Reportaż z nad najgłębszego jeziora w Polsce, część 1 (draft)
Jest takie miejsce w Polsce, które stało się moją osobistą przysłowiową Mekką. Hańcza, a dokładnie Jezioro Hańcza, a właściwie Błaskowizna nad Jeziorem Hańcza. Pierwszy raz udałam się w tamte strony 9 czerwca 2014 roku zainspirowana zdjęciem wykonanym przez znajomego, wiedziona podświadomą potrzebą zobaczenia na własne oczy miejsca, w którym był, które fotografował, a właściwie odszukania dwóch starych szop na wysokim brzegu. Nie sądziłam wówczas, że tak mi się tam spodoba, że wrócę tego samego dnia za rok (nie planowałam tego, tak wyszło, przypadek?), a jednak, mimo rozważania wielu potencjalnych alternatyw, ostatecznie wróciłam po śladach w to samo miejsce, choć tym razem było inaczej. Mój zeszłoroczny wyjazd można byłoby nazwać swoistym entrée, poruszaniem się zaledwie po powierzchni, tegoroczny wyjazd był swoistym chrzestem w wielu tego słowa znaczeniach. Zaczęłam pisać ten reportaż tuż po powrocie, ale z wielu względów musiałam schować go do szuflady, czas najwyższy zadośćuczynić zaniedbanej miłości. Oto pierwsza część reportażu o najgłębszym jeziorze w Polsce.
Pan Janek, właściciel terenów na prawobrzeżnej części Hańczy. Za każdym razem, kiedy jego gospodarstwo, znajdujące się z lewej strony tuż przy głównym kąpielisku, mijało jakieś auto, wsiadał na swojego wiśniowego Junaka i udawał się w regularny patrol zebrać myto z turystów. Za każde auto pobierał opłatę w postaci 10 złotych. Słuszną opłatę, bo kąpielisko na samym końcu drogi, w miejscu stykania się Jeziora Hańcza z jego płytkim i zarośniętym bratem Jeziorem Boczniel, niegdyś z resztą stanowiących całość, ale o tym później, było niezwykle malownicze, zwłaszcza o zachodzie słońca. Miałam szansę się o tym przekonać w tym roku.
Poza tym kąpieliskiem, na prawobrzeżnej części Hańczy znajdowały się jeszcze dwa inne kąpieliska. Na wszystkich trzech regularnie odbywały się płetwonurkowe szkolenia. Kiedy przyjechałam nad Hańczę po raz pierwszy w czerwcu 2014 roku, nie wiedziałam o tym, że Hańcza jest jednym z najbardziej popularnych baz płetwonurkowych. Kiedy podczas konsumowania szybkiego obiadu kilka razy minęły mnie kolumny luksusowych aut terenowych z napakowanymi, opalonymi facetami w czarnych okularach, czułam się skonsternowana. Myślałam sobie: „Co jest? Jakiś kartel narkotykowy czy co?” Normalnie jak w filmach. Przez chwilę czułam się co najmniej tak jak bym nie była w Polsce, tylko w jakimś Meksyku. Dopiero następnego dnia podczas rowerowej wycieczki wszystko się wyjaśniło. Na kąpieliskach natknęłam się na tłumy ludzi w czarnych kombinezonach z płetwami na nogach, butlami na plecach i rurkami w ustach. Jak się potem dowiedziałam, nurkowanie to dość luksusowy sport. Nie mówiąc już o tym, że równie specyficzny jak wędkarstwo. Nie trudno rozszyfrować, kto się, czym pasjonuje. Ktoś mógłby mnie posądzić o szerzenie stereotypów. Mógłby mi wytknąć, że sama nigdy nie nurkowałam, więc co się tutaj mądrzę. Pozostaje mi jedynie zdementować ten zarzut i przyznać się, że pierwszy raz mam już za sobą. Tak, zrobiłam to. Zanurkowałam. Najśmieszniejsze jest to, że właściwie nie planowałam nurkować, w ogóle mi to dotąd przez myśl nie przeszło. Ba, jeszcze tego dnia, kiedy przywitałam pierwszy dzień nad Hańczą, nie sądziłam, że wpadnę na taki pomysł. Do bazy płetwonurkowej trafiłam zresztą zupełnym przypadkiem. W te okolice skierował mnie Pan Mariusz, syn Pana Janka. Kiedy wyprowadzał klacz ze źrebakiem na pole, podeszłam zapytać, czy nie zna może jakiegoś miejsca, agroturystyki w okolicy, gdzie można byłoby coś zjeść, choć nie kierował mną głód, mimo że stłukłam poprzedniego dnia termos z prowiantem, a butla z gazem jak się okazało po przybyciu na miejsce okazała się jednak pusta. Cała ja. Marzyło mi się coś regionalnego. Miałam na myśli coś bardzo konkretnego – kartacze. To takie kluski z mięsem, coś a la kluski śląskie, ale na wzór suwalski. Jak się potem okazało, nie przypadkiem zostałam skierowana do Sienkiewiczówki. Agroturystykę prowadziła bowiem rodzina Pana Mariusza. Tak, nad Hańczą wszyscy się znają. Taka jedna wielka rodzina. W Sienkiewiczówce nie zastałam na początku nikogo, więc okrążając budynek i widząc grupę aut pod jednym z budynków, postanowiłam się tam udać w poszukiwaniu wskazówek. Okazało się, że trafiłam do bazy płetwonurkarskiej. Banana Divers. Na miejscu spotkałam grupę młodych ludzi w moim wieku, jedna dziewczyna i kilku chłopaków. Okazało się, że też będą dowiadywać się o wyżywienie. Po chwili pojawił się Jarek Bekier, instruktor płetwonurkowania. Wyjaśnił, że, jeżeli bym była zainteresowana posiłkami, powinnam udać się do Sienkiewiczówki i zapytać szefową, z pewnością da się coś załatwić. Nie byłam zainteresowana regularnymi posiłkami. W sumie przyjechałam tutaj, aby odciąć się nieco od cywilizacji. Podziękowałam za informację i pojchałam dalej. Wówczas jeszcze nie sądziłam, że zanurkuję następnego dnia. To chyba ten wiatr, który targał mi włosy podczas powrotu na kąpielisko, sprawił, że naszła mnie spontaniczna myśl: "Zanurkować? W sumie czemu nie. Tego jeszcze nie robiłam."