"Mimozami jesień się zaczyna..." - śpiewał Czesław Niemen. A śpiewał wiersz "Wspomnienie" Juliana Tuwima. Mimozami... no właśnie, jak to jest z tymi mimozami? Z pewnością nie należy doszukiwać się w tym względzie dosłowności, bo nie chodzi o tropikalną mimozę, która rośnie w Ameryce Południowej i na wyspach Oceanu Spokojnego, a raczej o ludowe określenie popularnego zielska - nawłoci. W Polsce najbardziej rozpowszechniona jest nawłoć kanadyjska i pospolita. To te okazałe wysokie rośliny z bujnymi opadającymi kwiatostanami, od których złocą się teraz pobocza dróg. Paradoksalnie nie jest to roślina aż tak bezużyteczna, jak mogłoby się wydawać. Względnie atrakcyjna wizualnie i pięknie pachnąca nie uchodzi uwadze owadów-zapylaczy, co oczywiście wykorzystują pszczelarze, dla których nawłociowe pola stanowią jeden z ostatnich pożytków pszczelich w roku. Stosowana jest również w ziołolecznictwie.
0 Comments
Jedno z tych dziwnych miejsc, które emanują jakąś niepokojącą energią. I to potężne drzewo stojące jak jakiś obelisk z kości słoniowej lub totem, jakiś potworny pomnik memento mori przyrody górujący nad placem wyjałowionego pola. O korze do martwego zdartej i pniu białym jak kreda pooranym palisadami i meandrami ścieżek jak dzika rzeka przez równie nieobecne jak liście insekty. Jakby nie zdążyło uczepić się nieba powykręcanymi ze starości gałęziami zapomniane przez Boga. I ten zapach, którego źródła lepiej nie dociekać, bo mógłby się okazać zapachem czegoś, czego w życiu nie chciałoby się zobaczyć na własne oczy. Krew odpłynęła już z tego organu przyrody jakby odrzuconego przezeń. Chciałoby się ponownie zapytać: dlaczego? Ale jako, że świat wiecznie uchyla się przed odpowiedzią na niewygodne pytania, lawirując między mniejszym a większym złem, lepiej wszelkie pytania przemilczeć. Z lotu ptaka wszystko wygląda pięknie. Zieleń przetworzona po stokroć przez innowacyjne technologie aż skacze jak pies wściekły do gardła. Odejdź i nigdy wracaj. Gospodarz nie chce Cię widzieć. To przecież tylko kropla rozkładu w morzu nowego wspaniałego świata, którą każdy przełyka, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Życie za życie. Ktoś nie śpi, by spać mógł ktoś.
Hamantasze to żydowski specjał cukierniczy. Kruche ciastka w kształcie trójkątów z nadzieniem makowo-bakaliowym lub owocowym - najczęściej śliwkowym. Jako że podczas wizyty w tykocińskiej restuaracji żydowskiej Tejsza ktoś mnie ubiegł w zdobyciu ostatniej porcji, postanowiłam spróbować swoich sił w samodzielnym zrobieniu ciastek. Voila! Hamantasze wypieka się tradycyjnie na żydowskie święto Purim - Święto Losów (Losowania). To radosne święto upamiętnia biblijną historię opisaną w Księdze Estery – wyswobodzenie Żydów z rąk Hamana, dążącego do zgładzenia ich w całej Persji. Haman miał wyznaczyć termin zagłady Żydów poprzez losowanie, a Estera, ryzykując własne życie, zwracając się ze swoją prośbą przed oblicze króla, a swojego męża, doprowadziła do uwolnienia swego narodu z opresji i wymierzenia kary prześladowcom. Przyznam szczerze, że choć święto jest radosne, to z drugiej strony realia kryjące się za tą biblijną historią wydają mi się niezwykle okrutne. Ponoć nazwa i kształt ciastek zmieniała się z czasem by nawiązywały symbolicznie do święta Purim. W kształcie hamantaszy upatrywano nawiązania do rzekomo trójkątnego kapelusza, jaki miał nosić Haman, lub widziano w nim symbolikę trzech patriarchów, którzy w historii biblijnej mieli się wstawiać za Esterą. Nazwa bywała z kolei wiązana z sakiewką znienawidzonego, skorumpowanego Hamana. Hamantasze zwie się również potocznie uszami Hamana (w średniowieczu bowiem przyjął się zwyczaj karania złoczyńców, m.in. przez obcinanie uszu). Ciastka wykonałam na podstawie przepisu na stronie Forum Żydów Polskich.
Gdy wydaje Ci się, że to wszystko nie ma sensu... To jest mój "budzik" dla Was! Zatrzymajcie się! Dzisiaj jest tylko dzisiaj!
"[..] dziś rano, jak już pokazaliśmy ci maski i instrumenty naszej muzyki, jakeś je już narysował w swoim notatniku i wyszedłeś z małej chaty, wszyscy mnie pytali: "No i co on powiedział? Mówił, że chce je kupić, powiedz! Mówił, że zabierze muzykę?" Byli bardzo wystraszeni, myśleli, że będą musieli cię zabić. A kiedy im powiedziałem, że chciałeś je tylko obejrzeć, narysować w swoim kajecie i sfotografować, i usłyszeć jeszcze muzykę, i zobaczyć, jak uasi-mesa śpiewają w wielkiej chacie, to wszyscy byli bardzo zadowoleni. Bo wiesz, my nie lubimy pokazywać tych rzeczy białym. Oni nie rozumieją. Jak czasem zjawiał się któryś u moich rodziców i widział, że jesteśmy prawie nadzy i mamy na głowach wielkie korony z piór, to albo złościł się i darł wszystko, albo mu się to podobało i wszystko zabierał. Biali, jakich my poznajemy, chcą zawsze albo zniszczyć, albo kupować. [..]" 'Wyprawa Orinoko-Amazonka' Alain Gheerbrant Sprostowanie: Indian Piaroa żyjących w dorzeczu Amazonki charakteryzuje szereg skomplikowanych rytuałów, w których muzyka oraz towarzyszące jej tańce i śpiewy odgrywają niezwykle ważną rolę. W szczególności instrumenty i maski są przedmiotem najwyższej czci, bo to dzięki nim mogą udobruchać duchy postaci ze swojej mitologii. Dźwięki wydawane przez instrumenty interpretują z głosami duchów. Gdyby ktoś zbezcześcił lub zniszczył instrumenty lub maski musieliby go zabić. W przeciwnym wypadku duchy zabiłyby ich, bo muzyka to ich głos i on nie powinien stamtąd wychodzić. W kontekście powyższego tekstu zaczęłam się zastanawiać nad tą przepaścią, która dzieli przeciętnego turystę od "prawdziwego" podróżnika. Podróżując po świecie, częstokroć jesteśmy zafascynowani wytworami rąk ludzkich innych kultur. Chcielibyśmy zabrać ze sobą na pamiątkę instrument lub obraz. Oczywiście autentyk. Tym czasem jako turyści poruszamy się mimo wszystko w świecie złudzeń, czasami nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Stajemy się trybikiem wielkiej machiny zwanej światowym przemysłem turystycznym. Większą szansę na dotknięcie prawdziwego życia mamy w małym sklepiku w przypadkowym małym miasteczku na uboczu gdzieś w świecie, stojąc w kolejce i obserwując przypadkowego klienta przed nami, jak wykłada swoje zakupy na taśmę niż podążając szlakiem turystycznym, gdzie wszystko jest tak skonstruowane, aby wyciągnąć z nas maksymalny zysk. Nawet będąc podróżnikiem, swojego rodzaju badaczem, jak autor 'Wyprawy Orinoko-Amazonka jesteśmy traktowani z nieufnością, bo jesteśmy biali, a więc jesteśmy dla świata rdzennych mieszkańców symbolem najczęściej wyzysku, braku poszanowania dla inności i paradoksalnie zapewne również ubogiej duchowości. Dla nas instrument to przedmiot wydający dźwięk, obraz to tylko przedmiot cechujący się twórczą wizualnością. Tymczasem dla przedstawiciela innej kultury ten sam instrument to źródło głosu duchów, a obraz przedstawienie mitologicznej opowieści, choć to tylko nieczyste dźwięki lub pozornie chaotyczne kropki na płótnie. Nic więc dziwnego, że broni się nam dostępu do tej autentyczności, bo nieraz po latach robiąc porządki, lekką ręką wyrzucimy ten zakurzony instrument lub wyblakły obrazek, bo nie przedstawia on dla nas żadnej rynkowej wartości. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Może jeszcze zasępimy się przez chwilę nad obdrapanym stołkiem z dzieciństwa z nierównymi nogami lub wytartym rodzinnym zdjęciem. Może zadrży nam przez chwilę ręka. Oto nasze duchy, choć czasem wolelibyśmy wykreślić je z pamięci. Czy będziemy mieli jednak te same sentymenty do krzesła z sieciówki lub cyfrowego pliku zdjęciowego? A może właśnie nie chcemy mieć żadnych sentymentów?!
Ostatnie słońce sierpniowe cebule już na polu suszy,
kapuściane fale rozbija o siebie, marchew na świat kusi. Owoce dzikiego bzu jak wino szkarłatne, jarzębina jak panny rumieniec czerwona, mirabelki jak święte drzewka się złocą, tylko jabłoniom Bóg dał odpoczywanie, a grusze... twierdzą, że nie ma już grusz na miedzy A jednak! proszą się kosze. A w domu ogórek się kisi z wolna w chrzanie, czosnku i koprze. I polny kwiat wiatrem potargany mu o wsi wesołej, wsi spokojnej wici z pola przynosi. Rzeczywistość może odebrać Ci spokój, ale ostatecznie pojawia się Hypnos i sprawia, że tracisz grunt pod nogami. Możesz z nim walczyć, ale i tak to, co w Tobie zatrute rzeczywistością umrze śmiercią naturalną. Zasypiasz. Są takie rzeczy, o których nie śniło się filozofom. Wszelkie pióra wypadają z rąk, gdy oto spod Twych przebudzonych powiek wylewa się potok słów, składających się na niesamowitą opowieść, której nie zdołałaby stworzyć zaszczuta realnością ludzka myśl. To, co usłyszysz wymyka się jej destrukcyjnie sprawczej sile i stanie się niezależnie od niej i od Twojej woli. Tak powiada wyrocznia. Im bardziej będziesz się starał uciec, tym dotkliwiej wypełni się jej prorocza wizja. Żyj i pogódź się z tym, co przyniesie los. Twój czas się wypełnił. Teraz kolej na koło fortuny, którymś sam zakręcił swym bezsensownym żywotem.
Sen też może być podróżą. Jak się okazuje niemniej emocjonującą podróżą w podróży. Oto opowieść z zaświatów. Jedna z tych sennych podróży, które pamięta się długo po przebudzeniu z najmniejszymi detalami. Takie sny zawsze przypominają mi wizje z wykreślonych ostatnio z repertuaru lektur szkolnych "Sklepów Cynamonowych". Na pocieszenie dodam, że moja polonistka i tak nigdy ich nie przerobiła na żadnej szkolnej lekcji. W istocie ostateczna decyzja należy do nauczyciela. To i tak on potem będzie Cię egzaminował i nikt mu nie wytknie, że pominął jakąś lekturę. Paradoksalnie w naszym kraju ludzie najbardziej czepiają się tego, że ktoś robi coś zgodnie z kanonem, a nie przeciw niemu. Lepiej więc być autentycznie niepoprawnym, bo jak by się chciało być poprawnym do końca, zawsze ktoś wytknie ci jakąś niepoprawność. To chyba taki nasz polski sport narodowy. W tym śnie byłam kelnerką w jakimś bliżej nieokreślonym kawałku świata i obiecałam zrobić klientom kawę i herbatę. Blondynka i siwiejący mężczyzna. Oboje w średnim wieku. Raczej nie byli parą. Nie wydawali się być nawet znajomymi. Po prostu przypadkiem wylądowali razem przy jednym stole? A może to był przedział? Pociąg w moim śnie? Toż to by była prawdziwa premiera! Kobieta zamówiła jakąś dziwną herbatę i zaczęła mi tłumaczyć, jak mam ją przygotować. Opis był niezwykle dziwaczny do tego stopnia, że wam go nie przytoczę. Temat podchwycił mężczyzna, przerwał jej w pół zdania i rozpoczął strasznie długi, skomplikowany i mądry wywód na temat sposobu parzenia herbaty, choć sam zamówił niemniej osobliwą kawę! który to oczywiście wywód cierpliwie, jak to mam w zwyczaju i z racji swojej sennej pozycji, wysłuchałam. Mogłam się jedynie domyślać, że ostatecznie niezależnie od tego, jak tę herbatę zaparzę, albo i tak będą zadowoleni albo w ogóle nie. Wnioskując po towarzyszącym zamówieniu wywodzie raczej z przewagą ku temu drugiemu. Zapewne to ten typ, którego trudno zadowolić. Nie wiadomo, dlaczego musiałam wsiąść na rower? święcie przekonana o tym, że do kuchni mam daleko. Klientka siedziała na "małpim gaju"? ...skąd nagle wziął się tutaj "małpi gaj"? i po co ta kobieta tam weszła? nie zwróciłam uwagi na to, aby towarzyszyły jej jakieś dzieci, a może to była jednak para? Jak w życiu - czasem pozory mogą mylić, a może chciała w ten sposób ostentacyjnie zwrócić na siebie uwagę... i już się gorączkowała, kiedy podam jej tę herbatę. Byłam z góry na przegranej pozycji, ale cóż, taki zawód! Z niejednego pieca chleb jadłam. Nic co ludzkie nie jest mi obce. I takie rzeczy się robiło, żeby zarobić parę groszy. Przy okazji można spojrzeć na świat z innej perspektywy. Trochę tak, jakby patrzyło się na siebie samego. W końcu w życiu role się często odwracają, a my nie zdajemy sobie do końca sprawy z tego, że byliśmy kiedyś po drugiej stronie lustra na tyle gubimy się w rozpędzonym i zaślepiającym "tu i teraz". By to zrozumieć, trzeba czasami sięgnąć dna i spojrzeć w górę. Tylko w ten sposób można uświadomić sobie, że nie jest się pępkiem świata. Ostatecznie uciekłam w plener - niby zgubiłam drogę. Mimo licznych pokus i zaproszeń cały czas się wymigiwałam i jechałam dalej by zdążyć zrobić te cholerne kawę i herbatę, usilnie próbując jednocześnie sobie przypomnieć, gdzie u licha! jest ta kuchnia, choć chętnie skorzystałabym z zaproszenia na świeżo pieczone kruche rożki z jabłkiem. Po kilku przejechałam w roztargnieniu rowerem. Cóż za brak manier - wjechać komuś do domu rowerem. Kłaść ciastka w progu by ostygły - w sumie nie mniejsze dziwactwo. Któż mógłby się spodziewać? Morał z tego taki: zawsze patrz pod nogi. W myśl powiedzenia nie wszystko złoto, co się świeci, to, co naprawdę ważne i cenne, niekoniecznie musi być złotem i zbytkiem. Często ktoś kładzie ci to pod nogami, a Ty po prostu tego nie zauważasz. Zza pleców doszedł do mnie jeszcze tylko komentarz z rozświetlonego ogniem wnętrza drugiej starszej pani, która zachwycała się ich aromatem. Czy może być coś gorszego, jak odpuścić takie pyszności, bo ktoś inny czegoś od ciebie chce? Zostawiłam przytulną chatkę w poczuciu wewnętrznego rozdarcia. Poczucie zagubienia, mimo wrażenia znajomości drogi, którą jechałam, wiejskich bezdroży, może już tam byłam w realu? pogłębiało się, skutkując poczuciem, że i tak pewnie nikt już na te kawę i herbatę nie czeka, co najwyżej czeka na mnie by obwieścić mi radosną nowinę: wylać z roboty, no bo przecież pewnie raczej się nie zmartwił, że nagle znikłam bez śladu, prędzej wkurzył, że nie została podana herbata, choć i o to paradoksalnie się martwiłam, czy aby ktoś czasami nie... martwi się!? o mnie? Naiwne? W świetle tego zagubienia i zbliżającej się burzy zrobiło mi się nagle żal, że nie zostałam z tymi dwoma starszymi paniami na podwieczorek. Czasami lepiej rzucić wszystko i poprzestać na małym, ale ciepłym, przytulnym i przyjaznym niż gonić za czyimiś oczekiwaniami, których i tak pewnie nie da się spełnić, a jedyne, na co można liczyć, to grymas niezadowolenia. Czasami najlepiej w ogóle odpuścić i przestać się starać - wówczas schemat się przełamuje - przynajmniej w jakąkolwiek stronę. Druga strona może uparcie trwać na swojej pozycji, choćby i czerpiąc z tego satysfakcję, ale ty przynajmniej nie będziesz tracić więcej energii na marne dalej wierząc w to, że nie starasz się wystarczająco. Chyba potrafisz sobie odpowiedzieć na to pytanie szczerze: Starałem się? Tak. Nie zostało to docenione? Nie. Czy stać mnie na więcej? Nie. Dlaczego? Bo moje starania nie były doceniane. Jak się czuję? Źle. Co zrobisz? Przestanę się starać. Walka z wiatrakami - takie mi się nasuwa skojarzenie z tym snem, bo czy nie jest on właśnie swoistą przypowieścią o próbie bezskutecznego zadowolenia oczekiwań innych w kompletnym zaniedbaniu swoich własnych potrzeb i przekonań w świetle tego, że twoje starania kompletnie rozmijają się z ciążącymi nad tobą oczekiwaniami. Może czasami po prostu nie jesteś w stanie ich zaspokoić. Może powinien zrobić to ktoś inny. Nie dysponujesz wystarczającym potencjałem, może potencjały się nie równoważą, a może paradoksalnie twój potencjał jest wręcz zbyt wielki, a może raczej masz po prostu inne wyobrażenie o tym, co tak naprawdę jest ważne. Tylko te osoby, które mają być zaspokojone, boją się tego, że jeżeli dadzą ci poczucie, że nie musisz się starać, dadzą ci satysfakcję, być może to, czego im samym brakuje. A czemu widzisz źdźbło w oku brata swego, a belki w oku swoim nie dostrzegasz? Podobnie jak Ty poprzestają więc na bezpiecznym, choć niekoniecznie przyjemnym schemacie. Lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. Fałszywi przyjaciele - schematy. Jak możesz sobie na to pozwolić, będziesz przebierał i grymasił. Gdy dopadnie Cię prawdziwe pragnienie, zadowoli cię każdy napój. Najlepiej jak przyrządzisz go sobie samemu. Po drodze minęłam senne i ponure miasteczko bez latarni z wymalowanymi na ścianach domów pokrytymi czerwoną dachówką domami jak z bajki z towarzyszącymi im oczywiście, o ironio!... równie pięknie namalowanymi palącymi się latarniami. Na tle burzowego jak noc nieba te malowidła były jedynym pozytywnym akcentem. Czasami iluzje, te zamki na piasku ratują na przed rozpaczą i rezygnacją. Takie światełka w tunelu. Odjeżdżając, żałowałam, że nie zrobiłam im zdjęcia, żeby wam pokazać tę osobliwość :D Łudziłam się, że jeszcze tutaj wrócę, przecież wiem jak? cóż za brak konsekwencji - przecież dobrze wiem, że w większości takich przypadków tak właśnie mówiłam i wciąż druga szansa się nie nadarzyła, nie wspominając o tym, że przecież się zgubiłam?! Ostatecznie ciemne burzowe chmury, które ni stąd ni zowąd zawisły nade mną jak kurtyna w teatrze lub szary spadochron przyćmiły nawet ferie barw przydrożnych kwiecistych łąk i skłoniły mnie do schronienia się u jednej ze znajomych? nieznajomych? gospodyń. U niej też nie było światła. Wnętrze nie było atrakcyjne. Właściwie wyglądało na zaniedbane i nieużywane. Brakowało w nim jakichkolwiek osobliwości, a może to przez ten brak światła. Może dlatego obudziłam się, gdy gospodyni obróciła się plecami i poszła wgłąb ciemnej kuchni. Chyba wolałam już niepewny burzowy wiejski krajobraz. Nie lubię snów, które pamiętam z najdrobniejszymi szczegółami. Stanowią zbyt dużą konkurencję dla rzeczywistości. Niezwykle silnie promieniują na bieg zdarzeń. Są taką nieśmiałą sugestią, impulsem, który nie niesie za sobą żadnych konkretów. Jedynie zapowiedź jakiegoś bliżej nieokreślonego scenariusza, który być może zaczniesz realizować nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Może to był jednak pociąg, choć nie zdawałam sobie z tego sprawy. Stanął w sinym polu? Może dlatego ci klienci wydawali się tacy niesympatyczni. Skoro wsiadłam na rower, to wysiadłam z tego pociągu. Podróż do kuchni okazała się więc szukaniem wiatru w polu, a pociąg pewnie dawno już odjechał w nieznane, a wraz z nim przepadło to początkowo palące słońce. Może dlatego czułam się zagubiona, bo straciłam dotychczasowy punkt zaczepienia. W sumie, mimo burzy szykującej się chyba do eksplozji wszystkich łez świata, cieszę się, że nie ma już tego pociągu. W końcu mam rower. Może więc zdążę jeszcze wrócić na te rożki z jabłkiem. Tym razem na pewno nie odmówię. Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. O braku mąki już pisałam w pierwszym komentarzu z wydarzenia* - wiadomo, skandal! ale liczymy na to, że za rok nie dojdzie do podobnego faux pas. Teraz będzie o pozytywach, bo Święto Chleba to z pewnością niepowtarzalna okazja, aby dowiedzieć się czegoś więcej o wiejskich tradycjach, zwłaszcza tych związanych ze żniwami. Pewnie nie zgadniecie, co też wisi za moimi plecami. Otóż nie jest to żaden konkurs na najpiękniejszy bukiet z polnych kwiatów, ale wystawa konkursowa na najpiękniejszą równiankę. Co to jest równianka? Z czego i dlaczego kobiety wykonywały na polu przepiórkę? Co na podwieczorek jadali żniwiarze? Odpowiedź na te wszystkie pytania znalazłam na Świecie Chleba. O magii żniw słów kilka. TOWAR DEFICYTOWY Święto Chleba to niezwykle huczna impreza. Tłumy ludzi, niezliczona ilość straganów, gwar rozmów i nachodzących na siebie jednocześnie śpiewów wiejskich kapel. Rozległy teren Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu wprost pęka w szwach od odwiedzających, nie wspominając o niepowtarzalnej szansie dosłownego stania w korku na jednej z wielu dróg prowadzących do muzeum. Wówczas pomyślałam na głos: Uciekajmy stąd! Pojedźmy na grzyby! Z jednej strony bardzo chciałam zobaczyć pochód żniwiarzy i pokaz tradycyjnych żniw, rozwikłać tajemnicę równianki i co najważniejsze kupić legendarną ciechanowiecką mąkę by wypiec z niej domowy chleb, a z drugiej strony na samą myśl o przeciskaniu się w tłumie ludzi w całej tej kakofonii dźwięków miałam ochotę uciec choćby w otaczający sznur samochodów gęsty las, choć szybko zdałam sobie sprawę, że było w nim już wielu podobnych do mnie grzybiarzy. Łobuz nie dał się jednak zniechęcić i podchwyciwszy radę przypadkowego tubylca na motorze skręcił w nierówny leśny trakt. Faktycznie droga doprowadziła nas szybko do celu. Okazało się, że wszystkie asfaltowe drogi wiodące do muzeum były totalnie zakorkowane, nie wspominając już o ty, że mielibyśmy prawdziwe szczęście, gdybyśmy w ogóle znaleźli wolne miejsce na którymkolwiek z parkingów przy muzeum. Mieliśmy jeszcze trochę czasu przed rozpoczęciem pokazu, więc postanowiliśmy poszukać mąki. Kram wszelaki - chleby, miody, sery i wiele innych niekoniecznie wiejskich specjałów, ale mąki nie znaleźliśmy. Poszliśmy zasięgnąć wiedzy w informacji. "Mąka? Nie sądzę, aby było jakieś stoisko z mąką. Jeżeli już to gdzieś tutaj," kobieta wskazała ręką. "Święto Chleba bez mąki?" - zapytałam zdziwiona. Kobieta wzruszyła tylko ramionami. To chyba najgorsze, co może spotkać Cię podczas planowania jakiejkolwiek podróży - nastawiasz się na coś konkretnego, a tu rozczarowanie! Dlatego tak strasznie nie lubię czegokolwiek planować, bo w razie rozczarowania wszystko potrafi stracić dla mnie wówczas urok. Taki drobiazg. Owszem - brak mąki. Też mi tragedia!? Kto by się tam zastanawiał: taka czy siaka. Mi zawsze jednak marzyło się upiec chleb z ciechanowieckiej mąki. Tyle o niej słyszałam dobrego i był to jeden z głównych powodów, dla których chciałam przyjechać na Święto Chleba. ŻNIWA Nie ma mąki, trudno! Dochodzi 14. Trzeba więc powoli kierować się pod wiatrak. Zaraz zacznie się pochód żniwiarzy. Muszę przyznać, że gdy usłyszeliśmy za swoimi plecami tętent kopyt i naszym oczom ukazał się tradycyjny wóz zaprzęgnięty w pięknie przystrojonego konia pociągowego, po którego obu stronach szli ubrani w tradycyjne stroje żniwiarze z kosami na ramionach i żniwiarki trzymające sierpy, to doprawdy zrobiło to na nas ogromne wrażenie. Pokaz zbioru zboża odbywał się na ogrodzonej łące otoczonej tradycyjnymi wiejskimi domami. Na polu nie brakowało oczywiście dożynkowego wieńca. Pokazowi towarzyszył komentarz, który przybliżał widzom, na czym polegał tradycyjny zbiór zboża, jakich narzędzi się używało, co robiono ze ściętym zbożem, jak wyglądał plan pracy, z jakimi problemami musieli zmagać się w tej pracy żniwiarze. To była doprawdy bardzo ciężka praca zazwyczaj w pełnym słońcu. Niejednego przysporzyła o ból w krzyżu. Cięcie zboża wymagało bowiem pozycji pochylonej. Zwłaszcza w przypadku kobiet, które zazwyczaj cięły zboże sierpem i wykręcały ścięte kłosy. W ciągu dnia pracy żniwiarze robili sobie przerwę na podwieczorek, podczas którego raczyli się tradycyjnymi wypiekami, np. pampuchami. Podczas pokazu żniwiarze częstowali widzów tymi smakołykami. Oczywiście wypieczonymi z ciechanowieckiej mąki, o ironio losu! Pod koniec żniw na polu zostawiano snop nieściętego zboża, z którego kłosów jedna z kobiet plotła stojący na sztorc warkocz, tzw. przepiórkę. Przyozdabiano ją najczęściej kwiatami, a pod spód kładziono płaski kamień, pod kamieniem symboliczny grosz, a na kamieniu bochen chleba. Wszystko to po to, aby udobruchać ową przepiórkę. Chleb, żeby z głodu nie padła, a warkocz, żeby się miała, gdzie ukryć przed nadchodzącą zimnicą. Wszakże żniwa pozbawiały ją dotychczasowego domu, w którym mogła bezpiecznie się ukryć przed drapieżnikiem, odchować młode i zdobyć pożywienie. Zwieńczeniem wykonania przepiórki był chrzest debiutującej młodej żniwiarki, który polegał na trzykrotnym przeciągnięciu jej przez żniwiarzy trzymających dziewczę za nogi wokół przepiórki. Spódnicę trzeba było podkasać. Miało to dobrze wróżyć młodej żniwiarce w znalezieniu męża. Ponoć przepiórka wciąż jest zwyczajem kultywowanym w wielu miejscach w Polsce. MUZEUM W PLENERZE Jako, że nie była to nasza pierwsza wizyta w Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu, postanowiliśmy się nieco rozejrzeć. Podczas wcześniejszego zwiedzania z przewodnikiem, które gorąco polecamy, zwiedziliśmy główne obiekty Muzeum (główny gmach Muzeum, stary młyn, ogród roślin zdatnych do zażycia lekarskiego oraz ekspozycję stałą Tradycje zielarskie, muzeum weterynarii, tradycyjne chaty, kościół - tylko i aż tyle), nie starczyło jednak czasu, aby na spokojnie pospacerować, a naprawdę jest wiele do zobaczenia, bo teren Muzeum jest niezwykłe rozległy. Spacer z przewodnikiem Muzeum - to najwyższa jakość w doprawdy symbolicznej cenie, która wcale nie oznacza, że zostaniemy potraktowani jak kolejni turyści do jak najszybszego zbycia. Nasza przewodniczka była niezwykle sympatyczna, uśmiechnięta, kontaktowa, posiadała ogromną wiedzę, dar opowiadania i przede wszystkim zależało jej na tym, aby pokazać nam jak najwięcej z najciekawszych zasobów Muzeum przy jednoczesnym otwarciu na konkretne zainteresowania uczestników spaceru. W ciągu niecałych trzech godzin, który to czas to stanowczo za mało, aby w pełni nacieszyć się tym wszystkim, co oferuje zwiedzającym Muzeum, udało się nam zobaczyć naprawdę wiele. Radzimy jednak udać się na miejsce wcześnie i zarezerwować sobie cały dzień na zwiedzanie Muzeum. Naprawdę warto. I osobiście odradzamy zwiedzanie w trakcie większych imprez, bo tłumy, hałas i zgiełk odbierają przynajmniej nam przyjemność ze spaceru po tak urokliwych miejscach, a Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu jest prawdziwym skansenem tradycyjnego wiejskiego budownictwa, pięknych ogrodów i zabytków, jak choćby przeniesiony, zrekonstruowany i odrestaurowany przepiękny kościół. Najbardziej zachwycają chyba wiejskie chaty z tradycyjnymi dachami krytymi strzechą, plecionymi z wikliny ogrodzeniami, typowo wiejskimi kwiecistymi ogrodami i niezwykle przytulnymi i bogato wyposażonymi wnętrzami. To właśnie na terenie jednej z takich zagród odbył się konkurs na najpiękniejszą równiankę, w którym udział mógł wziąć każdy uczestnik święta. Równiankę kobiety plotły z kłosów zboża, kwiatów i ziół jeszcze przed żniwami i zawieszały na drzewie po to, aby po żniwach zostawić ją na polu. Wszystko to po to, aby udobruchać ptaki, insekty i inne zwierzęta by trzymały się z daleka od stodoły gospodarza. Powyżej moje zdjęcie na tle biorących udział w konkursie równianek. MY SIĘ ŚWIĘCONEJ WODY NIE BOIMY Chętnie zaglądamy do znajdujących się na naszej drodze obiektów sakralnych. Zwłaszcza jeśli spotykamy się z takimi mądrościami. "Komu grzechy odpuścicie, będą im odpuszczone" - taki napis znajduje się nad ołtarzem w zabytkowym, drewnianym kościele, który został przeniesiony ze wsi Boguty-Pianki na teren Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu. Pochodzi z ewangelii wg św. Jana, Rozdział 20. Takie ujęcie wiary z pewnością daje moc i nadzieję!
* Nie lubię narzekać, ale czasami nie mogę się nadziwić pewnym absurdom w otaczającym mnie świecie. Święto Chleba w Ciechanowcu - huczna impreza odbywającą się raz do roku w nie byle jakim zakątku Polski, której przebiegu ponoć nie trzeba nikomu przedstawiać. W Ciechanowcu - kolebce ponoć najlepszej polskiej mąki w Polsce. W Muzeum Rolnictwa w Ciechanowcu - niezwykle imponującym skansenie wiejskiego świata. Udajemy się tam nie bez powodu - właśnie po wspomnianą mąkę, a tu na niezliczonych stoiskach pełnych najróżniejszych specjałów nie ma nawet jednej paczki mąki. Wszystko pięknie - pokaz tradycyjnego zbioru zboża, koncerty licznych wiejskich kapel, możliwość zwiedzania zabudowań skansenu, których pozazdrościć mogłaby nam cała Europa, ale moim skromnym zdaniem Święto Chleba bez tego kluczowego jego składnika, jakim jest mąka, uważam za jedno wielkie nieporozumienie. Przykro mi! Brak tego jednego szczegółu burzy we mnie dobre wrażenie, jakie jeszcze tydzień temu zrobił na mnie Ciechanowiec. Na odchodnym zagadujemy jeszcze do Pani parkingowej: "Dzień dobry. Pani z Ciechanowca?" "Tak, ja stąd". "Wie Pani może, gdzie w Ciechanowcu można kupić mąkę?" Ona zdziwiona odpowiada: "A co na święcie nie było mąki?! A to Ci dopiero. Inni państwo wracali rozczarowani, bo ponoć nie było babki ziemniaczanej, a to przecież taki podlaski specjał. Kiedyś to całe wejście zastawione było stoiskami z babami ziemniaczanymi. Babom się nie chciało piec, czy co?! Chyba za rok sama upiekę i będę sprzedawać o tu, na parkingu. A mąkę to dostaniecie w lokalnym markecie Topaz. Ja tam zawsze mąkę ciechanowiecką kupuję, ale dzisiaj zamknięte." "Szkoda, bo myśmy specjalnie po mąkę tutaj przyjechali." Jak na ironię losu, wchodzę potem na wydarzenie Święto Chleba i pierwsze, co mi wyskakuje, to wóz z kebabem. Nigdy nie rozumiałam fenomenu kebaba i chyba nigdy nie zrozumiem, chyba że pojadę tam, gdzie faktycznie jest daniem regionalnym. A już na pewno nie rozumiem, jak można promować kebab na Święcie Chleba. Chleba może i owszem było co nie miara, ale nie byłoby go bez mąki. Liczyłam na to, że w takim miejscu z duszą, jak Ciechanowiec, nie może być mowy o czystej komercji, a jednak znowu dałam się zwieść pozorom. Gdzie się podzialiście Młyn Ciechanowiec? Czyżby w grę weszły jakieś animozje natury politycznej, że zabrakło Waszego stoiska na Święcie Chleba? Święto Chleba oczywiście nie omieszkało wspomnieć o Was, liczącym się partnerze, bo wiadomo, że bez Was nie byłoby rozdawanych publiczności przez żniwiarzy pampuchów i innych pieczystych, a nie wspomnieć o Was byłoby wstydem na całą polską wieś, a zwłaszcza dla Ciechanowca. Nastała nowa era - era konsumpcjonizmu, gdzie chleb traktuje się jako oczywistość. Wchodząc do piekarni mamy do wyboru nieraz dziesiątki jego odmian. Nie wierzę jednak w to, że wśród obecnych na święcie ludzi nie znalazłaby się grupa takich osób, która sama wypieka chleb i kupiłaby mąkę, jeśli byłaby taka możliwość. Tymczasem My, konsumenci, traktowani jesteśmy jak małe dzieci, które nic same zrobić nie potrafią i nie mają własnego zdania. Jak będzie wyglądało Święto Chleba za 50 lat? Oby nie zabrakło na nim chleba. Panorama Biebrzy z Góry Strękowej Razem z Kilimandżaro zaszyliśmy się pod rozgwieżdżonym niebem, pomknęliśmy łosiostradą przez bezkresne biebrzańskie mokradła w poszukiwaniu Wołkowskich impresji, a nawet zawitaliśmy w tykocińskie zakamarki w poszukiwaniu żydowskiego ducha! Dowiecie się, jak podróżuje się z kotem, jak zrobić coś z niczego, jak zaplanować swój wypoczynek przy braku wcześniejszego researchu. OGARNĄĆ BIEBRZĘ Biebrzański Park Narodowy to największy park narodowy w Polsce. Obejmuje większość terenu doliny rzeki Biebrzy, gdzie znajduje się również największy w Polsce obszar bagien – tzw. Bagna Biebrzańskie, będący ostoją wielu rzadkich zbiorowisk roślinnych oraz gatunków zwierząt, zwłaszcza ptaków. Do emblematycznych wręcz symboli Biebrzy należy, m.in. wodniczka, nie wspominając o batalionie znajdującym się w logo parku. Bagna Biebrzańskie są największą ostoją łosi w Polsce. Ponoć spotkania z łosiami mają najbardziej spektakularny przebieg w czasie jesiennych godów, kiedy to ich łopaty bywają przystrojone wszelakiego rodzaju zielonymi dekoracjami mającymi zaimponować klępom. Z drugiej strony podobono hormony przysłaniają wówczas majestatycznym łosiom zdrowy rozsądek i ich zachowania bywają nieprzewidywalne. Łosia niestety nie spotkaliśmy, ale... Bagna Biebrzańskie są również największą w Polsce ostoją łosi. To zaledwie kropla w morzu ciekawostek. Można pojechać nad Biebrzę, nie mając o nich wszystkich zielonego pojęcia, a nawet nie zwiedzić całej by wrócić z tą podstawową wiedzą. My dosłownie otarliśmy się o przedsionek Biebrzy. Ponoć jedno z największych i najdzikszych niedostępnych bagien basenu południowego - Bagno Ławki. Ciągnące się aż po horyzont otwarte, puste przestrzenie bagien porośniętych niezwykle bujną roślinnością. Liczne punkty i wieże widokowe wzdłuż biebrzańskiej łosiostrady Drogi Carskiej stanowią zaledwie punkt wyjścia do eksploracji tych dzikich terenów. Z pewnością nietrudno się zgubić na tych bezkresnych przestrzeniach. Oczywiście oprócz licznych przykuwających uwagę pomysłowych wariacji znaków przestrzegających przed wysokim prawdopodobieństwem spotkania z łosiem, nie brakuje znaków eksploatujących motyw wspomnianej wcześniej wodniczki, której ponoć największe skupiska obserwować można właśnie nad Biebrzą. Legendarna wodniczka. To właśnie dla niej ściągają nad Biebrzę rzesze ptasich pasjonatów. To bez wzmianki o niej nie jest w stanie obyć się żadna tablica informacyjna w Biebrzańskim Parku Narodowym. Cechą charakterystyczną odróżniającą ją od innych podobnych ptaków jest biały pasek na czubku głowy. Jeden z punktów widokowych na Carskiej Drodze. Długa Luka. Jak sama nazwa podpowiada, na punkt widokowy prowadzi długa drewniana kładka ułożona nad podmokłym terenem. Uwaga pod nogi! Na kładce wygrzewają się niezwykle szybkie i zwinne jaszczurki. Jest ich mnóstwo! Warto również rozejrzeć się na boki, bo roślinność jest na tym bagiennym turzycowisku niezwykle bogata. Wśród roślin wyróżniają się zwłaszcza siedmiopalecznik błotny, bobrek trójlistkowy. jaskier wielki, krwawnica pospolita, wiązówka błotna, paprocie, storczyki oraz oczywiście wszelkiego rodzaju turzyce. W BPN znajduje się podobno największa populacja obuwika pospolitego. Któż nie chciałby zobaczyć tej niezwykle rzadkiej rośliny na własne oczy. Obawiam się jednak, że wymagałoby to zapuszczenia się dalej w teren. A z punktu widokowego rozpościera się właściwie bezkresna panorama 360% na równinę turzycowiska. Jak pomyślę sobie, że miałabym się gdzieś tam teleportować, to nieco mnie to przeraża. Chyba można by się zgubić. Na szczęście mam na szyi kompas. Przy odrobinie szczęścia podczas spaceru po tutejszych punktach widokowych można podobno wypatrzeć łosia. Trzeba jednak pamiętać, aby wybrać ku temu odpowiednią porę dnia. PATRONI PRZYRODY Biebrzański Park Narodowy i okolice wprost naszpikowane są tablicami, rzeźbami i pomnikami upamiętniającymi patronów przyrody. Wspominałam już o impresjach artysty-fotografika Wiktora Wołkowa, którego imieniem ochrzczono jeden z biebrzańskich punktów widokowych i chyba słusznie, bo ze znajdującej się tam wieży widokowej roztacza się przepiękna panorama meandrującej Biebrzy. Pamiętam jak na studiach mieliśmy za zadanie tworzenie ciągów montażowych z Wołkowskich impresji. Powinnam gdzieś je jeszcze mieć. Może w wolnej chwili przeszukam swoje archiwa i coś Wam pokażę. Na większości wież widokowych znajdują się też podobizny św. Franciszka z Asyżu ogłoszonego w 1979 roku prekursorem ekologii przez Papieża Jana Pawła II, będącego jednocześnie patronem m.in. zwierząt (4 października jest oficjalnie dniem wspomnienia św. Franciszka w kościele katolickim, na ten dzień przypada również Światowy Dzień Zwierząt) i ornitologów. A w Tykocinie nie powinien Wam umknąć skromny pomnik, rzeźba w drewnie z podobizną Włodzimierza Puchalskiego. Znajduje się na uboczu tuż za mostem nad Narwią, idąc w stronę Zamku. Z początku myślałam, że to pomnik upamiętniający jakiegoś znanego Żyda lub choćby wiecznego tułacza. W końcu Tykocin kojarzy się przede wszystkim z kulturą żydowską. Jest w tym pomniku coś takiego, co czyni go ponadczasowym - postać trzyma aparat fotograficzny wykonany z drewna. Czy w erze cyfryzacji można by postawić piękniejszy pomnik fotografii analogowej, której przecież Włodzimierz Puchalski był mistrzem? Ten polski przyrodnik, myśliwy, fotograf i reżyser filmów przyrodniczych wsławił się jeszcze przed wojną mistrzowskimi ujęciami dziewiczej przyrody, które wówczas były prawdziwą rewelacją, a i dzisiaj pozostają niedościgłym wzorcem dla wielu fotografów przyrody. Choć Puchalski sam był myśliwym, kojarzony jest w szczególności z filmem o znamiennej nazwie "Bezkrwawe łowy". Oto fragment jedynego przedwojennego filmu reżysera, który przetrwał wojenną zawieruchę. To również jedyne zdjęcia Włodzimierza Puchalskiego sprzed wojny. TYKOCIN Oprócz licznych atrakcji oferowanych przez Biebrzański Park Narodowy, w okolicy znajduje się wiele historycznych miejsc wartych odwiedzenia, jak choćby Tykocin, w którym ostało się wiele śladów po tutejszej żydowskiej społeczności - dobrze zachowana część żydowska w oryginalnym układzie przestrzennym miasta, synagoga-muzeum i oczywiście liczne restauracje serwujące specjały kuchni żydowskiej. Panorama Tykocina. Po lewej charakterystyczny kwadratowy dach synagogi, po prawej górujące nad miastem wieże Kościoła Św. Trójcy Typowa żydowska zabudowa Tykocina. Tutaj z zachowanym charakterystycznym symbolem Gwiazdy Dawida To artystyczne ujęcie mapy Tykocina spodobało mi się chyba najbardziej spośród wszystkich. Zwłaszcza ze względu na rosnące na pierwszym planie malwy. Znajduje się na ścianie ogródka restauracji Tejsza (co po hebrajsku oznacza "koza"). Można tutaj skosztować tradycyjnych dań kuchni żydowskiej. Cymes, ryba w miodzie z rodzynkami, hamantasze - to zaledwie niektóre z tutejszych specjałów. Uwaga! Miód jest właściwie podstawowym składnikiem większości dań, więc przygotujcie się na to, że będzie Wam bardzo słodko! Dla odmiany coś bez miodu. Żydowski kawior - pasta z wątróbki, jajek i cebulki podawana na tradycyjnej macy z ogórkiem. Dla tych, którzy wolą więcej dodatków niż chleba. Na tyłach synagogi Synagoga od frontu Wnętrze synagogi w Tykocinie. Na ścianach modlitwy. Z ich treścią można zapoznać się na interaktywnym ekranie znajdującym się we wnętrzu. Dodatkowo można skorzystać z opcji elektronicznego przewodnika. Wystarczy pobrać przy wejściu sprzęt ze słuchawkami. Mnie najbardziej zachwyciło rozgwieżdżone sklepienie, a zwłaszcza motywy zwierzęce w dekoracyjnych obramowaniach modlitw na ścianach: obowiązkowo lwy, zające, ryby, ptaki choć nie zabrakło i wiewiórek. Zachęcam do przeczytania niniejszego opracowania w całości poświęconego roli zwierząt w sztuce żydowskiej: Potwory i wzory Już wkrótce więcej zielonych zdjęć znad Biebrzy i propozycji, gdzie się wybrać, co zobaczyć, gdzie dobrze zjeść. KOT W PODRÓŻY Podróż z kotem - czy to w ogóle możliwe? Okazuje się, że tak. Ważne jednak, aby odpowiednio się do takiej podróży przygotować. Podzielę się z Wami kilkoma wskazówkami, jak uczynić taką podróż możliwie jak najmniej uciążliwą zarówno dla Waszego pupila, jak i dla Was. Początkowo byłam sceptyczna, kiedy Łobuz zarządził, że zabieramy kotkę ze sobą. Mimo wszystko to kawałek drogi, a ja lubię jeździć na około i zatrzymywać się tu i tam - zrobić zdjęcie lub wejść do jakiegoś obiektu. Poza tym w dzień skwar z nieba, a w aucie to już wiadomo, że będzie jak w rozgrzanej puszce. No i jeszcze na dodatek jedziemy mimo wszystko w dzicz. Łolaboga, jak ma się niby ta kotka w tym wszystkim odnaleźć. W prawdzie podróżowała już ze mną, ale były to podróże pomiędzy dobrze znanymi jej zakamarkami. Podróż autem zawsze działa na nią uspokajająco i usypiająco, tak więc właściwie większą część podróży zawsze przesypia u mnie na kolanie, kiedy prowadzę. Czasami zmieni miejsce na fotel pasażera lub przemieści się na tylne siedzenie. Nie przeszkadza mi to absolutnie kierować pojazdem. Koty to bardzo samodzielne zwierzęta, które potrafią sobie prawie zawsze same poradzić. Dłuższy wyjazd był okazją do wyciągnięcia nowych wniosków. Dłuższy niż zwykle czas podróży sprawił, że oprócz standardowej miseczki z wodą na wycieraczce, doszła jeszcze miseczka z suchą karmą. Mokrą karmę Kilimandżaro dostała jeszcze przed wyjazdem. Z uwagi na upał uznaliśmy, że mięso może się popsuć i to bez sensu zabierać je ze sobą. Postanowiliśmy kupić coś pod drodze przy okazji zakupów na kolację. Sama wycieraczka szybko stała się z resztą dla kota punktem strategicznym. Było tam po prostu najchłodniej. Mimo włączonej na full dmuchawy i uchylonych okien, temperatura dawała się we znaki nawet nam, a klimatyzacji nie uznaję i nie obsługuję w swoim oldmobilu;) Jakoś daliśmy radę. Pod wieczór, gdy temperatura zaczęła opadać, wszyscy nabraliśmy ochoty na nocne życie :) Gdy dotarliśmy do celu, postanowiliśmy skorzystać z ostatnich podrygów zachodu słońca i pójść na spacer wzdłuż brzegu Biebrzy. No i pojawiło się pytanie: zabrać ze sobą kotkę czy nie? Póki co zajmowała strategiczną pozycję w aucie co raz to zeskakując w trawę i chowając się pod autem, bacznie obserwując nieznaną okolice. Takich przystanków zaserwowaliśmy jej kilka po drodze, żeby oswajała się z nowymi miejscami. Szybko zorientowaliśmy się, że kot podobnie z resztą jak człowiek zawsze szuka stałych punktów zaczepienia, takich swoistych pieczar, do których zawsze może się schronić i wszelkie wycieczki w plener zawsze kończą się kilkukrotnymi powrotami po śladach przed dalszą eksploracją. Takim punktem zaczepienia staje się auto, ale również my sami. Kiedy poszliśmy na spacer, wzięliśmy kotkę na rękę w obawie przed tym, żeby się nie wystraszyła i nie uciekła gdzieś w krzaki, a w tym półmroku byłoby ją naprawdę trudno znaleźć w tym gąszczu. Wyrywała się jednak zdecydowanie, więc postawiłam ją na ziemi i postanowiłam puścić, żeby zobaczyć, jak się będzie zachowywała. Wróciła w prawdzie kilka susów do tyłu, ale auto było poza zasięgiem wzroku, więc wróciła z powrotem do mnie, a jako że zauważyła, że Łobuz jest kawałek dalej z przodu pomknęła w jego stronę i tak właściwie podążała za nami krok w krok. Staliśmy się dla niej głównymi ruchomymi punktami odniesienia, za wyjątkiem być może epizodu z żabą, która stała się chyba pierwszą kocią żywą zabawką i nic i nikt nie było w stanie jej od niej oderwać. Nigdy nie przeszkadzajmy kotu w takich polowaniach - zwłaszcza małemu kotu. To dla niego prawdziwa lekcja życia! Ogólnie rzecz biorąc, spacer wzdłuż Biebrzy okazał się dla naszej kotki świetnym sposobem na wyszalenie się po długiej podróży. Byliśmy usatysfakcjonowani takim obrotem spraw. To znaczyło, że możemy pozwolić jej swobodnie się poruszać na terenie naszego obozowiska. I tutaj małe zastrzeżenie: ta zasada nie jest oczywiście bezwzględna. Nie puszczajmy kota zawsze i wszędzie. Kot świetnie radzi sobie z eksplorowaniem nowych miejsc, ale jet to dla niego mimo wszystko zawsze ekscytującym zadaniem, które łatwo może nabrać stresującego charakteru. Wystarczy hałas aut, tłum ludzi lub wiatr. To zaledwie niektóre z wielu czynników, które mogą wzbudzić w kocie niepokój, a wówczas trudno przewidzieć, jak się zachowa. Starajmy się ograniczać je do minimum. Inny kot lub pies są akurat najmniejszym problemem, bo nasz pupil ma już zapewne wyrobione instynktowne zachowania na takie sytuacje. Ja staram się swoją kotkę dodatkowo oswajać z psami mojej mamy lub dzikimi kotami na działce. To zawsze okazja do nowych doświadczeń i nauki nowych zachowań dla naszego pupila. Jeżeli nasz kot zaczyna się zachowywać nietypowo, np. normalnie zachowuje się spokojnie, śpi, odpoczywa, specjalnie nie szaleje, nie miauczy, a nagle zacznie to robić, to sygnał dla nas, że coś jest nie tak, że czegoś mu potrzeba, że się boi lub jest mu źle. W trakcie pobytu nad Biebrzą mieliśmy dwie takie sytuację. Jedna z nich miała miejsce podczas spaceru na punkcie widokowym. Myśleliśmy, że skoro dzień wcześniej tak sobie świetnie poradziła, to i dzisiaj będzie podobnie. Stało się jednak odwrotnie. Niespecjalnie chciała za nami podążać, zatrzymała się przy wieży widokowej i zaczęła miauczeć. Wzięłam ją więc na ręce i zeszliśmy w dół nad rzekę. Tam jednak zaczęła być jeszcze bardziej nerwowa. Puściłam ją, myśląc że może ma jakąś potrzebę. Znikła w gęstych wierzbach. Cały czas miauczała. Potem przestała. Zaniepokojona poszłam jej szukać. Zwabienie jej zajęło mi dłuższą chwilę. Wróciliśmy do auta i tego dnia już kotki nigdzie ze sobą w nie zabieraliśmy. Postanowiliśmy dać jej odpocząć od nadmiaru wrażeń. Dopiero pod wieczór, kiedy zrobiliśmy postój w lesie, sama wyszła myszkować. WNIOSKI: Otwarta przestrzeń, wiatr, mocne słońce - może się okazać, że to za dużo wrażeń na raz dla naszego kota. Jeżeli wyczujemy w jego zachowaniu niepokój, lepiej zostawmy go w aucie. Sprawdźmy, czy ma wodę i jedzenie, uchylmy okno, czy auto stoi w cieniu. Ograniczmy do minimum ilość niepokojących czynników. Druga sytuacja miała miejsce podczas powrotu. Kilimandżaro spała smacznie na kolanie Łobuza przez większość czasu i nagle zaczęła się wiercić. Przechodziła ciągle z jego kolan na moje kolana, drapała, miauczała, wędrowała po całym aucie jakby czegoś szukając. W końcu patrząc jej głęboko w oczy pomyślałam, że skoro woda, jedzenie nie przyniosły skutku, pewnie chodzi o grubszą potrzebę. Zatrzymał się więc na najbliższym przystanku autobusowym, wyciągnęłam worek z piaskiem i sypnęłam na tylną wycieraczkę. Bingo! Szybko poczuliśmy w powietrzu, że kotka załatwiła potrzebę. Napiła się jeszcze wody i poszła dalej smacznie spać. WNIOSKI: Kuweta w aucie to podstawa. Nie musimy wstawiać od razu standardowej kuwety do auta. Równie dobrze wystarczy duża podstawka pod doniczkę wypełniona najzwyklejszym piaskiem lub innym, do którego przyzwyczajony jest Wasz kot. Rodzaj piasku ma paradoksalnie niebagatelne znaczenie. Jeżeli kot przyzwyczai się do jednego, potem będzie go bardzo trudno oswoić z nowym, dlatego osobiście radzę najzwyklejszy w świecie jasny piasek z ogrodu, plaży lub znad brzegu rzeki. W ostateczności wystarczy rzucić piasek na wycieraczkę. Jeżeli chodzi o zapach - no, cóż, musimy się po prostu zatrzymać i wyrzucić zużyty piasek, opłukać kuwetę i przewietrzyć auto. Proste?! POMYSŁOWY DOBROMIR Zapomniałeś o drewnie na ognisko, a tutaj już prawie noc? Pomysłowy Dobromir nigdy Cię nie zawiedzie. Nad Biebrzę zajechaliśmy późnym wieczorem i złapaliśmy się na tym, że zapomnieliśmy wziąć ze sobą kilku awaryjnych kawałków drewna. A tu wokół ciemno, a las kawałek drogi stąd. Nauczona doświadczeniem z licznych podróży staram się zawsze mieć w zanadrzu choćby chrustowy starter. Nawet przygotowałam drewno, ale na tej krótkiej drodze, która dzieliła mnie od niego, ostatecznie go nie zapakowałam w natłoku innych zadań do wykonania, które w między czasie wpadły mi do głowy. Tak bywa i pewnie doskonale wiecie, o czym mówię. Gorączka przedwyjazdowa! Tak się jednak składa, że jestem typem osoby, która wozi ze sobą w bagażniku różne pozornie niepotrzebne rzeczy, które w ostatecznym rozrachunku przydają się w sytuacjach awaryjnych w podróży. Świetną alternatywą dla klasycznego ogniska okazała się zakupiona przeze mnie wcześniej świeca ogrodowa, a w rzeczywistości swojego rodzaju piec rakietowy z pieńka drewna, tzw. szwedzki palnik, który może być jednocześnie piecem i paliwem. Krótko mówiąc, to najzwyklejszy pieniek z dowolnego rodzaju drewna z wydrążonym otworem w środku i z boku. Ogrzeje, można na nim podgrzać obiad, daje również dużo światła. Citronella, którą nasiąknięty był znajdujący się wewnątrz knot przyniósł nam również ulgę w walce z biebrzańskimi komarami. Łobuz należy do tego typu ludzi, których komary wprost uwielbiają, a tego wieczoru nad Biebrzą było ich co nie miara. Nawet ja, która normalnie nigdy nie narzekam na ich towarzystwo, nie potrafiłam się od nich opędzić. Bałam się, że Łobuz zaraz wybuchnie albo wskoczy do auta i zostawi mnie tutaj samą. Wtedy przypomniałam sobie o tej "lampie ogrodowej":) Uratowała sytuację i dorównywała pod każdym względem urokowi klasycznego ogniska. Oczywiście szybko zorientowaliśmy się, że taki piecyk rakietowy możemy wykonać sami. Zajmuje mało miejsca, więc bez problemu można wozić go ze sobą w aucie. PLANOWANIE NA KOLANIE Spontaniczny wyjazd? Nieznana okolica? Zabrakło Ci czasu, aby zrobić research ciekawych miejsc, atrakcji i zakątków? Jesteś w kropce. Co robić? Oto kilka przydatnych wskazówek: 1. ZBIERAJ MAPY I WOŹ JE ZAWSZE W SCHOWKU Gdziekolwiek mnie nie rzuci, moją uwagę zawsze przykuwają darmowe mapy, przewodniki i wszelkiego rodzaju ulotki. Zawsze przeglądam takie rzeczy i zabieram ze sobą. Uwielbiam mapy. Z resztą dotychczas to głównie na nich i na pytaniu tubylców opierałam swoją orientację w terenie. Nie mam internetu w komórce i na czas wyjazdu telefon właściwie w ogóle idzie w odstawkę. Uważam, że wszechwiedza płynąca z internetu psuje przyjemność eksplorowania nieznanego na własną rękę. Zdecydowanie wolę już zabrać ze sobą stary PRL-owski przewodnik lub kartę z Atlasu Polski, choć bywa i, że o tym zapominam. Z pomocą przychodzą mi wówczas wspomniane wcześniej mapy. Częstokroć zdarza się, że odkrywam ich dodatkowe walory informacyjne, np. podczas pobytu nad Biebrzą znalazłam w schowku mapę Podlasie Rowerem, a na odwrocie mapy znalazłam skrócony opis wszelkiego rodzaju atrakcji, zabytków i miast na całym Podlasiu. 2. TELEFON DO PRZYJACIELA Właściwie to od tego zaczęła się nasza wyprawa nad Biebrzę. Spontanicznie rzucona przez Łobuza propozycja wyjazdu na weekend sprawiła, że ruszyłam wszelkie zatarte trybiki w swojej podróżniczej duszy i przypomniałam sobie, że kiedyś przy okazji mojego kolejnego wyjazdu nad Hańczę, znajoma zachwalała mi pewne miejsce nad Biebrzą. Rozbijanie namiotu na dziko nad samą rzeką w pięknym odludnym zakątku wprost idealnie odpowiadało chyba naszym obecnym potrzebom. 3. KTO PYTA, NIE BŁĄDZI Jeżeli pomimo to nadal będziecie odczuwać niedosyt informacji, zagadujcie do tubylców. Jeżeli po drodze minęliście jakąś agroturystykę, nie wahajcie się do niej zajrzeć. Całkiem możliwe, że odkryjecie jakieś fajne miejsce na kolejny pobyt, nawiążecie ciekawą znajomość lub dowiecie się o przepięknych miejscach nieopisanych w przewodniku lub pominiętych na mapie. No i oczywiście przy okazji otrzecie się być może o lokalny folklor, codzienne życie, a może usłyszycie jakąś ciekawą historię. JUŻ WKRÓTCE NA WYCIECZKI OSOBISTE!
OFF-ROAD to już właściwie standard w naszych wyprawach! Robimy przynajmniej jedną przełajową trasę po polskich bezdrożach na każdym wyjeździe i zawsze wracamy zachwyceni. Dlaczego? Oto kilka powodów. 1. UROKI POLSKIEJ WSI Kurz wznoszony przez malucha pędzącego po polnej drodze. Zbiorowisko kilkunastu bocianów spacerujących po polu za ciągnikiem w blasku zachodzącego słońca. Urokliwa kręta aleja starych wierzb. Krowy pasące się na łące. Prowizoryczna kładka nad polną strugą. To zaledwie kilka osobliwych obrazków, które zapamiętałam z ostatniej przełajowej trasy. 2. PUSTE DROGI Obierając trasę przełajową możemy mieć pewność, że raczej nie spotkamy zbyt wielu turystów. Ci podążają zazwyczaj szlakiem utwardzonych dróg, oficjalnych punktów widokowych i zabytków. Czasami trafią się jacyś rowerzyści lub samotny biegacz, ale z całą pewnością nie grożą nam hałaśliwi imprezowicze. Wreszcie możemy usłyszeć nucenie owadów na łące, trele ptaków w lesie, własne myśli. 3. SŁODKA NIEWIADOMA Nigdy nie wiesz, co cię czeka po drodze. Wyboista droga przez las, a może urokliwa wierzbowa aleja. Drogę może Ci przebiec dzikie zwierze lub zagrodzić krowa, która uciekła z pastwiska. Po drodze wyrosnąć Ci może las grzybów,. A może będziesz musiał szukać ratunku w zarośniętym poboczu, bo z naprzeciwka nadjedzie ciągnik z belami siana zajmujący całą szerokość drogi. 4. GRZYBY, JAGODY I INNE SKARBY Brakuje Ci chrustu na ognisko? A może nie masz nic na kolację? Na bezdrożach znaleźć można wszystko - począwszy od grzybów przez jagody, drewno na opał po mleko od krowy. Ostatnio zabrałam się za upiększanie ogrodu, więc z każdej wycieczki wracam z... kamieniami :) Nie ma lepszego miejsca na zdobycie kamieni, jak właśnie polne drogi. Rok rocznie jak na złość rolnikom kamienie same wyskakują z ziemi. "Ziemia rodzi kamienie" - przyjęło się mawiać. Warto zgłębić, co kryje się za tym tajemniczym zjawiskiem: http://www.woreczko.pl/meteorites/features/glossary-BrazilNutEffect.htm 5. ODROBINA ADRENALINY Czy ta drewniana kładka nad strugą nie zawali się pod ciężarem Twojego auta? Czy nie urwiesz podwozia na zarośniętej i wyjeżdżonej leśnej drodze? Czy zdołasz przejechać przez tę "piaskownicę" lub "bagno"? Jazda przełajowa to z pewnością jazda emocjonująca! 6. OSOBLIWE WIDOKI Czy może być coś piękniejszego od przebijających przez mrok lasu promieni słonecznych, alei starych rozłożystych wierzb niczym z opowiadań Zina, widoku rodziny koszącej ręcznie pole zboża, przydrożnej wiekowej kapliczki strzegącej bram lasu? A co zachwyci Ciebie? Na polskich bezdrożach nie ma nic określonego, to Ty wybierasz to, co uważasz za godne uwagi. To Ty decydujesz, gdzie będzie następny przystanek! 7. PRAWDZIWE ŻYCIE Spalona słońcem twarz rolnika zjeżdżającego ciągnikiem z pola. Babuleńki w chustach na głowach rozmawiające na ławeczce przy wiejskiej kapliczce. Młoda gospodyni wyrywająca chwasty przy innej. Starszy mężczyzna na rowerze spędzający krowy drogą z pastwiska do obory. Tutaj możesz niestety poczuć się tylko turystą zachwycającym się wsią niczym młodopolski artysta. Jak bardzo oddaliłeś się od trudów i znojów swojego własnego dnia powszedniego? Kiedy ostatnio widziałeś wschód słońca? Czy w ogóle wiesz, o której wschodzi, o której zachodzi? 8. ZRÓŻNICOWANIE KRAJOBRAZU Lasy, pola, łąki, małe wioski, rzeczki. Obierając trasę przełajową z pewnością nie będziesz się nudził! Zapomnij o monotonii autostrady! 9. CZAS NA NAWIGACJĘ Zjeżdżając w boczną gruntową drogę, trzeba się nastawić na to, że może nie być po drodze żadnych drogowskazów. Nie trudno zagubić się na leśnych rozwidleniach. Jakkolwiek osobiście nie przepadam za wszystkimi tymi nowinkami technicznymi i nie posiadam nawet internetu w telefonie, nade wszystko przedkładając dobrą mapę papierową, uważam, że warto mieć w zanadrzu nawigację, która z pewnością nas nie zawiedzie w razie wątpliwości, a zwłaszcza perspektywy spędzenia nocy w środku puszczy :) W ostateczności można mieć z niej również masę śmiechu! 10. ZERO POŚPIECHU Zapomnij o zawrotnych prędkościach! Wyboiste polne drogi, korzenie wystające w lesie i zakręty umykające standardom Unii Europejskiej z pewnością powściągną Twoje zapędy! Wreszcie możesz spuścić nogę z gazu, choć wcale nie oznacza to, że możesz wyłączyć czujność. Przy minimalnej zazwyczaj prędkości, z jaką się poruszasz, z pewnością łatwiej będzie o częste przystanki po grzyby, drewno na opał lub choćby podziwianie pięknych widoków. A skąd we mnie takie zamiłowanie do eksplorowania bezdroży, tego, co nieznane, co na uboczu, co niby takie zwyczajne i nieciekawe?
Zamiłowanie do podróży nie jest w mojej rodzinie niczym nowym. Moja mama również nie daruje sobie kilku wyjazdów w roku dla odmiany w egzotyczne strony. Kiedy byłam dzieckiem jeździłyśmy razem po świecie. Były to wyjazdy zorganizowane, a więc pod egidą hoteli z białymi ręcznikami i szwedzkim stołem, basenów, autokarowych wycieczek wytyczonymi szlakami turystycznymi do starannie wyselekcjonowanych miejsc. Przyznam szczerze, że nie przepadałam za tymi wyjazdami. Podczas jednej z takich wycieczek gdzieś w Egipcie, moje spojrzenie zagubiło się w jednej z bocznych zakurzonych uliczek wiodących przez skromną plantację bananowców do jakiejś bliżej nieokreślonej wioski. Pomyślałam sobie wówczas: ile bym dała za to, aby wysiąść z tego autobusu i pójść tą drogą, może "skradziejować" jednego banana, spotkać od takich zwykłych ludzi, porozmawiać z nimi, wypić herbatę, zobaczyć, jak żyją. Z czasem zaczęła mi bardzo doskwierać świadomość tej ogromnej przepaści między byciem turystą a byciem podróżnikiem, w ogóle między tym światem, który można kupić, a tym, który spycha się na margines, co najmniej jakby w Egipcie godne uwagi były tylko zmumifikowane szczątki kolejnych faraonów, a nie zwykli ludzie. Ten głód podążania jak kot własnymi ścieżkami ostatecznie doprowadził do tego, że gdy skończyłam 18 lat, odmówiłam kolejnego rodzinnego wyjazdu i postanowiłam dla odmiany oddać się w wir podróżowania po Polsce, która paradoksalnie wydawała mi się wówczas i nadal wydaje jednym z najmniej zgłębionych zakątków na świecie, bo też jakoś nie było w mojej rodzinie chęci do podróżowania po kraju. Był to więc dla mnie niejako nieznany ląd, a przecież właściwie na wyciągnięcie ręki zwłaszcza dla młodej osoby. Gdzieś ta ciekawość Polski we mnie pozostała. Czasami zagłuszają ją inne, bardziej przyziemne sprawy, ale motyw podróży bezdrożami zawsze wraca. Widoki jakich wiele wzdłuż polskich bezdroży, o tej porze roku. Zatrzymuję się jednak, bo ujmuje mnie to, jak swobodnie przebiega tutaj granica pomiędzy polami uprawnymi a dzikim, aczkolwiek bujnym i wyrazistym poboczem. Zrównuje się ze mną kobieta, którą minęłam jakiś czas temu na drodze. Wygląda na osobę, której się nie śpieszy, która chłonie urok tych bujnych bezdroży każdym swoim natchnionym krokiem, a swoją powierzchownością roztacza wokół siebie aurę wewnętrznego spokoju, wtapiając się w otaczający krajobraz co najmniej jak jeden z dzikorosnących tutaj kwiatów. Wydaje się, jakby nic nie było jej więcej potrzebne do szczęścia, jednak przystaje i zagaduje do mnie: "Jest Pani przyrodnikiem?" Nieco skonsternowana tym nieoczekiwanym impulsem odwracam się i odpowiadam bez zająknięcia: "Nie. Pasjonatem." "Są tu jakieś rzadkie rośliny?" Mogłabym wymienić ich wiele, ale postanawiam odpowiedzieć inaczej: "Może nie rzadkie, za to z pewnością piękne o tej porze roku," - odpowiadam z równie zaskakującą mnie swobodą. I czuję się dobrze z tym, co mówię. Kobieta uśmiecha się do mnie łagodnie, życzy miłego dnia i odchodzi krokiem równie lotnym, jakim szła dotąd. Pasja - słowo niezbędne mi do życia, niczym powietrze. Nigdy nie powiedziałabym o sobie, że jestem zawodowcem - malarzem, ogrodnikiem, tłumaczem, montażystą, podróżnikiem. Za kogo bym się nie chciała uważać, przestawałabym nim być z momentem, w którym zanikałaby pasja, a wkradała się rutyna, mechaniczność, bylejakość. Zamiast powiedzieć: "Tak, jestem przyrodnikiem", wolę powiedzieć, że jestem pasjonatem przyrody. Kocham naturę. Podobnie jak wolę powiedzieć, że maluję, kocham tworzyć, niż jestem malarzem. Przekładam, uwielbiam uczyć się języków obcych ludzi, a nie jestem tłumaczem. Podróżuję, bo nie potrafię żyć bez próbowania wciąż to nowych i nieznanych mi dróg, choć nie powiedziałabym o sobie, że jestem podróżnikiem. I'm a mental traveler - jakby powiedziała duńska pisarka Karen Blixen. Montuję, bo lubię opowiadać historie, ale nie jestem montażystą. Piszę dla Was, bo mam lekkie pióro, ale nie jestem pisarzem. Cała ta wiedza i doświadczenie, które kiedykolwiek posiadłam, które kiedykolwiek jeszcze przyjdzie mi posiąść w przyszłości, one przepełniają mnie we wszystkim tym, co robię, jak chodzę, co jem na śniadanie, gdzie bym nie była, czego bym nie robiła. Ile bym jednak dała za ten spokój, który przepełniał tę kobietę? Spokój, którego miałam okazję przez chwilę zakosztować, a który straciłam w niewyjaśnionych okolicznościach. Szukam go chyba właśnie chyba tak: uciekając w plener na te pola, bagna i bezdroża. Czyżbym dzisiaj wreszcie nieświadomie go spotkała w napotkanym przypadkiem człowieku? Spokój - rzecz cenniejsza od wszelkich pieniędzy.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |