One of the films about Śląsk which made a lasting impression on me.
Jeden z filmów o Śląsku, który zrobił na mnie największe wrażenie. One of the films about Śląsk which made a lasting impression on me.
0 Comments
Czasem trzeba stracić wszystko, aby w ogóle zacząć żyć, choć niezależnie od tego, jaką rolę przyjdzie nam grać, ile razy zmieniać niebo nad głową, duszy się w sobie nie zmieni. Pewne sytuacje w życiu będą powtarzały się w nieskończoność, takie niekończące się deja vu, za każdym razem odsłaniając jak niedokończony film kolejne sekundy tajemnicy istnienia aż w końcu film się skończy i uwolni życie. W osłupieniu będziemy się przyglądać temu, co się stanie, jak byśmy nie byli sobą, jak byśmy stali obok, jakby życie toczyło się uparcie swoim torem wbrew naszej woli, choć mogłoby się wydawać, że zadbaliśmy o każdy szczegół. Po życzeniu śmierci nastąpi katharsis. Wszystko ma jednak swoją cenę. Prawdziwa wolność ma bowiem zawsze gorzki smak. Któż nie przeklina sobotnich kolejek w sklepach? W prawdzie niewiele w nich kupuję. Zazwyczaj stoję po jedną rzecz. Panie ekspedientki, którym zapewne zapadłam w pamięci właśnie z tego powodu, zawsze mnie pouczają, że po jedną rzecz się nie stoi, że obsługują wówczas poza kolejnością. Zawsze odpowiadam, że tylu ludzi czeka, że jakoś niezręcznie się wyhylać. Czasami wręcz żartuję, że bałabym się, żeby się na mnie gromy nie posypały - ile to już razy mi się zdarzyło, na przykład w kolejce do lekarza, choć być może polska służba zdrowia jest jakimś niechlubnym wyjątkiem w tym względzie, że nawet pacjenci kompletnie zatracają zrozumienie dla siebie nawzajem. Dzisiaj usłyszałam coś jeszcze. "Szkoda tracić dzień!" Przyznam, że nie umiałam się odnieść do tych słów. Milcząco i obojętnie wpatrywałam się w twarz ekspedientki, z której przebijała absolutna pewność, że stanie w kolejce po jedną rzecz to strata czasu. Chyba nie byłam do końca przekonana co do słuszności tego stwierdzenia. Chyba ona również była skonsternowana moją reakcją, a raczej jej brakiem. Zazwyczaj klienci są pewnie wyraźnie poirytowani oczekiwaniem. Tak sobie teraz po całej tej dzisiejszej bieganinie usiadłam wreszcie w spokoju i ciszy i zaczęłam się zastanawiać, czy w istocie szkoda mi było tracić ten dzień na stanie w kolejce po jedną rzecz. Nie będę ukrywać, nie przepadam za sobotnimi tłumami, całym tym zgiełkiem i w ogóle nie znoszę oddawać się czynnościom konsumpcyjnym. Najchętniej sama wyhodowałabym to kakao lub herbatę, zebrała i spreparowała byle tylko uniknąć udziału w całym tym korowodzie. Muszę jednak przyznać, że ten czas, który spędziłam w kolejce po tę jedną rzecz, był dla mnie również czasem totalnego zawieszenia i swoistej nieobecności. Był wręcz wybawieniem, bo na co dzień odczuwam ciągły wewnętrzny przymus działania, robienia czegoś, ciągłego ruchu, nawet jeśli nic fizycznie nie robię, to nie pozwalam sobie nawet wytchnąć umysłowo, cały czas coś rozważając, planując, zapamiętując, odtwarzając. Bez litości. I choć, gdy nagle natrafiam na ten zator, przeszkodę, siłę wyższą wyhamowującą cały mój życiowy pęd, odczuwam podenerwowanie, jego miejsce szybko zajmuje owa dla wielu nieznośna, dla mnie jakże upragniona lekkość bytu. Oto nagle nic nie mogę, to znaczy mogę, ale tylko ja o tym wiem, przynajmniej zanim nastąpi finalizacja zamiaru, z powodu którego podjęłam jakąś czynność. Mogę z czystym sumieniem nie robić przez chwilę nic, a ostatecznie i tak nikt nie będzie miał do mnie oto pretensji ani nie będzie miał do mnie żalu, że ja tracę swój czas. Dopóki nie tracą go z mojego powodu inni, dopóki ich to nic nie kosztuje, wszystko jest oczywiście w najlepszym porządku. Przypomniał mi się umierający bohater z "Piętna śmierci" Akiro Kurosawy, który postanawia wykonać przed śmiercią jedno, ostatnie zadanie, aby w ogóle nadać sens całej swojej dotychczasowej bezsensownej egzystencji. Oczywiście droga do realizacji zadania jest wiecznie komplikowana przez innych ludzi, którzy w ogóle nie widzą sensu w jakimkolwiek działaniu ani dążeniu do realizacji jakiegokolwiek zadania, po prostu nie mają tej motywacji, co główny bohater, wydaje im się, że będą żyć wiecznie, a skoro tak, to trzeba zająć czymś tę potworną wieczność, w gruncie rzeczy to niewygodna perspektywa, można ją zająć na przykład nieskończonym procesem opóźniania realizacji wszelkich zadań. W końcu trzeba nadać temu życiu jakiś sens, żeby nie zwariować. Najlepiej robić to, oddając się rutynowym, jałowym, bezowocnym czynnościom, na przykład niekończącej się papierkowej robocie. Gdyby je bowiem zrealizowani, jakiż sens miałaby w ogóle ich egzystencja i w ogóle cały ten system. I oto starania bohatera są po raz wtóry odrzucone, jego asystent jest oburzony takim traktowaniem i pyta bohatera, czy zamierza dalej na to pozwalać. Bohater odpowiada znużony: "Nie mam czasu, aby się denerwować" i odchodzi. Myślę, że powinniśmy wszyscy wziąć sobie do serca te słowa i zawsze je sobie powtarzać w chwilach, gdy mierzymy się z życiowymi przeszkodami. Gdybym mogła teraz coś odpowiedzieć tamtej ekspedientce, gdybym mogła pozwolić sobie na rozbrajającą, a jakże niewygodną i niemodną w dzisiejszych czasach szczerość, no bo przecież jakim prawem mielibyśmy stawiać innych w tak niezręcznej sytuacji, tak naprawdę sytuacji, która wybudziłaby ich samych z letargu codziennej egzystencji, w którym tkwią, by nie zwariować, odpowiedziałabym jej, że ja nie mam czasu i właśnie dlatego chętnie stałam w tej kolejce po tę jedną rzecz. Mogłam tracić coś, czego w istocie już nie mam, a czego tak bardzo mi żal. I choć wielu ludzi powtarza mi podobnie jak powtarzano bohaterowi, że nic z tego nie będzie, że żyję fikcją, już samo dążenie do realizacji jakiegoś zamiaru i obserwowanie choćby i nikłych postępów, choćby i w istocie miało się nie dożyć spełnienia marzenia, ma większy sens niż trwanie tak, aby czasami nie zaistnieć, aby czasami nie przeszkodzić komuś w jego własnej inercji. Gdyby to miał być mój ostatni dzień, chyba chciałabym to powtórzyć, całe to stanie w tej kolejce po tę jedną rzecz, powiedzieć to, co w istocie czuję i myślę, i co być może jest dla mnie największym olśnieniem dzisiejszego wieczoru, jakkolwiek w sumie jednocześnie przykrą refleksją na temat mojej obecnej egzystencji - może wzięłabym dwie lub więcej rzeczy. Wzięłabym wszystko to, na co miałabym ochotę. Pocieszające jest to, że jeszcze wiem, co to za rzeczy. I still know tomorrow and I still have tomorrow, though you never know if you will be blessed with the knowledge of the date of your death. You can die any moment as well. In that sense leaving anything for later becomes a truly risky, loss generating business. Today is only today and it will never repeat again. Live it how you feel it. Never regret that you did something. If you did it, if you did anything at all, it is a true success. Even if it meant loss of time in somebody's eyes, it might have actually been a change you needed to move on.
"Do mesy weszło dwóch marynarzy z gitarami. Stanęli w progu i poczęli brząkać. Młodymi głosami, zachrypłymi, jak tylko można to sobie wyobrazić, zaśpiewali balladę o portowej dziewczynie z Salonik, która czeka w barze i urokiem swoich smutnych oczu wabi marynarzy. Jej wzrok nie pozwala zapomnieć, przyzywa i zniewala, nawet gdybyś jej zaniechał, i tak dopadnie cię w innym miejscu, w innym porcie, na innym kontynencie, wszędzie." Gorące Morze, Roman Samsel "Morze drzew" Gusa van Santa generuje lawinę skojarzeń z "Boską Komedią" Dante Alighieriego, a mówiąc dokładnie z pechową pieśnią XIII traktującą o siódmym kręgu piekła - lesie samobójców. Momentalnie przed oczyma stają mi akwaforty Salvadora Dali'ego, które miałam okazję oglądać na wystawie poświęconej tej mało znanej części twórczości artysty w Suwalskim Ośrodku Kultury. Wystawa Salvador Dali Grafiki. Galeria Patio, Suwalski Ośrodek Kultury (SOK) Niedoszły samobójca Takumi Nakamura, którego bohater spotyka w lesie samobójców, nasuwa skojarzenie z Wergiluszem, przewodnikiem Dantego. Podobnie jak Wergiliusz, również on uświadamia bohaterowi, że dźwięki, które słyszy w lesie, nie są odgłosami zwierząt, ale lamentem dusz czyśćciowych. Wielokrotnie porównuje las do czyśćca, w filmie często pada łaciński odpowiednik purgatorium, czym wydaje się łagodzić tragiczny los samobójców. Nie jest to bez znaczenia, jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że w "Boskiej Komedii" Dantego dusze samobójców zsyłane są do jednego z kręgów piekielnych. Właściwie trudno mówić o jakimkolwiek potępiającym wydźwięku filmu w kontekście samobójczych wyborów. Samo porównanie samobójczych dusz do zjawiskowych storczyków, które wyrastają z martwych ciał, mówi samo za siebie. U Dantego nie brak w prawdzie politowania dla potępionych dusz, ich los wydaje się już jednak z góry przesądzony na tej samej zasadzie jak los ziarna rzuconego na nieprzychylny grunt. To życie, jasność, światłość wyłaniająca się pod postacią zjawiskowego storczyka z truchła upiornego leśnego uroczyska przywodzi mi na myśl przeświadczenie o nieuniknionym następstwie światła po ciemności, życia po śmierci, które wielokrotnie emanuje z poezji Thomasa Stearnsa Elliota: "Powiedziałem duszy mej, bądź spokojna, czekaj bez nadziei, Bo byłaby nadzieją niewłaściwych rzeczy; czekaj bez miłości, Bo byłaby miłością niewłaściwych rzeczy; jest jeszcze wiara, Ale wiara, nadzieja i miłość – wszystkie są w oczekiwaniu. Czekaj bez myśli, bo nie jesteś gotowa do myśli; Czekaj, aż ciemność stanie się światłem, a bezruch tańcem." Sam las nie jest czystym wytworem wyobraźni reżysera, ale nawiązuje do autentycznego miejsca lasu Aokigahara położonego na terenie Parku Narodowego Fudżi-Hakone-Izu u stóp Góry Fuji w Japonii, znanego również jako Morze Drzew, do którego ludzie udają się faktycznie w ostatnią podróż. Ponoć jest to drugie miejsce po moście Golden Gate najczęściej wybierane przez potencjalnych samobójców. Film zebrał jak na mój gust niesłusznie druzgocące recenzje. Być może wynika to z nieznośnej maniery krytyków do ciągłego porównywania z innymi dziełami znanych twórców, jak również do niepotrzebnych odniesień do pozafilmowego życia odtwórców głównych ról. Szczerze wątpię, aby ludzie wybierali i oglądali filmy, kierując się w tym względzie jedynie obsadą, popularnością występujących w nim autorów czy nazwiskiem reżysera, a jeżeli faktycznie tym ostatnim, to myślę, że wielu wielbicieli Gusa Van Santa będzie w szoku. Ja sama nigdy bym nie posądziła go o takie dzieło. Jest jeszcze muzyka, która zachwyca już od samego początku i świetnie oddaje klimat nieszczęsnego lasu i toczącej się w niej historii. Być może faktycznie byłoby lepiej, gdybyśmy jako widzowie nie byli wszechwiedzący, gdyby jednak reżyser zostawił nieco niedopowiedzeń, dla mnie osobiście ta realistyczna część filmu poświęcona relacji bohatera z żoną byłaby znośniejsza bez sceny wypadku karetki na skrzyżowaniu. Rozumiem intencję stopniowania niepowodzeń piętrzących się w związku bohaterów, która przyświecała reżyserowi, ale ten wypadek to było dla mnie osobiście zbyt wiele. Nie przepadam również za cukierkowymi zakończeniami - magicznym oczyszczeniem bohatera z poczucia winy, znalezieniem sensu życia, przysłowiowej arkadii. Przy tym wszystkim zdaję sobie sprawę z tego, że to wszystko jest jak najbardziej prawdopodobne i możliwe, jeżeli tylko mielibyśmy w sobie wystarczająco siły, aby sami sobie wybaczyć. Być może to niecodzienne w gruncie rzeczy doświadczenie próby samobójczej będące udziałem głównego bohatera, dziejące się gdzieś na granicy snu i jawy, życia i śmierci, cywilizacji i natury, znajdujące swoje szczęśliwe zakończenie, mogło faktycznie przyczynić się do takiego duchowego oczyszczenia. Być może bez tych wszystkich tragicznych wypadków nie byłoby ono możliwe. Być może bez poczucia winy bohater nie zadawałby sobie trudu kogokolwiek ratować, nawet jeśli ten, którego ratuje i jego potrzeba bycia uratowanym, byłyby jedynie wytworem wyobraźni wybawcy, być może uosobieniem pobożnego życzenia zadoścuczynienia za krzywdę wyrządzoną innej bliskiej osobie. Myślę, że mogą to potwierdzić jedynie osoby, które miały podobne doświadczenia. I być może reżyser próbuje właśnie przedstawić historię jednej z nich. I also wanted to die once, but I made up my mind too late. Some strangers saved my life, but eventually left me all alone with it, just like doctors do, in the same point of no change. So now it's over 22 years I continue to struggle with this life all alone just as I had been doing for the first 11 years. This is my crime and punishment. I am miraculously sentenced to eternal life or death depending on the the point of view. Throughout these 22 years I kept meeting even more such strangers who pretended they cared for me, I have been dying and reviving many times over and over again, but the sad truth and lesson in one is that they cared only for themselves. Care for yourself! You are the only one who knows how to do it best and never let others put you down! Never! Avoid them, run away or at worst treat them as air! Let them speak badly of you, but do not waste time to do the same to them. Let them use you, but never use them. Remember that their evil exist only if you take it. Your engagement is what drives them. If you cannot die for yourself, at least do it for them. Piece by piece until the only thing that is left is you.
"...and that this moment he had been granted to watch as a child which had never ceased to obsess him was the moment of his own death." Film wprowadzający w trans. No i jeszcze ten portugalski. Krótko mówiąc, filmowe fado. Dla odmiany w duszy mi gra pewna irlandzka piosenka zasłyszana w pewnym filmie będącym ekranizacją jednej z powieści angielskiego pisarza Thomasa Hardy'ego, którego twórczością zachwycił się między innymi Roman Polański, przekuwając słynną "Tess" na wielki ekran. Któż by się jednak nie zachwycał Hardym, czy to będąc studentem literatury brytyjskiej czy przeciętnym molem książkowym. Trzeba przyznać, że autor miał nie tylko dar widzenia świata kobiecymi oczyma, ale również ogromną empatię dla kobiet. "Z dala od zgiełku" od pierwszych minut zachwyca świetną grą aktorską, spektakularnymi zdjęciami, romantyczną muzyką. Dawno żaden film tak mnie nie poruszył pod każdym względem. Nie miałabym nic przeciwko, aby w przyszłości znalazł się na mojej półce. The British/Irish folksong "Let No Man Steal Your Thyme" from the movie "Far From the Madding Crowd". Lyrics: Come all you fair and tender girls That flourish in your prime Beware, beware, keep your garden fair Let no man steal your thyme Let no man steal your thyme For when your thyme, it is past and gone He'll care no more for you And every place your time was waste Will all spread over with rue Will all spread over with rue The gardner son was standing by Three flowers he gave to me The pink, the blue and the violet true And the red, red rosy tree And the red, red rosy tree But I refused the red rose bush And gained the willow tree That all the world may plainly see How my love slighted me How my love slighted me Original Motion Picture Soundtrack from the film: Some nomads are at home everywhere. Others are at home nowhere, and I was one of those. Robyn Davidson Spotkania z osobami pochodzenia żydowskiego w moim życiu mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Nie było ich wiele, za to każde było jedyne w swoim rodzaju. Każde pozostawiało mnie również z trudnym dla mnie do zrozumienia poczuciem winy i daleko idącym dyskomfortem psychicznym, a przecież nie miałam żadnych złych intencji, nikogo nie chciałam urazić, nie wspominając już o tym, że nie mam żadnych podstaw by żywić negatywne emocje w stosunku do Żydów. Wręcz przeciwnie, właśnie dążyłam ku temu, aby żywić jak najlepsze, autentyczne, poparte własnymi pozytywnymi doświadczeniami, i nadal będę do tego dążyć. Dlaczego jednak dotąd zawsze spotykałam się z negatywnymi emocjami lub w najlepszym wypadku z chłodnym dystansem z ich strony? Od przeszło 15 lat bezskutecznie próbuję znaleźć odpowiedź na powód tak napiętych lub zdystansowanych kontaktów z osobami pochodzenia żydowskiego, które są częścią mojego osobistego doświadczenia. Pierwszy Żyd, którego poznałam, był zamożnym Anglikiem, który odciął się od swoich korzeni. Znajomym rodziny. Nie zmieniło to jednak tego, że w wyniku dyskusji na temat zaostrzenia konfliktu na Bliskim Wschodzie tuż po wydarzeniach 11 września wzburzyły go moje poglądy i głęboko się na mnie obraził. Nie rozumiałam, co takiego złego powiedziałam, że aż tak się zdenerwował. Jego żona zapytała mnie wówczas: "Czy Ty nie wiesz, że A. jest Żydem? Matka Ci nie mówiła?" Wówczas nie wiedziałam o jego pochodzeniu, a pewnie nawet gdybym wiedziała, wszelka logika myślenia ponownie by mnie zawiodła. To jest Żydem czy nie? A może raczej, czy uznaje się za Żyda czy nie? Czy jeśli uznaje się za Żyda, czy to oznacza, że nie uznaje prawa innych do własnego zdania na tematy, które bezpośrednio go nie dotyczą? A może w rozmowach z Żydami są jakieś tematy taboo, których nie należy poruszać? Jakie? Dlaczego? Wreszcie, skąd i czy w ogóle powinnam wiedzieć, jak odróżnić, czy ktoś jest Żydem czy nie? Jeżeli powinnam to umieć, dlaczego nie uczą o tym w szkole? Dlaczego wreszcie moi właśni bliscy nie uprzedzili mnie o tym, że mój znajomy jest Żydem? Czyżby było to tak oczywiste, że uznali, że nie ma potrzeby tego tłumaczyć? A może dlatego, że to nie powinno mieć znaczenia dla inteligentnego człowieka? A może miało jednak znaczenie dla mojego rozmówcy? Dlaczego? Dlaczego aż tak wielkie? Co tak naprawdę doprowadziło do tak napiętej sytuacji? Różnice pochodzenia, różnice poglądów, a może różnice kulturowe krajów, w których przyszło każdemu z nas się wychować i żyć? Czy fakt, że miałam do czynienia ze świeckim Żydem, a więc Żydem, który nie praktykuje swojej religii tłumaczy przekonanie ortodoksyjnych Żydów o tym, że pojęcie antysemityzmu stanowi dla świeckich Żydów punkt zaczepienia dla manifestowania własnej tożsamości kulturowej? Tutaj pojawia się również sedno problemu, a więc, czym tak naprawdę jest antysemityzm? Czy można stawiać znak równości pomiędzy antysemityzmem i antysyjonizmem? Drugie spotkanie miało miejsce na dworcu kolejowym w Warszawie. Stałam w kolejce do kasy biletowej. Przede mną w kolejce stał ortodoksyjny Żyd. Chciał kupić bilet, ale kasjerka nie rozumiała, o co mu chodzi, najprawdopodobniej nie znała języka angielskiego. Postanowiłam pomóc. Podeszłam do mężczyzny i zapytałam go dokąd chce jechać, a potem wytłumaczyłam wszystko kasjerce. Wydrukowała bilet, wytłumaczyłam mu, gdzie ma iść, mężczyzna odszedł bez słowa. Wydawał się zahukany, nieobecny, jakby nie z tego świata. Jego kamienna biała jak kreda twarz nie wyrażała niczego. Nie będę ukrywać, że liczyłam na słowo "dziękuję" lub choćby nikły uśmiech podziękowania na twarzy czy wymowny kontakt wzrokowy. Cokolwiek. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Nie została nawiązana żadna nić porozumienia. Takiego zwykłego ludzkiego kontaktu na choćby najbardziej podstawowym poziomie emocjonalnym. Wielokrotnie później próbowałam postawić się w sytuacji tego człowieka, w jakiś sposób wytłumaczyć sobie jego zachowanie, ale dotąd nie potrafię znaleźć racjonalnych powodów zaistniałego dystansu. Być może wcale nie powinnam mu pomagać, bo... nie wiem... jestem kobietą? a może... nie, to chyba nie mogło mieć nic wspólnego z tym, że jestem Polką. Dopiero po obejrzeniu tego w gruncie rzeczy niepokojącego filmu zaczęło do mnie dochodzić, co może być powodem tego, że relacje między Polakami a Żydami, mam to na myśli tylko i wyłącznie konkretne sytuacje między jednostkami, a nie narodami czy grupami, przebiegają na tak niskim poziomie emocjonalnym. Być może właśnie dlatego, że od dziecka wpaja się Żydom poczucie krzywdy i jednocześnie wskazuje winowajcę, co najmniej tak jakby ta tragedia nie miała końca, jakby wciąż trwała, tym samym z góry przekreślając szansę nowych pokoleń na budowanie nowych relacji przy jednoczesnym pielęgnowaniu pamięci historycznej. Najtrudniejsze jest wybaczenie, bo to ogromny kredyt zaufania, który dajemy drugiej stronie w nadziei, że nie zawiedzie nas ponownie. Jeśli jednak tak się stanie, to tak jak byśmy zostali pozbawieni ręki wyciągniętej na zgodę. Jej brak będzie nam zawsze przypominać o stracie zaufania. Trzecie doświadczenie miało miejsce podczas studiów w jednej z chyba najbardziej internacjonalnych szkół w Polsce, tzw. łódzkiej filmówce. Rok rocznie do szkoły przyjmowani są studenci z praktycznie wszelkich rejonów świata, a z uwagi na ograniczoną liczbę studentów, większość praktycznie zna się po imieniu niezależnie od kierunku i roku studiów. Poznałam tam kiedyś studenta z Izraela. Był to mój pierwszy kontakt z rodowitym Izraelczykiem. Jego dziadkom udało się uciec z Polski. Nigdy do Polski nie wrócili. On z kolei z racji podjętych studiów pragnął zrobić film o ich tęsknocie za dawnymi czasami. Często rozmawialiśmy. Prawie, a uwierzyłabym, że jest możliwe nawiązać normalną relację, na której nie będzie kładł się cieniem horror Holocaustu. Pewnego dnia jednak mój kolega zapytał mnie, czy nie czuję się winna, że ja żyję w Polsce i mam się dobrze, moja rodzina ma się dobrze, a tymczasem jego dziadkowie zostali zmuszeni uciekać ze swojej ojczyzny, a ich krewnych i znajomych spotkała zagłada w obozach koncentracyjnych. Nie pomogły argumenty takiego rodzaju, jak takie, że moją rodzinę również dotknęła tragedia wojny, że została pozbawiona rodzinnego domu, własności, wolności, że moja babcia wylądowała w niemieckim więzieniu, co odbijało się do końca życia na jej zdrowiu, że straciła brata, który w wyniku wyniszczających pobytów w kolejnych obozach, zmarł na gruźlicę, że jej wuj zginął w Auschwitz, że nazwisko rodowe matki znikło z rejestru żyjących, że rodzinne więzi zostały na trwale rozbite, a tym samym moja matka, a co za tym idzie i ja zostałam pozbawiona doświadczenia takiego pojęcia rodziny, jakiego mieli możliwość doświadczyć moi dziadkowie. Nie potrafiłam znaleźć uzasadnienia dla czucia się winną temu, że dziadkowie, rodzice i mój kolega zostali pozbawieni ojczyzny, że ich krewni zginęli w obozach. Nadal nie potrafię widzieć w tym swojej winy. Na tej samej zasadzie, na jakiej dziewczynki z wycieczki będącej jednym z wątków filmu nie potrafiły wzbudzić w sobie emocjonalnej reakcji na to, co zobaczyły w odwiedzanych miejscach pamięci, jak to się dzisiaj ukuło dyplomatycznie ujmować. Dopiero wizyta w obozie koncentracyjnym w Auschwitz i widok gablot z torebkami damskimi, bucikami dziecięcymi, włosami wzbudziła w nich dramatyczne emocje. Szkoda, że podczas tej wycieczki nie było okazji do spotkań z rówieśnikami z Polski, że nie nastąpiła jakaś wymiana. Być może byłaby ona nie tylko okazją do wspólnego pochylenia się nad tragedią dwóch młodych pokoleń, ale również okazją do zbudowania nowych relacji. W tym roku zupełnym przypadkiem przy okazji weekendowego wypadu nad Biebrzę okazało się, że nieopodal znajduje się miasteczko, w którym do dzisiaj zachowały się pozostałości po dawnej mniejszości żydowskiej. Tykocin. Miasto duchów. W czasie wojny Naziści wywieźli i zamordowali w okolicznych lasach całą społeczność miasteczka. Stanowiła ona połowę jego mieszkańców. Pozostały po nich synagoga, dom talmudyczny, charakterystyczne zabudowania z żydowskimi symbolami, restauracje serwujące dania tradycyjnej kuchni żydowskiej. Próbowałam usilnie wyobrazić sobie jak mógł wyglądać na uliczkach miasta taki zwykły dzień, jak dzisiaj przed wojną. Bezskutecznie. Podczas wizyty w synagodze czułam dyskomfort, przechadzając się po głównej sali synagogi-muzeum po usłyszeniu w słuchawkach od wirtualnego przewodnika, że kobiety nie miały wstępu do tej głównej sali. Czy ja również nie powinnam w takim razie podziwiać jej przez okienka okalającego wnętrze babińca? Sam fakt przebywania w tym miejscu wzbudzał we mnie rozgoryczenie. W końcu Żydzi wciąż żyją, żyją w Polsce. Dlaczego więc to miejsce nie żyje tak, jak dawniej? Co stoi na przeszkodzie? Nie pozostało nic innego, jak ukoić tę gorycz smakami kuchni żydowskiej, choć zamówione przeze mnie danie karp po żydowsku skądinąd znane mi, bo serwowane na wigilię w domu rodzinnym, dalece odbiegało od znanego mi dotąd jego ujęcia. Zastanawiało mnie, czy możliwy jest aż taki rozstrzał i, o czym właściwie to świadczy? Dlaczego wreszcie nie wiem o kulturze żyjącego wciąż narodu tyle, ile wiem o obozach koncentracyjnych? Dlaczego nie mówi się o niej w szkołach? Dlaczego nie próbuje się odbudować relacji polsko-żydowskich wśród młodych pokoleń? Bardzo często myślę sobie, że tak naprawdę żyjemy gdzieś poza czasem, w świecie, który już dawno się skończył, nie skończyło się jednak obwinianie żyjących za to, że ten świat się skończył, że czas tego świata się skończył, że pewne wartości tego świata zostały na trwale utracone, nie można ich już odzyskać, można jedynie stworzyć nowe. Trudno jednak o to, gdy wciąż jest tak wielu, którzy mają władze, a tym samym wpływ na kształtowanie poglądów innych, którzy chcą czerpać korzyści, zyski, satysfakcję z tego, czego już nie ma, rozjątrzając wciąż rany, które tak wielu próbuje zagoić. Dopóki tak będzie, nie zaznają spokoju też Ci, którzy gotowi byliby budować świat od nowa. Nic dla ludzi bez ludzi. Przemoc rodzi przemoc, ofiara staje się katem, czego jesteśmy niestety wciąż bezradnymi świadkami. Post scriptum: Byłabym zapomniała o jeszcze jednym Żydzie, z którym nawiązałam kontakt przy okazji poszukiwania swoich bliższych i dalszych krewnych ze strony dziadka. Przypadkiem nawiązał ze mną kontakt na portalu społecznościowym pewien Żyd z Izreala zaintrygowany zbieżnością naszych nazwisk. Choć trudno było nam ustalić, czy mamy wspólnych krewnych, bo nazwisko to ponoć występuje rzadko w różnych kulturach na różnych kontynentach, utrzymywaliśmy kontakt. Rodzice mojego znajomego wyemigrowali do Izreala z Polski w okresie II wojny światowej. Co ciekawe, mój znajomy był dumny ze swoich polskich korzeni i podkreślał swoją więź z Polską, wywieszając choćby polską flagę w różne święta. Z czasem straciliśmy kontakt. Niemniej jednak był to chyba najprzyjemniejszy epizod z moich kontaktów z Żydami. Jakiś czas temu próbowałam go odnaleźć, ale nie znalazłam go już na tym portalu społecznościowym. Mam nadzieję, że wszystko u niego dobrze i może kiedyś znowu się odnajdziemy.
Wcześniej opublikowałam Hoffmanowską wersję "Znachora". Na fali zachwytu filmem, dopiero ojciec uświadomił mnie, że istnieje jeszcze wersja przedwojenna. FIlm wyreżyserował Michał Waszyński. Może analiza porównawcza? Niektóre sceny ze Znachora (1937) zostały wyreżyserowane po mistrzowsku. Nie można byłoby chyba emocjonalnie lepiej oddać wpisanego w nie napięcia. Chyba najbardziej zapadła mi w pamięć scena, kiedy skruszona i zatrwożona zniknięciem męża żona przychodzi do lekarza naczelnego. Na odchodnym zwraca się do niego: "Niech Pan mnie tak źle nie ocenia. Ja nie jestem zła. Ja jestem tylko nieszczęśliwa." A potem ujęcie typu noir w korytarzu, kiedy odchodzi, a za jej plecami ludzie oglądają się z pogardą dla jej niewierności. Takich ujęć w stylu noir jest z resztą wiele w filmie. Fakt, że w ogóle w filmie znalazł się wątek żony jest już czymś, co nie mogłoby mieć miejsca 50 lat później. Kto pozwoliłby sobie na podobną dosłowność? Na podobną wszechwiedzę? Na dwóch lub więcej równorzędnych bohaterów? Ciekawe jak dzisiaj ujęto by tą historię w ryzy? Być może przypominałaby swoim charakterem "Incepcję" Nolana? To takie wrażenia na szybko nakreślone, bo oba filmy zdecydowanie wymagają dogłębniejszej analizy.
ENG The feature film Finding Josef is a Brazilian Polish Production that tells the story of Ian Kowalski searching for his brother Josef in Brazil. The film was shot in Poland and Brasilia, Serrinha, Santa Barbara, Salvador and Vilas do Atlantico in Bahia - Brazil. Directed by Moises Menezes with Rafal Grotowski, Daniela Escobar, Fernanda Brum, Arieta Correia, Marcello Airoldi, Cesar Mello, Kayky Brito, Hanna Konarowska, Francine Locke, Marcos Damigo, Amanda Richter, Ricardo Ayade, Ailton Graca. Pruduced by Larty Mark Convergencia Digital, Wiltonauar Moura with co production IBVA, Macart, Sergio Seiffert, Tercio Ramos, Silvia Gibara. PL Finding Josef to pełnometrażowy film fabularny produkcji polsko-brazylijskiej. Film opowiada historię Iana Kowalskiego szukającego swojego brata Józefa w Brazylii. Film został nakręcony w Polsce i w Brazylii, Serrinhi, Santa Barbarze, Salvadorze i Vilas do Atlantico w Bahii (Brazylia). Reżyserem filmu jest Moises Mendes wespół z Rafałem Grotowskim, Danielą Escobar, Fernaną Brum, Arietą Correia, Marcello Airoldi, Cesarem Mello, Kayky Brito, Hanną Konarowską, Francine Locke, Marcos Damigo, Amandą Richter, Ricardo Ayade, Ailton Graca. Film został wyprodukowany w koprodukcji Larty Mark Convergencia Digital, Wiltonauar Moura z IBVA, Macart, Sergio Seiffert, Tercio Ramos, Silvia Gibara. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |