepozornej brzezinie. W tym roku dziwi mnie 10 razy tyle jagód i to jeszcze tak wcześnie. W czerwcu? Przyroda postanowiła chyba nadrobić zaległości z ostatniego roku. Gdyby człowiek zależny był jedynie od jej darów, połowa ludzkości zapewne wyginęłaby w zeszłym roku w wyniku klęski głodu. Ci nieliczni (najsilniejsi? warto zastanowić się nad definicją tego określenia w kontekście selekcji naturalnej, walki o przetrwanie i przedłużenie gatunku), którzy by przetrwali klęskę nieurodzaju, dostąpiliby niebywałego zadośćuczynienia w tym roku. I tu jest chyba pies pogrzebany. Obawiam się, że podstawowym problemem, z jakim zmaga się nasza planeta, jest brak równowagi biologicznej. Nawet jeśli cała ludzkość ograniczyła stopień eksploatacji jej zasobów do minimum, niewiele by to zmieniło. Wszelkie wiec górnolotne hasła proekologiczne nie są nic warte, bo zapominamy o tym, że jest nas po prostu za dużo, aby ziemia była w stanie sprostać naszym zapotrzebowaniom. Za dużo na tyle żywności, ile można z natury pozyskać w sposób naturalny, na tyle przestrzeni, jaka jest możliwa do osadnictwa, na tyle powietrza, ile generuje, a mając na uwadze fakt, że jedziemy na jednym wózku, którym jest Ziemia, nie ma większego znaczenia, czy Ty będziesz ekologiczny, nie ma znaczenia nawet to, czy udałoby Ci się uczynić ekologicznym całe swoje miasto, a nawet kraj. To może mieć znaczenie tylko dla Ciebie i ewentualnie dla innych przedstawicieli Twojego gatunku, którzy wierzą w ekologię i wręczą Ci za to nagrodę za pięć dwunasta lub po śmierci, by Twoja legenda nadal podtrzymywała ten trend, który sam w sobie nie ma większego znaczenia dla funkcjonowania planety, może mieć jedynie znaczenie dla funkcjonowania cywilizacji, państwa w państwie, sztucznego tworu na Ziemii, przypominającego trochę grzyba pasożytniczego, który rości sobie prawa do tego, że wie najlepiej, co jest dla niej dobre. Człowiek dominuje nad naturą (wbrew niej), która stała się jedynie jednym z wielu podzbiorów niezbędnych mu do funkcjonowania w jego sztucznym systemie skądinąd wzorowanym na naturalnym systemie. Wszystko, co człowiek stworzył i tworzy, jest de facto plagiatem natury, choć oczywiście i na to cywilizacja znalazła rozwiązanie - wymysliła sobie, że plagiatem nie jest przetworzenie czegoś w innej dziedzinie, np. przetworzenie fotografii na grafikę artystyczną nie jest plagiatem. Dla równowagi biologicznej na Ziemii powinno być na odwrót. Świat człowieka powinien podlegać prawom natury. Podlega jedynie jej ostatecznym rozwiązaniom, czyli klęskom żywiołowym, które człowiek postrzega jako anomalie, którym trzeba przeciwdziałać, wymyślając oczywiście, a raczej wysysając z palca coraz to nowe technologie, rozwiązania, system zakazów i nakazów, które przede wszystkim nakręcają jedynie błędne koło sztucznego systemu, w którym żyje, czywilizacji, nie mające większego wpływu na faktyczny stan planety. Problemem jest człowiek sam w sobie, a dokładnie jego liczebność, która sama w sobie stanowi zaburzenie równowagi biologicznej, z którą, jak na ironię, niezmiennie walczy, dziesiątkując dzikie zwierzęta i niwelując wszelkiego rodzaju nieużytki przekonany o tym, że przysługuje się zachowaniu równowagi biologicznej na Ziemii. Ba! dochodzi wręcz do absurdalenej sytuacji, w której człowiek zwalcza inne osobniki w obrębie własnego gatunku i to czasami na masową skalę pośrednio lub pośrednio i tu niestety górę bierze natura i jej prawa. Autoselekcja. Przy tym wszystkim nie potrafi pojąć, jak to możliwe, że ot zjawia się niby jeden osobnik, który przyczynia się do ludobójstwa na masową skalę. Oczywiście potępia takie działania, uważa je za wynaturzenie, podczas gdy są one tak naprawdę przykładem tego, jak górę nad człowiekiem bierze właśnie natura. Ta sama biedna natura, nad którą się tak żałośnie pochylamy przekonani o tym, że to my przede wszystkim przyczyniamy się do jej tragedii. Poklepujemy po plecach, jak bezpańskiego psa i obiecujemy, że od teraz nikt już nie zrobi krzywdy. Człowiek zapomina przy tym o swoim własnym miejscu na tej planecie. Być może pośrednio przyczynia się do zaistnienia klęsk żywiołowych poprzez nadmierne ingerowanie świadome i nieświadome, bezpośrednie i pośrednie w otaczającą przyrodę, ale wszędzie tam, gdzie z przyrodą przegrywa, nie pojmuje tego, że niezależnie od tego, co by robił, a czego by nie robił, by jak najmniej zakłócać świat natury, już poprzez samą swoją obecność w takiej liczbie na Ziemii i konieczność podtrzymania podstawowych warunków egzystencji biologicznej swojego gatunku, przy założeniu, że ograniczyłby się pod ty wzgledem do minimum, piętno, jakie odciskałby na świecie natury i tak wiązałoby się z podleganiem wszelkim jej prawom, zwłaszcza prawu selekcji naturalnej.
I znowu dobiega końca kolejny maj. Wielu uważa, że to najpiękniejszy miesiąc w roku. Zgadzam się z tym w pełni, a takiego maja, jak w tym roku, nie było od dawna. Wraz z końcem tego wyjątkowo pięknego i ciepłego miesiąca, zbiera mi się na refleksje. Dzisiaj po ostatnim spotkaniu przy kaplicy w moim mieście, a przychodzę na spotkania od trzech lat, odczułam potrzebę podzielenia się z Wami kilkoma refleksjami na temat tej pięknej tradycji. Kto śledzi moje wpisy, wie, że swojego czasu często mijałam wiejskie kapliczki na trasie Rawa Mazowiecka-Łódź. Obchody maryjne w tamtych stronach mają wyjątkowy charakter, ponieważ są to tereny wiejskie, gdzie te 4-5 lat temu autobus zatrzymywał się może dwa razy dziennie - rano do Łodzi i wieczorem z Łodzi. Dla mieszkańców był to jedyny łącznik z wielkim światem poza samochodem. Przy przystrojonych w kwiaty i kolorowe wstążki kapliczkach przydrożnych wieczorami gromadziły się pewnie wszystkie panie ze wsi. Na terenach rolniczych, do których z pewnością zaliczały się te okolice, śpiewy maryjne miały dodatkowy walor - miały zapewnić pomyślność i bogactwo plonów. Mijając te zgromadzenia, zawsze obiecywałam sobie, że kiedyś zatrzymam się, podejdę do zgromadzonych pań i zapytam, czy mogłabym dołączyć, spróbuję dowiedzieć się czegoś więcej o tym szczególnym rytuale, ludziach i ich motywacjach, ale zawsze gdzieś mi się śpieszyło, zawsze było coś ważniejszego, zawsze mówiłam sobie, że będzie jeszcze okazja, następnym razem, zwodnicze potem. I jak to zwykle bywa, nie było żadnego potem. Pewnego dnia zupełnym przypadkiem przejeżdżałam obok kapliczki w swoim rodzinnym mieście i zobaczyłam gromadzące się przy niej panie. I choć analogicznie jak niegdyś, niby mi się jak zwykle śpieszyło, było coś ważniejszego, na usta cisnęły się wymówki w stylu będzie jeszcze okazja, następnym razem, potem, mimo zmęczenia po całym dniu, postanowiłam zatrzymać się, podejść i zapytać, czy mogłabym dołączyć. I tak to się wszystko zaczęło. Właściwie dochodzę do wniosku, że głównym problemem było przezwyciężenie w sobie lęku przed kontaktem z obcymi ludźmi, a raczej przed tym, że zostanę potraktowana jako obcy, nieswój. Trudno porównywać de facto tę moją brwinowską kaplicę z tymi kapliczkami przydrożnymi na trasie do Łodzi. To zwykły, niezbyt urodziwy pomnik z figurą Matki Boskiej wyniesioną na kolumnie. Z relacji pań, które regularnie tam przychodzą od lat, ponoć niegdyś stała tam tradycyjna kapliczka, ale pewnego dnia wjechał w nią jakiś nieroztropny kierowca, kapliczka została zabezpieczona na terenie prywatnym, a w jej miejscu postawiono właśnie ten toporny pomnik. Właściwie nie ma to specjalnego znaczenia, choć oczywiście szkoda, że nie ma już dawnej kapliczki. Z pewnością łatwiej byłoby o nią zadbać, a w takim układzie w kwestii konserwacji jest się zdanym na łąskę lub niełaskę lokalnych władz. Patrząc po niedbałych efektach konserwacji mienia publicznego, może i lepiej, że stara kapliczka nie jest już pod opieką tychże. A dlaczego właściwie tutaj przychodzę? Przecież nie jestem specjalnie religijna, nie chodzę regularnie do kościoła, nie odmawiam pacierza na dobranoc, nawet nie biorę codziennie udziału w śpiewach maryjnych, a moim pierwotnym celem było właściwie jednorazowe wzięcie udziału w takim spotkaniu, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o tym szczególnym w skali Polski rytuale. Jednorazowe, jakże to było naiwne, patrząc z perspektywy czasu. Zazwyczaj w kontekście udziału we wszelkich kościelnych zgromadzeniach kieruję się wyłącznie duchową potrzebą, choć akurat spotkania przy kaplicy dalece wykraczają poza kontekst wydarzenia kościelnego. Nie wiem, z czego to wynika, ale znajduję w nich okazję do wyciszenia, refleksji, wyłączenia się na chwilę z całej tej życiowej gonitwy. Był taki dzień, że pojawiłam się przy kapliczce wcześniej, bo nie wiedziałam, jaką godzinę spotkania ustalono, nikogo jeszcze nie było, usiadłam na ławce i po prostu oddałam się zadumie nad swoim życiem. Czasami trudno mi się przemóc, by od tak po prostu się zatrzymać na co dzień, choć przecież mam ku temu tak wiele okazji. Choćby zaciszny ogród, który powoli z roku na rok zaczyna nabierać wymarzonego kwietnego charakteru, który tak mi się przecież zawsze marzył. Mam nawet kapliczkę w ogrodzie, a jednak potrzebuję uciec w świat, by znaleźć takie miejsce, by naprawdę móc się wyciszyć, oderwać od wszystkiego, co mi ciąży, faktycznie zrelaksować. Aż dziwne, że znajduję to wszystko na obdrapanej ławce przy popękanym niezbyt urodziwym pomniku pod budującą się kolejną od biedy galerią na ruchliwej ulicy, która paradoksalnie daje lepsze wyobrażenie o tym, w jak skrajnych warunkach bytowych żyją mieszkańcy mojej małej społeczności, a co dopiero Polski, niżeli wszelkie media razem wzięte. A skala ma przeogromny rozstrzał, począwszy od skromnie żyjącej staruszki, której nie stać nawet na rower po lokalnego przedsiębiorce, który zakupił kolejne odrzutowe auto. Trudno powiedzieć, co w takim układzie jest przykładem tej pogardzanej przez wszystkich wiejskości. Być może obie te skrajności się na nią składają. Spotkania przy kapliczce mają walor społeczny, a w szczególności towarzyski. Są tak naprawdę okazją do spotkania z sąsiadami, znajomymi, w ogóle z ludźmi, bo nie wszyscy, którzy tutaj przychodzą, się znają. Są okazją do plotek, pogaduszek, wymiany poglądów, choć z pewnością niejeden by się zdziwił, o czym rozmawiają panie przy kapliczkach i, jakie de facto mają poglądy. Paradoksalnie wcale nie jest to wszystko takie czarno-białe, jak by się mogło wydawać. Wszelkie banały dotąd snute przez moich znajomych brutalnie obnażają ich ignorację i brak otwartości na ludzi i świat. Zanim więc wyrobimy sobie zdanie na jakikolwiek temat, warto znaleźć się choć raz w centrum wydarzeń, a nie tylko im się przyglądać. A z perspektywy kapliczki nie trudno zorientować się, że większość mijających ją rowerzystów, przechodniów czasami w biegu, nie zatrzymując się, ale jednak przeżegna się. Czasami jakiś młody człowiek na widok pań zebranych pod kapliczką zaśmieje się, zakpi, wytknie palcem, ale są to sporadyczne przypadki. Młodzi, jeśli już, przechodzą obojętnie, traktując to miejsce, ludzi i śpiewy jak powietrze, zapewne bardziej z uwagi na to, że nie wiedzą, jak się zachować, nie rozumieją, nie mają zdania. W wielkich miastach z kolei udział w śpiewach przy kapliczce staje się nową modą, która zapewne szybko przeminie, jak wiele innych trendów. W spotkaniach przy kapliczce cenię sobie zwłaszcza powierzchowność relacji międzyludzkich przy jednoczesnej głębi doświadczenia. Zdarzają się sąsiedzi lub dawni sąsiedzi i czasami rozmowa zejdzie na temat tego, co, dlaczego, jak sąsiad przyciął w ogródku, ale większość osób mieszka daleko od siebie, niektórzy przeprowadzili się i przyjeżdżają z sentymentu z sąsiedniego miasta. Nikt to nikogo zasadniczo nie ocenia. Jeden śpiewa lepiej, drugi gorzej. Jeden nisko, drugi wysoko. Jeden cicho, drugi głośno. Każdy stara się na swój sposób, jak tylko może wychwalać najświętszą panienkę pod niebiosa. Ta wielogłosowość nadaje śpiewom maryjnym wyjątkowego charakteru. Wreszcie jest w ogóle okazja do śpiewania. Przyznam szczerze, że bardzo rzadko śpiewam, a w sumie lubię śpiewać. Zwykle czasami coś sobie nucę pod nosem po drodze tu i tam i z powrotem. Rzadko jednak śpiewam od tak po prostu dla samego śpiewania. A już zwłaszcza w miejscu publicznym. Pieśni maryjne są przy tym niezwykle ujmujące. Niektóre z nich mają moim zdaniem uniwersalny charakter. Gdyby usłyszeć je poza kontekstem śpiewów przy kapliczce, podejrzewam, że niewielu skojarzyłoby je z pieśniami religijnymi. Choćby od taka pieśń "Panience na dobranoc". Śpiewy maryjne mają w sobie również coś z mantry. Wielokrotnie powtarzane frazy wprawiają w swoisty trans. Dla mnie polska kultura, tradycja są tak przesiąknięte religijnością, że trudno byłoby mi rozpatrywać polskość w oderwaniu od religii i związanej z nią obrzędowości, a tym samym kościoła. Nie zapominajmy także, że przecież inspiracją dla wielu kościelnych świąt i obrzędów, były pogańskie rytuały stosownie zaadaptowane na potrzeby kościoła, któremu zależało przecież niegdyś na przekonaniu do siebie ludzi. Jak to uczynić inaczej, niżeli nawiązując do bliskich im obrzędów. Tak naprawdę nie jest istotne w co się wierzy, nie jest istotne, czy jest się nieskazitelnym katolikiem, muzułmaninem, buddystą, ważne jest, żeby starać się być po prostu dobrym człowiekiem. Udział w takich wydarzeniach z pewnością skłania do refleksji nas sobą i swoim życiem i to nawet nie z uwagi na swój religijny wymiar, ale w ogóle sam charakter Przed tym na górze i tak nic się nie ukryje, nikt nie jest doskonały, choćby nie wiem, jak bardzo starał się nie popełnić w życiu żadnego błędu. Czasami wręcz to staranie jest pierwszym krokiem do jego popełnienia. Człowieka wszakże budują nie tylko dobre rzeczy, ale też i te złe. Bez nich nie byłby w stanie zdać sobie sprawy z istnienia dobra i zła. A więc kończy się maj, a ja dopiero teraz uświadamiam sobie, że jest tak wiele rzeczy, o które chciałabym zapytać moje panie spod kaplicy, tak wiele pytań, na które mogłam być może znaleźć odpowiedź, gdybym przychodziła częściej. Choćby: gdzie znajduje się dawna kapliczka? czy można ją obejrzeć? od czego zależy dobór takich, a nie innych pieśni na kolejnych spotkaniach, wszakże każdego dnia śpiewa się coś innego? wreszcie jak to jest przychodzić codziennie? Czy słońce, czy deszcz. Na to pytanie musiałabym jednak znaleźć odpowiedź sama. To chyba dobry znak. Znak, że będę miała jeszcze czas, okazję, jednak kolejny, jeszcze jeden maj, by znaleźć na te wszystkie pytania odpowiedź. W następnym roku mam taki plan, aby uczestniczyć we wszystkich spotkaniach. Wówczas będę mogła z całą pewnością mówić o pełni doświadczenia, choć paradoksalnie być może nie jest to kluczowe. Wiele z pań, które przychodzi do kaplicy, nie uczestniczyło w procesji bożego ciała, zaledwie kilka przychodziło codziennie, większość rzadziej, wtedy, kiedy akurat nie miały innych obowiązków. Tak naprawdę ważne jest, żeby być z potrzeby serca, choć raz, ale szczerze. Może wówczas będzie się szczerym częściej. Wiele jest takich rzeczy w przyrodzie wymykających się logice, trudnych do wytłumaczenia. Na przykład, dlaczego odratowana od męczeńskiej śmierci z rąk kota mysz zawsze wraca i ginie zamiast skorzystać z darowanej szansy i zbiec w bezpieczne miejsce? Czy kieruje nią bezlitosna a bezosobowa siła selekcji naturalnej? Swoisty instynkt śmierci? Z jednej strony dziwi mnie to, skoro już zakłóciłam naturalną kolej rzeczy, a z drugiej sama miałabym ochotę czasami zniknąć lub po prostu stać się niewidzialna. Być może więc nie powinnam ingerować, żeby nie spotkał mnie podobny los, żeby dla odmiany ktoś nie próbował ingerować w moje życie, żebym wobec takiej kolei rzeczy z tym większym uporem nie dążyła do tego, by dopiąć jednak swojego celu. Póki co jakby na przekór selekcji naturalnej uparcie uciekam. Ponoć wszystkie układy fizyczne dążą samoistnie do entropii, tzn. dezorganizacji. No może z pominięciem zagadkowych stad szpaków. Równie trudno jest mi znaleźć wytłumaczenie samoistnej pobudki przed wschodem słońca w niedzielę. Na nic zdała się próba ponownego zaśnięcia, mimo towarzyszącego mi od dawna poczucia przewlekłego przemęczenia, bardziej psychicznego niż fizycznego jak widać, po prostu wewnętrznego niepokoj, wiedziona niewytłumaczalnym uporem, wyruszyłam w teren jak zwykle w jednym z wielu konkretnych celów moich ucieczek w plener - zebrania kwiatów dzikiego bzu czarnego. Pora idealna. Wszyscy jeszcze spali. Na ulicach nie było żywego ducha. Nikt nie kosił trawnika. Nie piłował kolejnego drzewa. Nie jechał do sklepu po bułeczki. Nie obserwował. Tylko ja i przyroda. Święty spokój. Chciałoby się dorzucić jeszcze ciszę, ale wcale nie było cicho. Jeszcze słońce nie wzeszło, a świat za oknem tętnił mnóstwem ptasich głosów. Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy spacerując po lesie, co raz płoszyłam jakiegoś ptaka. Wcale nie siedział na gałęzi. Wydawał się jakby skryty w podszycie, pod moimi nogami, świadomy tego, że go nie widzę, że jestem trochę jak ślepiec, jak to dziecko we mgle. I w istocie nie dostrzegałam swoich małych przyjaciół. Kolejny ruch ręki płoszył mi ich dosłownie spod nosa. Już kiedyś pisałam o tym, że to tak jakby cała energia świata skurczyła się do jednego punktu w czasoprzestrzeni i nagle następowało jej dramatyczne wyzwolenie. Eksplozja. Nawet nie nadążałam z określeniem, co to za gatunek. Bo i las o tej porze ma bardzo specyficzny urok. Kontrastowe światło, zacienienie, wilgoć. Wszystko to składa się na wyjatkowy klimat i akustykę. Już nie raz dałam się zwieść pozorom, że głos ptaka, którego słyszę, dochodzi z oddali, podczas gdy siedział on na najbliższej gałęzi. Uwielbiam wiosnę. Paradoksalnie, ja poszukiwacz świętego spokoju, cenię ją sobie najbardziej za jej niesłychaną zmienność, a co za tym idzie różnorodność. Z drugiej strony napawa mnie poczuciem przemożnego smutku, bo jest to również ta pora roku, kiedy najbardziej odczuwa się bezpowrotnie uciekający czas i swoją bezsilność w nadążeniu za rozpędzonym światem natury. Już dawno zostałam w tyle. Czasami czuję się jak ten motyl, który choćby chciał nie jest w stanie pojąć całokształtu świata ograniczony nieraz siłą swojego subiektu do jednego dnia z wieczności i niewielkiego areału w nieskończonym kosmosie. I znowu bieli się lasu cień. Tym razem to nie kwiat, ale motyl. Ostrolot muszlowiak (Campaea margaritaria)
C.D.N...
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |