They say all roads lead to Rome. Well, I do surely know all roads that lead to my red currant destination now. I feel so as if I had taken a tour around the globe to get there and it was all because of one intersection in renovation. After taking another way and ending back at the same intersection but from a different side I found the chef of the works, approached him with a smile on my face and asked: "I beg you, bless me with the knowledge how to get through". It would probably never had taken such a soft and pleasant turn if I were in a hurry. This time the guy was lucky and I have not even told him off for not placing any information about the works and detour by the road. We have only exchanged smiles, he explained the way and I went off. How did I manage to take all that loss of time, money and petrol? I just cannot tell. The most important thing was that I finally got to my destination. Still I had no guarantee all that trip would pay off, but the result has overgrown all my expectations. I came back with a bag full of red currant. I guess it means that this year I will give up on black currant, I have more than enough forest fruits. Still someone has to remove the tails from 5 kilos of fruit! Good night and good luck!
0 Comments
If Victoria feels bad, she goes wild. And so she did on Saturday. Beautiful views always fill my heart and mind with the feelings of harmony and serenity. Still can I grasp all their overwhelming beauty? Sometimes I fear I will not take it anymore, that it will be just too much and one day I will simply not stand it, I will break down and cry, and I will not make it back. What actually made me go wild this Saturday was ambition. Ambition to collect a jar of raspberries. Earlier this year I have discovered quite a nice and promising raspberry stand in the area. Still there was no guarantee that there will be fruit and that my mission will be successful. It was high time to check it out. The raspberry season has just began. End of June is actually the time when not only the ponds, but also the causeways become completely overgrown with lush vegetation. You end up walking through a green tunnel of tall reeds, nettle and curly plumeless thistle. Following the paths reminds of adventure films, in which the characters struggle across the wild jungle with machetes! I came back all scratched and burned, but it is always worth it! Nature can give you so much - fruit, herbs, but also mental and physical catharsis. Sometimes I wish there was no turning back, that during my stay in the wilderness, all the rest of the world with its dumb laws, regulations, drive for possession and money disappeared once and for all. It would have been a great relief! Close up of the blooming violet thorny flowers of Carduus crispus, the curly plumeless thistle or welted thistle. The painted lady butterfly (Vanessa cardui) is one of the greatest admirers of the thistle flowers. Generally if not for the raspberry challenge, this trip could as well carry a subtitle: butterfly season. There were just lots of them flying around. The multitude of butterflies should come as no surprise if you take a look at all these blooming plants I came across that day. A mystery plant. I have to search for it in my green bible. It reminds me of the Australian wild celery from the Mount Kosciuszko National Park. It has a similar inflorescence, but I guess it must be yet another plant. Calystegia sepium, commonly known as hedge bindweed, Rutland beauty, bugle vine, heavenly trumpets, bellbind, granny-pop-out-of-bed. Oh, I just love all these English names. They are so beautiful and suggestive. Stachys palustris, commonly known as marsh woundwort, marsh hedgenettle, or hedge-nettle. The bulbs of this plant are supposed to be edible. They say they are nutty in taste. The herb is used in unconventional medicine for wound treatment. Lysimachia vulgaris, the yellow loosestrife or garden loosestrife. Looks nice together with its purple neighbor - Vicia cracca (tufted vetch, cow vetch, bird vetch, blue vetch, boreal vetch). These colors are just stunning. Blooming Echium vulgare, viper's bugloss or blueweed. In the past the herb was used as a remedy to viper's bites. I have not made up my mind yet if I would like to take up to the moon, but one thing I know for sure: I have already come across many aliens on my trips to the wild. An endless field of waving broadleaf cattails. Feels almost like jumping in and taking a swim across to the other bank. Very impressionistic if you are there and look at all that waving space! Well, after taking a while and thinking it over, why not paint myself swimming across the field?! I have to finally experiment with multidimensionality. Such views just ask for it. I am certainly the type who can find water everywhere. Even there where it might seem to be no water at all. Before I finally got to the raspberry stand... ... still keeping you in suspense, but believe me I am truly a slow runner. If it happens so that I have companions, they just go crazy with me constantly making stops, turning back, looking around, taking turns for ages instead of going straight to the point... ... I noticed a standalone tree on a meadow which intrigued me. There is actually constantly something intriguing me. I wanted to make sure if it is the wild pear (there is no better tincture than a wild pear tincture, trust me) and to my surprise I came across a lush wild strawberry field. I love the taste of the forest wild strawberries. It is somehow different from the taste of my garden wild strawberries. The funny thing was that just before I found them I started pondering on whether it was right that I have not bought strawberries on the market. Well, I am a wild thing and wilderness seems not only to read in my mind, but also answer my prayers. She knows that I am the one who will surely appreciate the gift. So it seems like she wanted to tell me: Stop looking for holes in the whole, I have something much better for you here! Finally raspberries... A jar full of raspberries. Looks nice and smells even better, but in order to have it, I had to struggle through a dense entanglement of raspberry and, unfortunately, also unpleasant thorny blackberry. Still I would rather struggle with that than pay for raspberries an arm and a leg on the market with the funny money I (would) get for doing a similar job. Respect for the raspberry collectors! The good thing is that it is just the beginning of the raspberry season which shall last until autumn. I am very happy to have found this raspberry stand. It means that this year I gonna have lots of raspberry jams. My last bigger but not least stop. A road through the field with a lonely poppy. I came here to collect some herbs. I will dry all of these poppies, blue cornflowers, chamomiles and use them as natural tea additives or even for making some hair and body cosmetics. Close up of a showy male scarlet dragonfly. I guess nature will never cease to surprise me.
Długo biłam się z myślami, czy to dobry pomysł jechać na Suwalszczyznę po raz drugi tego samego roku. W końcu tyle miejsc mi się jeszcze marzy odwiedzić w Polsce. Życia może nie starczyć, a z pewnością niesczęsnych pieniedzy. Trudno było mi jednak przekonać się do zmiany miejsca przeznaczenia, mimo lawiny wątpliwości, które urodziły się po drodze: czy to w ogóle, aby nie przesada w mojej obecnej sytuacji znowu gdzieś jechać? Czy, aby mi nad Hańczą nie za wygodnie, nie za bezpiecznie, czy aby nie idę na łatwiznę? Z drugiej strony doskwiera mi wręcz chroniczne rozładowanie... Z trudem udaje mi się ładować baterie z dnia na dzień. Coraz częściej miewam chęć wszystko rzucić i po prostu nigdzie nie wychodzić. Zatrzymać wreszcie tę równię pochyłą. Tylko co dalej? Nad Hańczą udaje mi się jeszcze złapać dech w piersi. Czy czasami kolejny wyjazd nad Hańczę nie grozi zbytnim zaangażowaniem? Przywiązaniem? Czy czasami nie oznacza jednego i drugiego. Czy to już czasami nie fakt dokonany? Czy czasami już wystarczająco długo nie opierałam się pokusie przyznania do tego, że jest to faktycznie miejsce, w którym czuję się najlepiej? Nie lubię się angażować, nie lubię się przywiązywać. Zazwyczaj ostatecznie wszystko wymyka mi się z rąk. Zdecydowanie jestem raczej typem od szybkich akcji, im dłużej bezczynnie w czymś tkwie, nie rozwijam się, to się psuje, a wraz ze mną wszystko wokół. Coś na zasadzie jednego zepsutego jabłka, które zaraża zgnilizną cały kosz. Zatrzymać znaczy zabić? Coraz częściej wydaje mi się, że ten świat nie jest dla mnie. Jakby za szybko się kręci. Pozostaje mi tylko łapać chwile albo wpaść w ten szalony wir, by ostatecznie wypaść na zakręcie, choć jestem nieodrodnym dzieckiem wiecznego próbowania jakby na przekór logice, na przekór wszelkim prawom fizyki, na przekór przekonaniu, że skoro raz się sparzyłam, to już zawsze tak będzie, bo nie ma innej rady z wrzątkiem, a jednak w takich Indiach, na przykład, są ludzie, którzy chodzą po rozżarzonych węglach, leżą na gwoździach, hipnotyzują kobry i nie czują bólu, więc może jednak można. I ja ciągle próbuję, opieram się wszechogarniającej presji, że inaczej się nie da, jak być wyrachowanym, cynicznym, złym, w całej swojej upartej dziecięcej naiwności brnę dalej przez ten świat w nadziei, że może tym razem się uda, że może wreszcie znajdę to niebo, pod którym poczuję się spełniona, poczuję, że jestem w domu, choćby nawet bez dachu nad głową z prawdziwego zdarzenia, ale po prostu tak duchowo spełniona. Czy paradoksalnie jednak mieszkając tak beztrosko w swoim domku na czterech kółkach nie staję się ciężarem w szerokim tego słowa znaczeniu dla innych? Niby na miejscu, a jakby nie do końca. To w gruncie rzeczy niewygodny stan dla ludzi, którzy żyją po Bożemu, a tu nagle zjawia się ktoś, kto wymyka się ich usystematyzowanej wizji świata. Ten ktoś staje się automatycznie problemem, któremu należy zaradzić. Tak już jest ten człowiek skonstruowany, że nie znosi niejasności. Jest to absolutnie naturalne, wręcz organicznie, biologicznie uzasadnione. Tak bowiem funkcjonuje ludzki mózg, że wyklucza możliwość jakichkolwiek niedopowiedzeń. Ta mglista poświata, którą dostrzega Twoje oko, nie może być duchem, to zbyt trudne do wytłumaczenia, a przecież mózg nie lubi się męczyć, więc woli naukowo uprościć - to po prostu złudzenie optyczne. Na tej samej zasadzie ten wolny człowiek koczujący nad jeziorem nie może być szczęśliwy, bo szczęśliwy człowiek to człowiek, który ma dom. Mózg aboslutnie pomija niuanse związane z jakąkolwiek personalizacją pojęcia dom zależną od indywidualnych preferencji, skupia się na systemowym pojęciu domu, czyli w cywilizownym tego słowa znaczeniu - własności prywatnej w postaci ogrodzonego terenu, na którym stoi dom, za który oczywiście odprowadza się podatki. No cóż, wszystko jest kwestią skali. Innymi słowami, jak się nie ma, co sie lubi, to się lubi, co się ma. Być może jest to kwestia, która została pominięta w tej teorii dążenia ludzkiego mózgu do racjonalizacji wszelkich odchyleń od normy. Gdyby tak nie było, to wielu dawno by już zwariowało. Nawet jeśli zwariowałam, to mój mózg radzi sobie chyba nieźle w tym problemem i nawet nie koliduje to aż tak bardzo z ogólnoprzyjętym systemem. Jeżeli już, to mogą nie radzić sobie z takim stanem rzeczy inni, którzy nie byliby już w stanie wyobrazić sobie egzystencji bez różnych zdobyczy cywilizacji. Poznałam wielu ludzi nad Hańczą przez te pięć lat. Dla niektórych stałam się bardzo bliska (czytaj martwią się, że jest burza, a ja tam pod chmurką sama, na zasadzie autoprojekcji boją się o mnie na tej samej zasadzie, na jakiej sami boją się burzy, czują się odpowiedzialni za w gruncie rzeczy obcą, lecz jednocześnie znajomą osobę, której życzą, jak najlepiej, jakby się jej coś stało, zmartwiliby się na tej samej zasadzie, na jakie martwią się o swoich własnych bliskich, po prostu nie potrafią oprzeć się poczuciu odpowiedzialności za los drugiego człowieka, niektóre typy tak mają, rozumiem to, bo sama jestem jednym z nich, ja również myślę o wielu osóbach, które tutaj poznałam w podobny sposób) i choć wielokrotnie już powtarzałam, że nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba, że po to właśnie tutaj przyjeżdżam, żeby uciec od czterech ścian, niby po spokój, niby po samotność, niby po prywatność, na marginesie jak wiele mogą mieć osobliwych znaczeń (dla niektórych takie koczowanie w samochodzie i jedzenie śniadania na ławce przy kąpielisku niewiele może mieć z nimi wspólnego) to wielu nie pojmuje mojego cygańskiego życia. Życia? Może faktycznie te moje wycieczki to prawdziwa szkoła życia w przeciwieństwie do tego niby-życia, które wiodę na co dzień. Mój domek na czterech kółkach to chyba jedyne miejsce, w którym nie czuję się niewygodnym gościem. Zawsze marzyłam też o wannie. Jezioro Hańcza stało się chyba jakąś jej namiastką, żeby nie powiedzieć po stokroć godniejszym zastępstwem. Kocham wodę. Wizja kończącego się lata sprawiła, że uznałam, że to być może ostatni moment, aby się oczyścić, jeszcze trochę popływać i poobserwować ryby. Nie dziwię się, że wędkarze nie chcą za bardzo słuchać moich opowieści o barwnych mieszkańcach pod pomostem, o kolejnym imponującym okoniu lub szczupaku, przecież, cały czas narzekają, tutaj nie ma ryb, sama drobnica. Gdyby choć raz zanurkowali i zobaczyli te swoje ryby pod wodą, odechciałoby im się wędkować. Dziwne, że ta drobnica wystarczająco ich już nie zniechęca. Choć nie mieszkam na miejscu, wiem o nim nieraz więcej niż tubylcy. Widzę to, czego oni już nie dostrzegają. Jak tak dalej pójdzie, zaraz faktycznie zamieszkam nad Hańczą - pomyślałam. Z drugiej strony w sumie tego właśnie bym chciała. Oczywiście postawiłam sobie wysoką poprzeczkę - znaleźć wystarczająco wiele powodów, aby nie było już odwrotu od powrotu nad Hańczę. Właściwie zaczęłam działać w tym kierunku już następnego dnia po powrocie z ostatniego pobytu. Zgłosiłam chęć udziału jako wystawca w Dniach Puńska - słynnej Zielnej. Potwierdzenie otrzymałam jednak dosłownie w ostatniej chwili. Niecały tydzień przed wyjazdem. W między czasie by zagłuszyć niekończące się chwile zwątpienia w ten szalony pomysł dorobiłam sobie kilka innych pretekstów. Między innymi zgłosiłam chęć udziału w zorganizowanej wycieczce na Górę Zamkową organizowaną przez Suwalski Park Krajobrazowy. Cóż za desperacja! Ja, towarzyski, aczkolwiek samotnik snujący się własnymi ścieżkami na zorganizowanej wycieczce! Kompletnie zwariowałam! Mimo największych starań, miestety zorganizowane wycieczki okazują się niezmiennie nie dla mnie. Tempo zabójcze dla kogoś takiego jak ja, kto lubi się po prostu posnuć. Inaczej nie wyobrażam sobie poczuć jakiejkolwiek więzi z miejscem, które przemierzam. Nawet takie snucie się po jednym zakątku cały Boży dzień to dla mnie za mało. Wiecznie doskwiera mi poczucie niedosytu. Wiecznie doskwiera mi poczucie, że tam jest coś jeszcze. Jakiś skarb, który promieniuje tajemniczą energią. Przyciąga mnie, to znów odpycha. Bawi się mną jak kot z myszką. Jakby tego było mało, postanowiłam napisać również do Claudii i Thomasa Notterów z Bachanowa - słynnej pary Szwajcarów, którzy sprawadzili się tutaj w latach 90-tych i słyną nie tylko z robienia serów, ale również z niekonwencjonalnego podejścia do prowadzenia gospodarstwa i życia. Potwierdzenie tego, że jednak można inaczej, choć oczywiście wszystko ma swoją cenę. Zwłaszcza w Polsce. Od sera do filozofii - tak brzmiał tytuł wiadomości, którą im wysłałam. Standardowo bardzo długiej wiadomości. O dziwo! spodobała im się ta wiadomość, zwykle ludzie, którzy do nich piszą lub przyjeżdżają, ograniczają się do absolutnego minimum, interesują ich wyłącznie konkrety, zwłaszcza sery. Ja zaczęłam od końca, czyli od tego wszystkiego, co nieuchwytne, by ostatecznie kupić kawałek sera, choć i tak miałam poczucie, że to wszystko za szybko. Dzięki temu dziwnemu tytułowi nie skasowali mojej wiadomośći wraz z innymi śmieciowymi wiadomościami. Ucieszyli się na wieść o tym, że chciałabym ich odwiedzić. Ja również. Klamka zapadła! Ruszam nad Hańczę w najgorszym możliwie czasie - w długi sierpniowy weekend. Toż to już szczyt desperacji z mojej strony! Wyjazd zapowiadał się intensywnie. Jeszcze we wtorek pracowałam, by z czystym sumieniem wstać o 1 w nocy i ruszyć na pogranicze polsko-litewskie do Puńska. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przepiękne sierpniowe mgły rozbudziły mnie lepiej niż kawa. Jeden z wielu powodów, dlaczego kocham ten mój dziki kraj! Chwilo trwaj! W takich momentach chciałabym, aby czas stanął w miejscu, aby wszystko się zatrzymało, skończyło, żebym nie było żadnego celu, bo czy zawsze musi, o coś chodzić, czy wszystko musi być uzasadnione, usprawiedliwione, żebym mogła po prostu się zatrzymać, iść na przód i po prostu zniknąć, rozpłynąć jak dziecko w tej mgle. W takich momentach tymbardziej odczuwam dyskomfort związany z systemowym uwikłaniem, z koniecznością prowadzenia podwójnego życia - jednego by podtrzymać swoją fizyczną egzystencję w tym bezsensownym systemie, a drugiego by podtrzymać jakieś duchowe życie, żeby nie dać się stłamsić temu systemowi do jedynego pragnienia - zapomnienia o tym, że w ogóle żyję. Przerabiałam ten drugi scenariusz nieraz. Znałam wielu, którzy wpadli w jego somnambuliczny ciąg. Jak łatwo zarażamy się sobą. Ile trzeba nerwów, by oprzeć się pokusie wiecznego snu za życia. Zdecydowanie wolę sierpniowe mgły. Sugerowany podkład dźwiękowy: DNI PUŃSKA - ZIELNA Powiem krótko: wyprawa jako wystawca na Dni Puńska - Zielna 2018 była dla mnie ogromnym ładunkiem motywacji do działania, której deficyt dawał mi się ostatnio okropnie we znaki. Przede wszystkim cieszę się, że się odważyłam pojechać tak daleko, że udało mi się jakoś te wszystkie stojaki, sztalugi, obrazy i inne rękodzieło spakować do mojego dzielnego wehikułu czasu, Golfiku jesteś wielki! że wreszcie spotkałam się z tak pozytywnym odbiorem i, że mogłam odetchnąć z ulgą, mając czyste sumienie, że tego dnia pracowałam i ta praca nie poszła na marne. Z czystym sumieniem mogłam sobie pozwolić na zakupienie regionalnych specjałów - sera, mleka, jajek, miodu, woskowej świecy, ulubionego sękacza i obiado-kolacji z prawdziwego zdarzenia pod gwiazdami odgrzanej na turystycznej kuchence, czyli wszystkiego tego, czego nie mogę dostać u siebie i, na co zwykle sobie żałuję. Krótko mówiąc, bardzo miły sierpniowy akcent. Niestety nie dało się rozdwoić. Jako wystawca omija Cię niestety możliwość współudziału w samym wydarzeniu. Wszystko ma swoją cenę. Trochę mi więc żal, że nie mogłam uczestniczyć we mszy świętej po litewsku. Intryguje mnie, czy jako językoznawca z wykształcenia wyłapałabym sens słów. Czasami nie trzeba, czasami wręcz lepiej nie rozumieć, napawać się samą melodią obcego języka, a litewski to piękny język. Jakże inny od języka polskiego. Zawsze mnie to intrygowało, jak to możliwe, że nieraz sąsiadują ze sobą ludy mówiące tak różnymi językami, bez wątpienia również różniące się powierzchownością i mentalnością, jak to możliwe, jak to się dzieje. Zawsze mnie to fascynowało. Zawsze też czułam nieodpartą potrzebę nauki języków obcych, którymi posługiwali się ludzie, z którymi miałam styczność. Tak było, na przykład z językiem ukraińskim podczas moich kolejnych wypraw na pogranicze ukraińsko-rumuńskie w ramach projektu filmowego o ostatnich owczarzach. Gdzie by mnie nie rzuciło, zawsze stawiałam sobie wysoką poprzeczkę, choć najbardziej doceniane było to zawsze przez te nacje, których języki były raczej marginalne. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. W prawdzie ominęła mnie msza, ale nie ominęła mnie styczność z Litwinami, których na puński jarmark przybyło wielu. Zarówno wśród wystawców, jak i wśród odwiedzających. Była ponoć również sama prezydent Litwy, choć najbardziej w oczy rzucali się jej ochroniarze. "Labas rytas" - tak po litewsku mówi się "dzień dobry" o poranku. Słowa te często rozbrzmiewały na moim stoisku, gdy tylko wyczułam, że mam do czynienia z Litwinami. Zazwyczaj dostrzegałam zdziwienie w oczach. Zapewne nie mieli wątpliwości, że nie jestem z Litwy, prawdziwy Litwin by tak twardo nie wymawiał, a skoro jestem Polką, to dziwne, że jako ten wyrachowany wystawca silę się na zjednywanie pozdrowieniami po litewsku. Czasami myliłam Polaków z Litwinami. Czasami to litewskie pozdrowienie ośmielało do mnie ludzi i owocowało konstruktywną wymianą zdań. Przy okazji nauczyłam się nowego słowa. Visi geriausi. Właściwie brzmiało to dosłownie "wysogara". Ponoć to życzenie pomyślności. Coś w rodzaju wszelkiej pomyślności, wszystkiego najlepszego. Pozdrowił mnie w ten sposób pewien starszy pan, który wyznał, że najchętniej kupiłby mój kapelusz (uśmiech). Wpadłam w oko również pewnej Pani z Suchowoli i jej synom, którzy na jarmarku puńskim sprzedawali między innymi oleje naturalnie tłoczone, wpadłam w oko do tego stopnia, że odwiedzili mnie każdy z osobna i jeszcze machali, odjeżdżając, doszło nawet do wymiany oleju makowego na kartkę okolicznościową z makiem dla odmiany mojej produkcji. Zbiegiem okoliczności zrobiłam jedną z makiem tuż przed wyjazdem. Przypadek? Intuicja? Nie brakowało dziwnie znajomych twarzy. Zakładka do książki wpadła w oko nawet pewnemu panu, który ostatecznie okazał się częstym bywalcem ulicy Modrzewiowej w Podkowie Leśnej. Pasjonat fotografii, w szczególności fotografowania ptaków. Ucięliśmy sobie na ten temat krótką pogawędkę. Moimi pracami zachwycał się również pewien żmudzki fotograf. On mówił tylko "pa żmudzki", a ja, no cóż, najbliżej szło się dogadać "pa polski" (uśmiech). Przy okazji nawiązałam kontakt z pewną Rosjanką, mieszkanką Puńska, która sprzedaje miody i świece woskowe. Ostatecznie to właśnie na te produkty skusiłam się pod koniec jarmarku i pewnie będę po nie wracać do Puńska, bo są pierwszej klasy. Na więcej nie starczyło czasu ani sił. Gdy po całym dniu kapryśnej pogody w kratkę - a to słońce i dosłownie przewrotny wiatr zdmuchujący mi obrazy ze sztalug, a to deszcz przemakający mnie do suchej nitki - ostatecznie spakowałam cały kram do auta, większość wystawców już się rozjechała i może i dobrze, bo pewnie wydałabym wszystkie zarobione pieniądze na regionalne specjały. Pozostało mi jedynie pozachwycać się ogrodowymi kreacjami - ach te litewskie rzeźby! i zajrzeć do pięknie przyozdobionego, tym razem również imponującymi wieńcami dożynkowymi, kościoła w Puńsku. Muzeum Stara Plebania było już zamknięte, więc nieco się zasmuciłam, że nie udało się ponownie spotkać z Panią Anastaziją. Mogłam ją uprzedzić, że będę wystawcą na jarmarku, ale bałam się zapeszyć, a poza tym wolałam zostawić sprawy własnemu losowi. Jak mamy się spotkać ponownie, to się na pewno spotkamy, jak Bóg da. Miałam jeszcze chęć zobaczyć kościoł od drugiej strony jeziora, ale ostatecznie nieco mnie zniechęcili dwaj młodzi podchmieleni panowie, którzy chcieli się ze mną całować, bardzo mili i weseli, ale ja zdecydowanie nie miałam ochoty na bliższe spoufalanie się. Byłam po prostu zmęczona po tych wszystkich przygotowaniach, kieracie w pracy, nocnej podróży i walce z kaprysami pogody. Wymagało to ode mnie dużo cierpliwości i nerwów z żelaza. Wizję uczestnictwa w występach regionalnych zespołów pieśni i tańca, które miały mieć miejsce tego dnia do późnych godzin nocnych, choć kuszącą, postanowiłam darować sobie na spokojniejsze czasy, kiedy dla odmiany będę mogła sobie pozwolić na zwolnienie tempa i spokojniejszą wyprawę, by móc nacieszyć się wszystkimi urokami tego święta. Może za rok będę miała szczęście i uda się wystawić na rynku. Może wówczas odwiedzę i tutejsze grodzisko jaćwieskie i jeszcze kilka innych miejsc. Z pewnością opuszczałam Puńsk bogatsza pod wieloma względami. Względy finansowe, choć nie bez znaczenia, były drugorzędne. Na resztę miejmy nadzieję, przyjdzie jeszcze czas,. jak Bóg da. Więcej tutaj. ŚNIADANIA I KOLACJE POD GWIAZDAMI Gotowanie w plenerze weszło mi już w nawyk. Często mijający mnie ludzie robią wielkie oczy na widok parującego garnka na mojej turystycznej kuchence zwykle ustawionej na ziemii pod osłoną kamiennego murku. Nie potrafią się nadziwić, że komuś się chce tak męczyć. Przecież można pojechać do restauracji, do baru, na agroturystykę. Dla mnie nie ma nic bardziej przyjemnego niż poranna samodzielnie zaparzona kawa i proste śniadanie z widokiem na jezioro. Cisza, spokój, pustka. Zdziwieni turyści jedzą jeszcze śniadanie na agroturystyce albo śpią, bo ja niezmiennie budzę się nad jeziorem bardzo wcześnie. Zwykle o 6, choć i tak wędkarzy bujających się w najlepsze na wodzie skoro świt nikt nie przebije. Takiego śniadania nie jest w stanie zastąpić żadna agroturystyka. Nie mówiąc już o kolacji pod gwiazdami nad brzegiem jeziora. Jeżeli miałabym komuś kiedyś sprawić prezent-niespodziankę, to z pewnością wywiozłabym go w jakieś piękne odludne miejsce najlepiej nad jeziorem z dala od zgiełku miasta i przygotowała kolację przy świecach pod gwiazdami. Podczas tego pobytu doszło z pewnością jeszcze kilka potencjalnych miejsc idealnie się do tego nadających. Stały towarzysz moich śniadań nad jeziorem. Pies sąsiadów. Wyczuł puszkę z szynką, zanim zdążyłam sobie nawet przypomnieć, że mam coś takiego na pokładzie mojego wehikułu czasu. OD SERA DO FILOZOFII Claudii i Thomasa Notterów nie ma potrzeby reklamować. Od lat znani są w Polsce i na świecie z produkcji serów, co ciekawsze jednak produkcja serów jest zaledwie jednym z aspektów ich niekonwencjonalnej filozofii życia. W Bachanowie zapuścili korzenie jeszcze na początku lat 90-tych i na trwale wpisali się w tutejszą społeczność. Dowiedziałam się o nich przypadkiem z jednego z przewodników, który zachwalał ich sery. Na słowo "ser" reaguję jak myszka z kreskówki, więc co do tego, że udam się do nich, by zakupić owoc szwajacarskiej myśli serowarskiej, Claudia i Thomas pochodzą ze Szwajcarii, nie było wątpliwości. Gdy jednak poczytałam trochę o nich na ich stronie realearth i w innych mediach, telewizja nakręciła o nich nawet film, wiedziałam, że będę jechać po coś więcej niż sery. Zafascynowana realizowaną przez nich koncepcją samowystarczlaności, życia w zgodzie z naturą, autentycznej ekologii postanowiłam kulturalnie się zapowiedzieć i napisałam do nich oczywiście strasznie rozwlekłą, ten typ tak ma, wiadomość, którą zatytułowałam "od sera do filozofii". O dziwo! wiadomość ta spodobała im się, a tytuł zapobiegł usunięciu jej wraz z pozostałym spamem. Z tego względu bardzo ucieszyli się na wieść o tym, że chciałabym ich odwiedzić i nalegali, abym przyejchała na dłużej, a nie tylko na chwilę. Perspektywa spędzenia z nimi całego dnia przypadła mi bardzo do gustu. Zdecydowanie nie jestem typem turysty, który obejdzie się 5-minutową rozmową przy okazji ważenia sera. Postanowiłam włączyć się w ich codzienne życie, a mają na codzień dużo pracy. Na swoim gospodarstwie mają bowiem krowy, kozy, kury, psy, koty, kuca, nie wspominając już o imponującym ogrodzie warzywno-owocowo-kwiatowym i znaczącym areale uprawnych pól. Pozwoliło mi to lepiej poznać nie tylko gospodarstwo, ale również samych właścicieli i ich rodzinę. Nie małą rodzinę, bowiem Claudia i Thomas doczekali się gromadki dziewięciorga wspaniałych dzieci. Większość z nich urodziła się w domu przyjmowana na świat przez samego Thomasa. Część z nich wyfrunęła już z rodzinnego gniazda. Moi gospodarze mogą więc spokojnie utrzeć nosa wszystkim mądralom, które twierdzą, że wielodzietne rodziny to katolicka patologia. Otóż moi gospodarze wcale nie są najbardziej religijni. Mało kto pamięta jeszcze, że przed wojną wielodzietne rodziny były czymś jak najbardziej normalnym. Rodzina Claudi i Thomasa z pewnością jest dowodem na to, że to jak najbardziej możliwe w dzisiejszych czasach. Zwłaszcza jeśli bardzo się chce, stworzy ciepły dom i będzie się żyło w zgodzie z naturą. Wracając do letnich prac, razem z Gregorem zbieraliśmy między innymi jabłka w sadzie nad malowniczymi stawami. Co lepsze okazy wykradał nam kuc. Z Claudią gawędziłam w kuchni przy okazji łuskania słoneczników z jej ogródka. Niektóre z nich to prawdziwe olbrzymy. Claudia wyznała mi, że uwielba ptaki. Specjalnie dla nich sadzi słoneczniki. W przerwie między kolejnymi wizytami klientów, gotowaniem dla licznej rodziny, zmywanem naczyń, udało się nam wyrwać do ogrodu i trochę popielić grządki z chwastów. Nie można wymarzyć sobie chyba piękniejszego ogrodu, choć wszystko ma swoją cenę. Zazwyczaj jest to cena ciężkiej pracy. Wiem coś o tym, bo sama próbuję od lat uprawiać ogród warzywno-kwiatowy na równie, choć inaczej kapryśnej ziemii. Cóż, nie ma chyba ziemii idealnej, każda jest inna. Jedna rodzi kamienie, inna z kolei spowita jest w cieniu. Nie zmienia to jednak faktu, że jeżeli bardzo się chce i myśli kreatywnie, na wszystko można znaleźć jakieś antidotum. Wykrozystać potencjał tego, co pozornie niekorzystne w jakiś sensowny sposób, a przede wszystkim nie ustawać, nie załamywać się, cały czas dążyć choćby i małymi kroczkami pod prąd do tego, by było lepiej i zazwyczaj tak się dzieje. Ziemia ma to do siebie, że przyzwyczaja się do tego, że się o nią dba i po latach faktycznie zaczyna jakby żyć własnym życiem. Nie tylko słoneczniki dorodne, ale i owoce rosnacego pod domem dzikiego bzu czarnego w tym roku obrodziły. Gałęzie tego kruchego krzewu dosłownie uginały się pod dorodnymi kiściami czarnych owoców. Bajka! Jak przystało na autentyczne suwalskie gospodarstwo nie obyło się bez zbierania kamieni z pola. Tubylcy mawaiają, że ta ziemia rodzi sama tylko kamienie i coś w tym jest. Przemierzając te tereny cały czas natykamy się na usypiska kamieni. Większość z nich zebrana została z pól przez rolników. Mam oko do kamieni. Przyznał to nawet Thomas. Niektóre z moich znalezisk można spokojnie użyć do dalszego powiększania prywatnej wieży widokowej. Tak! Thomas nie marnował potencjału co większych okazów i dorobił się już całkiem imponującej budowli. Ten wspólnie spędzony dzień nie wiadomo, kiedy upłynął. Obiecałam, że wrócę dla odmiany po mleko i sery. Przy tej okazji załapałam się nawet na to, by pomóc Thomasowi spędzić krowy z pola do stodoły, a zadanie to może nie być proste. Zwłaszcza jeśli po drodze rosną piękne pachnące jabłka, które krowy wprost uwielbiają. W takich momentach przydaje się doświadczenie z końmi. Oczywiście nie potrafiłam oprzeć się pokusie zrobienia masażu jednej z nich w stodole. Chyba czuła się nieco zażenowana tymi pieszczotami. Niestety nawet krowom nie oszczędzę gawędy. Z dwoma przeprowadziłam całkiem obszerny wywiad, choć nie były zbyt śmiałe. Dopiero kiedy Thomas zaczął o jednej z nich opowiadać, zawiesiła na nim wdzięczne spojrzenie. Wiedziała, że mówi o niej. Perspektywa zabrania ze sobą mleka tego wieczoru szybko spaliła na panewce. Thomas uznał, że przy tych upałach nie dowiozę mleka do domu tak, aby jeszcze je przetworzyć, a miałam w planach zrobienie twardego sera. Ostatecznie Thomas był tak miły, że zaproponował przechowanie mleka w lodówce do czasu mojego wyjazdu. Tym oto sposobem gospodarstwo Notterów stało się miejscem mojego pożegnania z tymi pięknymi stronami do następnego razu. Kto wie, czy nie zacznę kolejnego suwalskeigo rozdziału właśnie tutaj. Tak jak wspominałam wcześniej realizowana przez Claudię i Thomasa idea otwartego gospodarstwa jest mi niezwykle bliska, a raczej bliska gospodarstwu marzeń. Bardzo kusi mnie wizja posiadania własnej ziemii, uprawiania jej, życia z niej. O życiu i pracy na gospodarstwie mam znikome pojęcie. Świadczy o tym choćby fakt, że nie zdawałam sobie dotąd sprawy z tego, że krowy mają cztery cycki, a kozy dwa. No bo też niby skąd to miałam wiedzieć, skoro moja wiedza o mleku ograniczała się dotąd do kupienia butelki mleka od rolnika. Konia z rzędem dla tego, kto pozjadał wszystkie rozumy. Bardzo cieszy mnie to, że Claudia i Thomas otwarci są na gości, zwłaszcza takich, którzy chciliby włączyć sie w ich codzienne życie i pracę. Wielokrotnie już rozważałam takie rozwiązanie, jak praca na gospodarstwie, ale nie wiedziałam, jak zacząć. Okazja nadarzyła się wreszcie sama. Dosłownie spadła z nieba. I to jeszcze w moich ukochanych stronach. Nie mogłam wymarzyć sobie lepszego scenariusza. Cieszy mnie również to, że przedstawiam sobą i tym, co robię jakiś potencjał dla Claudii i Thomasa, którym marzy się wcielenie w życie idei ekowioski. Pojęcia jak dotąd dla mnie mglistego, które próbuję właśnie powoli odczarować, zrozumieć, pojąć i myślę, że gdy już przminie fala wakacyjnych urlopowiczów i zrobi się nieco spokojniej zaówno u moich gospodarzy, jak i u mnie, będzie okazja do kolejnego spotkania już na spokojnie i na dłużej, aby zrobić burzę mózgów i porozważać nad tym, jak to wszystko rozkręcić. Bardzo mnie to wszystko cieszy, że będzie okazja do powrotu, że mam jakąś perspektywę na jak dotąd najgorszy dla mnie psychicznie okres jesienno-zimowy i w ogóle, że jest jakaś pespektywa na odmianę, której chroncizną potrzebę odczuwam od dawna. Suwalszczyzna jesienią i zimą - to jest dokładnie to, czego mi teraz trzeba. Oby jak najdłużej. Do wiosny, a może i całe lato, jak się da. Bliżej wody. Bliżej drogich mi ludzi. Bliżej natury. Nie wiem, czy mogłabym wymarzyć sobie scenariusz bliższy wszystkiemu temu, co mi drogie. Żebym tylko zdołała stanąć na wysokości zadania, opanować nerwy i nie rozmienić się niepotrzebnie na drobne. Gdy na początku lipca udałam się na pieszą wycieczkę szlakiem Czarnej Hańczy, po drodze napotkałam krowy z pięknymi starymi dzwonami. Okazało się, że to krowy Claudii i Thomasa. AMFITEATR WODZIŁKOWSKI Głazowisko w Rutce. Jedno z najbardziej charakterystycznych i zjawiskowych głazowisk na terenie Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Wie o tym każdy, kto choć raz tutaj przyjechał. Głazowisko jest bowiem doskonale widoczne z drogi prowadzącej do Turtula i innych atrakcji parku. Zjawiskowe pod każdym względem. Trudno oprzeć się, by nie zawrócić, nie zatrzymać się, nie wybrać choćby na krótki spacer choćby i już było po zachodzie słońca. Najpiękniejsze kryje się oczywiście poza szlakiem. Tam, gdzie droga zarośnięta jest po pas, gdzie napis na tablicy zatarł czas, deszcz i słońce, gdzie mogłoby się wydawać, że nie ma już nic. Któż mógłby przypuszczać, że w tych rajskich okolicznościach przyrody ktoś miał czelność kiedyś zapuścić korzenie. Cóż za bezczelność! Toż to rezerwat. U stóp dyskretnie oznaczonej (Oj, tak! wiele miejsc w Suwalskim Parku Krajobrazowym jest dyskretnie oznaczona, żeby nie powiedzieć, że oznaczenia są zaniedbane, nieodnowione, ewidentnie czuć, że brakuje funduszy na należyste utrzymanie szlaków, może i dobrze, bo przynajmniej jest potencjał dla urodzonych odkrywców, takich jak ja, którym prędzje czy później nic nie umknie, choćby i się schowało w wysokiej trawie) przy drodze drewnianej wieży widokowej pod osłoną powykręcanych starych wierzb kryją się magiczne ruiny niegdysiejszego gospodarstwa położonego na stoku jednego z pagórków z widokiem na dziewicze jezioro Linówek i malownicze pagórki amfiteatru wodziłkowskiego, otaczające je mokradła i turzycowisko, las na horyzoncie. Tutaj w studni wciąż tętni źródło życiodajnej wody, w sadzie uparcie owocują jabłonie, mirabelki i śliwy jakby w nadziei, że skuszą do osadnictwa zabłąkane dusze, ścieżki są konsekwentnie wydeptywane przez krowy ciekawsko przypatrujące się intruzom spośród plątaniny gałęzi starych bzów. Czasami ma się wręcz poczucie, jakby te krowy miały dusze, jakby jakiś zły chochlik zamieszkujący jedną z tutejszych wierzb, zamienił mieszkańców pozornie opuszczonego przybytku w te łaciate stworzenia błąkające się gromadnie po okolicznych łąkach. Być może porozrzucane w sadzie omszałe, stare głazy jak starzy ludzie szepczą jeszcze na wietrze o sielskich, anielskich czasach. Wiem jedno, że rosną tutaj bardzo stare bzy (lilaki), które wiosną muszą pięknie kwitnąć i ja muszę to kiedyś zobaczyć. Kiedyś... koniecznie tej wiosny, jak Bóg da! Wkrótce ciąg dalszy. WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ NA GÓRĘ ZAMKOWĄ, czyli w poszukiwaniu głazu z wizerunkiem wojownika Nigdy nie przepadałam za zorganizowanymi wyjazdami czy wycieczkami. Od tego wychodziłam i ostatecznie uciekłam, by zwiedzać świat na przysłowiową kocią łapę, czyli sama po swojemu własnymi ścieżkami tak długo, tyle i, w taki sposób, jak mi się podoba. Choć mogłoby się wydawać, że zorganizowana wycieczka to duże ułatwienie, bo pozornie pozbywasz się ciężaru organizacyjnego - co zobaczyć, którędy iść, ile czasu poświęcić na to i tamto, to niestety pozbawiasz się w ten sposób również prawa wyboru - nie zobaczyć czegoś, by pójść inną drogą, a zostać dłużej tam, gdzie Ci dobrze, a nie "bo taki jest program". Po tej próbie nawrócenia się na zorganizowane wycieczki, stwierdzam jednak, że zdecydowanie jestem nieodrodnym dzieckiem samotnych i swobodnych spontanicznych ucieczek w plener. Zorganizowane wycieczki to niestety nie moja bajka, co oczywiście nie oznacza, że wycieczka na Górę Zamkową zorganizowana przez Suwalski Park Krajobrazowy była kiepska. Mi po prostu nie odpowiada taka forma zwiedzania, ale dla kogoś innego może być idealnym rozwiązaniem. Mi z pewnością przeszkadzało: - zdecydowanie za szybkie tempo pociągające za sobą w konsekwencji: - brak "smaczków": brak czasu by nacieszyć się pięknymi widokami i zgłębić tajemnice wielu miejsc mijanych po drodze. Krótko mówiąc, kuchnia bez przypraw. Osobiście to właśnie wokół tych smaczków budowałabym program podobnych wycieczek. W przypadku Góry Zamkowej, która była przecież głównym punktem programu, a ostatecznie zostało jej poświęcone najmniej czasu i uwagi, wykorzystałabym potencjał tajemniczych kamieni na tutejszym cmentarzysku, chyba jedynych namacalnych łączników, pozostałości po bytności ludzi na tym terenie o świetlanej historii znajdującego się tutaj ponoć niegdyś grodziska, taki łącznik jest niezbędny, aby zaintrygować i zaciekawić ludzi historią ostatniego pogańskiego ludu tych ziem. Osobiście liczyłam na to, że przewodnik pokaże nam legendarny głaz o fakturze przypominającej rysy ludzkiej twarzy, ponoć jednego z jaćwieskich wojowników, władców, niestety będę musiała go szukać sama przy następnej okazji i raczej już bez przewodnika, bo co mi po przewodniku, który ignoruje całkowicie potrzeby sygnalizowane przez uczestników wycieczki, którą prowadzi. Gdybym zdecydowała się na bycie przewodnikiem, starałabym się na miarę wszelkich swoich możliwości i wiedzy nie pozostawić bez odpowiedzi żadnego pytania; - marginalizacja głównego celu wycieczki. Głównym punktem programu miała być Góra Zamkowa. Ostatecznie uszła w tłoku. Myślę, że złożyły się na to trzy rzeczy: wspomniane wcześniej zbyt szybkie tempo, brak ciekawostek, zła kolejność zwiedzania i brak powiązania pomiędzy kolejnymi punktami wyprawy - w tym akurat przypadku, Góra Zamkowa, powinna być moim zdaniem kulminacyjnym i ostatnim punktem programu, a tym samym najwięcej czasu, którego zostało w sumie sporo po dotarciu do siedziby Suwalskiego Parku Krajobrazowego, powinno być spędzone właśnie tutaj. Ostatecznie wyszło trochę tak jakby głównym celem wycieczki było przejście 10 kilometrów w jak najszybszym czasie lub ostatecznie w przewidywanych 5 godzinach po to, aby móc jak najdłużej smażyć kiełbaski na ognisku w środku upalnego dnia. Jeżeli taka perspektywa wydaje się Wam kusząca, to z pewnością zorganizowana wycieczka jest dla Was idealnym rozwiązaniem. Rozlewisko Szeszupy pod osłoną typowego olsu. Uwagę zwracają w szczególności wypłukane bryły korzeniowe drzew rosnących w szerokim korycie rzeki. Pocztówkowe, jakich wiele, ujęcie wyspy Pustelniej na jeziorze Szurpiły Suwalskie drzewa mają specyficzny pokrój. Są jakby niższe, nieraz jakby karłowate, częstokroć wielopienne o niezwykle rozłożystych koronach. Podczas tego pobytu doszłam do wniosku, że pionowa orientacja kadru z przeważającym udziałem nieba w kadrze, z głównym elementem na jego tle lub na tle otaczającego krajobrazu byłaby, moim zdaniem, kluczem do cyklu fotograficznego poświęconego tym stronom. Czasami punktem zaczepienia dla bezkresu pagórkowatego krajobrazu staje się jedno samotnie stojące drzewo I znowu pocztówka. Molenna staroobrzędowców w Wodziłkach Tradycyjne ogrodzenie wyplecione najprawdopodobniej z wierzbowych gałęzi wokół jednej z drewnianych chat we wsi Wodziłki Kolejne tajemnicze miejsce. Ruiny gospodarstwa a może innego budynku...
Co ja robię tu? – to była pierwsza rzecz, która przeszła mi przez myśl, gdy biegłam z oponą samochodową na ramieniu w gęsty las. I pomyśleć tylko, że w szkole nie znosiłam WF-ów i robiłam wszystko, aby wymigać się od udziału w zajęciach. A teraz jestem na terenie starej piaskarni w Józefowie pod Legionowem i biegam po lesie z oponą na ramieniu, wykonuje jakieś wycieńczające ćwiczenia, wypluwam płuca, brodząc w górach piachu. Po prostu 4RUN Bieg Żywiołów! Na początku prezentowałam się całkiem profesjonalnie... SKĄD JA SIĘ TUTAJ WZIĘŁAM?
ROZGRZEWKA Z MISTRZAMI Zaczęliśmy oczywiście od klasycznej rozgrzewki i rozciągania, które poprowadzili dla nas mistrzowie ekstremalnych biegów. Wśród uczestników nie brakowało również wielu kobiet. ETAP I: BIEG Z OPONAMI Szybko uświadomiłam sobie, że z tym piekłem to nie były żarty. Tych, którzy nigdy nie brali udziału w podobnym biegu, czekał nie lada wycisk. 4RUN Bieg Żywiołów to ekstremalny bieg przeplatany intensywnymi ćwiczeniami – z jednej strony dużo się biega po bardzo zróżnicowanym terenie, z drugiej wykonuje wiele ćwiczeń o różnym stopniu trudności i intensywności, nie brakuje również różnych przeszkód do pokonania. Nie da się ukryć, że 4RUN Bieg Żywiołów ma znamiona biegu wytrzymałościowego wymagającego dobrej kondycji fizycznej. To świetny sprawdzian swoich możliwości. Nie będę ukrywać, że nie było mi łatwo nadążyć za grupą. Szybko zorientowałam się, że większość uczestników to wprawieni w boju starzy wyjadacze. Jeden z uczestników zdradził mi, że niektórzy z nich biorą udział w podobnych wydarzeniach nawet 15 razy w roku. Prowadzącym jeden z etapów był z resztą Daniel Burdzy z Koniuchy OCR - reprezentant Polski na mistrzostwa Europy i Mistrzostwa Świata w biegach przeszkodowych, za trening biegowy. Mimo tej profesjonalnej śmietanki towarzyskiej, jakoś nie odczuwałam presji, aby z kimkolwiek konkurować. Udział w biegu okazał się dla mnie ogromnym wyzwaniem, ale postanowiłam biec w swoim tempie. Nieważne, że dotrę ostatnia, ważne, abym ukończyła cały bieg. Nie byłam z resztą jedyną osobą, dla której było to pierwsze podobne doświadczenie. Zaraz obok mnie biegła dziewczyna, którą również dopadło zwątpienie. Rzuciła do mnie: „Chyba nie dam rady.” Pocieszyłam ją, że też jest mi ciężko, ale żeby nie odpuszczała i biegła po prostu swoim tempem. Instruktor zasygnalizował z resztą na samym początku, że jak ktoś nie ma siły, to żeby wziął oponę na spółkę z innym uczestnikiem. Potem zasugerował wręcz kontynuowanie biegu bez opony. Na plus odebrałam to, że zagrzewał do wysiłku każdego bez względu na to, czy biegł w czołówce czy na szarym końcu. Pierwsza część biegu z oponami przez las dała mi się prędko we znaki. Potwierdziło to tylko moje wcześniejsze przekonanie o tym, że powinnam popracować nad górną partią mięśni rąk i ramion. Postanowiłam biec dalej bez opony. Nie był to oczywiście tylko bieg. W między czasie zrobiliśmy kilka przystanków oczywiście na intensywne ćwiczenia. Część z nich znałam już z treningów u Sławka, część była dla mnie nowością. Mimo że nie znałam właściwie nikogo spośród pozostałych uczestników, miło odebrałam wszelkie ich wskazówki co do prawidłowego wykonywania ćwiczeń, np. „deski” – ćwiczenia znanego pewnie dobrze fanom programu „Agent”. Polega ono na utrzymywaniu się przez dłuższy czas w przysiadzie z rękoma wyprostowanymi przed sobą lub na domiar tego obciążonymi oponą. ETAP II: RUCHOME PIASKI Po ukończeniu pierwszego etapu, mieliśmy minutę przerwy na odpoczynek przed kolejną częścią biegu. Tym razem czekało nas dużo karkołomnej wspinaczki po grząskich i wysokich ścianach piaskarni. Było również dużo biegania, czołgania pod siatką w błocie poprzedzonego wspinaczką po bardzo stromej ścianie piasku, a na koniec czekało nas jeszcze pokonanie 2-metrowej ścianki. Jeżeli dodam, że trzeba było wykonać co najmniej 5 takich okrążeń, a pierwsze z nich na dodatek z obciążeniem w postaci 10-kilogramowego worka z piaskiem, to ta konkurencja zapewne zaczyna nabierać dla Was kolorów. Niemniej jednak warto było się przemęczyć, bo po takim biegu ma się naprawdę ogromną satysfakcję z tego, że w ogóle jest się zdolnym do tak dużego jednorazowego wysiłku. O dziwo! znalazły się nawet siły na ploteczki ;) Może dlatego, że bieg z górki był chwilą prawdziwego wytchnienia. Nie obyło się bez pomocy... FINAŁ: BIEG Z JAJEM Po ukończeniu biegu na każdego uczestnika czekała ciepła herbata i batonik na osłodę, nie wspominając już o uśmiechach gratulujących nam organizatorów biegu. Każdy uczestnik otrzymał również pamiątkową opaskę na rękę. Aż nabiera się ochoty na więcej. Chyba organizatorzy potrafili przewidzieć, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i przygotowali konkurencje konkursowe na wypadek, gdyby komuś było jeszcze mało. I tak oto postanowiłam od niechcenia wziąć udział w biegu z jajkiem. Czekała mnie powtórka z rozrywki z drugiego etapu biegu, czyli ruchomych piasków (biegu po ścianach piaskarni, czołgania w błocie, wspinaczki po stromej ścianie i skoku przez przeszkodę). Etapu, który podobał mi się z resztą chyba najbardziej z całego biegu. Wszystko to dla odmiany z jajkiem w dłoni! Z kolei inni mogli wziąć udział w biegu pod górkę z obciążeniem dwoma oponami. Ta ostatnia konkurencja sprawiła, że na chwilę na piaskarni zapadła kompletna cisza. Wszyscy z zapartym tchem obserwowali śmiałków, którzy podjęli się wykonania tego karkołomnego zadania. I CO DALEJ? 4RUN Bieg Żywiołów AKA Poznaj ziemię, po której stąpać będziesz był oczywiście tylko wstępem do właściwego biegu, który odbędzie się już 20 maja, w miejscu dotychczasowych zmagań, w Józefowie (piaskarnia i okolice). Będzie to pierwszy z serii biegów Bieg Czterech Żywiołów: ZIEMIA. Więcej na stronie 4RUN Bieg Żywiołów. Gorąco polecam! A tak wyglądały moje buty po udziale w biegu. Całe szczęście, że przyjechałam swoim autem, bo nikt by mnie pewnie nie wpuścił w tym stanie do swojego ukochanego auteczka.
Hubertus to święto myśliwych, leśników i przede wszystkim jeźdźców. Przez jeźdźców organizowane na zakończenie sezonu, przez myśliwych na początku sezonu polowania jesienno-zimowego i zazwyczaj określane mianem hubertowin, czyli polowania zbiorowego o charakterze szczególnie uroczystym, z zachowaniem historycznych wzorców i ceremoniałów (m.in. sygnałów łowieckich). W obu przypadkach obchody święta przypadają zwykle w okolicach 3 listopada. To właśnie na ten dzień przypadają imieniny Huberta. Nazwa święta pochodzi z resztą od świętego Huberta z Liège (patrona myśliwych i jeźdźców), którego wspomnienie liturgiczne w Kościele katolickim obchodzone jest właśnie 3 listopada. Częstokroć odbywające się w tym okresie msze święte w kościołach i przy kaplicach poświęconych św. Hubertowi organizowane są właśnie w intencji myśliwych. HISTORIA Tłumaczenie: Słynna tradycja brytyjska - polowanie na lisa. Na zdjęciu w Tunsgate Guildford. L'Angleterre, Collection Monde et Voyages Larousse. L'Écosse, le Pays de Galles, l'Irlande du Nord, page 107. Według informacji zawartych w Allgemeine Forst und Jagdzeitung (German Journal of Forest Research) z 1835 roku pierwsze obchody Hubertusa miały miejsce w 1444 roku i początkowo były to wielkie polowania. Początek kultu św. Huberta w Polsce przypada z kolei na czasy o wiele późniejsze, bo dopiero XVIII wiek, a więc okres dynastii władców saskich, którzy zasiadali na tronie polskim. W czasach II Rzeczpospolitej pierwszym organizatorem polowań hubertowskich w Spale, gdzie i dzisiaj odbywają się bardzo huczne, aczkolwiek kontrowersyjne obchody tego wydarzenia, był Ignacy Mościcki. Święto odbyło się 3 listopada 1930 roku. Bardzo podobne do pierwotnych Hubertusów polowania można jeszcze oglądać, np. w Wielkiej Brytanii. Tam hubertusowe polowania wciąż odbywają się na prawdziwego lisa. Tłumaczenie: MONMOUTHSHIRE, polowanie na lisa. << Rasowy sportowiec w swoim żywiole >> L'Angleterre, Collection Monde et Voyages Larousse. L'Ecosse, le Pays de Galles, l'Irlande du Nord, page 11. Warto zwrócić uwagę na tradycyjny hubertusowy strój jeźdźca na powyższym zdjęciu: czerwona marynarka, oficerki, białe koszula, bryczesy i rękawiczki. SZTUKA Charles Hunt: chasse au renard, << le Rendez-Vous>> (1838). Tłumaczenie: Charles Hunt: polowanie na lisa, <<Spotkanie>> (1838). L'Angleterre, Collection Monde et Voyages Larousse. L'Écosse, le Pays de Galles, l'Irlande du Nord, str. 115. Hubertus doczekał się również licznych przedstawień w sztuce. Począwszy od jaskiniowych malowideł. Polowanie od niepamiętnych czasów było domeną prawdziwych wojowników. Był to jeden ze sposobów, w jaki mogli oni dowieść swojej męskości. Nie dziwi więc fakt, że już od zarania dziejów z nieraz niezwykłą pieczołowitością próbowali oni, a na przestrzeni wieków rozliczni artyści odtwarzać te chwile na wszelkiego rodzaju nośnikach, np. skałach, papierze, skórze, płótni itd. Zmieniał się nośnik i styl, ale jedno się nie zmieniło: chęć uchwycenia chwili, emocji, przygody, z którą polowanie nieodparcie się wiązało. Zainteresowanych przedstawieniami polowań w sztuce odsyłam na stronę, będącą chyba najbardziej wyczerpującym kompendium dzieł polskich i zagranicznych malarzy poświęconych tematowi łowiectwa: http://kola.lowiecki.pl/ao/sz/grzesiu.htm TRADYCJA Białe bryczesy, koszula, rękawiczki, czerwona marynarka, oficerki to podstawa tradycyjnego stroju hubertusowego Dla jeźdźców obchody Hubertusa wiążą się oczywiście z wieloma tradycjami. Chodzi nie tylko o wzorowy strój i odświetne przygotowanie konia, ale również o przestrzeganie szeregu zasad i reguł hubertusowego biegu. Swoisty protokół dyplomatyczny, który z biegiem lat uległ daleko idącemu rozluźnieniu. Coraz rzadziej poluje się również na prawdziwego lisa. Zastępuje go zazwyczaj jeździec z przypiętym do lewego ramienia ogonem, a pierwotne polowanie nabiera charakteru swoistego show, spektakularnej gonitwy, podczas której konno ściga się lisa jeźdźca. Ten, kto pierwszy zerwie ogon z ramienia lisa jeźdźca, wygrywa i ma prawo wykonać rundę honorową wokół miejsca pogoni, a sam przejmuje honory lisa jeźdźca i za rok to on będzie uciekał w hubertusowym biegu. Z ciekawostek przyjęło się, że należy złapać lisią kitę gołą dłonią, a nie w rękawicy, gdyż może to przynieść pecha jeźdźcowi w nadchodzącym sezonie, a przecież taka jest pierwotna istota obchodów święta - mają one zapewnić dobrą passę w nadchodzącym sezonie. GALERIA ZDJĘĆ Z HUBERTUSA SJ SZARŻA - TKKF OGNISKO PODKOWA 2016 Hubertus SJ Szarża - TKKF Ognisko Podkowa 2016 odbył się na terenie Stowarzyszenia Jeździeckiego "Szarża" w Popówku. W gonitwie tradycyjnie brali udział zarówno jeźdźcy z SJ Szarża oraz z TKKF Ognisko "Podkowa". Hubertusowa gonitwa odbywa się zazwyczaj na otwartej przestrzeni. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Zadaniem uczestników gonitwy jest dogonić lisa jeźdzca i zerwać z jego lewego ramienia lisią kitę. Lis jeździec ubrany jest na tę specjalną okazję w wymyślny kostium odstający od strojów reszty uczestników. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Lis jeździec w trakcie ucieczki. U lewego ramienia powiewa symboliczna lisia kita - wymarzone trofeum uczestników gonitwy. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Zwycięzki jeździec, Weronika Wójcik, dumnie galopuje na koniu Taju z lisią kitą w wyciągniętej wysoko dłoni. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Lisica jeźdzczyni Małgo Jurkowska na koniu Newerze i zwycięzka Weronika Wójcik na koniu Taju ślą ukłony publiczności. Weronika Wójcik w tradycyjnym stroju hubertusowym. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Wśród uczestników gonitwy wyróżniali się ułańskimi mundurami członkowie Stowarzyszenia Kawalerii Ochotniczej im. 23 Pułku Ułanów Grodzieńskich. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Udział w hubertusowym biegu wiążę się z symbolicznym odznaczeniem pamiątkowymi kotylionami wszystkich koni uczestniczących w wydarzeniu. Zwycięzca przypina ponadto swojemu rumakowi zdobyty w gonitwie lisi ogon. Na zdjęciu powyżej tegoroczna zwyciężczyni Weronika Wójcik ze Stowarzyszenia Jeździeckiego "Szarża" w Popówku oraz jej koń Taj. Taj jest prawdziwym weteranem. Ma aż 19 lat. "Szarża" jest jego domem już od ponad 14 lat. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska SPOTKAJMY SIĘ Konnego hubertusa wieńczy zazwyczaj uroczysta biesiada przy ognisku, bigosie, nalewkach. Towarzyszy jej śpiewanie piosenek ułańskich, harcerskich, kawaleryjskich i wielu innych. Udział w wydarzeniu jest z pewnością okazją do zacieśnienia więzi z innymi uczestnikami biegu, instruktorami, kursantami, władzami, gośćmi i przyjaciółmi stajni, którą się w biegu reprezentuje. Oto jedna z tradycyjnych pieśni kawaleryjskich, które można usłyszeć w trakcie towarzyszących Hubertusowi biesiad przy ognisku: Wspólne śpiewanie przy ognisku do białego rana W SIODLE Możliwość udziału w hubertusowym biegu to nie byle gratka, więc można czuć się wybrańcem losu, jeśli zostanie się zaproszonym do wzięcia w nim udziału. Choć swojego czasu zwykłam jeździć regularnie, nigdy nie dostąpiłam tego zaszczytu. A może raczej zabrakło mi odwagi, aby zapytać o taką możliwość. Ponad wszystko bieg hubertusowy kojarzył mi się zawsze z niezwykle dostojnym wydarzeniem, w którym biorą udział prawdziwi koniarze, a nie tacy kursanci-żółtodzioby, za jakiego się wówczas uważałam. Swoje pierwsze kroki jako jeździec stawiałam z resztą w zaprzyjaźnionym z "Szarżą" TKKF Ognisko "Podkowa". Być może wówczas zabrakło tego istotnego elementu, jakim jest wachtowanie, a więc bezpośredni udział w życiu stajni poprzez pracę wolontariacką, której po raz pierwszy podjęłam się właśnie w Stowarzyszeniu Jeździeckim "Szarża". I choć pierwotnie nie planowałam wcale korzystać z przywileju odjeżdżania jazd przysługujących za wolontariat w stajni, trafiłam na ludzi, którzy zaszczepili mi myśl o tym, aby nie wahać się z tego przywileju korzystać i słusznie, bo dopiero kiedy wsiadłam na koński grzbiet, istota wachtowania nabrała dla mnie prawdziwego sensu. Osobiście uważam, że nie ma lepszej motywacji do zaangażowania się w życie stajni, jak właśnie możliwość poznawania bliżej nie tylko koni, ale również ludzi poprzez wspólne doświadczenie nie tylko pracy, ale również jazdy, choć słowo to wydaje mi się nieodpowiednie, a lepszego na tę chwilę nie potrafię znaleźć. Podczas jednej z takich jazd w terenie przemknęła mi przez głowę ta szalona myśl, że Hubertus to jedno z tych "końskich" wydarzeń, w których chciałabym wziąć udział choć raz w życiu. Okoliczności sprzyjające - jestem w terenie, dobrze mi się jeździ, mam dobry kontakt z ludźmi. Tylko kasy brakuje, ale w sumie to kto wie, co będzie za rok, może będzie tej kasy jeszcze mniej. No więc finansowe rozterki, wszelkie konwenanse, czy wypada zbywam na boczny tor i za głosem rozbudzonej w sobie odwagi pytam, czy byłaby możliwość wzięcia udziału w biegu. Wątpliwości co do tego, na ile zasłużyłam sobie na taką nagrodę, czy znajdzie się jeszcze wolny koń, że to zależy od organizatorów przyjmuje z pełnym zrozumieniem. Najbardziej liczy się dla mnie teraz przede wszystkim to, że w ogóle spróbowałam, że zdobyłam się na odwagę, aby zapytać, że w ogóle czegoś chcę na tyle, aby przezwyciężyć typową dla siebie niewiarę. Nie mija jednak kilka godzin i uzyskuje oficjalną zgodę i zaproszenie. "Ale emocje! Miałam iść spać po wachtmistrzowej nocce, ale endorfiny, adrenaliny i co bądź tam innego podskoczyło na tyle, że czuję się zbyt podekscytowana zbliżającym się biegiem hubertusowym! To w końcu elegancka impreza, na którą trzeba się wyszykować na fest! Białe spodnie, rękawiczki itd. Ostatnim razem to się tak stroiłam chyba na studniówkę!" - pisałam na kilka dni przed biegiem. To podekscytowanie w cieniu licznych wątpliwości z resztą rosło aż do momentu pierwszego zagalopowania na otwartej przestrzeni. Po raz pierwszy w życiu miałam okazję sama swobodnie galopować na koniu na tak wielkiej przestrzeni. Na koniu, Baronie, na którym nigdy wcześniej nie jeździłam, którego charakteru nie znałam, który nie znał mnie, więc wiedziałam, że będzie zapewne próbował wystawić mnie na wiele trudnych prób, aby wyczuć z kim ma do czynienia. Było to dla mnie ogromne wyzwanie! Ogromna odpowiedzialność! Ogromny zaszczyt, że dostąpiłam takiego zaufania ze strony organizatorów, że zostałam przyjęta właściwie z otwartymi ramionami, mimo że jestem tutaj zupełnie nowa. Zwłaszcza jako jeździec. Cieszę się, że jako spontaniczny team nie wypadliśmy z Baronem aż tak źle, że nie spadłam, że nic nie stało się również Baronowi. Nie będę ukrywać, że bezpieczeństwo było jednym z priorytetów mojego udziału w wydarzeniu. Istotna była dla mnie również ogólna prezentacja - strój, zadbanie o to, aby Baron możliwie jak najlepiej się prezentował i, abyśmy wspólnie wypadli godnie w trakcie biegu. W końcu wśród widzów byli nie tylko zwykli ludzie, ale również członkowie stowarzyszenia i koniarze. Złapanie lisa, choć być może nie powinnam się do tego przyznawać, było kwestią dla mnie osobiście najmniej istotną, był to mój pierwszy Hubertus, pierwsza nasza, moja i Barona, przygoda, choć chęć zawalczenia o lisa przemknęła mi kilkukrotnie przez myśl w trakcie biegu, kiedy już poczułam się pewniej w siodle. Na zdjęciu: Prezes Stowarzyszenia Jeździeckiego "Szarża" Andrzej Nietubyć w trakcie dekorowania Barona symbolicznym kotylionem na pamiątkę udziału w Hubertusie 2016. Autor zdjęcia: Ewa Zaborska Kiedy siedzi się w siodle, ma się jednak zupełnie inne poczucie czasu niż jak się jest obserwatorem i ten czas wydaje się w istocie galopować. Wszystko dzieje się bardzo szybko. W grę wchodzą ogromne emocje, nie tylko u jeźdźca, ale również u konia, dla którego możliwość galopowania na tak wielkiej otwartej przestrzeni odzywa się jednak pierwotnym instynktem umiłowania wolności. To się czuje na wodzy. Pod palcem. Całą tą moc. Moc, która z resztą nieodparcie fascynowała mnie od samego początku mojej przygody z jeździectwem. Moc, która i mi również się udzielała. Jazda konna była dla mnie pierwotnie przede wszystkim swoistą autoterapią na blokady, zahamowania, brak wiary we własne siły. Uczyła odwagi, ale też opanowania i pokory w stawianiu czoła istocie o po stokroć większej sile. Nie miało to nic wspólnego z udowadnianiem sobie niczego, a raczej z uczeniem się siebie nawzajem bez zbędnych słów. Po prostu wczuwaniem się w każdy ruch, napięcie mięśni, spojrzenie. Kiedy jest się w siodle, to tak jakby stanowiło się jeden organizm. Jeden umysł. Jedno serce. A przynajmniej ku temu trzeba dążyć. Wówczas nie trzeba już niczego kontrolować. Ani siebie, ani konia. O AUTORCE Cześć! Mam na imię Victoria Tucholka. Niektórzy znacie mnie również pod imieniem Zosia. Swoją przygodę z jazdą konną zaczęłam ok. 2002-3 (dokładnie nie pamiętam) w Towarzystwie Krzewienia Kultury Fizycznej TKKF Ognisko "Podkowa" pod opieką Pani instruktor Janki Kurek. Pierwotnie w jeździe konnej upatrywałam swoistej autoterapii, bo z natury nigdy nie byłam osobą zbyt pewną siebie. Konie podzieliły się ze mną odrobiną swojej mocy. Byłam regularnym kursantem w TKKF Ognisko "Podkowa" przez ponad 2 lata. Technicznie przyprawiałam nieraz Panią Jankę o ból głowy i wymyślanie coraz to bardziej wymyślnych "tortur", abym raz na zawsze nauczyła się jeździć na dobrą nogę, które to z resztą "tortury" dotąd mile wspominam i ta nauka chyba nie poszła w las. TKKF Ognisko "Podkowa" zawsze będzie taką moją kolebką doświadczeń, które na trwale ukształtowany moją osobowość jeźdźca: nie boję się koni, jestem gotowa wsiąść na każdego, nie straszne mi chyba żadne wyzwanie. Konie pokochałam na tyle, że po tym okresie w moim życiu zostały mi moje pierwsze skórzane oficerki WP wykonane przez już chyba nie działającego szewca z Nowolipek w Warszawie. Wciąż staram się do nich dorosnąć i chyba powoli zaczynam się w nich naprawdę dobrze czuć. Potem w studenckiej zawierusze jeździłam sporadycznie. Ale miłość do koni nie przemija, podobnie jak nie zapomina się "jak to się robi". Przekonałam się o tym po wielu latach, wsiadając na koński grzbiet na sopockiej plaży. Ostatniej wiosny w moje ręce trafiło jedno z wydań lokalnego brwinowskiego biuletynu. Od razu zaciekawiło mnie ogłoszenie o wolontariacie w Stowarzyszeniu Jeździeckim "Szarża" i tak oto odbyłam swoją pierwszą w życiu wachtę, zgodnie z pierwotnym założeniem tego, co chciałam robić w ramach stowarzyszenia, napisałam dla Was pierwszy tekst "Moja Pierwsza Wachta", który gościnnie "Szarża" udostępniła na swojej stronie w zakładce "Jazda za Pracę". Teraz możecie mnie spotkać najczęściej na środowej nocnej wachcie oraz porannych czwartkowych jazdach u Weroniki Wójcik. Powyższy tekst został opracowany na podstawie źródeł internetowych: Wikipedia. Hubertus (święto). Dostęp 08.11.2016. https://pl.wikipedia.org/wiki/Hubertus_(%C5%9Bwi%C4%99to) Strona Myśliwska Andrzeja Otrębskiego Darz Bór. Łowiectwo w malarstwie, Andrzej Otrębski. Dostęp 08.11.2016. http://kola.lowiecki.pl/ao/sz/grzesiu.htm zdjęć prywatnych autorstwa Ewa Zaborska: https://www.facebook.com/ewa.zaborska1/media_set?set=a.10210832065535462.1073741848.1166026689&type=3&pnref=story ilustracji: L'Angleterre, Collection Monde et Voyages Larousse. L'Écosse, le Pays de Galles, l'Irlande du Nord. nagrań audiowideo: Youtube. Bułane i Deresze - wyk. Krótki Kaszel. Dostęp: 08.11.2016. www.youtube.com/watch?v=lIBPv5--Zz0 oraz osobistych doświadczeń. Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Zapraszam również do odwiedzenia stron: Stowarzyszenie Jeździeckie "Szarża" w Popówku: https://www.facebook.com/sjszarza/?fref=ts http://www.szarza.pl/ TKKF Ognisko "Podkowa" https://www.facebook.com/TKKF-Ognisko-Podkowa-171985739513434/?fref=ts http://www.tkkfpodkowa.pl/ Stowarzyszenia Kawalerii Ochotniczej im. 23 Pułku Ułanów Grodzieńskich http://www.ulanigrodzienscy.pl/ https://www.facebook.com/23pulkulanow/ Nie będę ukrywać. Na swojego pierwszego nurka w życiu zdecydowałam się totalnie spontanicznie. To był zupełny przypadek. Podczas swojego drugiego pobytu nad Hańczą obudziłam się któregoś dnia z mocnym postanowieniem, że tego dnia skosztuję kartacza. Droga do żołądka była jednak bardzo długa. Zaczęło się od pytania lokalnych o to, czy kojarzą jakieś miejsce w okolicy, gdzie byłaby możliwość zjedzenia czegoś regionalnego. Na pierwszy ogień poszedł Pan Mariusz, syn Pana Jana, właściciela nadbrzeżnych posesji, który akurat wyprowadzał klacz ze źrebięciem na pastwisko. Odesłał mnie do lokalnej agroturystyki tzw. Sienkiewiczówki. Wsiadłam więc na rower i tam pojechałam, ale jakoś nikogo nie zastałam, a że dalej u sąsiadów zauważyłam duże zbiorowisko aut, pomyślałam, że tam na pewno mi pomogą. Wpadłam na grupę młodych ludzi, którzy sami również byli zainteresowani obiadami. Szybko zorientowałam się, że chyba wylądowałam w samej jaskini lwa - bazie nurkowej. Na wieszakach wisiały nurkowe kombinezony, na podłodze wielkie czarne pudła z płetwami i maskami, przy ścianie stały jakieś wielkie butle. Wtedy pojawił się Jarek, jak się potem okazało właściciel tego przybytku, który w prawdzie potwierdził, że trafiłam w dobre miejsce, ale nie był mi w stanie zagwarantować, że na obiad będą kartacze. Podziękowałam więc i pojechałam dalej. W drodze powrotnej zaświtała mi jednak myśl, że w sumie czemu by nie spróbować zanurkować. Nigdy tego nie robiłam. Nie znam chyba piękniejszego miejsca w Polsce. Poza tym chętnie zobaczyłabym ryby z trochę innej perspektywy. Byłam wówczas na etapie marzenia o wędkowaniu, które z resztą miałam również okazję spełnić podczas tego wyjazdu. Tak - doszłam do wniosku- nurkowanie to jest właśnie to, czego mi teraz trzeba. Zajechałam do okolicznej bazy zapytać o koszt tej przyjemności, nie zdążyłam się nawet zadeklarować, a jeszcze tego samego dnia zauważyłam nurkowe auto jadące w moim kierunku, machnęłam ręką, długo nie trzeba było gadać, Jarek już wszystko wiedział, co i jak, a nawet zapowiedział zniżkę. Co tu dużo gadać - piękne okoliczności przyrody, nowe wyzwanie, przychylni ludzie - czyż może być coś bardziej zachęcającego? Zanim jednak do nurkowania doszło, wiele osób jeszcze tego samego dnia narobiło mi stracha, że tyle osób się potopiło, że to niebezpieczne, że ten cały sprzęt jest strasznie ciężki i, że jeszcze raz... tyle osób się potopiło. W nocy oczywiście śniły mi się same koszmary. Gdy wstałam rano, mierząc się z taflą jeziora przy kubku kawy, postanowiłam, że może lepiej daruję sobie to nurkowanie. Nagle pojawiło się sto tysięcy wymówek w stylu paluszek i główka, oprócz oczywiście wcześniej wspomnianych powodów na "nie" autorstwa napotkanych ludzi. No, ale dobrze, umówiłam się, to pojadę, pro forma, najwyżej popatrzę, jak nurkują inni ;D Teraz bardzo mnie to bawi. Popatrzę?! No i pojechałam. Jarek oczywiście jak zwykle w optymistycznym nastroju, a ja mu tutaj zaczynam smęcić, czy to aby na pewno bezpieczne, że ja to i tamto, może lepiej nie... Jarek uciął jednak krótko wszystkie moje wątpliwości, stwierdzając że dopóki robi się wszystko zgodnie z wytycznymi, nie ma mowy o żadnej tragedii. Dałam się przekonać. No i klamka zapadła. Jeszcze tylko przymiarka kombinezonu, maski, obuwia, znalezienie odpowiedniej butli i jedziemy... Po szybkim wciśnięciu się jak sardynka w puszkę w nurkowy kombinezon i założeniu wszystkich elementów nurkowego stroju, ledwo doczłapałam się do wody obciążona jak wół juczny 10-kilogramową butlą nurkową. Wówczas ta butla wydawała mi się bardzo ciężka,podczas kursu z kolei dużo lżejsza. Być może w istocie byłam w gorszej kondycji, tak jak i też wówczas podejrzewałam. Ogólnie miałam wówczas dosyć stresujący czas. Nie bez powodu z resztą wyrwałam się nad Hańczę. Ale trudno. Zaszłam tak daleko, to nie ma rady - żal byłoby zaprzepaścić to nurkowanie. Najtrudniejszy, jakkolwiek również mój ulubiony był moment samego zanurzenia się w tej nieznanej mi dotąd przestrzeni. Ku rozpaczy Jarka ;) dopiero za trzecim podejściem ostatecznie zanurkowałam. Fantastyczne uczucie! Ta lekkość, swoista nieważkość analogiczna do tego uczucia, które się odczuwa w pierwszym etapie skoku ze spadochronem, kiedy jeszcze spadochron nie jest otwarty. Podobało mi się to, że pod wodą nie da się mówić, że cała moja uwaga skupiała się na obserwacji otaczającej przestrzeni, instruktora, znaków, które mi dawał. Teraz gdy robiłam kurs, cieszyłam się, że nie czuję się jeszcze w pełni gotowa do schodzenia z aparatem fotograficznym. Mogłam w całości skupić się na samym doświadczeniu nurkowania. Największe wrażenie zrobiły jednak na mnie ryby - nie sądziłam, że pod wodą mogą być tak piękne. Były jakby półprzeźroczyste, jakby w połowie częścią środowiska, w którym żyją, mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, odbijające światło słoneczne łuski błyszczały im jak lustra. Perspektywa ta wydała mi się dużo bardziej atrakcyjna od tej wędkarskiej. Ryba bez wody nie ma duszy. Na lądzie jest tylko skrzelem, ością i łuską obnażoną z całej swojej duchowości i atrakcyjności. Ryby powinno się łowić tylko wtedy, jeśli jest to absolutnie konieczne, jeśli nie mamy, czego do garnka włożyć. Po wyjściu na brzeg ogarnęła mnie po raz pierwszy od dawna prawdziwa euforia. Mimo, że szczękałam zębami z zimna, dzień był bowiem nader wietrzny, z mojej twarzy nie schodził błogi uśmiech radości. Było super! Tego mi właśnie było trzeba! Więcej zdjęć z Wielkiej Rafy Koralowej: viktoriatucholka.weebly.com/my-space/archives/04-2016 W między czasie miałam tę skądinąd niespodziewaną okazję zrobić kolejne intro na Wielkiej Rafie Koralowej w Australii. Nie było to nigdy moim marzeniem, bo jakoś nigdy też nie sądziłam, że kiedykolwiek będę miała okazję pojechać do Australii. Australia z resztą też mi się nigdy nie marzyła. Kiedy jednak bilet był już kupiony, zdążyłam na podstawie lektury licznych relacji podróżniczych z Australii, stwierdzić, że Wielka Rafa Koralowa to obowiązkowy punkt programu tej podróży. Nie ma, co ukrywać, Wielka Rafa Koralowa robi ogromne wrażenie. Nie tylko z lotu ptaka, z wody, pod wodą. Krystalicznie czysta i ciepła jak zupa turkusowa woda, koralowe łąki w całej swojej różnorodności barw i kształtów na wyciągniecie ręki nawet jeśli tylko snorkluje się po powierzchni, piękne ryby, słońce. To ostatnie niby przyjazny sprzymierzeniec, a tak naprawdę groźny wróg. Jak przekonałam się na własnej skórze, trzeba było zainwestować w kombinezon chroniący przed tzw. stingers, małymi śmiercionośnymi meduzami. Myślałam, że będzie on wliczony w cenę, jeden z pracowników na pytanie o ryzyko spotkania stingers, odpowiedział, że póki co nie widać takiego zagrożenia, więc darowałam sobie tę inwestycję. Pod wieczór przekonałam się jednak, że słońce mocno mnie jednak spaliło. Kombinezon mógł w choćby niewielkim stopniu zmniejszyć stopień tego spalenia. Przez resztę wyjazdu uciekałam więc przed słońcem jak tylko mogłam i mimo wysokich temperatur, starałam się ubierać kompletnie. Chcielibyście mnie pewnie zapytać, dlaczego nie zrobiłam wówczas kursu? Nie zdecydowałabym się na zrobienie go w Australii nawet teraz, gdybym miała taką możliwość. Po pierwsze, ze względu na szalenie turystyczny charakter tego miejsca, gdzie codziennie przez ręce instruktorów przewija się dziesiątki turystów. Nie ma, co ukrywać. To po prostu czysty biznes. Po drugie, cena kursu rośnie im mniejsza grupa, im mniej uczęszczane okolice rafy, im lepsza firma(tego w końcu oczekujemy od potencjalnego kursu, czyż nie?). Ale która jest najlepsza? Będąc turystą, szanse trafienia od razu na tę najbardziej rzetelną są niewielkie. Po trzecie, najważniejsi są ludzie, z którymi się nurkuje, a ja miałam to szczęście, a Australia to nieszczęście, że po Intro z Jarkiem Bekierem w Hańczy pozostały mi bardzo dobre wspomnienia, o wiele lepsze niż z czarterowej wyprawy na Wielką Rafę, gdzie zanurkowałam i snorklowałam w istocie w pięknych okolicznościach przyrody, choć mój instruktor włączył stoper w zegarku, a nurków było w wodzie chyba więcej niż wszystkich tych cudownie kolorowych ryb. Gdy tylko w marcu zaczęła mi się powoli krystalizować wizja tegorocznego wyjazdu nad Hańczę, rozważałam odbycie kursu nurkowego, ale póki co nieśmiało. Ciśnienie podskoczyło dramatycznie, gdy udałam się na Targi Nurkowe "Podwodna przygoda" na EXPO w Warszawie. Zachęcam do przeczytania mojej relacji z tego wydarzenia: http://viktoriatucholka.weebly.com/my-space/event-targi-nurkowe-podwodna-przygoda Po obejrzeniu licznych filmów z różnych egzotycznych zakątków świata i spotkaniach z pasjonatami, a zwłaszcza spotkaniu poświęconemu nurkowaniu jaskiniowemu, w którym prym wiódł Pan Krzysztof Starnawski, po prostu wiedziałam, że muszę zrobić kurs. Najśmieszniejsze jest to, że miałam pojechać tylko na jeden wykład o podwodnej archeologii - to mnie wówczas najbardziej interesowało. Zostałam jednak na kolejne wykłady. Z każdym kolejnym uświadamiałam sobie, że w nurkowaniu szukam jednak zupełnie czegoś innego. Z pewnością kontaktu z naturą, który zawsze był dla mnie ważny, ale również wyzwań. Wyzwań, ale w nieco innym tego słowa znaczeniu, bo wcale nie interesuje mnie bicie jakiś abstrakcyjnych czy szalonych rekordów, jakkolwiek podziwiam jaskiniowe eksploracje Krzysztofa Starnawskiego i sama chciałabym kiedyś zanurkować w jaskini, jakkolwiek póki co nieco mnie przeraża perspektywa nurkowania w zamkniętej przestrzeni. Pewnie i z czasem, w miarę kolejnych nurkowań, zyskiwania pewności siebie w nowym środowisku i z nurkowania jaskiniowego opadnie dla mnie zasłona mrocznej tajemnicy. Mówiąc wyzwanie, mam raczej na myśli przełamywanie przede wszystkim własnych ograniczeń, blokad, wątpliwości. Poznawanie siebie, a właściwie wyczuwanie siebie i uczenie się kontroli nad własnymi emocjami, bo pod wodą może się zdarzyć wiele sytuacji, a w każdej z nich trzeba zachować spokój. Niezależnie od tego, co by się działo. Od naszego wewnętrznego spokoju może zależeć nie tylko nasze życie, ale i życie naszego partnera. Z pewnością najtrudniejszą lekcją w nurkowaniu jest wykształcenie poczucia odpowiedzialności za drugą osobę, a właściwie uświadomienie sobie takiej konieczności, skorelowanie jej z umiejętnością zachowania spokoju w każdej sytuacji i przewidywania tego, co może się zdarzyć, bo jak taka sytuacja nastąpi, nie ma mowy o panikowaniu. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że będzie to nauka mierzona w przeciwieństwie do lotniczych katastrof jedynie szczęśliwymi przypadkami, z których oboje wyjdziemy bez szwanku. O żadnych tragediach nie ma mowy pod warunkiem zachowania spokoju, a co najważniejsze rozsądku. To taka moja świeża refleksja po odbytym właśnie kursie na Open Water Diver w mojej bazie nurkowej-matce C.N. Banana Divers w Błaskowiźnie nad Jeziorem Hańcza. Kiedy przyjechałam w tym roku na kurs nurkowy nad Hańczę, nie obyło się bez chrzestu bojowego. To znaczy wstępnej kąpieli w jeziorze. Specjalnie w tym celu zakupiłam najtańszy najbardziej podstawowy zestaw do nurkowania maska z rurką w kolorze dla odmiany iście kobiecym, a co! różowym :) To był bardzo dobry wybór. Odkopałam też gdzieś buty do chodzenia w wodzie, jakkolwiek w końcu nie założyłam ich ani razu. Tym razem schodziłam prosto do wody z pomostu. A pod wodą - oczywiście bajka. Odkryłam Amerykę - okazało się, że wszystkie rybki gromadzą się tłumnie pod pomostem zapewne czekając tylko na naiwnego wędkarza, któremu wciągną haczyk pod deski. Przy odpowiednim przyłożeniu żyłka pęka jak nic. Oprócz tego zachwycił mnie złowrogi gąszcz labiryntu podwodnej roślinności generalnie świadczący na niekorzyść tej części zbiornika, to mnie jednak nie przerażało. Mimo upalnej niedzieli temperatura wody była bardzo "rześka". Po tej terapii szokowej szczękałam zębami chyba przez następne pół godziny, przy okazji tłucząc słoik z powidłami śliwkowymi :( i prowadząc nad wyraz ożywioną (tak przemarzłam, że tempo mówienia przyśpieszyło chyba dwukrotnie) konwersację z panami ze służb porządkowych oraz kierowcą lokalnego busa kursującego do Suwałk. Pierwsze znajomości zawiązane. Pozdrawialiśmy się regularnie przez kolejne poranki, ja przecierając oczy przez szybę mojego kombi, a kierowca zgrabnie obracając busem tuż przed karoserią. Jeszcze tylko szybkie śniadanko, przywitanie z żoną sąsiada, która przyszła skontrolować męża - wędkarza bujającego się w najlepsze na środku jeziora jakby totalnie w innej czasoprzestrzeni, i rowerem udaję się do bazy. Okazało się, że nieco się spóźniłam. Jarek spojrzał na mnie krzywym okiem, ale postanowiłam obrócić wszystko w żart. Zaletą tego mojego nieumyślnego spóźnienia było z pewnością to, że weszłam w sytuację z rozpędu i nie było czasu na zastanawianie się nad tym, czy jestem czy nie jestem gotowa na pierwszego nura. Ku swojemu zdziwieniu odkryłam, że jestem jedyną dziewczyną w niemal 7-osobowej drużynie ratowników medycznych. Jarek wspominał tylko o kilku chłopakach, więc w sumie byłam przygotowana na męskie towarzystwo, ale nie wspominał nic o całym suwalskim pogotowiu ;) Pocieszająca była myśl, że to ratownicy i z pewnością będzie komu udzielać pierwszej pomocy na wypadek, gdybym poszła oczywiście z wrażenia jak kamień w wodę :) W ekspresowym tempie dobraliśmy więc wszystkie elementy stroju i sprzętu. Oczywiście nie ma to jak dobry kombinezon w rozmiarze dziecięcym. Zaletą ciuchów dla dzieci jest to, że zazwyczaj są w fikuśnych kolorach, tak więc na te pięć dni zamieniłam się w kolorową podwodną papużkę w iście turkusowych barwach bojowych :) Jak się okazało strój ten miał również inną nie tak oczywistą z początku zaletę, a mianowicie wyróżniał się spośród innych czarnych kombinezonów, a uwierzcie mi, można się było pomylić przy zbieraniu manatków na nurka, o czym z resztą przekonał się jeden z kolegów-ratowników wciskając się ku podziwowi wszystkich obecnych w kombinezon kolegi o dwa numery na niego za mały :) Kombinezon w istocie musi być dopasowany, tak aby było jak najmniej wolnych przestrzeni, w które może dostać się woda, automatycznie ochładzająca tak wyeksponowane partie naszego ciała, ale nie może też być za ciasny. Pierwszy dzień upłynął nam pod znakiem opanowywania umiejętności pływalności zerowej (neutralnej), tzn. utrzymywania się w stałej pozycji pod wodą bez nagłego spadania na dno i dramatycznego wyskakiwania na powietrze. Umiejętność podstawowa i chyba najważniejsza w nurkowaniu. Jeżeli ją opanujemy, wszystkie inne podwodne czynności przyjdą nam jak bułka z masłem. Niektórzy chwytali tą umiejętność w mig, inni potrzebowali nieco więcej czasu. Ja oczywiście należałam do tych drugich :) No bo ja zawsze muszę po swojemu "w swoim czasie" i tempie. Taka zołza :) Jarek miał ze mną oczywiście dużo podwodnych wrażeń ;) No bo też Jarek prowadził mnie w parze z Wojtkiem przez cały kurs. Bardzo się ucieszyłam, że to właśnie pod jego skrzydłami będę mogła odbyć kurs, bo pozostały mi bardzo dobre wrażenia z zeszłorocznego Intro i zależało mi na tym, aby to on był takim moim Ojcem-Nurkiem lub raczej Matką-Nurkiem. Przed ostatnim nurkowaniem wizja odcięcia od nurkowej pępowiny wymusiła na mnie głębokie wyciszenie, skupienie i wycofanie w siebie. W sumie przyjemne uczucie, bo wszystko inne i wszyscy inni schodzą jakby na margines i skupiasz się na wykształceniu i utrzymaniu wewnętrznego spokoju w sobie. Przez kolejne dni w miarę nauki kolejnych umiejętności - przedmuchiwania maski i uszu, wyjmowania automatu (aparatu dostarczającego nam powietrze z butli pod wodą), zakładania płetw :D - schodziliśmy coraz głębiej, oswajając się ze spadającą razem z głębokością temperaturą. Na głębokości regulaminowych dla OWD 20 metrów (Wow! To prawie tyle, co mają sosny w moim ogrodzie! Pamiętam jak po swojej pierwszej wyprawie nad Hańczę, siedziałam w oknie swojego pokoju i podziwiałam sosny w ogrodzie, próbując sobie wyobrazić, jak głębokie jest jezioro Hańcza na podstawie tego, ile sosen trzeba by było ustawić jedna na drugiej) temperatura spada do 4 stopni Celsjusza i taka już utrzymuje się na stałe i głębiej. Były takie dni, zwłaszcza te bardziej słoneczne, że różnica temperatur między duszną powierzchnią, a mroźną głębiną dawała się niektórym mocno we znaki do tego stopnia, że trzeba było się wynurzyć. Wyczucie swojej wytrzymałości w danych warunkach jest niezwykle istotne i może mieć decydujący wpływ na bezpieczne wynurzenie - nie należy się dziwić, jeśli dopadnie nas skurcz pod wodą. Tego nieprzyjemnego i utrudniającego ruch w wodzie doświadczenia miałam okazję raz doświadczyć. Taki pierwszy test na zachowanie spokoju pod wodą. Zawsze też można liczyć na zwykle bardziej doświadczonego partnera, który pokaże jak reagować w takiej sytuacji. Wielkie dzięki dla Agnieszki, z którą miałam okazję odbyć 11 bonusowe nurkowanie. To nurkowanie dało mi chyba największą satysfakcję ze wszystkich, które odbyłam w trakcie tegorocznego nurkowego pobytu nad Hańczą. Być może dlatego, że pierwszy raz nurkowałam w pełni z kimś, kogo wcale dobrze nie znałam. Być może dlatego, że była to sprawa honorowa - taki pierwszy prawdziwy sprawdzian swoich umiejętności w samodzielnym nurkowaniu. No i jeszcze ta sytuacja ze skurczem łydki, wobec której potrafiłam zachować zimną krew. Kuracja tlenem w związku ze zbyt szybkim wynurzaniem się w sytuacji wystąpienia pod wodą bólu ucha. W przeciwieństwie do kolegów-ratowników, którzy odbyli kurs basenowy, ja rzuciłam się od razu na głęboką wodę. Pewne umiejętności, którzy oni opanowali na basenie, ja musiałam opanować w jeziorze. Nie przeszkadzało mi to. Nigdy nie przepadałam za basenami. Co więcej oni odbywali kurs nurkowy na potrzeby zdobycia dodatkowych punktów w celu dostania się do straży pożarnej lub po prostu w ramach zyskania dodatkowych umiejętności w ramach studiów. Ja niezmiennie robię różne rzeczy, bo tak czuję. Być może z czasem okaże się, że ta umiejętność bardzo mi się przyda w dalszym rozwoju zawodowym w zawodzie, o którym nie mam jeszcze pojęcia, że będę go wykonywać lub przy spotkaniu z kimś, dla kogo na przykład sam fakt tego, że nurkuje przełamie ewentualne lody we wzajemnym porozumieniu. Na chwilę obecną czeka mnie realizacja kolejnej części tryptyku, który zamierzałam poświęcić Wielkiej Rafie Koralowej. Zapewne doświadczenie nurkowania, które mam za sobą, podziała kreatywnie na sposób, w jaki podejdę do realizacji tego tematu. Kurs Open Water Diver kończy się oczywiście oficjalnym wręczeniem pamiątkowych dyplomów, tak zwanego logbooka (książki nurkowań) i symbolicznym pasowaniem na nurka, w którym to rytuale pierwsze skrzypce gra oczywiście nurkowa płetwa :) Chyba nie muszę Wam mówić, że czułam się z siebie bardzo dumna, choć tak nie do końca czułam jeszcze, że mogę o sobie powiedzieć, że jestem nurkiem pełną gebą. Dopiero właśnie to ostatnie nurkowanie z Agnieszką było taką niezbędną mi przysłowiową kropką nad "i". No i jeszcze przerwa na reklamę! Gorąco polecam Wam bazę nurkową Banana Divers w Błaskowiźnie nad jeziorem Hańcza. To jedna z najlepiej wyposażonych całorocznych baz w regionie. Niezwykle przychylni ludzie z ogromną wiedzą. Jeżeli nauczycie się nurkować na Hańczy, żadne nurkowanie nie będzie Wam już straszne. Zapraszam do odwiedzenia oficjalnej strony i fanpage'u C.N. Banana Divers:
http://bananadivers.pl/ https://www.facebook.com/CN-Banana-Divers-179851208705951/?fref=ts |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|