Pierwszy Żyd, którego poznałam, był zamożnym Anglikiem, który odciął się od swoich korzeni. Znajomym rodziny. Nie zmieniło to jednak tego, że w wyniku dyskusji na temat zaostrzenia konfliktu na Bliskim Wschodzie tuż po wydarzeniach 11 września wzburzyły go moje poglądy i głęboko się na mnie obraził. Nie rozumiałam, co takiego złego powiedziałam, że aż tak się zdenerwował. Jego żona zapytała mnie wówczas: "Czy Ty nie wiesz, że A. jest Żydem? Matka Ci nie mówiła?" Wówczas nie wiedziałam o jego pochodzeniu, a pewnie nawet gdybym wiedziała, wszelka logika myślenia ponownie by mnie zawiodła. To jest Żydem czy nie? A może raczej, czy uznaje się za Żyda czy nie? Czy jeśli uznaje się za Żyda, czy to oznacza, że nie uznaje prawa innych do własnego zdania na tematy, które bezpośrednio go nie dotyczą? A może w rozmowach z Żydami są jakieś tematy taboo, których nie należy poruszać? Jakie? Dlaczego? Wreszcie, skąd i czy w ogóle powinnam wiedzieć, jak odróżnić, czy ktoś jest Żydem czy nie? Jeżeli powinnam to umieć, dlaczego nie uczą o tym w szkole? Dlaczego wreszcie moi właśni bliscy nie uprzedzili mnie o tym, że mój znajomy jest Żydem? Czyżby było to tak oczywiste, że uznali, że nie ma potrzeby tego tłumaczyć? A może dlatego, że to nie powinno mieć znaczenia dla inteligentnego człowieka? A może miało jednak znaczenie dla mojego rozmówcy? Dlaczego? Dlaczego aż tak wielkie? Co tak naprawdę doprowadziło do tak napiętej sytuacji? Różnice pochodzenia, różnice poglądów, a może różnice kulturowe krajów, w których przyszło każdemu z nas się wychować i żyć? Czy fakt, że miałam do czynienia ze świeckim Żydem, a więc Żydem, który nie praktykuje swojej religii tłumaczy przekonanie ortodoksyjnych Żydów o tym, że pojęcie antysemityzmu stanowi dla świeckich Żydów punkt zaczepienia dla manifestowania własnej tożsamości kulturowej? Tutaj pojawia się również sedno problemu, a więc, czym tak naprawdę jest antysemityzm? Czy można stawiać znak równości pomiędzy antysemityzmem i antysyjonizmem?
Drugie spotkanie miało miejsce na dworcu kolejowym w Warszawie. Stałam w kolejce do kasy biletowej. Przede mną w kolejce stał ortodoksyjny Żyd. Chciał kupić bilet, ale kasjerka nie rozumiała, o co mu chodzi, najprawdopodobniej nie znała języka angielskiego. Postanowiłam pomóc. Podeszłam do mężczyzny i zapytałam go dokąd chce jechać, a potem wytłumaczyłam wszystko kasjerce. Wydrukowała bilet, wytłumaczyłam mu, gdzie ma iść, mężczyzna odszedł bez słowa. Wydawał się zahukany, nieobecny, jakby nie z tego świata. Jego kamienna biała jak kreda twarz nie wyrażała niczego. Nie będę ukrywać, że liczyłam na słowo "dziękuję" lub choćby nikły uśmiech podziękowania na twarzy czy wymowny kontakt wzrokowy. Cokolwiek. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Nie została nawiązana żadna nić porozumienia. Takiego zwykłego ludzkiego kontaktu na choćby najbardziej podstawowym poziomie emocjonalnym. Wielokrotnie później próbowałam postawić się w sytuacji tego człowieka, w jakiś sposób wytłumaczyć sobie jego zachowanie, ale dotąd nie potrafię znaleźć racjonalnych powodów zaistniałego dystansu. Być może wcale nie powinnam mu pomagać, bo... nie wiem... jestem kobietą? a może... nie, to chyba nie mogło mieć nic wspólnego z tym, że jestem Polką. Dopiero po obejrzeniu tego w gruncie rzeczy niepokojącego filmu zaczęło do mnie dochodzić, co może być powodem tego, że relacje między Polakami a Żydami, mam to na myśli tylko i wyłącznie konkretne sytuacje między jednostkami, a nie narodami czy grupami, przebiegają na tak niskim poziomie emocjonalnym. Być może właśnie dlatego, że od dziecka wpaja się Żydom poczucie krzywdy i jednocześnie wskazuje winowajcę, co najmniej tak jakby ta tragedia nie miała końca, jakby wciąż trwała, tym samym z góry przekreślając szansę nowych pokoleń na budowanie nowych relacji przy jednoczesnym pielęgnowaniu pamięci historycznej. Najtrudniejsze jest wybaczenie, bo to ogromny kredyt zaufania, który dajemy drugiej stronie w nadziei, że nie zawiedzie nas ponownie. Jeśli jednak tak się stanie, to tak jak byśmy zostali pozbawieni ręki wyciągniętej na zgodę. Jej brak będzie nam zawsze przypominać o stracie zaufania.
Trzecie doświadczenie miało miejsce podczas studiów w jednej z chyba najbardziej internacjonalnych szkół w Polsce, tzw. łódzkiej filmówce. Rok rocznie do szkoły przyjmowani są studenci z praktycznie wszelkich rejonów świata, a z uwagi na ograniczoną liczbę studentów, większość praktycznie zna się po imieniu niezależnie od kierunku i roku studiów. Poznałam tam kiedyś studenta z Izraela. Był to mój pierwszy kontakt z rodowitym Izraelczykiem. Jego dziadkom udało się uciec z Polski. Nigdy do Polski nie wrócili. On z kolei z racji podjętych studiów pragnął zrobić film o ich tęsknocie za dawnymi czasami. Często rozmawialiśmy. Prawie, a uwierzyłabym, że jest możliwe nawiązać normalną relację, na której nie będzie kładł się cieniem horror Holocaustu. Pewnego dnia jednak mój kolega zapytał mnie, czy nie czuję się winna, że ja żyję w Polsce i mam się dobrze, moja rodzina ma się dobrze, a tymczasem jego dziadkowie zostali zmuszeni uciekać ze swojej ojczyzny, a ich krewnych i znajomych spotkała zagłada w obozach koncentracyjnych. Nie pomogły argumenty takiego rodzaju, jak takie, że moją rodzinę również dotknęła tragedia wojny, że została pozbawiona rodzinnego domu, własności, wolności, że moja babcia wylądowała w niemieckim więzieniu, co odbijało się do końca życia na jej zdrowiu, że straciła brata, który w wyniku wyniszczających pobytów w kolejnych obozach, zmarł na gruźlicę, że jej wuj zginął w Auschwitz, że nazwisko rodowe matki znikło z rejestru żyjących, że rodzinne więzi zostały na trwale rozbite, a tym samym moja matka, a co za tym idzie i ja zostałam pozbawiona doświadczenia takiego pojęcia rodziny, jakiego mieli możliwość doświadczyć moi dziadkowie. Nie potrafiłam znaleźć uzasadnienia dla czucia się winną temu, że dziadkowie, rodzice i mój kolega zostali pozbawieni ojczyzny, że ich krewni zginęli w obozach. Nadal nie potrafię widzieć w tym swojej winy. Na tej samej zasadzie, na jakiej dziewczynki z wycieczki będącej jednym z wątków filmu nie potrafiły wzbudzić w sobie emocjonalnej reakcji na to, co zobaczyły w odwiedzanych miejscach pamięci, jak to się dzisiaj ukuło dyplomatycznie ujmować. Dopiero wizyta w obozie koncentracyjnym w Auschwitz i widok gablot z torebkami damskimi, bucikami dziecięcymi, włosami wzbudziła w nich dramatyczne emocje. Szkoda, że podczas tej wycieczki nie było okazji do spotkań z rówieśnikami z Polski, że nie nastąpiła jakaś wymiana. Być może byłaby ona nie tylko okazją do wspólnego pochylenia się nad tragedią dwóch młodych pokoleń, ale również okazją do zbudowania nowych relacji.
W tym roku zupełnym przypadkiem przy okazji weekendowego wypadu nad Biebrzę okazało się, że nieopodal znajduje się miasteczko, w którym do dzisiaj zachowały się pozostałości po dawnej mniejszości żydowskiej. Tykocin. Miasto duchów. W czasie wojny Naziści wywieźli i zamordowali w okolicznych lasach całą społeczność miasteczka. Stanowiła ona połowę jego mieszkańców. Pozostały po nich synagoga, dom talmudyczny, charakterystyczne zabudowania z żydowskimi symbolami, restauracje serwujące dania tradycyjnej kuchni żydowskiej. Próbowałam usilnie wyobrazić sobie jak mógł wyglądać na uliczkach miasta taki zwykły dzień, jak dzisiaj przed wojną. Bezskutecznie. Podczas wizyty w synagodze czułam dyskomfort, przechadzając się po głównej sali synagogi-muzeum po usłyszeniu w słuchawkach od wirtualnego przewodnika, że kobiety nie miały wstępu do tej głównej sali. Czy ja również nie powinnam w takim razie podziwiać jej przez okienka okalającego wnętrze babińca? Sam fakt przebywania w tym miejscu wzbudzał we mnie rozgoryczenie. W końcu Żydzi wciąż żyją, żyją w Polsce. Dlaczego więc to miejsce nie żyje tak, jak dawniej? Co stoi na przeszkodzie? Nie pozostało nic innego, jak ukoić tę gorycz smakami kuchni żydowskiej, choć zamówione przeze mnie danie karp po żydowsku skądinąd znane mi, bo serwowane na wigilię w domu rodzinnym, dalece odbiegało od znanego mi dotąd jego ujęcia. Zastanawiało mnie, czy możliwy jest aż taki rozstrzał i, o czym właściwie to świadczy? Dlaczego wreszcie nie wiem o kulturze żyjącego wciąż narodu tyle, ile wiem o obozach koncentracyjnych? Dlaczego nie mówi się o niej w szkołach? Dlaczego nie próbuje się odbudować relacji polsko-żydowskich wśród młodych pokoleń?
Bardzo często myślę sobie, że tak naprawdę żyjemy gdzieś poza czasem, w świecie, który już dawno się skończył, nie skończyło się jednak obwinianie żyjących za to, że ten świat się skończył, że czas tego świata się skończył, że pewne wartości tego świata zostały na trwale utracone, nie można ich już odzyskać, można jedynie stworzyć nowe. Trudno jednak o to, gdy wciąż jest tak wielu, którzy mają władze, a tym samym wpływ na kształtowanie poglądów innych, którzy chcą czerpać korzyści, zyski, satysfakcję z tego, czego już nie ma, rozjątrzając wciąż rany, które tak wielu próbuje zagoić. Dopóki tak będzie, nie zaznają spokoju też Ci, którzy gotowi byliby budować świat od nowa. Nic dla ludzi bez ludzi. Przemoc rodzi przemoc, ofiara staje się katem, czego jesteśmy niestety wciąż bezradnymi świadkami.