Ścięte drzewa. Jak na nie dzisiaj patrzę, to żałuję, że w ogóle zwróciłam się do gminy z prośbą o wezwanie właściciela do naprawy uszkodzonego ogrodzenia w wyniku upadku rosnącej na jego terenie suchej brzozy. Wezwanie stało się pretekstem do wycinki kolejnych potencjalnie grożących upadkiem drzew, ale ogrodzenie nie zostało naprawione. Czy widzicie w tym jakąś logikę? Bo ja niestety tak. Zrobiono to, co generowało dodatkowe korzyści. Ostatnią wymówką od naprawy ogrodzenia był brak podłączenia do prądu. Odmówiłam skorzystania z mojego dostępu z uwagi na wcześniejszy brak szacunku dla mojego czasu i nie stawienie się przedstawiciela właściciela na umówione wcześniej wspólnie spotkanie. Nie miałam zamiaru czekać na jaśnie Pana po raz kolejny. I choć miło byłoby, gdyby właściciel wreszcie wywiązał się z obiecanej naprawy ogrodzenia, czasu miał wystarczająco wiele, aby zorganizować podłączenie do prądu, jakoś nie mam ochoty przyśpieszać kolejnego spotkania. Szczerze mówiąc, jest mi to kompletnie obojętne, czy to ogrodzenie w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek naprawi. Niech jeże się cieszą nowym przejściem między działkami. Wszakże wiosna w pełni. Jeden chyba się wczoraj obudził, bo narobił w środku nocy nie lada hałasu, co najmniej jakby na działce obok grasował jakiś bandzior lub stado dzików. Nawet sowa zaczęła pojękiwać, jakby narzekając, że jej myszy płoszy. Ostatnimi dniami słońce mocno operuje i na powierzchni ściętych pni zaczęły wydzielać się soki. Dzisiaj przyuważyłam na jednym z nich wiewiórkę, dla której pień stał się swoistym wodopojem. Spędziła na nim dłuższą chwilę, wylizując błyszczące od wilgoci słoje. Dla człowieka to już tylko bezużyteczny pniak. W naturze nic jednak nie ginie. Pseudowodopój to zaledwie preludium do życia po śmierci. Może więc jednak istnieje, chociaż, szczerze mówiąc, wolałabym jednak zamienić ten świat na inny. Najlepiej taki, w którym jest mniej ludzi, którym przeszkadzają drzewa.
0 Comments
wzrusza władza ramionami my do kładki nic nie mamy w końcu ludzie się zebrali sami kładkę zbudowali Nowa kładka nad Zimną Wodą zbudowana z inicjatywy członków Stowarzyszenia Jeździeckiego "Szarża" w Popówku. Kanie-Popówek, Gmina Brwinów TAK BYŁO... Niedziela. Wiosna w pełni. Piękna słoneczna pogoda. Co więcej niedziela niehandlowa, więc od rodzinnej wycieczki rowerowej nie ma już wymówki. To mogłaby być kolejna niedziela, kiedy wiele rodzin z dziećmi, osób starszych i rowerzystów załamałoby ręce po raz wtóry nad opłakanym stanem kładki nad Zimną Wodą, która zasadniczo zniechęcała, żeby nie powiedzieć wzbudzała duże wątpliwości do przejścia na drugą stronę. Ta niedziela była jednak inna niż wszystkie. Dzisiaj większość tych rodzin z dziećmi, osób starszych i rowerzystów spotkało tutaj grupę osób pracujących w pocie czoła przy budowie nowej kładki. Od teraz ta kładka będzie stanowić bezpieczne przejście przebiegającym tędy szlakiem turystycznym nie tylko dla wolontariuszy, kursantów i członków Stowarzyszenia Jeździeckiego "Szarża", ale również dla licznych przemierzających te okolice spacerowiczów i rowerzystów. W dniu dzisiejszym wiele osób podchodziło, robiło zdjęcia i wyrażało swoje uznanie dla całego przedsięwzięcia. Większość z nich straciła już nadzieję na to, że powstanie nowe przejśćie. Takich miejsc, jak to nad Zimną Wodą jest w gminie Brwinów wiele. Zagajniki leśne, zbiorniki wodne, łąki, bagna. Tereny otwarte, którymi codziennie przechodzi wiele osób. Wśród nich jestem ja i być może i Ty, który właśnie czytasz ten tekst. Dla nich to jest ich miasto. Nie mają pojęcia o tym, że są to tereny prywatne, bo nigdzie to nie jest napisane. Myślą sobie: skoro coś jest ogólnodostępne, to nie jest prywatne, więc zapewne jest własnością miasta, a skoro tak, to wielu myśli sobie również, że można wyrzucić puszkę po piwie na łące, stary telewizor porzucić w zagajniku, złamać drzewo na ulicy. Dlaczego? Bo to nie moje. Tak myśli sobie właśnie ten, który tak robi. Myśli sobie również, że służby porządkowe to za niego posprzątają albo dzieci w Dzień Ziemi. I przychodzi taki dzień i faktycznie Panie wychowawczynie idą z dziećmi sprzątać pobliski zagajnik, bo również nie zdają sobie sprawy z tego, że to jest czyjaś prywatna własność. Na szczęście nikt im w tym nie przeszkodzi, bo wielu urzędników też o tym nie wie dopóki, dopóty nie przebrnie przez sterty papierologii (Zabiorą się za to wtedy, kiedy, mówiąc kolokwialnie, ktoś będzie czegoś od nich chciał. Przytoczą wówczas lawinę argumentów na "nie", a przecież mogli by coś zrobić, bo władza może wszystko!? "Nie władzy" generuje niestety sobą również "nie moja ulica", "nie moje drzewo", "nie mój las" itd. Ktoś zaraz powie, że tak jest właśnie ten świat skonstruowany i trzeba się z tym pogodzić. A co gdyby dla odmiany powiedzieć "tak"?). I chwała im za to! Czasami lepiej nie wiedzieć, że coś jest moje albo Twoje, jej, jego, wasze, ich - może zrobi się coś dobrego na tym świecie, dla tego świata, dla ludzi od tak po prostu bez szukania usprawiedliwień, wymówek, winnego. A z pewnością zrobi się coś dobrego dla wizerunku swojego miasta w oczach świata i ludzi, którzy tymbardziej nie mają pojęcia o tym, że to nie jest Brwinów, tylko teren prywatny. A ja mieszkam w domu na ulicy w Brwinowie w Polsce w Europie na tym świecie zwanym Ziemią w układzie słonecznym i choć ani dom, w którym mieszkam, ani ulica, na której stoi ten dom, ani miasto, w którym znaduje się ta ulica, ani tym bardziej Polska, ani Europa, ani cały ten świat i Ziemia i układ słoneczny razem wzięte nie są moją własnością, to czuję się za nie odpowiedzialna. Analogicznie nie jestem członkiem, kursantem, wachtmistrzem, oficjalnym wolontariuszem Stowarzyszenia Jeździeckiego "Szarża", nie przechodziłam od dawien dawna starą kładką tak, jak wielu z nich, tak jak wielu rowerzystów, spacerowiczów robiło to co dzień, ale to nie zmienia faktu, że chciałabym zostawić ten świat odrobinę piękniejszym niż go zastałam. Czy Ty również czujesz tak jak ja? GALERIA Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć
"Czy wszystko u Ciebie w porządku?" - to pytanie wraca do mnie ostatnio echem. Gdy miesiąc temu padło w liście od dawno niewidzianej znajomej, tak bardzo odstawało od pozostałej treści listu, że odczułam dziwny dyskomfort. Co to znaczy "w porządku"? Jakie to w ogóle ma znaczenie? Moje z trudem wycyzelowane poczucie względnej harmonii przeszył zimny dreszcz. Być może dyskomfort ten był związany z tym, że oto padło pytanie, na które będę musiała odpowiedzieć kłamstwem lub w bardziej tego słowa dyplomatycznym ujęciu kurtuazyjnym niedopowiedzeniem. Przecież ludzie nie lubią, gdy się im zwierzają z tego, że życie ich nie jest usłane tylko różami, więc i my niechętnie skłaniamy się do szczerości w obawie przed wprowadzaniem ich w zakłopotanie, powstaniem dystansu, a tym samym narażaniem się na brak zrozumienia i poczucie jeszcze większego osamotnienia w swoich trudach i smutkach. Zazwyczaj decydujemy się wówczas na nieszczerość w imię mniejszego zła, w imię podtrzymywania tym samym pozorów tak modnej obecnie wszechobecnej idylli. Tak właśnie wówczas postąpiłam. Kłamstwo ma jednak krótkie nogi, jak mówi znane polskie porzekadło, i dzisiaj pytanie to padło ponownie. Tym razem bezpośrednio i towarzyszył mu niepokojący wyraz twarzy mojej znajomej wobec mojej wymijającej odpowiedzi. Nieludzko bolesny. Co najmniej jakby to nie ona pytała, ale jakiś duch z zaświatów wstąpił w nią. Była chyba najbliższą ojcu córką. Można było dostrzec między nimi duże podobieństwo zarówno, jeżeli chodzi o powierzchowność, jak i sposób zachowania i poczucie humoru. Na raz wszystkie słońca zgasły, zamieniając się w prymitywne lampy emitujące sztuczne światła, zjawiskowa niedzielna procesja palmowa nabrała charakteru jakieś jednej wielkiej mistyfikacji niczym scena z filmu, równie dobrze Niemen mógłby zaintonować "Miałeś chamie złoty róg, miałeś chamie czapkę z piór, czapkę wicher niesie, róg huka po lesie, ostał Ci się ino sznur...", a czara goryczy, którą ostatkiem sił próbowałam powstrzymać przed przelaniem po ostatnim nadzwyczajnie społecznym tygodniu wzmożonych kontaktów ze światem i ludźmi, stanęła ostatecznie w oku krokodylą łzą, brakiem smaku w ustach i zapachu kwiatów w nozdrzach. Świat stanął jednym wielkim złudzeniem normalności, do której kompletnie nie przystawałam. 21 marca minęły dokładnie dwa lata od śmierci mojego najlepszego w życiu sąsiada. To właśnie na mszę w jego intencji spotkałyśmy się dzisiaj. Pamięć o nim jest właściwie jedyną rzeczą, która nas obecnie łączy. Gdyby tylko potrafiła sobie wyobrazić, że był dla mnie jak ojciec i dziadek, których nigdy nie miałam, w jednym. Nigdy nie odważyłam się jednak wyznać tego, co czułam, ani jej, ani nawet mojemu Panu Henrykowi, z którym przecież przez tak wiele lat spotykałam się regularnie na kawę, choć mieszkaliśmy na dwóch końcach miasta, to chyba wówczas sąsiedztwo zaczęło nabierać dla mnie uniwersalnego charakteru, ani nikomu z jego licznej rodziny: trzech wspaniałych wzorowych córek, do których nigdy nie dorosnę, dwóch wnuków i licznych prawnuków, którzy zawsze tłumnie zjeżdżali na jego urodziny. Byłam regularnym gościem na tych spotkaniach. Przypominały mi niegdyś hucznie obchodzone w moim domu imieniny trzech Zofi, które przypadały na 15 maja. Tradycję, którą próbowałam bezskutecznie wskrzesić po śmierci babci. Odeszli ludzie, którzy spajali ten cały świat w jakąś sensowną całość. Została po nich jedynie wybrakowana układanka. Najważniejsze elementy zabrali ze sobą na tamten świat. Ten bezduszny, wiecznie wszystko kalkulujący i interesowny świat tym bardziej daje mi odczuć pustkę po nich. Ludzie rzadko robią już różne rzeczy od tak po prostu z dobroci serca, niczego nie oczekując wzamian. Wielu ludzi upatruje w takich gestach jedynie podstępu, intrygi, interesowności, która blokuje jakiekolwiek normalne relacje. Sami zaczynają stosować te same domniemane u innych metody. Najbardziej boję się tego, że i ja poddam się w końcu tej wszechobecnej paranoi. Gdyby nie to spotkanie, wykonane przeze mnie ostatnio własnoręcznie palemki zapewne pozostałyby niepoświęcone, bo zasadniczo nie jestem osobą praktykującą, choć nigdy nie powiedziałabym o sobie, że nie wierzę, ani tym bardziej złego słowa o tych, którzy praktykują. Uważam, że wiara to wielki dar. Szczęśliwi Ci, którzy w ogóle w cokolwiek wierzą. Takie wyrwane z mojego życiowego kontekstu okazje często urastają do rangi niezwykle symbolicznych momentów, bo oto z ambony płyną znamienne słowa psalmu responsoryjnego "Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił...", a potem "Ludu, mój ludu, cóżem Ci uczynił..." Domyślam się, że nie tylko dla mnie, ale i dla wielu zgromadzonych być może silniejszej wiary niż ja. Ggdyby nie to spotkanie, nigdy bym nie usłyszała tych bolesnych, jakkolwiek pięknych pieśni. Gdyby nie to spotkanie, być może udałoby mi się zapomnieć, że kiedykolwiek padło pytanie: "Czy wszystko u Ciebie w porządku?" Panie Henryku, przecież Pan wie, jak jest... Co ja tu będę się użalać.
Spotkamy się na kawę, to pogadamy. Że też Pan się pośpieszył i nie poczekał na swoją przyszywaną córkę marnotrawną. Teraz mi kawa zawsze w gardle staje wspomnieniem o Panu... Pamięci Henryka Ogrodowczyka, żył lat 94, zm. dn. 21.03.2016 r. spoczywa na cmentarzu parafialnym w Podkowie Leśnej To już druga wiosna w tym roku. Wiosna zawsze była moją ulubioną porą roku. W tym roku jednak jakoś trudno mi przychodzi cieszyć się na myśl o niej. Tym bardziej, że już chyba nic nie stanie jej na przeszkodzie, gdy tym czasem ja wolałabym chyba, żeby świat nadal trwał w zimowym odrętwieniu, żeby dzień się nie dłużył, żebym nie miała poczucia nieuniknionej straty kolejnych tak długich dni słonecznych, bo wiem lepiej niż kiedykolwiek, że ta wiosna będzie kolejną jedyną w swoim rodzaju wiosną, być może ostatnią, niezbadane są bowiem przewrotne wyroki boskie, a ciężar tej skończoności już nie od wczoraj prześladuje mnie jak cień jakiegoś bliżej niewytłumaczalnego poczucia, że czasu mam coraz mniej. To właśnie to poczucie, które niemal cztery lata temu wstrząsnęło moim pozornie uporządkowanym życiem, doprowadziło mnie do tego punktu. Nie starczyło mi tej zimy by poukładać sprawy tak, aby móc w pełni rozwinąć się, jak te wszystkie roślinki, odetchnąć z ulgą, że to już koniec, że nadchodzi ocieplenie. Jakby uparcie wbrew prawom natury, a być może paradoksalnie zgodnie z nimi będę tym motylem, który nadal tkwić będzie i nie rozwinie tej wiosny skrzydeł z ciasnego kokonu. Chyba mam im trochę za złe, że im się udało, że tak łatwo im to przychodzi, choć z drugiej strony w końcu one również uwikłane są w bezlitosny system rządzony przewrotnymi prawami natury. Niczym bohaterowie Kafki padną być może z pozoru przypadkowymi, a w gruncie rzeczy uzasadnionymi ofiarami systemu, który faworyzuje silniejszego w imię wyższych racji. Na próżno czekałyby odpowiedzi na pytania: za co? po co? dlaczego? Tak już musi być, takie jest prawo, taki jest ten świat. Jakże to ludzkie i nieludzkie za razem. Czasami odnoszę wrażenie, że wiodę jakby podwójne życie - jedno by sprostać swojej fizycznej egzystencji na tym wyrachowanym świecie, który wiecznie wszystko kalkuluje, a drugie skryte duchowe po godzinach, które nie ma dla tego świata żadnej wartości, choć przecież zostawi po sobie dowody jak najbardziej namacalne, skamieliny godne zachwytu co najwyżej muzealników, czasem oświecenia przeciętnego zjadacza chleba, ale mnie już wtedy nie będzie. Niektórzy biolodzy, na przykład Simona Kossak, w której twórczości obecnie się zaczytuję, są przekonania, że zwierzęta i rośliny mają podobne dylematy duchowe. A może to tylko złudzenie przewrażliwionego człowieka?! Czasami mnie to przerasta, całe to piękno nieuchwytne przez moje własne ograniczenia lub ograniczenia świata, i myślę sobie, że ten dzień, w którym wszystko ze mnie spłynie i tchnąć będzie odtąd pustką na wieki jest coraz bliższy i bardziej realny. Na samą myśl mną wzdryga. Już lepiej byłoby zwariować niż umrzeć za życia ze świadomością, że nie starczyło dla tego wewnętrznego piękna miejsca na tym świecie. Że nikt nie dosłyszał, nikt nie zrozumiał subtelnie intonowanej arii kanarka dobiegającej z klatki w kącie sali, a ten kanarek przecież myślał, że przyszliśmy tutaj wszyscy dla niego, by wysłuchać jego rzewnej pieśni, a nie po to, aby rozmawiać o naszych zwykłych ludzkich sprawach - o tym, co było, co jest poza zasięgiem naszych możliwości, złudnym powidokiem, którym karmimy swoje nienasycone marzenia. Sami przypominamy ptaki w klatce tak dalekie od miejsca swojego przeznaczenia.
Nigdy nie uważałam się za mola książkowego. W tej dziedzinie prym wiodła zawsze moja mama. Zakrawa w tej mierze o budowniczych największego rozmachu, obwarowując się jak niezdobyta twierdza murem książkowych cegieł. Każda książka jest dobra. Nawet harlequin, jeśli nie ma nic lepszego pod ręką. Żyjemy tym samym jakby w dwóch różnych światach. Ze mną bywa różnie. Czasami potrafię nie przeczytać żadnej książki przez cały rok. Bywają jednak takie okresy, że czytam po cztery czy pięć książek w miesiącu. Wszystko zależy od tego, czy w danym momencie zafascynuje mnie jakaś konkretna dziedzina. Jestem typem czytelnika, który nie chwyta po przypadkowe książki, który nie jest też na czasie z najnowszymi trendami czy nagrodami w dziedzinie literatury, który nie czyta po to, by po prostu czytać, bo tak trzeba. Nie, dla mnie książka to podróż. Podróż do miejsc, do których nie zawsze mogę się udać, ale zwycięża niecierpliwość. Po prostu muszę być tam, gdzie bym chciała już, tu i teraz. Muszę żeglować, łowić ryby lub badać runo lasu. I to nie po byle, jakich morzach pływać, nie byle gdzie, jak i, jakie ryby łowić i znać najskrytsze tajemnice niepozornego porostu. Krótko mówiąc, czego dusza zapragnie. W przeciwieństwie również do mamy preferuję jednak biblioteki niż księgarnie. Zanim zdecyduję się na zakup książki, muszę zapałać do niej szczególnym uczuciem. Moja osobista biblioteka jest skromną esencją światowej literatury szalenie zróżnicowaną pod względem gatunku. W okresach wzmożonej potrzeby wielkiej litery bywam więc częstym gościem w lokalnych bibliotekach. Traf sprawił, że dzisiaj udałam się do jednej z moich bibliotek na slajdowisko poświęcone "USA: Georgia i podróż przez siedem stanów" prowadzone przez szalenie sympatyczną Misię Łukasiewicz, rzeźbiarkę i malarkę, której udało się połączyć przyjemne z pożytecznym i w ramach pozyskiwanych grantów nie tylko tworzyć, ale również podróżować. Te podróże z resztą stały się w dużym stopniu ogromnym źródłem inspiracji dla jej twórczości. Przyjemnie się słuchało jej opowieści. Miło było się choć na chwilę przenieść na drugi koniec świata. Nie tylko oglądać ten świat na zdjęciach, ale również posłuchać o tym, jak się tam ludziom żyje, jakie mają radości, jakie troski. Była również duża dawka przyrodniczych ciekawostek. Ot choćby o takiej oplątwie brodaczkowej (Tillandsia usneoides L.) zwanej potocznie hiszpańskim mchem, która jest epifitem pokrywającym korony olbrzymich drzew, zwisającym z nich i powiewającym na wietrze niczym witki naszej polskiej wierzby płaczącej. Widok niezwykle charakterystyczny dla tych rejonów Ameryki. Z pewnością widzieliście nieraz te niezwykłe twory na drzewach rosnących wzdłuż traktów prowadzących do amerykańskich plantacji przewijające się na malowniczych kadrach filmów o niewolnictwie. Ciekawostką byli dla mnie w szczególności mieszkańcy tej przedziwnej rośliny - oczywiście nietoperze, ptaki, pająki (skakuny i pelegriny) i mikroskopijne robaczki o nazwie Trombiculidae - rodzina owadów z podrodziny roztocze z rzędu roztocze Acarina, przed którymi tak bardzo przestrzegali Misię tubylcy. Owady te bowiem wnikają pod skórę i mogą powodować silne podrażnienie skóry, jak również inne nieprzyjemne dolegliwości. Krótko mówiąc, moje klimaty - niezwykła przyroda, podróżowanie na dziko, spanie w samochodzie, próba zbliżenia się do tubylców, zrozumienia ich codzienności. Jeśli dodam, że podczas prezentacji stały mieszkaniec biblioteki kanarek postanowił nam zaintonować niezwykle subtelną arię, całe wydarzenie zyskuje na kameralności. Swoją drogą trochę sobie z kanarkiem porozmawialiśmy. Nie było nas wiele, ale w sam raz, aby w pełni nacieszyć się tym spotkaniem, a przecież dzisiaj dzień kobiet. I pewnie ten dzień bez tych wszystkich wrażeń przeminąłby dla mnie jak każdy inny dzień - dzień jak co dzień. Zamiast tego wracałam z głową ciężką od refleksji. Z jednej strony na myśl o młodych ludziach w USA, którzy żyją z dnia na dzień niepewni tego, czy kiedykolwiek uda im się spełnić marzenia, czułam ulgę, że nie jestem osamotniona, a z drugiej strony poczułam nagły przypływ inspiracji do namalowania kolejnego obrazu na widok w sumie sam w sobie nieszczególny. Jakby jeszcze znalazł się ktoś, kogo też by zachwycił i dałoby się za tych parę groszy pojechać gdzieś dalej. Póki co musi mi wystarczyć książka i moja bujna wyobraźnia, bez której pewnie niczym bym się specjalnie nie wyróżniała. Z pomocą przyszła mi ponownie biblioteka. Otóż z okazji dnia kobiet panie bibliotekarki rozdawały dzisiaj czytelnikom książki-niespodzianki opakowane w szary papier. Wstrzymałam się z otworzeniem swojego zawiniątka do czasu powrotu do domu. Z namaszczeniem przystąpiłam do rozpakowywania niespodzianki i nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Intuicja jednak mnie nie zawiodła, gdy postanowiłam wybrać jednak tę grubszą paczuszkę. Podróży ciąg dalszy - Włochy. A dopiero co w ubiegły piątek postanowiłam uczyć się hiszpańskiego w ramach darmowego e-learningowego kursu, do którego klucz można było pobrać w bibliotece. Dobrze, że chociaż oba języki są romańskie. Może moja mała główka ostatecznie da jakoś radę stanąć na wysokości zadania. Więcej o prelegentce Slajdowiska o USA, rzeźbiarce i malarce Misi Łukasiewicz: http://www.misialukasiewicz.pl/aboutme
Spotkania z osobami pochodzenia żydowskiego w moim życiu mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. Nie było ich wiele, za to każde było jedyne w swoim rodzaju. Każde pozostawiało mnie również z trudnym dla mnie do zrozumienia poczuciem winy i daleko idącym dyskomfortem psychicznym, a przecież nie miałam żadnych złych intencji, nikogo nie chciałam urazić, nie wspominając już o tym, że nie mam żadnych podstaw by żywić negatywne emocje w stosunku do Żydów. Wręcz przeciwnie, właśnie dążyłam ku temu, aby żywić jak najlepsze, autentyczne, poparte własnymi pozytywnymi doświadczeniami, i nadal będę do tego dążyć. Dlaczego jednak dotąd zawsze spotykałam się z negatywnymi emocjami lub w najlepszym wypadku z chłodnym dystansem z ich strony? Od przeszło 15 lat bezskutecznie próbuję znaleźć odpowiedź na powód tak napiętych lub zdystansowanych kontaktów z osobami pochodzenia żydowskiego, które są częścią mojego osobistego doświadczenia. Pierwszy Żyd, którego poznałam, był zamożnym Anglikiem, który odciął się od swoich korzeni. Znajomym rodziny. Nie zmieniło to jednak tego, że w wyniku dyskusji na temat zaostrzenia konfliktu na Bliskim Wschodzie tuż po wydarzeniach 11 września wzburzyły go moje poglądy i głęboko się na mnie obraził. Nie rozumiałam, co takiego złego powiedziałam, że aż tak się zdenerwował. Jego żona zapytała mnie wówczas: "Czy Ty nie wiesz, że A. jest Żydem? Matka Ci nie mówiła?" Wówczas nie wiedziałam o jego pochodzeniu, a pewnie nawet gdybym wiedziała, wszelka logika myślenia ponownie by mnie zawiodła. To jest Żydem czy nie? A może raczej, czy uznaje się za Żyda czy nie? Czy jeśli uznaje się za Żyda, czy to oznacza, że nie uznaje prawa innych do własnego zdania na tematy, które bezpośrednio go nie dotyczą? A może w rozmowach z Żydami są jakieś tematy taboo, których nie należy poruszać? Jakie? Dlaczego? Wreszcie, skąd i czy w ogóle powinnam wiedzieć, jak odróżnić, czy ktoś jest Żydem czy nie? Jeżeli powinnam to umieć, dlaczego nie uczą o tym w szkole? Dlaczego wreszcie moi właśni bliscy nie uprzedzili mnie o tym, że mój znajomy jest Żydem? Czyżby było to tak oczywiste, że uznali, że nie ma potrzeby tego tłumaczyć? A może dlatego, że to nie powinno mieć znaczenia dla inteligentnego człowieka? A może miało jednak znaczenie dla mojego rozmówcy? Dlaczego? Dlaczego aż tak wielkie? Co tak naprawdę doprowadziło do tak napiętej sytuacji? Różnice pochodzenia, różnice poglądów, a może różnice kulturowe krajów, w których przyszło każdemu z nas się wychować i żyć? Czy fakt, że miałam do czynienia ze świeckim Żydem, a więc Żydem, który nie praktykuje swojej religii tłumaczy przekonanie ortodoksyjnych Żydów o tym, że pojęcie antysemityzmu stanowi dla świeckich Żydów punkt zaczepienia dla manifestowania własnej tożsamości kulturowej? Tutaj pojawia się również sedno problemu, a więc, czym tak naprawdę jest antysemityzm? Czy można stawiać znak równości pomiędzy antysemityzmem i antysyjonizmem? Drugie spotkanie miało miejsce na dworcu kolejowym w Warszawie. Stałam w kolejce do kasy biletowej. Przede mną w kolejce stał ortodoksyjny Żyd. Chciał kupić bilet, ale kasjerka nie rozumiała, o co mu chodzi, najprawdopodobniej nie znała języka angielskiego. Postanowiłam pomóc. Podeszłam do mężczyzny i zapytałam go dokąd chce jechać, a potem wytłumaczyłam wszystko kasjerce. Wydrukowała bilet, wytłumaczyłam mu, gdzie ma iść, mężczyzna odszedł bez słowa. Wydawał się zahukany, nieobecny, jakby nie z tego świata. Jego kamienna biała jak kreda twarz nie wyrażała niczego. Nie będę ukrywać, że liczyłam na słowo "dziękuję" lub choćby nikły uśmiech podziękowania na twarzy czy wymowny kontakt wzrokowy. Cokolwiek. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Nie została nawiązana żadna nić porozumienia. Takiego zwykłego ludzkiego kontaktu na choćby najbardziej podstawowym poziomie emocjonalnym. Wielokrotnie później próbowałam postawić się w sytuacji tego człowieka, w jakiś sposób wytłumaczyć sobie jego zachowanie, ale dotąd nie potrafię znaleźć racjonalnych powodów zaistniałego dystansu. Być może wcale nie powinnam mu pomagać, bo... nie wiem... jestem kobietą? a może... nie, to chyba nie mogło mieć nic wspólnego z tym, że jestem Polką. Dopiero po obejrzeniu tego w gruncie rzeczy niepokojącego filmu zaczęło do mnie dochodzić, co może być powodem tego, że relacje między Polakami a Żydami, mam to na myśli tylko i wyłącznie konkretne sytuacje między jednostkami, a nie narodami czy grupami, przebiegają na tak niskim poziomie emocjonalnym. Być może właśnie dlatego, że od dziecka wpaja się Żydom poczucie krzywdy i jednocześnie wskazuje winowajcę, co najmniej tak jakby ta tragedia nie miała końca, jakby wciąż trwała, tym samym z góry przekreślając szansę nowych pokoleń na budowanie nowych relacji przy jednoczesnym pielęgnowaniu pamięci historycznej. Najtrudniejsze jest wybaczenie, bo to ogromny kredyt zaufania, który dajemy drugiej stronie w nadziei, że nie zawiedzie nas ponownie. Jeśli jednak tak się stanie, to tak jak byśmy zostali pozbawieni ręki wyciągniętej na zgodę. Jej brak będzie nam zawsze przypominać o stracie zaufania. Trzecie doświadczenie miało miejsce podczas studiów w jednej z chyba najbardziej internacjonalnych szkół w Polsce, tzw. łódzkiej filmówce. Rok rocznie do szkoły przyjmowani są studenci z praktycznie wszelkich rejonów świata, a z uwagi na ograniczoną liczbę studentów, większość praktycznie zna się po imieniu niezależnie od kierunku i roku studiów. Poznałam tam kiedyś studenta z Izraela. Był to mój pierwszy kontakt z rodowitym Izraelczykiem. Jego dziadkom udało się uciec z Polski. Nigdy do Polski nie wrócili. On z kolei z racji podjętych studiów pragnął zrobić film o ich tęsknocie za dawnymi czasami. Często rozmawialiśmy. Prawie, a uwierzyłabym, że jest możliwe nawiązać normalną relację, na której nie będzie kładł się cieniem horror Holocaustu. Pewnego dnia jednak mój kolega zapytał mnie, czy nie czuję się winna, że ja żyję w Polsce i mam się dobrze, moja rodzina ma się dobrze, a tymczasem jego dziadkowie zostali zmuszeni uciekać ze swojej ojczyzny, a ich krewnych i znajomych spotkała zagłada w obozach koncentracyjnych. Nie pomogły argumenty takiego rodzaju, jak takie, że moją rodzinę również dotknęła tragedia wojny, że została pozbawiona rodzinnego domu, własności, wolności, że moja babcia wylądowała w niemieckim więzieniu, co odbijało się do końca życia na jej zdrowiu, że straciła brata, który w wyniku wyniszczających pobytów w kolejnych obozach, zmarł na gruźlicę, że jej wuj zginął w Auschwitz, że nazwisko rodowe matki znikło z rejestru żyjących, że rodzinne więzi zostały na trwale rozbite, a tym samym moja matka, a co za tym idzie i ja zostałam pozbawiona doświadczenia takiego pojęcia rodziny, jakiego mieli możliwość doświadczyć moi dziadkowie. Nie potrafiłam znaleźć uzasadnienia dla czucia się winną temu, że dziadkowie, rodzice i mój kolega zostali pozbawieni ojczyzny, że ich krewni zginęli w obozach. Nadal nie potrafię widzieć w tym swojej winy. Na tej samej zasadzie, na jakiej dziewczynki z wycieczki będącej jednym z wątków filmu nie potrafiły wzbudzić w sobie emocjonalnej reakcji na to, co zobaczyły w odwiedzanych miejscach pamięci, jak to się dzisiaj ukuło dyplomatycznie ujmować. Dopiero wizyta w obozie koncentracyjnym w Auschwitz i widok gablot z torebkami damskimi, bucikami dziecięcymi, włosami wzbudziła w nich dramatyczne emocje. Szkoda, że podczas tej wycieczki nie było okazji do spotkań z rówieśnikami z Polski, że nie nastąpiła jakaś wymiana. Być może byłaby ona nie tylko okazją do wspólnego pochylenia się nad tragedią dwóch młodych pokoleń, ale również okazją do zbudowania nowych relacji. W tym roku zupełnym przypadkiem przy okazji weekendowego wypadu nad Biebrzę okazało się, że nieopodal znajduje się miasteczko, w którym do dzisiaj zachowały się pozostałości po dawnej mniejszości żydowskiej. Tykocin. Miasto duchów. W czasie wojny Naziści wywieźli i zamordowali w okolicznych lasach całą społeczność miasteczka. Stanowiła ona połowę jego mieszkańców. Pozostały po nich synagoga, dom talmudyczny, charakterystyczne zabudowania z żydowskimi symbolami, restauracje serwujące dania tradycyjnej kuchni żydowskiej. Próbowałam usilnie wyobrazić sobie jak mógł wyglądać na uliczkach miasta taki zwykły dzień, jak dzisiaj przed wojną. Bezskutecznie. Podczas wizyty w synagodze czułam dyskomfort, przechadzając się po głównej sali synagogi-muzeum po usłyszeniu w słuchawkach od wirtualnego przewodnika, że kobiety nie miały wstępu do tej głównej sali. Czy ja również nie powinnam w takim razie podziwiać jej przez okienka okalającego wnętrze babińca? Sam fakt przebywania w tym miejscu wzbudzał we mnie rozgoryczenie. W końcu Żydzi wciąż żyją, żyją w Polsce. Dlaczego więc to miejsce nie żyje tak, jak dawniej? Co stoi na przeszkodzie? Nie pozostało nic innego, jak ukoić tę gorycz smakami kuchni żydowskiej, choć zamówione przeze mnie danie karp po żydowsku skądinąd znane mi, bo serwowane na wigilię w domu rodzinnym, dalece odbiegało od znanego mi dotąd jego ujęcia. Zastanawiało mnie, czy możliwy jest aż taki rozstrzał i, o czym właściwie to świadczy? Dlaczego wreszcie nie wiem o kulturze żyjącego wciąż narodu tyle, ile wiem o obozach koncentracyjnych? Dlaczego nie mówi się o niej w szkołach? Dlaczego nie próbuje się odbudować relacji polsko-żydowskich wśród młodych pokoleń? Bardzo często myślę sobie, że tak naprawdę żyjemy gdzieś poza czasem, w świecie, który już dawno się skończył, nie skończyło się jednak obwinianie żyjących za to, że ten świat się skończył, że czas tego świata się skończył, że pewne wartości tego świata zostały na trwale utracone, nie można ich już odzyskać, można jedynie stworzyć nowe. Trudno jednak o to, gdy wciąż jest tak wielu, którzy mają władze, a tym samym wpływ na kształtowanie poglądów innych, którzy chcą czerpać korzyści, zyski, satysfakcję z tego, czego już nie ma, rozjątrzając wciąż rany, które tak wielu próbuje zagoić. Dopóki tak będzie, nie zaznają spokoju też Ci, którzy gotowi byliby budować świat od nowa. Nic dla ludzi bez ludzi. Przemoc rodzi przemoc, ofiara staje się katem, czego jesteśmy niestety wciąż bezradnymi świadkami. Post scriptum: Byłabym zapomniała o jeszcze jednym Żydzie, z którym nawiązałam kontakt przy okazji poszukiwania swoich bliższych i dalszych krewnych ze strony dziadka. Przypadkiem nawiązał ze mną kontakt na portalu społecznościowym pewien Żyd z Izreala zaintrygowany zbieżnością naszych nazwisk. Choć trudno było nam ustalić, czy mamy wspólnych krewnych, bo nazwisko to ponoć występuje rzadko w różnych kulturach na różnych kontynentach, utrzymywaliśmy kontakt. Rodzice mojego znajomego wyemigrowali do Izreala z Polski w okresie II wojny światowej. Co ciekawe, mój znajomy był dumny ze swoich polskich korzeni i podkreślał swoją więź z Polską, wywieszając choćby polską flagę w różne święta. Z czasem straciliśmy kontakt. Niemniej jednak był to chyba najprzyjemniejszy epizod z moich kontaktów z Żydami. Jakiś czas temu próbowałam go odnaleźć, ale nie znalazłam go już na tym portalu społecznościowym. Mam nadzieję, że wszystko u niego dobrze i może kiedyś znowu się odnajdziemy.
Zima w Polsce nie rozpieszcza. Zazwyczaj marzymy wówczas o tym, aby przenieść się w jakieś cieplejsze rejony. Niektórzy mogą sobie pozwolić na podróż do ciepłych krajów, inni muszą zadowolić się ciepłymi czterema kątami. Jeżeli jednak to nie wystarcza, zawsze można sięgnąć po którąś z podróżniczych pozycji. Moja podróż zimowa zaczęła się wśród Indian Ameryki Południowej (Jan Gać zabrał mnie w podróż po ich historii, Tony Halik z kolei w podróż do realiów ich codziennego życia w gęstwinach Amazonki), a skończy, zważywszy na zadziwiająco wczesne przedwiośnie, chyba na kartach jednej z powieści eksplorujących biegun południowy. Moja przygoda z biegunem, a właściwie biegunami, bo jak się okazało wiedza zdobyta na temat Antarktydy w naturalny sposób wzbudziła ciekawość i przeciwległego bieguna, zaczęła się od filmu o spóźnionej ekspedycji, bo w zdobyciu bieguna prześcignęli go ostatecznie Amundsen i tragiczna ekspedycja Scotta, Ernesta Shackeltona, która zainspirowała mnie do lektury kilku pozycji "na temat", m.in. zachwalanej przez National Geographic jako najlepsza książka podróżnicza wszech czasów relacji z wyprawy Scotta "Na krańcu świata" autorstwa jednego z jej najmłodszych uczestników Apsleya Cherry'ego Gerarda i dwóch pozycji polskich autorów Aliny i Czesława Centkiewiczów - "Tajemnice szóstego kontynentu" i "Kierunek Antarktyda". W przypadku pierwszej pozycji może nie użyłabym takich kategorycznych stwierdzeń, ale w istocie to bardzo dobra książka, z której można się dowiedzieć bardzo wiele na temat Antarktydy. Chyba nawet więcej niż z wiele obiecujących pozycji Centkiewiczów, choć póki co przeczytałam tylko jedną z ich powieści. Póki co jest ona poświęcona bardziej postępowi technologicznemu, zwłaszcza radzieckiemu postępowi technologicznemu (przedstawicielom innych nacji autorzy poświęcają znacznie mniej uwagi, perypetie niektórych, zwłaszcza Amerykanów, same z siebie stanowią gotowy scenariusz na niezłą komedię), niż samej Antarktydzie, co w sumie oczywiste zważywszy na okres, w jakim została napisana. Autorzy zapewne nie mieli wyboru, jeżeli w ogóle chcieli zobaczyć biegun na własne oczy i w ogóle móc cokolwiek na ten temat napisać. Zważywszy jednak na ilość pozycji poświęconych biegunowi ich autorstwa, wciąż liczę na to, że wreszcie dobrnę do samej esencji. Póki co cierpliwie czytam niekończące się apoteozy na cześć naszego wschodniego sąsiada, wyłuskując z nich z ogromnym trudem wplecione gdzieniegdzie ciekawostki. Ot na przykład na temat unikalnych zjawisk pogodowych, jak np.: słońca pobocznego (sytuacji, w której na niebie można zaobserwować złudzenie aż 5 słońc wpisanych w koło) czy białych dni (dotąd trudno wytłumaczalne zjawisko zaburzenia postrzegania przez człowieka kształtów, oceny odległości i towarzyszących temu zjawisku również innych enigmatycznych zakłóceń, np. fal radiowych). Przy okazji zgłębiania zróżnicowanej pod każdym względem krainy wiecznego lodu, dowiedziałam się między innymi, że nie ma dwóch takich samych śnieżynek, a w okresie najsurowszych warunków przyrodniczych i pogodowych egipskich ciemności polarnej zimy rozświetlanej jedynie zorzami polarnymi pingwin cesarski cierpliwie wysiaduje na stopach pod faldami ciała złożone przez samice jajo. To właśnie po zdobycie jaja tego pingwina niektórzy członkowie ekspedycji Scotta udali się w niezwykle niebezpieczną podróż zimą 1912 roku w nadziei na to, że dzięki możliwości przyjrzenia się bliżej embrionowi uda się udowodnić, że pingwin cesarski jest najprymitywniejszym ptakiem na ziemi, brakującym łącznikiem między prehistorycznymi gadami a dzisiejszymi ptakami. Pingwinów jest z resztą aż na biegunie południowym 5 gatunków przy czym nie występują one na biegunie północnym (kwestia zwierząt występujących na każdym z biegunów to również niezwykle ciekawy temat, i jak sądzę wcale nie taki oczywisty). Co ciekawe pingwiny wykształciły specjalny gruczoł na górnej stronie dzioba umożliwiający im odsalanie wody podczas pływania pod wodą, dzięki czemu nie są uzależnione od źródeł słodkiej wody na lądzie. Przekonanie o ich gatunkowej prymitywności stoi jednak w sprzeczności z dowodami niesłychanej inteligencji w obliczu zagrożenia - Centkiewiczowie opisują, między innymi, sytuację, kiedy to zapędzone do zagrody przez człowieka w celu zaobrączkowania, nieobserwowane wykorzystały okazję do ucieczki i zaczęły wdrapywać się jeden drugiemu na plecy by wreszcie niemal całe stado mogło umknąć. Nie wspomnę o wielorybach, które by spiętrzyć plankton w jednym miejscu zbierały się w kole i burzyły wodę. Skojarzyło mi się to z analogicznym przykładem napędzania ryb w kole przez dawne ludy Tahiti. Wiosnę zacznę chyba na szczytach Himalajów razem z Andrzejem Wilczkowskim (wszakże temat bardzo na czasie w kontekście tragedii na Nanga Parbat, a wypadałoby przypomnieć sobie parę żelaznych prawidłowości rządzących światem wielkich szczytów), jeżeli nie zagna mnie na powrót w tropikalne lasy deszczowe Amazonki by razem z bohaterem "Zielonego Piekła" spróbować jakoś przetrwać. Być może uda mi się wówczas docenić uroki cywilizacji. A może nie!?
Pamiętacie, jak w październiku w Polskę uderzył orkan Grzegorz i zastanawiałam się, kto nazywa te wszystkie zjawiska pogodowe? Wreszcie znalazłam dzisiaj zupełnym przypadkiem odpowiedź na stronie Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej (IMGW). IMGW uruchomiło bardzo fajny pasek z tekstami poświęconymi różnym takim właśnie ciekawostkom. Znalazł się tam również wpis "Skąd się biorą nazwy huraganów?" Właśnie - huraganów, a nie orkanów! "Orkan" to kalka z niemieckiego powielana w mediach. Nazwa "orkan" nie występuje jednak ani w terminologii używanej przez IMGW ani nawet w literaturze naukowej z zakresu meteorologii. Prawidłowym określeniem na tak silny wiatr, który przeszedł choćby ostatnimi dniami nad Niemcami, "Friederike" czy wspomniany wcześniej październikowy Grzegorz, choć pod taką nazwą funkcjonował tylko w Polsce, a naprawdę nosił nazwę "Herwart", jest po prostu huragan, alternatywnie głęboki niż. W istocie ja chodzący barometr zachodziłam wczoraj w głowę, co się dzieje, że tak mnie ścina z nóg - no i mam odpowiedź. A wracając do gwoździa programu, nazwy takich zjawisk meteorologicznych, jak huragany, wystosowywane są przez odpowiednie instytucje właściwe dla miejsca powstawania tych zjawisk, a większość z nich powstaje poza granicami Polski, a więc nazwy często są obcojęzyczne i takie generalnie powinny pozostać by nie wprowadzać zamieszania, ale media potrzebują by im się dobrze rymowało, więc nadają polskie nazwy, często używają również bardziej chwytliwego, a moim zdaniem łagodniejszego w wyrazie, bo niejednoznacznie kojarzącego się określenia "orkan". Źródła:
IMGW. Skąd się biorą nazwy huraganów? http://www.imgw.pl/2017/11/10/skad-sie-biora-nazwy-huraganow/ Orkan HERWART tobt über Deutschland 29.10.2017 erstellt von Dennis Dalter:http://www.wetter24.de/news/detail/2017-10-29-orkan-herwart-tobt-ueber-deutschland/ Często podkreślam, że mam trudny charakter. Tyczy cię to zarówno życia prywatnego, zawodowego, jak również konsumenckiego. Mam kilka takich swoich żelaznych zasad, którymi staram się kierować w tych swoich ostatnich wyborach. KOCHAJMY SIĘ JAK BRACIA, LICZMY SIĘ JAK ŻYDZI Przede wszystkim nie kupuję w sieciówkach, choć jeszcze do niedawna korzystałam z usług tzw. polskich sieciówek. Nie ma to nic wspólnego z tym, że mi się "przelewa", wręcz przeciwnie, choć moim skromnym zdaniem mitem jest przekonanie o tym, że w sieciówkach jest taniej, po prostu to mój świadomy wybór: wolę wspierać lokalnych przedsiębiorców niż obcy kapitał na tej samej zasadzie, na jakiej sama chciałabym być faworyzowana na rynku. Cenię sobie również bezpośredni kontakt ze sprzedawcą do tego stopnia, że niemiła obsługa skutkuje momentalnie skreśleniem sklepu z listy ulubionych. Z równie bezwzględną konsekwencją z takiej listy znikają sklepy, w których cena na półce nie pokrywa się z ceną w kasie. Bez wahania zrezygnuję z zakupu produktu i udam się gdzie indziej nawet jeśli miałoby mnie to kosztować dodatkowy czas, a nawet pieniądze, nie wspomnę już o reakcji innych ludzi, którzy bywają zdziwieni, że różnica 1 złotówki w cenie może być przyczyną rezygnacji z zakupu, a moim zdaniem taka rezygnacja jest słuszna, bo 10% zrobiłoby różnicę, gdybyśmy chcieli zakupić luksusowy towar, np. samochód, tym bardziej więc nie powinniśmy bagatelizować różnic w cenie podstawowych towarów. Kochajmy się jak bracia, liczmy się jak Żydzi. Nie zapominajmy o tym, że gdy wchodzimy do sklepu, role się odwracają i jako klient to my mamy prawo wymagać od sprzedawcy przestrzegania prawa na tej samej zasadzie, na jakiej wymaga od nas jego przestrzegania nasz własny pracodawca. Jesteśmy więc dla odmiany w luksusowej sytuacji, w której nie musimy godzić się na humory sprzedawcy, możemy powiedzieć "nie", możemy wyjść i możemy więcej nie wrócić. Nie wahajmy się korzystać z tego przywileju - może nie być nas stać na wejście w posiadanie jakiegoś dobra, ale z pewnością stać nas na to, aby zrezygnować z nieuczciwej oferty i to też jest wybór. Z pewnością z korzyścią niż ze stratą. NIE KUPUJESZ = NIE CZYTASZ Gdy zaczynam czytać artykuł i pada pytanie: "Jak sprzedawać książki w kraju, w którym się nie czyta?", pierwsza rzecz, która wzbudza moją podejrzliwość, to w ogóle rozpatrywanie "na dzień dobry" książki w kontekście sprzedaży, a jeszcze większą podejrzliwość wzbudza sugestia, że żyjemy "w kraju, w którym się nie czyta" - takie bezosobowe potraktowanie wszystkich obywateli i wrzucenie ich do jednego wora z napisem: "nie kupujesz = nie czytasz", włącznie z Tobą drogi czytelniku. Oczywiście dyplomatycznie nie po nazwisku. A co z bibliotekami? Tam też są książki i można wypożyczyć je zazwyczaj za darmo. Krótko mówiąc, wiem, że czytam artykuł o charakterze kryptoreklamy, mający w pierwszej kolejności wywrzeć na czytelniku presję emocjonalną. Ale jak to? ja nie czytam?! No to przeczytam do końca, co też takiego ciekawego macie mi do przekazania drodzy redaktorzy (Pewnie ktoś Wam zapłacił za to, abyście kogoś lub coś dyplomatycznie sprzedali. Oczywiście, że tak! Na końcu pada odpowiedź na wyżej postawione pytanie: Sprzedawać jak... Powstrzymam się jednak od wskazywania palcem!). I oto czytam: "Choć wielbicielom literatury trudno się z tym faktem pogodzić, na rynku zyski liczą dziś tylko ci, którzy nauczyli się traktować książkę jak każdy inny towar szybko zbywalny. To produkt impulsowy. Zaledwie 10 procent klientów w E(****) wie, po co tam przyszło. [..] W jednym z najważniejszych salonów sieci, w warszawskim centrum handlowym A(******), tytuł, który leży na półce ponad trzy miesiące, musi wrócić do magazynu. A stamtąd do wydawcy (Źródło: https://www.forbes.pl/przywodztwo/jak-sprzedawac-w-polsce-ksiazki/3hle40r)." A ja myślę, że E(****) byłby akurat ostatnim miejscem, do którego szanujący się czytelnik udałby się szukać książki, która go interesuje, bo najprawdopodobniej znalazłby tam wszystko, włącznie z zapalniczką i gumą do żucia, ale raczej nie książkę, którą chciałby kupić, bo jak się okazuje sprzedawca nie będzie czekał aż klient "dojrzeje" do jakiejś pozycji, nie będzie czekał aż klient sam zdecyduje, czego chce, sprzedawca oczekuje, że klient kupi to, co on chce mu sprzedać akurat tu i teraz. Jak się okazuje, 3 miesiące leżenia na półce to doprawdy szczyt kompromitacji dla autora książki, jej wydawcy i dystrybutora i zapewne nie tylko w przypadku, kiedy książka się w ogóle nie sprzedaje, ale również wtedy, gdy sprzedaje się słabiej niż powinna (Ręce do góry, kto marzy o napisaniu książki?!). Cokolwiek to znaczy. Wolę nie wiedzieć, bo czuję, że byłabym w jeszcze większym szoku niż ten, którego doznałam dla odmiany w innym przybytku walki z analfabetyzmem, choć zasadniczo o wiele mniej wyrachowanym, przynajmniej tak mi się dotąd wydawało, ale dzisiaj ten czar prysł. KSIĄŻKA Z TERMINEM WAŻNOŚCI Bibliotekarka w odpowiedzi na moje zakłopotanie w związku z niemożnością znalezienia książki "Zdobywcy Białego Lądu" Jacka Machowskiego z 1959 roku, odpowiedziała, że jeżeli nie mogę znaleźć tej książki, to najprawdopodobniej jej nie ma, a nie została wycofana z katalogu online. Na podstawie wyświetlających się w katalogu informacji nie została wypożyczana ani razu od 5 lat, więc z oczywistych względów została wyrzucona (zniszczona, usunięta, spalona, nie pamiętam dokładnie użytego sformułowania, ale to bez znaczenia). Przykro mi. Gdyby zjawiła się Pani kilka miesięcy wcześniej... (może jeszcze 3 miesiące wcześniej?) Aż mi serce w klatce ścisnęło. - Wyrzucona? - zapytałam z niedowierzaniem (jak stare pieczywo?). - Nie opłaca mi się trzymać książki, której nikt nie czyta. Zajmuje tylko miejsce. Wolę zakupić jakąś nową pozycję. - Szkoda. Te stare pozycje sprzed lat często napisane są o wiele lepszym językiem niż te współczesne. - Wie Pani, zdaniem ekspertów z dziedziny bibliotekarstwa (Zdaniem X-a, Y-a i liter całego alfabetu, wprost uwielbiam takie sformułowania! No bo przecież nie warto ryzykować własnego zdania!) książka, która leży niewypożyczona na półce 5 lat, nie przedstawia już sobą żadnej wartości. Zaleca się po prostu jej usunięcie. (Jak bym słyszała cytat z tego kompromitującego artykułu. Jeżeli w istocie książka w systemie, w którym żyjemy, jest traktowana jako towar zbywalny, no bo to nie ja ją sprzedaje, tylko sprzedawca, to jakim prawem ktokolwiek śmie oskarżać kogokolwiek o nieczytanie, nieczytanie, czytanie, to bez znaczenia, w pierwszej kolejności oskarża się nas bowiem o nie kupowanie i to w istocie ja, jako czytelnik, wybieram z całą świadomością i pełnią satysfakcji, bo dla mnie książka nie jest towarem zbywalnym, jeżeli wchodzę w jej posiadanie z własnego wyboru, to po to, aby wyciągnąć z niej wiedzę lub wzbogacić swój prywatny księgozbiór, wcale o to nie trudno, no bo przecież książki wyrzuca się dzisiaj z równie wielką łatwością, z jaką się je kupuje w B********) Lekko zatkana tym, co usłyszałam, nie potrafię jednak poskromić wrodzonej ironii: - Być może te osoby nie powinny więc zajmować się bibliotekarstwem. Usłyszeć od bibliotekarza, że inni bibliotekarze uważają, że książkę można wyrzucić, nie wspominając już o tym, że może stracić wartość, to nie mieści się w mojej małej główce. - Tak się teraz robi, droga Pani. Poza tym ta książka już i tak była podniszczona, - dodała jakby się usprawiedliwiając. - Cóż, chyba każdy może popełnić błąd. - Ja już nie wspomnę o tym, że w pierwszej kolejności to człowieka by się pozbyli, bo teraz jednostka nic nie znaczy. (taka dyplomatyczna zmiana tematu) - Co do tego byłabym w stanie się z Panią zgodzić. W istocie los książki i jednostki wydaje się w tym kontekście przewrotnie ze sobą skorelowany. Z tą różnicą, że bibliotekę stać na kupienie nowej książki, a skoro ją na to stać, to dziwi fakt, że nie stać jej również na trzymanie innych książek, że są one wyrzucane jak śmieci i to bez większych sentymentów. Mnie niezmiennie szokuje to, z jaką łatwością przychodzi dzisiaj ludziom wyrzucanie choćby jedzenia, ale nie spotkałam jeszcze nikogo, kto by się z tym obnosił w miejscu publicznym w towarzystwie z podniesioną głową. Tym bardziej więc zszokowało mnie, że bibliotekarze, wydawać by się mogło najwięksi miłośnicy i orędownicy książki wyrzucają je na tej samej zasadzie, na jakiej przybytki komercji i próżności zdejmują książki z półek i odsyłają z powrotem do magazynu. Żałuję, że nie zapytałam tej Pani, co ona na ten temat sądzi? Ponoć czyny mówią więcej niż słowa. Pytanie brzmi, czy faktycznie warto przedkładać zdanie innych nad własne zdanie? A co jeżeli Ci inni są jednak w błędzie? Chyba jestem najlepszym dowodem na to, że 5 lat to jednak zbyt krótki czas, aby książkę wyrzucić, usunąć, zniszczyć. Gdyby biblioteka aleksandryjska nie spłonęła, ciekawe, czy taki sam los spotkałby starożytne rękopisy. Ach, nie, przepraszam, to już zabytki muzealne na tej samej zasadzie jak drzewa w puszczy. A ja wciąż uważam, że drzewo to drzewo. Książka to książka. W świetle tej refleksji wszystkie te głodne hasła wytapetowane w bibliotekach, a bywam przecież gościem w tak wielu, to moje główne źródła kontaktu z literaturą, powielane z równą zapalczywością przez sieciówki, są jedną wielką manipulacją i wyrachowaniem. Kochamy książki, to znaczy wyrzucamy je po cichu! Zaczynam rozumieć moją mamę, która mało komu pożycza książki, nie wspominając o tym, że nie wyrzuci nawet starych harlequinów! Każda książka w kontekście dzisiejszego incydentu urasta dla mnie do rangi świętości! Ponoć milczenie jest złotem, a ja wciąż nie potrafię powściągnąć języka. Chyba wolę jednak własne zdanie niż to całe polskie złoto. Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste.
Wybuchy, świsty, huki. Wszechobecny stłumiony aczkolwiek burzliwy tumult i zgiełk za oknem. Wojna - to pierwsze skojarzenie, jakie mi się nasunęło, gdy doszły mnie te wszystkie dźwięki? Choć być może trafniejszym określeniem byłyby po prostu odgłosy lub hałasy. Dźwięk kojarzy mi się mimo wszystko z czymś czystym, wyabstrahowanym, jednostkowym. A to, czego doświadczyłam, to była jakaś potworna chaotyczna i przypadkowa kakofonia huków i świstów. Nie doświadczyłam w życiu żadnej wojny, ale zastanawia mnie, czy takie właśnie odgłosy by jej towarzyszyły, gdyby teraz wybuchła. Jeśli tak, byłoby to już dla mnie nie do zniesienia przez ten aspekt sam w sobie. Jeżeli nie, czy istnieje jakaś realna miara zgiełku?, który by towarzyszył takiej współczesnej wojnie? Czy obraz tej wojny byłby w czymkolwiek podobny tym, które znamy z obrazów mistrzów, opisów historyków, filmów dokumentalnych, a może współczesna wojna jest raczej takim cichym fałszywym przyjacielem, który wdziera się w nasze życie na co dzień i od święta? NOWY ROK, ZAGADKOWY FENOMEN SZAŁU FAJERWERKÓW Nowy rok 2018. Szał fajerwerków. Zagadkowy fenomen. Dlaczego ludzie tak lubują się w robieniu w istocie tyle hałasu wokół siebie? Czy faktycznie lubią ten hałas? Czy w ogóle dopuszczają do siebie taką osobistą refleksję? Cały czas jesteśmy zewsząd atakowani i manipulowani moim skromnym zdaniem zakłamanym* hasłem "nowe technologie". Do czego zmierzam? Do postawienia banalnego i jednocześnie przewrotnego w świetle tych rzekomo nowych technologii pytania: dlaczego więc nikt nie wpadł jeszcze na pomysł stworzenia fajerwerków, którym nie towarzyszyłyby te potworne odgłosy? DZIKI SPOKÓJ Już sama nazwa pochodząca z niemieckiego Feuerwerk wskazuje, że chodzi o coś, co wchodzi w reakcję, reaguje, działa z ogniem. Jest więc zjawiskiem przede wszystkim wizualnym, cieplnym, w mniejszym stopniu dźwiękowym czy zapachowym przynajmniej jeśli chodzi o człowieka w pełni sprawnego. Te dwa ostatnie doznania wymagają bowiem od nas większego wyczucia i skupienia. Ogień sam w sobie nie pachnie ani nie wydaje żadnych dźwięków. Jak wszystko na tym świecie niezbędny jest do tego kontekst, mówiąc najogólniej. Co wspólnego z dźwiękami towarzyszącymi pracy ognia, choćby tego w kominku, ognisku czy nawet pokazom mistrzów ognistych sztuczek mają jednak odgłosy towarzyszące fajerwerkom? Dlaczego w dobie apoteozy równie zakłamanego dla mnie pojęcia* ekologii nadal pozwala się na ten proceder? a właściwie dlaczego tkwi on nadal w swojej prymitywnej reliktowej hałaśliwej jarmarcznej postaci? Zastanawiam się, czy tym wszystkim ludziom doprawdy sprawia przyjemność ogłuszanie samych siebie i innych, "podziwianie" i skazywanie innych na "podziwianie" nieraz wybitnych niewypałów i świetlnych szkarad nie mających nic wspólnego z ogólnopojętą estetyką pokazów świetlnych, czy może tylko tak dalece ich już omamiła wszechobecna komercyjna propaganda: "że nie ma obchodów nowego roku bez fajerwerków", "że fajerwerki są wspaniałe", "że nowy rok jest wspaniałym świętem, bo są fajerwerki", "nowy rok to fajerwerki". Nie wspomnę już o trosce o dobro zwierząt, choć nie trzeba być zwierzęciem, wystarczy być choć trochę wrażliwym człowiekiem, aby jedyne, czego pragnąć wobec panującego wokół huku, to uciec jak najdalej. Tylko dokąd? Zastanawiam się, czy w ogóle jest jeszcze takie miejsce na ziemi, gdzie nie dociera ten cały zgiełk. Może jakaś dżungla? Czy wolne są od niego dzikie suwalskie mokradła? Oczyma wyobraźni widzę jednak rozświetlone nienaturalnymi kolorowymi odblaskami potężne cielsko przerażonego łosia przecinające na oślep w amoku ucieczki wysokie szuwary. ZORZA CISZY O ile piękniejszym doświadczeniem byłoby podziwianie świetlnych projekcji zorzy polarnej? To byłoby dopiero coś. Bajka! Sielanka! Poezja! W prawdzie na porządku dziennym zakłamanej ekologii jest kwalifikowanie i emisji sztucznego światła jako działania zaburzającego naturalny rytm przyrody (bo to oczywiście Ty, o ironio losu! zwykły zjadaczu chleba, emitujesz najwięcej światła, ciepła, DŹWIĘKÓW, a co za tym idzie szkody dla całej Ziemi i ludzkości), ale o ile byłby on znośniejszy, a może nawet przyjemniejszy zarówno dla zwierząt, jak i ludzi. Hałas - o jeden szkodliwy element mniej. Może kiedyś te całe nowe technologie umożliwią subiektywną wirtualną autoprojekcję fajerwerków, która będzie się odbywać bez szkody dla środowiska naturalnego i dla innych ludzi. Zapewne nastąpi to wtedy, gdy już te nowe technologie w pełni wyeksploatują to naturalne środowisko i człowieka do tego stopnia, że jedyne, o czym będzie marzył, to zapomnieć na chwilę o potwornym widoku i hałasie za oknem, oddając się wybujałym projekcjom własnego umysłu, z którym nowe technologie w niedługim czasie będą mogły zrobić dokładnie to samo, co zrobiły z otaczającym go światem, dowolnie i bezkarnie w niego ingerując wedle własnych potrzeb i zamysłów. O ile już tego nie robią. Być może jestem ich pierwszą ofiarą, bo jedyne, o czym marzyłam, to uciec, zasnąć, przespać te gwiezdne wojny, a one i tak wdarły się przez okna, pod powieki w nieznośną lekkość mojego sennego niebytu. Chciałam przespać ten moment, jakby nigdy nie nastąpił, ale już nawet o tym nie mogę sama decydować, w jaki sposób skutecznie odciąć się od brutalnej rzeczywistości. Wychodzi na to, że powinnam była zainwestować w nowe technologie i zakupić najnowocześniejsze słuchawki, ale czy byłyby one w stanie sprawić, że gdy puszczę w nich nagranie ciszy (choć ponoć cisza zdaniem samych głuchoniewidomych nigdy nie jest ciszą, a zbiorem szumów o różnej częstotliwości i głośności, z doświadczenia wiem, że i takie niezidentyfikowane szumy mogą wyrwać człowieka ze snu, o czym najlepiej świadczy nagranie poniżej wcale nie tak znowu subiektywnego odbioru owej ciszy), żadne zewnętrzne odgłosy nie zakłócą jej odbioru?! Cisza i spokój - tego najbardziej teraz pragnę. Czy można mieć bardziej nierealne życzenie? W tym momencie, miejscu, czasie, życiu? Pozostaje jedynie zamknąć oczy i wyobrazić sobie milczący spektakl zorzy polarnej. I tu pojawia się pytanie: czy zorza faktycznie milczy? W zestawieniu z gwiezdnymi wojnami fajerwerków zapewne byłoby to najprawdziwsze milczenie.
*Mogłabym poświęcić zagadnieniy manipulacji w zwłaszcza komercyjnym wykorzystaniu haseł "nowe technologie" i "ekologia" dłuższą dygresję "nie na temat", ale wyjątkowo się powstrzymam. Może poświęcę tym tematom osobne wpisy. Jako fotograf często miewam taką refleksję post factum. "Ehh, to trzeba było nakręcić!" Często zapominam, że mam taki przycisk w swoim aparacie, a czasami to się dzieje jakoś naturalnie. Po prostu czasami zdarzają się takie niesamowite momenty, że ręce nie czekają aż się mózg zdecyduje kręcić nie kręcić. Oto jeden z nich i to wcale nie w żadnym parku czy puszczy, tylko 10 minut drogi autem od domu na niepozornej podmokłej łące z amboną gdzieś przy drodze. Sama byłam w szoku, kiedy któregoś poranka stałam na ambonie i wsłuchiwałam się w szum trzcin, aż tu nagle kątem oka zobaczyłam poruszenie tuż pod amboną. Mijał mnie właśnie potężny łoś. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie! O wiele większe niż kontakt z na w pół oswojonymi łosiami w parkach lub zakleszczonymi ogrodzeniami w rezerwatach. Wolność. To słowo wraca do mnie nieustająco z ogromną siłą. Tego poranka mnie i tego łosia połączył właśnie ten trudny do zdefiniowania ideał - wolność. Nieustająco nawołuję do władz gmin: Nie niszczcie bagnistych nieużytków na swoich terenach, bo zniszczycie i tę dziewiczą przyrodę, której szukacie w puszczach i parkach, a ona jest tu i teraz nieraz na odległość dłuższego spaceru. Niedziela. W telewizji ostrzegają przed szalejącym w Polsce orkanem Grzegorz. Czyżby tata znowu narozrabiał? Zastanawiamy się, kto nazywa te wszystkie zjawiska pogodowe. Może mają jakąś maszynę losującą? A gdyby tak wylosowali Zofię? Orkan Zofia brzmi dumnie. Łobuz podśmiewa się, że idealnie złożyłoby się z moim dzisiejszym nastrojem. Bardzo zabawne! Patrzymy przez okno. Silny przenikliwy wiatr na zmianę przecinany strugami deszczu, ale zaparliśmy się, zapieliśmy kurtki po szyje i zaopatrzeni w czapki i szaliki udaliśmy się w pobliską wiekową sośninę po sadzonkę wrzosu. Momentami te sosenki więdły na wietrze tak, że aż zastanawialiśmy się, czy nie skończymy razem z nimi na tym wrzosowisku jak w Borach Tucholskich. Ręce paraliżował chłód arcyzimowy. O rękawiczkach, o ironio losu! jakoś nie pomyślałam. Za grzybami to już ani myślałam patrzeć. Chyba się znowu na kapelusze obraziłam. W moich stronach grzybów tyle, co na lekarstwo, powoli zaczęłam się godzić z tym, że, ja leśny włóczykij, do domu wracać będę odtąd z pustymi rękami, a tymczasem Łobuzowi włączył się radar. Idziemy na przełaj! - mówi do mnie. - O tędy! - A Ty czasami nie jesteś podziębiony? - pytam zmartwiona. W oczach widzę tylko iskierki, a na twarzy rysuje się bananowy uśmiech jak u małego łobuzera. - Kochanie, jak widzę grzyby, to czuję się jak młody Bóg (po drodze znalazł kilka). I dosłownie chwila nie minęła, jak otoczyła nas podgrzybkowa banda. Jakoś odparliśmy oblężenie. No i teraz grzybowe trofeum suszy się nad kominkiem, napawa dumą i karmi ambicje na więcej. Nieskromnie przyznajemy, że pokusa listopadowego grzybobrania jest wprost nieodparta. Już szykujemy radary.
*** REINCARNATION***
...I fail all the trails bad luck I cannot help I am send back from the top to the bottom of the sky fallen star I am on a fallen star dump. What a relief! But I am send back to the top and again... *** REINKARNACJA *** ...nie przechodzę kolejnych prób nieszczęściu nie potrafię się oprzeć zesłana na powrót ze szczytów na dno nieba upadła gwiazda na śmietniku upadłych gwiazd. Co za ulga! Ale odsyłają mnie z powrotem na górę i znowu... To będzie opowieść z cyklu: nie przyszedł Mahomet do góry, to przyjdzie góra do Mahometa.
Długo bowiem nosiłam się i zbierałam, zbierałam się i nosiłam z myślą o podjęciu ponownie, choćby od czasu do czasu, wolontariatu w Stowarzyszeniu Jeździeckim "Szarża", a mówiąc precyzyjnie wachtowania. O tym, co kryje się za tym wcale nie tak dla każdego oczywistym terminem wachtowanie, pisałam już wcześniej w tekście Moja Pierwsza Wachta, który był jednocześnie podsumowaniem moich dotychczasowych doświadczeń z kilku dziennych wacht odbytych na wiosnę w tym samym stowarzyszeniu. I choć na jesieni temat wacht znowu wrócił, jakoś nie potrafiłam się zdyscyplinować i podjąć decyzji, co dalej. Jak to zazwyczaj w życiu bywa: jeżeli Ty nie podejmiesz decyzji, ktoś ją za Ciebie podejmie lub sama się podejmie. Mówiąc krótko i nieco kolokwialnie, samo wyjdzie. I tak też wyszło z nocną wachtą. Właściwie jej nie planowałam. Decyzję podjęłam spontanicznie, choć chyba nieco telepatycznie wywołałam towarzyszące jej okoliczności. W weekend przemknęła mi spontaniczna myśl o wachcie, koniach, jazdach. Kiedyś jeździłam regularnie, a teraz chyba zaczęłam odczuwać brak wrażeń, ruchu, wyzwań. Niczego się więc nie spodziewając, otwieram pocztę i widzę wiadomość od Ani, koordynatorki wacht, z pytaniem, czy nie byłabym zainteresowana nieaktualną już wówczas wachtą nocną w niedzielę. Kulturalnie więc się wytłumaczyłam z braku odpowiedzi i zaznaczyłam, że w weekendy nie za bardzo mogę, ale w tygodniu jakby była potrzeba chętnie pomogę w razie jakiś wyjątkowych okoliczności. Nie trzeba było czekać na wyjątkowe okoliczności, aby okazja nadarzyła się w najbliższą środę. Nocna wachta. Wow! - pomyślałam. Ze mnie taki wachtmistrz-amator, a tu taki zaszczyt. Nocą wachtują głównie doświadczeni starzy wyjadacze. Przynajmniej tak mi się dotąd wydawało. Lubię wyzwania i nowe doświadczenia, a że okoliczności i nastroje były sprzyjające, nie zastanawiałam się długo. Na wachcie miała mi towarzyszyć Asia, doświadczona wachtmistrzyni, co było dla mnie dodatkową motywacją do podjęcia wyzwania. NOCNA WACHTA Zapewne są wśród Was tacy, których termin ten wprawia w konsternację, laikom pewnie nijak kojarzył się dotąd z pracą z końmi, a pewnie znalazłoby się i kilku takich, którzy zaszufladkowaliby nocne wachty w stajni do dantejskich stereotypów na miarę Festiwalu Woodstock. Dopóki sam nie spróbujesz, nie dowiesz się, jaka jest prawda. I ja żyłam dotąd w złudnym przekonaniu, że na nocnej wachcie się nie śpi, tylko czuwa całą noc na zmianę. A oto, jak jest naprawdę: Nocna wachta trwa od 20 wieczór do 8 rano i obejmuje szereg czynności związanych przede wszystkim z karmieniem i pojeniem koni, w tym nie tylko podaniem, ale również przygotowaniem pasz, zabiegami pielęgnacyjno-weterynaryjnymi i szerokopojętymi pracami porządkowymi. Przy dobrej organizacji pracy, podziale obowiązków i sprawnym ich wykonywaniu znajdzie się i czas na sen w ciepłej wachtówce z kominkiem. Chociaż muszę przyznać, że nie potrafię sobie wyobrazić jak miałabym dać sobie radę sama bez doświadczenia i wiedzy mojej towarzyszki Asi. Z pewnością taki tandem w postaci jednej doświadczonej osoby, swoistego przywódcy, i dobrego pomocnika jest idealnym rozwiązaniem, aby wyrobić się na czas ze wszystkimi zadaniami. Zwłaszcza rano, kiedy wszystko musi być dopięte na ostatni guzik, bo bywa, że już o 8 w teren wychodzić powinna pierwsza grupa na jazdę. Wszelkie opóźnienia w karmieniu koni mogą wiązać się więc z dużymi opóźnieniami w harmonogramie funkcjonowania stajni i przyczynić się do przysporzenia dodatkowych obowiązków naszym następcom z dziennej wachty, którzy w przeciwieństwie do nocnej wachty mają o tyle gorzej, że stajnia w ciągu dnia działa pełną parą, cały czas ktoś przychodzi i wychodzi, non-stop trwają jazdy, ogólnie panuje duży ruch w stajni, a im więcej ludzi, tym zazwyczaj więcej się rodzi niespodziewanych sytuacji i nieprzewidzianych obowiązków. Nocna wachta ma tę zaletę, że zazwyczaj o 22 na terenie nie ma już nikogo oprócz wachtmistrzów, panuje błogi spokój i cisza, nic więc dodatkowo nie rozprasza od pracy. CIĘŻKA FIZYCZNA PRACA Nie ma, co ukrywać: wachtowanie nierozłącznie wiąże się z ciężką fizyczną pracą. Jeżeli więc jesteście typem niedzielnego ogrodnika, taki ciągły intensywny wielogodzinny wysiłek może dać Wam nieźle w kość. Tym bardziej, że na wachcie raczej nie ma czasu na przerwy z prawdziwego zdarzenia. Zazwyczaj pracy jest zawsze dużo, a w nocy zwłaszcza jeśli chce się w ogóle zamknąć oczy na tych kilka godzin, tym bardziej wskazana jest duża sprawność w działaniu. Dla mnie osobiście tempo pracy bywa momentami wykańczające. Oczywiście pracujesz dalej, ale jednak w głębi duszy chciałbyś na chwilę usiąść i odetchnąć pełnią otaczającej Cię przestrzeni i wczuć się w jej klimat. Na to nie ma jednak zazwyczaj czasu. Harmonogram prac jest napięty, a wszystko musi być nie tyle odfajkowane, co wykonane na czas. Koń jest najważniejszy! I to przede wszystkim od jego gotowości zależy dalszy plan dnia. Jeżeli dostanie za późno jeść, stosownie później będzie mógł wyjść na jazdę. NAGRODA Nagrodą za ciężką pracę jest oczywiście możliwość "odjeżdżania" wachty. Nie ma chyba wspanialszej rekompensaty za trud i znój, jak właśnie możliwość obcowania z koniem, wskoczenia w siodło, spojrzenia na otaczający świat z góry. Wspaniałe doświadczenie. Długo z resztą marzyło mi się wybrać na jazdę z prawdziwego zdarzenia. Właściwie nie planowałam odjeżdżać tej wachty ani tego poranka ani w ogóle, planowałam tylko odbyć wachtę. Nawet nie miałam ze sobą toczka, rękawiczek, bacika. Wizję porannej przejażdżki zaszczepiła we mnie jeszcze wieczorem Asia i jakoś z tą jazdą tak naturalnie wyszło. I bardzo dobrze, bo mimo zmęczenia pracą do późna i wczesną pobudką, chyba doświadczenie tej jazdy było kluczowe dla pełni satysfakcji z tego nowego doświadczenia. Nie należy zapominać, że ta jazda, to nie tylko nagroda, przyjemność, ale również nieodzowny element wachtmistrzowskiego chrzestu - okazja do poznania lepiej koni w stajni. Zwłaszcza jeśli się jej nie zna z punktu widzenia jeźdźca. Tak jak pisałam wcześniej w tekście Moja Pierwsza Wachta, osobiście uważam, że dużo łatwiej wejść w świat wachtmistrzów już z jakimś doświadczeniem jako jeździec w danej stadninie. Zazwyczaj zna się już wówczas większość koni, wie się, w których boksach stoją, na który padok się je zazwyczaj wyprowadza, jakie konie się lubią, jakie nie itd. W trakcie wachty nie ma za bardzo czasu na poświęcanie pełnej uwagi każdemu koniowi, wczuwanie się w atmosferę stajni, oddawanie się jakimś głębszym refleksjom czy innym dodatkowym czynnościom. Takie rzeczy, jak to, w którym boksie stoi dany koń, na jaki padok jest wyprowadzany, z jakim koniem, wreszcie po czym rozpoznać, że to ten, a nie inny i tym podobne trzeba łapać w mig, jeżeli chce się sprawnie wykonywać obowiązki wachtmistrza. Im więcej koni, im większy teren, im bardziej rozbudowana infrastruktura stajni, tym trudniej jest osobie "z ulicy" odnaleźć się w tym osobliwym labiryncie. Warto więc korzystać z tej dodatkowej możliwości obycia z terenem i końmi właśnie poprzez możliwość "odjeżdżania" wacht. Mało tego, jest to również niepowtarzalna okazja do nawiązywania nowych znajomości. Kto wie, być może z niektórymi osobami spotkamy się na kolejnej wachcie. Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Moim spotkaniom z pewną osobą towarzyszy pewna dziwna prawidłowość. Jej motywem przewodnim są zwierzęta ocierające się o wielkie niebezpieczeństwo - śmierć. Za pierwszym razem jerzyk robił na moich oczach piruet, a następnie uderzył centralnie w ścianę budynku. Przenieśliśmy zszokowanego ptaka w bezpieczne miejsce. Zastanawiam się, czy to nie ja czasami wystraszyłam ptaka, wychodząc nagle na balkon. Mam nadzieję, że przeżył. Za drugim razem zobaczyliśmy na drodze królika, który najprawdopodobniej wyskoczył pod koła kierowcy jadącego z naprzeciwka, a który zamrugał do nas ostrzegawczo, zatrzymał się i przeniósł zwierzę w bezpieczne miejsce. Dosyć niecodzienne zachowanie, jak na kierowcę. Za trzecim razem na naszych oczach pies postanowił przejść na drugą stronę ruchliwej drogi i cudem uniknął śmierci pod kołami nadjeżdżającego z naprzeciwka samochodu, odbijając się głową od kołpaka auta. Udało mu się szczęśliwie bez szwanku dostać na drugą stronę drogi. Zastanawia mnie, jak interpretować te zdarzenia?
Staram się przywołać jak najwięcej szczegółów ze wszystkich tych zdarzeń. Wierzę w przepływ energii. W to, że wypuszczając jakąś swoją energię w świat, ona wraca, zazwyczaj jednak nie w sposób aż tak dosłowny (zazwyczaj nie dane jest nam doświadczyć tak wyraźnie tego procesu przechodzenia jedno w drugie, zwykle interwał czasu dzielący takie zdarzenia jest zbyt duży, abyśmy dostrzegli powiązanie między nimi lub w ogóle ignorujemy takie zbiegi okoliczności jako nieistotne i przypadkowe). Na pewno nie w sposób tak dosłowny jak w przypadku tych pierwszych dwóch przypadków, niemalże lustrzanych odbić, ale też rozwinięcia pierwszego zdarzenia, kiedy to ja widziałam wszystko i wciągnęłam w całe zdarzenie drugą stronę, oboje w nim uczestniczyliśmy. W przypadku drugiego zdarzenia widzieliśmy już sytuacje oboje jednocześnie, byliśmy obserwatorami takimi samymi, jak pewnie ludzie, którzy być może wcześniej obserwowali nas jak pomagaliśmy leżącemu na ziemi ptakowi. Choć warto podkreślić, że w drugiej sytuacji widzieliśmy tylko skutek, a nie to, co doprowadziło do sytuacji, której byliśmy świadkami. Trzecia sytuacja jest już jakby krokiem dalej - oto oboje widzimy przebieg zdarzenia od początku do końca, widzimy kolejne etapy - decyzję, działanie, skutek. Czujemy się oboje bezsilni. Nie mamy wpływu na to, co się stanie. Nieśmiało zakładam, że oboje byliśmy przeświadczeni o tym, że los tego psa jest już policzony. A jednak. Zwierzę przeżyło. Mam takie dziwne poczucie jakby te wszystkie trzy zdarzenia składały się de facto na jedno. Coś mi podpowiada hasło "fragmentaryczność". W pierwszej sytuacji jest zdarzenie i reakcja, którą ja inicjuję (oboje bierzemy udział w tym działaniu), druga sytuacja to szerszy bardziej obiektywny? punkt widzenia na działanie analogiczne do tego zainicjowanego przeze mnie w tej pierwszej sytuacji (tak jak by dane nam było zobaczyć siebie samych z wcześniej sytuacji oczyma kogoś z boku, ktoś daje nam znak, my na niego reagujemy, a więc działamy, choć jednocześnie pozostajemy bierni), trzecia sytuacja obrazuje jakby całe zdarzenie od początku do końca, z naciskiem na skutek, finał całego zdarzenia, który był nam nieznany w poprzednich dwóch sytuacjach, mogliśmy się jedynie go domyślać, oboje zakładając odmienne scenariusze, że zwierze przeżyło lub nie, a teraz jesteśmy uczestnikami i obserwatorami zdarzenia jednocześnie i widzimy jego skutek, finał na własne oczy, nie pozostawia on już żadnych wątpliwości. Podejmowanie lekkomyślnej decyzji, dużego ryzyka i szczęśliwe wyjście z opresji dzięki totalnemu przypadkowi. Jak na ironię losu sama przechodziłam przez tą drogę z zachowaniem ogromnej ostrożności kwadrans wcześniej. Czyżby ten na górze zaserwował nam trzecią sytuację jako kropkę nad "i". Ile można Wam tłumaczyć, barany?! Nadal nie dociera? W moim życiu w istocie ostatnio dużo się dzieje. Chyba nie nadążam. Zaczęłam nieco wątpić w swoje możliwości ogarnięcia całego tego bałaganu. Czuję się jakby mnie porwała rwąca rzeka, a ja zupełnie nie wiem, jak sobie poradzić z żywiołem i całą sytuacją. Walczę z nurtem, a może powinnam dać mu się ponieść, ale czy czasami już tak nie jest, że się poddałam, że mówię sobie: co ma być to będzie. W końcu karta musi się odwrócić. Choć zamiast siedzieć bezczynnie, ja cały czas czuję się rozerwana, w ogniu walki, starając się jakoś ten czas wypełnić, nie potrafię siedzieć bezczynnie, a może właśnie powinnam usiąść spokojnie, rzucić wszystko i zastanowić się, o co w tym wszystkim chodzi. Ostatnio coraz częściej nachodzi mnie myśl o ucieczce w plener (ach te moje ucieczki! powinnam zajmować się nimi zawodowo, zawodowy uciekinier), ale mam zbyt wiele spraw na głowie, które cały czas mnie blokują. Nie mówiąc już o myśleniu w stylu, czy powinnam, czy sobie zasłużyłam, czy aby nie oczekuję znowu zbyt wiele. Chwilowo brakuje mi jednak sił nawet na uciekanie. Dopadło mnie znienawidzone poczucie obowiązku uporania się z życiem, które ostatnimi miesiącami wymyka mi się totalnie spod kontroli. Jestem zmęczona myśleniem o tym, jak sobie z tym radzić, że muszę jakoś sobie z tym poradzić, że czeka mnie jeszcze ogromny wysiłek z tym związany. Chyba moją jedyną karta przetargową stał się nieschodzący z mojej twarzy uśmiech. Always look at the bright side of life. Niepoprawny optymizm posunięty do granic absurdu. Trochę jak z tym psem - przejście przez tę ruchliwą drogę w istocie graniczy z cudem, bo nie ma tu pasów, świateł, wszyscy gnają jak szaleni skupieni tylko na własnym celu, nic poza tym ich nie obchodzi, człowieka byłoby jeszcze żal, ale psa?! Czasami wydaje mi się jak bym była ostatnią osobą na świecie, którą mogłaby wzruszyć śmierć bezpańskiego psa. Ktoś mógłby powiedzieć, że trzeba iść tak długo do przodu, godzić się nawet na nadłożenie drogi aż znajdzie się bezpieczne przejście (wyjście). Najważniejsze jest bezpieczeństwo, ale ile można iść z prądem? Jak daleko można sobie pozwolić na odejście od wytyczonego celu? Jest w tym jednak coś dobrego, bo pomimo zagrożeń, nie widziałam, nie widzieliśmy śmierci żadnego ze zwierząt. No i ostatnia sytuacja skończyła się mimo wszystko szczęśliwie. Szczęście to chyba motyw przewodni tych trzech zdarzeń. Znamienne jest również to, że we wszystkie te trzy sytuacje był wpisany jakiś pośpiech, presja innych czynności. W pierwszych dwóch sytuacjach mieliśmy wpływ na to, co się działo. W pierwszej sytuacji przyjęliśmy postawę aktywną, w kolejnej biernego obserwatora, ale nie wiemy, jaki był skutek ani działania naszego ani tego kierowcy. W trzeciej sytuacji już wpływu nie mieliśmy, choć widzieliśmy skutek, znowu byliśmy jedynie obserwatorami, choć ten pies równie dobrze mógł wpaść nam pod koła. To że się tak nie stało, to czysty przypadek. Taki sam jak to, że udało mu się ostatecznie wyjść cało z opresji. Ze śmiercią tak się akurat składa, że już od ponad dwóch lat mi o sobie przypomina, to lęk przed nią, a raczej przed tym, że mogę mieć bardzo mało czasu na tym świecie, sprawił chyba, że znalazłam się w tej sytuacji, w której jestem obecnie. O śmierć ocierałam się już wielokrotnie. W mniej lub bardziej dosadny sposób. Być może to, co widzę, to tylko informacja, że dotąd miałam szczęście, bo pomagali mi inni, bezpośrednio lub pośrednio, wychodziłam więc bez szwanku z różnych trudnych sytuacji, ciężar odpowiedzialności rozkładał się więc na co najmniej dwie osoby, zarówno te bliskie, jak i obce, było więc łatwiej, nie zastanawiałam się nad konsekwencjami, próbując działać sama na własną rękę być może wystawiam się na ogromne niebezpieczeństwo jak ten pies, mogę liczyć tylko na szczęście, przypadek, nie mam wpływu na to, co się dzieje, będąc w centrum wypadków, a inni mogą jedynie bezsilnie lub obojętnie się temu przyglądać, jeżeli coś nie wypali, ciężar niepowodzenia spadnie w całości na mnie. Chyba, że to, co się będzie ze mną działo, będzie w jakikolwiek sposób istotne dla innych stron. Być może to przestroga przed takim właśnie działaniem. Jest to dla mnie o tyle znamienne, że wiem, że mam skłonność do takiego działania, które postrzegam jako jedyne źródło energii, dające mi poczucie niezależności, samodzielności, wewnętrznej siły. Nawet jeśli zdaję sobie sprawę z ogromnego ryzyka w to wliczonego i tego, że w wielu sytuacjach miałam po prostu szczęście. Potrzebuję samotności w takim samym stopniu jak miłości. Nie umiem pogodzić tych dwóch rzeczy. Kiedyś ktoś mi powiedział, że nie powinno umieszczać się zdjęć zmarłych na grobach, że to przynosi pecha czy coś w tym stylu. Dzisiaj odwiedzając cmentarz w Rokitnie-Majątek moją uwagę przykuł jeden z nagrobków. Nazwisko Grabowski jest mi znajome. Jeszcze z czasów szlacheckiej świetności rodziny od strony babci. Nazwisko to często przewija się w rodzinnym archiwum zdjęciowym. Szansa na jakiekolwiek pokrewieństwo jest jednak znikoma. Niemniej jednak moją uwagę zwraca również znajdujące się wyżej zdjęcie. Spojrzenie młodego zaledwie 28-letniego porucznika WP Franciszka Grabowskiego hipnotyzuje do tego stopnia, że po obejściu całego cmentarza znowu wracam by spojrzeć mu w oczy. Mężczyzna ubrany jest w mundur WP, na głowie ma kaszkiet. Zdjęcie wykonane jest w taki sposób, że nasze spojrzenia wręcz idealnie się krzyżują. Niepokoi mnie ta niewytłumaczalna więź, która się między nami tworzy. Czyżby duch jakiś chciał mi coś przekazać? Zdarzało mi się już ocierać o podobne doświadczenia, choć nigdy nie wierzyłam specjalnie w nadprzyrodzone siły w ten sposób, w jaki się przyjęło w nie wierzyć. Jako złe siły. Raczej zawsze postrzegałam ten magnetyzm i wszystkie towarzyszące mu niewytłumaczalne zjawiska jako pewnego rodzaju dążenie do kontaktu. Przeznaczenie? Patrząc tak sobie głęboko w oczy, myślę sobie, że był bardzo przystojnym mężczyzną. Z twarzy poważnej próbuję wyczytać, czy skora była również do uśmiechu. Nie wiem, czy to nieprzyzwoite czy nie oddawać się podobnym rozważaniom. Zostawiam pod zdjęciem kwiatek i odchodzę jakby nieobecna. Jakby mnie tu wcale nie było, jak bym była gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie. Jakby mi ktoś coś skradł. Być może właśnie dlatego nie powinno się umieszczać zdjęć za życia na grobach zmarłych, żeby nie wzbudzały na marne uczuć w żywych. Bo oprócz oczywistego żalu, który odczuwam w związku z tym, że tak młody i przystojny człowiek zmarł w sile wieku, oprócz podziwu dla jego poświęcenia dla ojczyzny, odczuwam również osobistą stratę, że nie dane nam było spotkać się za życia, nie dane by nam było spotkać się ani teraz ani nigdy. Te żywe spojrzenia zmarłych na trwale zarysowują się w pamięci żywych. Czy jednak wzmaga to moją bojaźń przed niechybną śmiercią? Większą odczuwam na widok przekwitającego kwiatu. Raczej uświadamia bezsilność wobec rzeczy ostatecznych - nieodwracalności czynów i niepowtarzalności bytów. Najzwyklejszej skończoności.
Przy okazji znalazłam ciekawy tekst, jakkolwiek nie odpowiada on na moje pytanie odnośnie feralności umieszczania wizerunków zmarłych na nagrobkach, za wyjątkiem umieszczania na nagrobku swojego własnego wizerunku za życia lub wizerunków dzieci, stanowi dogłębne studium historii fotografii nagrobnej. "Wokół fotografii nagrobnej": cyfrowaetnografia.pl/Content/3042/Strony%20od%20PSL_XL_nr1-2-13_Kubiak.pdf Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Czy warto planować swoje wyjazdy? W jakim stopniu? Co warto planować?
Dlaczego warto pozostawić sobie duży margines swobody? O efektach ubocznych planowania, czyli tym wszystkim, co nieplanowane. PLANOWAĆ? NIE PLANOWAĆ?! Nie lubię planować. I z reguły ograniczam się z planowaniem swoich wypraw do absolutnego minimum. Nawet wobec faktu tego podstawowego planu, jakim jest selekcja miast, którymi będzie przebiegać trasa mojej podróży, zazwyczaj najlepiej wspominam te przystanki, których w ogóle nie planowałam. Być może wynika to z faktu, że na planie mojej trasy znajdują się zazwyczaj większe miasta z wyrobioną już renomą i zdarza się, że dochodzi do przerostu formy nad treścią, a biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że nie jestem wielbicielką miejskich klimatów, tym bardziej nie trudno o rozczarowanie. Jeżeli wybieramy się w dalszą podróż, zazwyczaj chcielibyśmy zobaczyć jak najwięcej i nie omijać nawet tych atrakcji, które nie do końca są przedmiotem naszego największego zainteresowania. Zachęcam jednak do zdrowego rozsądku i jeśli będąc wielbicielem przyrody, zapuszczamy się już na zatłoczone stare miasto, w zwiedzaniu kierujmy się przede wszystkim intuicją, a nie tylko przewodnikiem. Nie zmuszajmy się do zobaczenia wszystkiego, choć jeżeli mamy taką możliwość, jeżeli już wykonaliśmy jakiś wysiłek, wdrapaliśmy się na jakąś górę, żeby zobaczyć piękny widok, a nagle natrafiamy na konieczność kupienia wejściówki na taras widokowy, nie wahajmy się, nie żałujmy sobie, nie zastanawiajmy, czy warto czy nie, po prostu skorzystajmy z okazji, tylko w ten sposób dowiemy się, czy było warto czy nie. Kolejna okazja może się już nie powtórzyć. To jest być może ten efekt uboczny planowania – to, co nieplanowane, a z czym wiąże się konieczność podjęcia spontanicznej decyzji. Z doświadczenia wiem, że najczęściej żałuje się właśnie rezygnacji ze zrobienia czegoś niż tego, że coś się jednak zrobiło. Nawet jeśli to ostatnie nie wiązało się z jakimiś niezapomnianymi wrażeniami. Ja bardzo często staram się wówczas nawet z tego wyłuskać jakieś plusy lub choćby pokusić się o jakąś refleksję, nie mówiąc już o wnioskach na przyszłość. Jak już wspominałam wcześniej, preferuję raczej bezdroża, kontakt z naturą, odludne i mało turystyczne zakątki. Staram się to przełamywać, czasami na siłę, wielokrotnie uświadamiam sobie wówczas, że w istocie lepiej czuję się gdzieś na uboczu niż w tłumie, a nawet jeśli już decyduje się na tłum, to zawsze staram się pamiętać o tym, aby zachować odpowiednie proporcje, aby tej natury, pleneru, odludzia było więcej niż miasta, tłumu i hałasu. I wam zależnie od Waszych osobistych upodobań również radzę to samo. A skoro o przełamywaniu się mowa. Jeżeli zdarzy nam się taki niezaplanowany przystanek – spodoba się nam w jakimś miejscu, dojdą miłe spotkania z ciekawymi ludźmi, perspektywa jakiś fajnych doświadczeń – nie trzymajmy się kurczowo naszego planu, zawieśmy na chwilę żelazną dyscyplinę na kołku i pozwólmy sobie na odrobinę swobody i spontaniczności. Idźmy za ciosem. Jeżeli mamy na coś ochotę, zróbmy to, jeżeli ktoś proponuje nam coś, co przypada nam do gustu, zróbmy to, jeżeli dobrze nam w czyimś towarzystwie, nie rezygnujmy z niego, nawet jeśli czegoś nie planowaliśmy, normalnie zrobilibyśmy inaczej, generalnie nie szukamy towarzystwa. Wsłuchajmy się w siebie. Postępujmy zgodnie z wewnętrznym głosem. Róbmy po prostu tak, jak czujemy. Jeżeli czujemy się dobrze, nie rezygnujmy z tego. Z pewnością przed wyjazdem warto zaplanować sobie takie rzeczy jak: 1. wstępny czas trwania wyprawy Wiedząc, ile mamy czasu na podróżowanie, będzie nam łatwiej wstępnie określić, ile czasu możemy poświęcić na zwiedzanie danego miejsca, ile na podróż z jednego miejsca do drugiego, wreszcie ile czasu na niezaplanowane przystanki. 2. budżet Warto ustalić sobie na początek jakiś limit wydatków (co zapewne nie będzie trudne, pieniędzy nigdy za dużo, przynajmniej w moim przypadku) i względem niego wstępnie oszacować to, co się da, np. przybliżone koszty paliwa, noclegów, jedzenia. Pozwoli to nam na wstępie zorientować się, ile zostaje na pozostałe wydatki, a tym samym sprawi, że będziemy się z tą wiedzą czuć bardziej swobodnie niżeli cały czas się zastanawiając, czy możemy sobie na coś pozwolić czy nie. 3. wyposażenie niezbędne w trakcie wyprawy Zależnie od tego, jak chcemy spędzić nasz wyjazd, musimy się odpowiednio do niego przygotować. Jeżeli zamierzamy spać w namiocie, upewnijmy się, czy mamy wszystko, co jest nam do tego niezbędne. Analogicznie jeżeli chcemy gotować w plenerze, jeżeli zabieramy własny rower itd. Warto zrobić sobie w tym celu krótką listę, gdzie wynotujemy najważniejsze rzeczy. Nie wyrzucajmy jej, ale zabierzmy ze sobą w podróż. To właśnie w trakcie niej uświadamiamy sobie najczęściej, o czym nie pomyśleliśmy, a co by się przydało. Warto sobie na bieżąco zapisywać takie rzeczy. Z pewnością taka lista będzie nam niezwykle pomocna przy okazji następnej podróży. Przydatnym rzeczą w podróży poświęcę zresztą kolejny wpis już wkrótce. * * * * I found relief in the green fields. A desert fortress of my mind. My body stricken by sunrise, my lips covered in dew, eyes enveloped with mist, cause I cannot see what there is... anymore... When a week ago I finally landed in Poland, I felt happiness. Paradoxically this happiness was not connected with the fact that I am back, but with the fact that I am finally free. Free to talk to whoever I want, smile when I want and behave how I want (I was unlucky not to get along well with my travel companion in Australia). I did not expect it to strike me that much. I guess this is the way you learn to appreciate things - by facing obstacles, limits and other nasty things. Already at the bus stop I met three girls from China carefully studying the bus schedule and spontaneously asked them where do they want to go. I do not know what happened to me, but I felt so engaged in chating with them as if I were some tourist guide or something. They appreciated it. Just as the Finnish girl whom I helped out on the bus with my mastercard. It turned out that it is not only in Australia that credit cards go on strike - justice has it that it can meet anybody anywhere in the world, especially if you are a tourist. Justice has it also that nothing gets lost in nature - just a day before a friend helped me out with his credit card as the machine refused to accept 50 dollar bill. I was happy to have a chance to pay it back. The reason for which I write about it is that I actually enjoyed best my time on the way back with foreigners while my Polish comrades seemed sort of grim and depressed. Indeed it was not sunny, the streets were wet and gloomy and it was very early in the morning, but the five of us, we seemed the most happy people in the world. During this short trip from the airport to the railway station I also felt like a foreigner in my own country - with the unusually heave rucksack, backpack and camera bag, hat, etc. I would actually be ready to go on another adventure. To my own surprise so easy did I take it all; though, I did not really have much to be happy about. I guess paradoxically I was just starting or rather continuing my adventure then - in a different space in a different time just as if something got suspended at some point in Australia. After all I experienced the same thing on my way there. When I look at it from a perspective I think that when we meet foreigners on our way, they always seem more cheerful, easy-going and relaxed to us than our own comrades. We probably think that they owe it to the fact of being born in some better place, maybe more beautiful, wealthier, with more perspectives. But I guess nothing could be more wrong. I guess it is just because they change skies. Meet new people, discover beautiful places, learn new ideas. The soul is the same - it is the soul of a vagabond. Happy the one that travels!
PL Kiedy spotykamy na swojej drodze obcokrajowców, wydają się nam jakby pogodniejsi, swobodniejsi niż rodacy. Tłumaczymy to sobie pewnie tym, że po prostu urodzili się w lepszym świecie - kraju piękniejszym, może bogatszym, być może bardziej przyjaznym człowiekowi. Nic bardziej mylnego! Sądzę, że zawdzięczają to temu, że zmieniają nieba. Poznają nowych ludzi, odkrywają piękne miejsca, dowiadują się nowych rzeczy. Duszy w sobie nie zmienisz, dusza jest ta sama - to dusza odkrywcy. Szczęśliwy człowiek w podróży! The night has set for good for the disoriented sailor to finally anchor his tired boat to the steadiest of heavenly harbors - the southern cross. But this time something strange has happend and he could not locate the beloved constellation. He danced with his face up in the sky like a dervish looking in vain for the beloved heavenly signpost. Lost in time and space that was for so long believed to belong to no one. And so it was and it almost drove the sailor out of his wits. This night he stood a trial and he realized that he is still not ready to complete his personal walkabout. You can change the skies, but you cannot change your soul.
The above allegory perfectly summarizes my first experience of Australia. No matter where you go, you still get the impression of being lost in paradise. With the abundance and diversity of this land's fauna and flora, the empty and endless spaces you first think of yourself as a great explorer only to realize later that you are more of an intruder. A sort of a foreign body. This land certainly does not belong to you. Useless to even try to tame it. The more you try, the more it seems elusive. The more you feel empty and vain in your adventure. The only thing you can do is become part of it. But can you really? So many did try so far. So many were made to try by force. All that in vain. All that only to stir up violence towards those who were integral to this land just like hills, dessert sands, blue gums, parrots - the Aboriginal people. They knew it was not the question of taming anything. But can even Aborigines still live up to this land's natural cycle? I still keep on asking myself whether it is not to late. Maybe it is. Maybe it all belongs only to the puzzling mystery of the elusive concept of the dreamtime. And still I keep on asking myself would we really like to live in paradise?! The nature has two faces here - nothing is only that what it seems. Rosa Australis also has thorns. And these thorns can be mortal. Just as it was with Adam and Eve in paradise it is easy to forget that you can lose it all so easily, that you are just a guest in this heavenly garden, but still, though they tell you not to do certain things, you keep on crossing the limits. Lured by the promise of exploring something pure and authentic. That seems possible only with someone native to this mysterious land, who it seems more and more difficult to meet. But even so could a white man see more but the heart of darkness?! This land certainly does not belong to us. We are just guests and it seems one can only exist here if he lives up to the rough and ruthless natural protocol. Rosa Australis seems possibly to belong more with the night sky. Just as all the beasts of this land. They watched the sailor dancing in his madness until he lost his powers and fell to the ground. The whole performance reminded the beasts of ancient aboriginal death dances. The sailor could not have not known about it, because he did not know anything about indigenous peoples of the land. So concentrated he was on his dream of finding paradise on this land. A paradise he could not find even in himself. He lay on the ground devoid of energy to move. He knew he was dying. Suddenly it seemed to him as if he heard the earth beating. No living being was around, though. He felt his body sinking into the ground. The beating became slower and slower. The sky went reddish. The sailor was gone with the first rays of sunrise on another never-ending journey. Godzina druga w nocy. Pociąg relacji Kołobrzeg-Kraków Pleszów wjeżdża na stację Bydgoszcz Główna. Po rozświetlonym pomarańczowym światłem lamp peronie snują się przez rozmazaną szybę jak zjawy nieliczni ludzie: para policjantów, jakiś robotnik w pomarańczowym kasku, zdezorientowani pasażerowie szukający właściwego pociągu. Moje śpiące współpasażerki budzą nieznośne metaliczne zgrzyty i hałasy odpinanych ze składu wagonów, które mają pojechać w przeciwnym kierunku. Kątem oka dostrzegam mężczyznę na korytarzu. To starszy człowiek, około 60-tki, szczupły, o zapadniętej, szarej twarzy, posiwiałe włosy błyszczą w świetle jarzeniówek, pod sokolim nosem lśni jeszcze ciemny wąs. Mężczyzna mija mój przedział, po czym po chwili wraca i ostatecznie rozsuwa drzwi. Czuć od niego alkohol, ale jego obecność nie budzi we mnie lęku. Być może ze względu na obecność dwóch pasażerek w wagonie. Starszej kobiety około 50-tki i młodej dziewczyny, po wyglądzie wnioskuję, że jest pewnie tegoroczną maturzystką. Mężczyzna kładzie torbę na fotelu z brzegu i rozgląda się po wagonie. Unikam kontaktu wzrokowego i uciekam wzrokiem za szybę. W pewnym momencie słyszę jak mówi chyba z braku laku jakby sam do siebie: “Mam nadzieję, że stąd mnie już nie wyrzucą.” Mimowolnie spoglądam w jego stronę, a on jakby z ulgą, że ktoś w ogóle zwrócił na niego uwagę, kontynuuje i mówi, że konduktor wyrzucił go przed chwilą z pociągu, twierdząc, że ma nieważny bilet, a on kupił go już wczoraj i przecież pisało na składzie, że to pociąg relacji Kołobrzeg-Kraków Pleszów. Był bardzo podenerwowany nieuprzejmością konduktora i całą dezinformacją na kolei. Poczuł się jakby go posądzili o nieuczciwość, a on przecież kupił bilet?! Powiedziałam, że o tej samej godzinie odchodziły dwa pociągi tej samej relacji, a jeden z nich wymagał przesiadki, być może stąd całe nieporozumienie. Ja też pewnie bym się pogubiła, gdybym miała wykupiony bilet, ale tak się akurat złożyło, że postanowiłam zakupić bilet w pociągu, bo nie byłam w stanie kupić biletu na rower w kasie i nie chciałam ryzykować problemów. Na szczęście trafiła się miła pani konduktor, kobita pełną piersią, dobrze zbudowana, silna osobowość, więc po krótkiej wymianie, w stylu “Nieźle się Pani musi nakrzyczeć”, którą odebrała chyba jako komplement, kupno biletu stało się właściwie czystą przyjemnością w przeciwieństwie do mojej wcześniejszej próby, kiedy kasjerka ewidentnie była podenerwowana, śpieszyła się wyjść czym prędzej z pracy i w ogóle nie była skora do pomocy. Po tej krótkiej dygresji mężczyzna nieco się uspokoił. Zapadła chwila milczenia. Ponownie odwróciłam wzrok w stronę okna. Pociąg ruszył dalej.
Przez ten cały czas zbierałam się do spisania kilku refleksji na temat tego trudnego wyjazdu, więc wyciągnęłam notes i zaczęłam coś pisać w nikłym świetle padającym z korytarza przez szczelinę w zasłonach. Po chwili mężczyzna zagadnął, czy nie szkoda mi wzroku. Spojrzałam na niego zmieszana i po chwili odłożyłam notes, dochodząc do wniosku, że to i tak nie ma sensu, lepiej dam sobie spokój z tymi refleksjami, w końcu to i tak nic przyjemnego. Na refleksje przyjdzie jeszcze czas. Nie oponowałam, kiedy starsza kobieta zapytała, czy może zgasić światło. Miałam latarkę, ale zdążyłam się już przyzwyczaić do robienia wielu rzeczy po ciemku. Mężczyzna co chwilę mnie zagadywał. Miał, widać, ogromną potrzebę konwersacji. Opowiedział między innymi jak, czekając na pociąg, zauważył jakąś dziewczynę na torach, która fotografowała wagony. Miłośniczka kolei, stwierdziłam. Proszę Pani, ja ją pytam, co ona fotografuje, a ona mi odpowiada, że fotografuje wagony, bo na nich się tak ładnie rozkłada światło. Czy to ma sens? Ludzie nie mają, co robić, podsumował. W myśli pomyślałam sobie z rozczarowaniem o swojej własnej fotograficznej pasji, która przypominała nieco właśnie tą asburdalną odpowiedź dziewczyny. Bo tak się ładnie światło rozkłada. Nie czułam złości na swojego sąsiada. Raczej miałam poczucie, że jest w tym, co powiedział, niestety wiele prawdy. Nagle zaczął strasznie kaszleć i próbował go tłumić, kaszląc w kurtkę. Zaproponowałam, że może chciałby się napić wody i wyciągnęłam do połowy pełną małą butelkę wody, która już i tak ledwo starczyłaby mi z resztą na powrót. Podziękował i wytłumaczył, że to nic takiego. Papierochy. Dzisiaj wypalił 20, a właściwie 22, licząc te 2 ostatnie, kiedy zdenerwował się całą sytuacją w pociągu. 22 – to i tak mało, stwierdził. Mimowolnie pomyślałam o Ojcu, ale już dawno dałam sobie spokój z pouczaniem kogokolwiek. Sama byłam nałogowcem. Sytuacja z pociągu nie dawała mężczyźnie spokoju, więc cały czas do niej nawiązywał. Stwierdził, że nie potrafi zrozumieć, dlaczego został tak potraktowany. Jego rozczarowanie stało się dla mnie jasne, kiedy wyznał, że to jego 3 dzień na wolności, że spędził ostatnie 14 lat w więzieniu. Były wojskowy. Pracownik BOR-u. Pracował w obstawie Kaczyńskiego. Kaczyński do Łodzi leciał samolotem 120 kilometrów, a oni musieli go obstawiać z szosy. Co za absurd, dodał, lecieć samolotem do Łodzi za pieniądze podatników, kiedy możnaby taniej samochodem. Wycelował w niewłaściwego człowieka. Sąd wojskowy. 14 lat więzienia. 14 lat, które kompletnie zmieniły jego życie. W czasie odsiadki zmarli rodzice, zmarła żona, został sam, odeszli wszyscy drodzy mu ludzie. Jedyne, o czym teraz marzy to wrócić do rodzinnego domu w Nowym Sączu i zaszyć się w głuszy na 2 tygodnie. Nikogo nie widzieć. Tylko on i przyroda. Wiewiórki, które były tak oswojone, że siadały mu na ramieniu. Niedźwiedzie – ciekawe, czy jeszcze żyją. Odsiadywał wyrok w więzieniu w Słupsku, ma tam mieszkanie, ale stwierdził, że musi odpocząć od tego miejsca. Choćby do Wielkanocy zaszyć się na rodzinnej działce w Nowym Sączu. Żadne luksusy. Kuchnia, łazienka, sypialnia, pokój jadalny, niewielki ogródek. Na miejscu będzie o 12, o ile znowu się nie okaże, że coś z biletem nie tak i go nie wyrzucą. Kto by pomyślał, żeby tak potraktować człowieka, tak wprowadzić w błąd i jeszcze mieć pretensje do pasażera o bałagan na kolei nie z jego winy. Przerwałam mu i powiedziałam: "Niech Pan sobie pomyśli, że gdyby Pan wsiadł do właściwego pociągu, może nigdy byśmy się nie spotkali i nie rozmawialibyśmy teraz," skonstatowałam. Po raz pierwszy chyba mężczyzna się rozluźnił, wręcz roześmiał i stwierdził, że w sumie to mam rację. "Trzeba zawsze szukać pozytywnych stron nawet w największym nieszczęściu. Inaczej człowiek by zwariował," dodałam. A wiedziałam doskonale, co mówię, choć nie było to dla mnie w sumie żadnym pocieszeniem. Pozwoliło po prostu przetrwać chwilę załamania. I tak oto dogadali się: były więzień z prawdziwego zdarzenia, który wszystko stracił i ja, więzień z wyboru, który myślał, że nie ma już nic do stracenia, a jednak wracał właśnie w poczuciu utraty własnej godności. Nie mogliśmy się nie dogadać, choć powody, dla których czuliśmy, że nie uszanowano naszej godności, leżały po przeciwnych stronach biegunów. Posądzenie o nieważny bilet to była kropla w moim morzu ludzkiej niegodziwości. A jednak wytrzymałam to nerwowo. Jednak przetrwałam. Siedzę w tym pociągu i znowu wracam jeszcze uboższa, choć może bardziej zahartowana, stanąć ponownie do tej samej walki. W kółko do tej samej walki. Ta podróż to mój ostatni odpoczynek, ten pociąg to mój ostatni azyl, tych kilka godzin to mój ostatni czas względnej wolności. Wracam za kraty. Znowu nie udało mi się uciec. Przynajmniej znam powód. Czy było warto? Nie, choć przynajmniej uświadomiłam sobie jeszcze kilka smutnych prawd o tym świecie i o ludziach. Prędzej czy później i tak pewnie spotkałby mnie taki los, o ile nie gorszy. Przeprosiłam swojego sąsiada i powiedziałam, że spróbuję się trochę zdrzemnąć, bo jutro czeka mnie ciężki dzień, a i dzisiaj nie było łatwo. Zaproponował, żebym położyła głowę na oparciu, na którym położył bluzę, będzie wygodniej. To miło z jego strony. Podziękowałam i skuliłam się jednak przy oknie. Obudził mnie świt. Nigdy nie doświadczyłam świtu w pociągu. Mój sąsiad spał w najlepsze, choć w sposób, który przypomniał mi pierwsze kadry z filmu 'Nosferatu Wampir' Wernera Herzoga, gdzie w podziemnych lochach siedziały skulone mumie o ustach wykrzywionych w przeraźliwym grymasie jakby ujrzały śmierć. Odwróciłam wzrok. Kątem oka dostrzegłam starszą kobietę odmawiającą różaniec. Być może za mnie, być może za naszego sąsiada, a być może za własną sprawę. Wyszłam na korytarz, przywitać dzień. Wszechobecna jasność pochłonęła mnie bez reszty. Patrzyłam jak słońce rozświetla bezkresne pola, lasy, gospodarstwa ciepłą łuną. Ten wschód słońca zapadnie mi na długo w pamięć, choć to będzie bardzo męczące wspomnienie. Wyjechałam odpocząć, cieszyłam się, byłam pełna optymizmu i spokoju, wracam jednak bardziej zmęczona, jakby połowa mnie wraca w poczuciu straty tego, co udało mi się z ogromnym trudem z siebie wydobyć w przeciągu ostatnich tygodni, mimo niepomyślnych wiatrów. Być może to Bóg mnie pokarał. Tylko za co? Za to, że jestem taka, jaka jestem?! Staram się, ile mogę, ale nie mam już siły dalej trwać. Próbowałam żyć. Odbić się od dna. Być może lepiej zostać na dnie. Przynajmniej nie spadnie się już niżej. Dnie, którego szczerze nienawidzę w swojej bezsilności. Kto by mi współczuł?! Prędzej pewnie ten obcy człowiek z wagonu, którego imienia nawet nie poznałam, a bardzo żałuję. Być może i dla niego byłby to zaszczyt, gdyby ktoś chciał poznać jego godność. Mógłby się w końcu poczuć jak człowiek, a nie jak pies, bo takie odniosłam wrażenie, że tliła się w nim wątpliwość, czy mając taką przeszłość, ma prawo jeszcze czuć się jak człowiek. To nie ważne, że nikt może nawet o jego przeszłości nie wiedział, ważne, że to on czuł się jakby wszyscy wiedzieli. Na tyle nie potrafił pogodzić się z tym, co go spotkało, że już nawet wolność stawała się nie do zniesienia. Doskonale to rozumiałam. Być może gdyby tak się stało, gdybyśmy mieli okazję się jeszcze pożegnać, mogłabym mu powiedzieć, że jakby przeżywał chwilę zwątpienia, żeby pomyślał o mnie, że jest na tym świecie choć jeden człowiek, któremu nie jest obojętny i, który dobrze mu życzy. Może byłoby mu łatwiej, a może wcale tego nie potrzebował. Być może tylko bym go uraziła. Odniosłam jednak wrażenie po załamaniach w głosie, że on już wyjeżdża na zawsze, że już nie wróci, że to jego ostatnia podróż. Że gdzieś tam w głębi duszy, chce już tylko umrzeć. Że nie widzi sensu dalej żyć. Współczułam mu. Być może dobrze się stało. Być może ponownie ingerowałabym niesłusznie w prawa natury, być może tak już musi być, być może trzeba się zdać na łaskę Pana, gdzie nas zaprowadzi. Choćby i to było na zatracenie. Być może tylko zakłóciłabym spokój tej jego ostatniej podróży. Oto historia pewnej samotnej wdowy, która codziennie żebrała pod jednym z wielu anonimowych kościołów na jednej z wielu anonimowych polskich ulic w jednym z wielu anonimowych polskich miast. Klękała zawsze skulona w tym samym miejscu z głową przy ziemi i dłonią wyciągniętą w akcie prośby o jałmużnę. Pewien mężczyzna z córeczką często obok niej przechodzili, bo mieli zwyczaj zawsze chodzić tamtędy na spacer. Mężczyzna zawsze wrzucał kobiecie w dłoń kilka monet. Podobnie jak inni ludzie, którzy przechodzili obok kobiety, a siedziała ona tam codziennie. Nigdy nie podnosiła głowy, kiedy ludzie wrzucali jej pieniądze. Pewnego dnia mężczyzna zapomniał pieniędzy, miał jednak ze sobą wyjątkowo ciętą różę, którą kupił dla żony. A że kobieta przestała mu być obojętna, postanowił poświęcić kwiat i włożył go w dłoń kobiety. Po raz pierwszy odkąd żebrała, kobieta uniosła twarz i spojrzała na niecodzienny podarunek, a potem z niedowierzaniem na mężczyznę. Następnego dnia kiedy mężczyzna jak zwykle spacerował z córeczką, kobiety już nie było. Nie pojawiła się tam nigdy więcej. Ta kobieta nie żebrała o pieniądze. Ta kobieta szukała miłości. Chciała, aby ktoś okazał jej odrobinę serca. Wzruszyła mnie ta historia. Tym bardziej wzruszyło mnie, kiedy obca kobieta, która mi tą historię opowiedziała, wręczyła mi ciętą różyczkę ze swojej pięknie ukwieconej i zadbanej działki. Ogródek moich marzeń gdzieś na uboczu z dala od brutalnego świata i brutalnych ludzi, gdzie mogłabym czuć się spokojna wśród natury, roślin i zwierząt, które są mi najbliższe. Nie wiedziałam, co myśleć. W istocie dostrzegłam mimowolnie pewną analogię między sobą, a ową wdową z opowieści. Nie potrafiłam powiedzieć, na czym polega ta analogia. Odniosłam jedynie wrażenie, że ta kobieta wyczytała z mojej twarzy w tym krótkim czasie coś, czego inni nie potrafili lub nie chcieli widzieć. Jakby znała mój sekret. Moją tragiczną tajemnicę, której nigdy nikomu nie wyznam, z którą przyjdzie mi żyć do końca moich dni. Empatia?! Tak to się chyba nazywa. Mimowolnie odczułam ulgę, że nie jestem sama ze swoim cierpieniem. Że są jeszcze ludzie wrażliwi, którzy widzą więcej podobnie jak ja. Ta róża była dla mnie jedynym pocieszeniem w tym trudnym momencie. Dziwnym zbiegiem okoliczności nawet przeszło mi to przez myśl w trakcie tego spotkania, że chciałabym dostać kwiaty, choć sam gest tej obcej mi kobiety był dla mnie ważniejszy niż ten piękny kwiat. Teraz przyjrzyjcie się dobrze tej ciętej róży. Wkrótce zwiędnie i trzeba ją będzie wyrzucić. Przyjrzyjcie się jednak uważnie jak pąk się będzie rozwijał. Przyjrzyjcie się uważnie liściom, płatkom, łodygom, ich kształtom, kolorom jak będą się zmieniać. Tak mogłoby być, gdybyście byli cierpliwi i wytrwali. Gdybyście nie ucięli róży. Obserwujcie też uważnie jak będzie więdła i zróbcie rachunek sumienia. Zastanówcie się, czy to, co zrobiliście, było tego warte. Wraz z tym kwiatem, zginie bowiem wszystko, co dobre, co mogło by nas kiedykolwiek łączyć. Gdybyście nie ucięli róży, zakwitałaby co roku na nowo. Silniejsza, piękniejsza, większa. Teraz jest już za późno. Teraz znowu muszę zaczynać od zera. Kolejne życie za życia z nieznośną pamięcią o tych wszystkich moich nieudolnych próbach rozwinięcia skrzydeł, które cały czas ktoś mi przycina. Nie przeraża mnie zaczynanie wciąż od zera, przeraża mnie pamięć o tych wszystkich bolesnych końcach. Mówi się, że żyje się tylko raz, ale to nieprawda. Życie to ciągłe zaczynanie od początku. W tym sensie można je przeżywać wciąż na nowo w nieskończoność od narodzin do śmierci. Nie można jednak uwolnić się od ciężaru kolejnych swoich wcieleń. To jest właśnie karma. Nie można zmienić duszy, jedynie niebo nad sobą. Choć to niebo właśnie jest nie bez znaczenia. To od niego zależy stan naszego ducha. Można stać w miejscu i pozwolić mu się zmieniać. Można też samemu decydować o tym, kiedy się je zmieni, choć to bardzo trudna droga, ale to jedyna droga, która może być naprawdę moja.
Contempt
contemporary Ofelia looks down on you with contempt just as she should but it's just an illusion she's broken and empty inside and you know it that's why you don't hold her hand down she looks and wonders what she should do let her garland or let herself sink in the cold waters of the stream Pogarda współczesna Ofelia patrzy na Ciebie z pogardą tak jak powinna ale to tylko iluzja jest załamana i pusta i Ty o tym wiesz dlatego nie trzymasz jej dłoni w dół patrzy i rozważa co powinna zrobić utopić wianek czy siebie w zimnych wodach strumienia Auto w naprawie. Autobus - kolejne starcie. Przystanek. 189 - mijam je obojętnie. Za wydarte 1,70 kupuję niechętnie bilet. Czekam. Nic nie jedzie. Zbyt długo. To i tak nie ma sensu. Już i tak nie zdążę. Mogłabym, ale właściwie chcę, żeby było już za późno, żeby już wszystko było przesądzone. Muszę uciekać. Nie zniosę tego czekania. Tego stania. A jeszcze bardziej nie zniosę jak w końcu wsiądę do autobusu ludzkich spojrzeń. Uciekam więc na drugą stronę ulicy i robię zdjęcie dmuchawców pod słońce. Ludzie mijają mnie. Domyślam się, że jestem dla nich okazem zdziwaczenia. Trochę mi z tym źle, więc uciekam. Mija mnie szybkim krokiem mężczyzna w czarnej marynarce. Ładnie się prezentuje na podświetlonym ciepło chodniku wśród drzew. Wyobrażam sobie jego twarz. Postanawiam ukraść mu duszę. Cyk. Właściwie co to ja chciałam? Po co właściwie tędy idę? A, już wiem. Spodobała mi się ulica z kwitnącymi kasztanami. Już wczoraj postanowiłam, że chce na niej zrobić zdjęcie z autobusem. Chowam się wśród masek zaparkowanych przy ulicy aut. Przynajmniej mam spokój od ciekawskich ludzkich spojrzeń. Cyk. Różowe kasztany - nie wiedziałam, że są takie. Podobają mi się. Mogłabym takie mieć - całą aleję na długiej drodze prowadzącej do mojego wymarzonego domu gdzieś na odludziu na takiej Warmii na przykład. Albo lepiej aleję wierzb polskich, a drogę okalałyby bezkresne pola rzepaku na wiosnę, a w lecie pola pszenicy. Tak, to mógłby być równie dobrze upalny, sierpniowy wieczór. Jakaś para mija mnie raźnym krokiem. Ładnie razem wyglądają. Dziewczyna ma na sobie czarną sukienkę i jedwabną koszulkę na ramionach. Ma też piękne opalone nogi. Zawsze zwracam uwagę na kobiece nogi. To chyba najbardziej atrakcyjna część kobiecego ciała dla mnie. Dochodzę do stacji metra. Powinnam była wsiąść w nie z dobre pół godziny temu, aby zdążyć. Teraz jest mi to już obojętnie. Podobnie jak kolejny przystanek autobusowy, gdzie ludzie niecierpliwie czekają na autobus. Nie, nie zamierzam na nic czekać. Idę dalej. Mijam stoiska z kwiatami. Zawsze przyciągają mój wzrok. Tyle kolorów w jednym miejscu. Marzy mi się mieć kiedyś taką paletę barw przed domem. Siadałabym tam o świcie i o zmierzchu, popijając kawę lub wino. Upajałabym się tą kombinacją zapachów. Słońce oświetla ulicę i wszystko w jej obrębie na złoto. Zbliżam się do kolejnego przystanku i robię zdjęcie kolejnemu autobusowi. Urzeka mnie jak pięknie jest podświetlony. Zdjęcie nie wyszło. Trudno. Hipnotyzuje mnie geometria niezliczonej ilości balkonów. Teraz mogę je mieć wszystkie na własność. Cyk. Po drodze zauważam krzak dzikiej róży. Przyciąga mnie neonowy róż kwiatów i ich narkotyczny zapach. Zrywam jeden kwiat i wplatam we włosy. Momentalnie przyciągam wzrok przechodniów. Para starszych panów mija mnie, posyłając mi radosny uśmiech. Idę dalej. Dochodzę do ścieżki, którą bardzo lubię. Biegnie w pasie zieleni wśród powykręcanych kształtnych starych wiśniowych drzew przy skrzyżowaniu Lotników z Wilanowską. Bardzo lubię ten skwerek. Ściężką idzie dziewczynka z chłopcem. Nie wiem, dlaczego, ale urzeka mnie ten widok. Może to nieświadomie obudzone uczucia macierzyńskie, które nabrały tak realnego charakteru w ostatnim czasie, a może odzywa się we mnie tęsknota za dzieciństwem, za pierwszą platoniczną miłością. Minęłam już pięć przystanków. Idę dalej. Pomyliłam drogę. Myślałam, że za skrzyżowaniem będą pasy. Nieźle odpłynęłam skoro się tak późno zorientowałam. Na szczęście jestem sama. Nikt mi nie będzie wypominał mojego rozkojarzenia. Nawet dobrze się stało. Palec Boży myślę sobie. Zauważam, że w kiosku można płacić kartą. Uniknę wizyty w centrum handlowym, która mnie odrzucała na samą myśl. Kupuję sok jabłkowy i papierosy. Pani kioskarka coś pokazuje ruchem ręki. Już sobie myślę, że jest poirytowana, że będzie musiała obsługiwać kartę. Uśmiech się jednak po chwili i zwraca uwagę na różę we włosach. Mówi, że ładnie to wygląda. Uśmiecham się nieśmiało i tłumaczę: "Wiosna" i dodaję: "Pani też by było do twarzy w takim". Kobieta ma na sobie koszulkę w dekoltem w identycznym kolorze. Włosy krucze, krótko ścięte. Wydaje się być osobą bardzo radosną. Twarz otwarta, usta rozluźnione, podniesione kąciki ust i wydatne policzki zapewne od częstego uśmiechania się. Dziękuję i odchodzę. Ludzie gonią na autobus, tramwaj, a ja znowu przystaję i robię zdjęcie pod słońce. W kadr wpada akurat dziewczyna z bujną czupryną. Dopiero teraz, przeglądając zdjęcia, zauważyłam, że nie zdążyła na tramwaj. Kiedy robiłam zdjęcie, naprzeciwko mnie przystanął starszy pan, który wyciągnął komórkę i chyba robił z kolei zdjęcie mi. Zapewne urzekła go moja róża we włosach. Akurat się dobrze złożyło, że jak ponownie zapaliło się zielone światło, doszłam idealnie na autobus. Stanęłam w ulubionym miejscu - przegub. Łagodnie kołysałam się na jego kole, obserwując ludzi. Moją uwagę przyciągnęła kobieta o rudych włosach. Miała piękny profil. Mimowolnie spojrzałam na zegar. Przyjdzie mi chwilę poczekać na pociąg. Trudno. Ten spacer sprawił, że przestało to mieć dla mnie już znaczenie - śpieszenie się połączone z czekaniem. Przechadzam się obojętnie po peronie. W tą i z powrotem - no dobrze, może jestem trochę zniecierpliwiona. Zawieszam wzrok na ciemnych chmurach gromadzących się w oddali. Wsiadam do pociągu i zauważam za oknem pierwszą tej wiosny tęczę. Ludzie wciąż mi się uważnie przyglądają. Uciekam wzrokiem za okno w tęczę, tęcza znika, więc wędruję gdzieś spojrzeniem po suficie. Moją uwagę zwraca niedziałający wyświetlacz, a na nim napis: Kierunek - brak danych. Znowu dorabiam sobie filozofię, że to nie przypadek, a nawet jeśli, to trafnie oddający mój obecny stan. W istocie, kierunek, w którym zmierzam jest bliżej nieokreślony. W tym momencie chyba nawet sam Pan Bóg nie potrafił przewidzieć, czy nie wysiądę na przypadkowej stacji. Innej niż docelowa. I nie pójdę czasami pod prąd.
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|