Lately I was frustrated with the fact that I failed to find time to observe juvenile common starlings leaving their nest boxes. I only found a feather lying below the tree. Today as usually on Fridays I wandered around the garden and suddenly I noticed a juvenile great tit sitting on a branch next to the nest box. It must have just left it. It must have come as a great surprise to its parents who have soon appeared carrying food. What I have found surprising was that the small bird seemed to have no problem in flying from the very start as opposed to juvenile birds of other species. Good luck and long life sweetheart! Hope you will like it here!
0 Comments
Młody szpak wyczekujący niecierpliwie na rodzica z kolejnym smakołykiem. Młode szpaki w tym okresie są niezwykle żarłoczne. Rodzice uwijają się jak w ukropie, by zaspokoić głód młodych. Są przy tym niezwykle ostrożni i, jeżeli dostrzegą zagrożenie skryte nawet głęboko w gąszczu zarośli, nieprędko zbliżą sie do gniazda. Ta budka to budka typu B dedykowana szpakom, choć chętnie zasiedlają one również inne budki lęgowe. Wcześniej publikowałam nagranie ze szpakiem wodzącym samicę do budki lęgowej dla wiewiórek. I ponownie chciałoby się zacytować: Gdzie diabeł nie może, tam... szpaka pośle. Szpaki są niezwykle ekstrawaganckie pod względem doboru miejsc lęgowych i potrafią zakadać gniazda w różnych dziwnych miejscach. W budce dla wiewiórek również głośno od ptasich krzyków. Właściwie nie wiadomo, kto krzyczy głośniej - pisklak na rodzica czy rodzic na pisklę. Nie wiem, czy zwróciliście uwagę na obdartą blachę zadaszenia budki i obdrapania wokół otworu wlotowego do budki - to nie jest przypadek. Szpaki to niestety typowe flejtuchy - podczas przedwiosennych porządków to właśnie w budkach szpaków jest najwięcej roboty. Brudno jest w budce, wokół niej i pod nią. Wewnątrz bardzo często zalegają pozostałości pożywienia w postaci muszli ślimaków, w których szpaki chętnie gustują. Wbrew obiegowej opinii o szpaku jako o szkodniku drzew owocowych, to bardzo pożyteczny ptak, który przede wszystkim żeruje na ziemii. Kiedyś wieszano ponoć dla niego budki w sadach owocowych, ponieważ skutecznie zwalczał wiele szkodników drzew owocowych, przyczyniając się tym samym do wzrostu zbiorów. Najwyraźniej opłacało się to nawet kosztem ewentualnych strat w owocach. Najprawdopodobniej stopień strat w owocach był zależny od stopnia nakładania się sezonu lęgowego szpaka i owocoania drzew. Opryski eliminują w prawdzie wiele spośród szkodników drzew owocowych, ale przyczyniają się tym samym do spadku ilości owadów stanowiących pożywienie dla wielu ptaków, nie tylko dla szpaka, nierzadko dziesiątkując przy okazji pszczołę miodną, a tym samym również do o wiele większych strat w zbiorach. Gniazdo sójki w rozwidleniu gałęzi klonu na niezamieszkałej działce. Sójki to bardzo zapobiegawczy rodzice. Mimo charakterystycznej dla swojego gatunku agresywności i drapieżności wiedzą, że ich młode po opuszczeniu gniazda pozostają znacząco długo niepewne i nieporadne. Choć potrafią latać, robią to niezdarnie i są lękliwe do tego stopnia, że wobec zagrożenia często reagują kryciem się w zaroślach, przytulaniem do ziemii i nieruchomieniem, tym samym wymagając opieki i obrony rodziców przed potencjalnymi drapieżnikami, np. srokami lub kotami. Jeżeli usłyszycie w ogrodzie jakiś straszny jazgot to zapewne walczące ze sobą sójki i sroki. Nie dziwi więc fakt, że sójki wybierają na gniazdowanie miejsca raczej niedostępne. Nie mniej ostrożny jest grzywacz, który do gniazdowania obiera zazwyczaj miejsca skryte wysoko w gestwinie gałęzi i liści. W tym roku dopatrzyłam się w okolicy aż dwóch gniazd tego ptaka. Jest on częstym bywalcem mojego ogrodu z uwagi na odosobnione oczko wodne. Chyba powinnam zacząć je określać mianem ptasiego oczka, bo w istocie stało się ono wodopojem cenionym przez wiele dużych ptaków.
Siada sobie Pan Rudzik na brzozowej witce i nadaje ogłoszenie parfialne w ptasi eter lasu. "Halo? Czy ktoś mnie słyszy?" No to mu odpowiadam, pogwizdując. Najpierw widzę jedno oko łypie, potem widzę drugie oko już śmielsze. W kącie dzióbka na wietrze powiewa kokieteryjny puszek. Pewnie przed chwilą Pan Rudzik stroszył piórka. Odwraca się w moją stronę i już w pełnej skali opowiada, co to się też u niego dzisiaj nie działo.
Do mojego ogrodu powróciła jak co roku w maju pleszka, a dokładnie barwny Pan Pleszek. Bardzo kolorowy i melodyjny nowy akcent w ogrodzie. Nie sposób nie zwrócić uwagi na ten piękny śpiew. Zasłużył sobie całkowicie na równie melodyjny łaciński przydomek. Wszystko wskazuje na to, że Pan Pleszek szuka do pary Pani Pleszki, bo ku rozgoryczeniu szpaków zdominował dzisiaj swoim śpiewem antenę nadawczą, to znaczy najwyższą akację w ogrodzie, z której korzystają wszystkie tutejsze ptaki w okresie godowym i nie tylko, by oznajmić całemu światu nowe ogłoszenia parafialne: "ja tu rządzę, to jest moje terytorium", "szukam atrakcyjnej młodej pani do wspólnego gniazdka" lub innego rodzaju spraw, na przykład rozstrzygania kłótni małżeńskich lub waśni sąsiedzkich.
Cóż to za maleństwo zbudowało? Przyznam, że byłam zaskoczona niską wysokością, na jakiej zostało umiejscowione to gniazdo, i położeniem w rozwidleniu krzyżujących się niepozornych gałązek, w dodatku w miejscu całkowicie odsłoniętym i widocznym dla każdego tuż przy leśnej ścieżce i gruntowej drodze. Człowiek, pies lub kot mógłby z łatwością dosięgnąć gniazda. Rozważałam różne scenariusze. Może spadło? Ale to niepodobne spaść tak szczęśliwie i perfekcyjnie. Może ktoś zrobił sobie żart i je tutaj umieścił? Ale komu by się chciało... Nie pozostaje mi nic innego, jak odwiedzić to miejsce za tydzień i sprawdzić, czy coś się zmieniło. POST SCRIPTUM. Gdyby istniało coś takiego, jak ptasie ratownictwo, sprwdziłabym się w roli ochotnika. Mam niebywałe szczęście do bycia świadkiem różnych dramatycznych ptasich historii. W jednym ze scenariuszy główną rolę gra moja kotka. Już raz rok temu miałam okazję ratować lokalną sikorę z opresji. Dziwnym zbiegiem okoliczności jestem zawsze świadkiem całego zdarzenia. Dzisiaj sytuacja się powtórzyła, gdy akurat mimochodem wyglądałam przez okno. Zazwyczaj w takich sytuacjach reaguję błyskawicznie i biegnę na miejsce zdarzenia. Na szczęście moja kotka reaguje posłusznie na zawołanie i tym razem również podbiegła z nieszczęsnym ptakiem w paszczy. Na szczęście koty mają to do siebie jako myśliwi, że nigdy nie zabijają od razu, ale męczą ofiarę. Jest w tym coś z jednej strony perwersyjnie okrutnego, a z drugiej smutnego. Coraz częściej dochodzę do wniosku, że koty właściwie nie chcą zabić, ale po prostu chcą się pobawić. Niestety wybierają sobie w tym względzie towarzyszy nie mogących sprostać ich wysublimowanym oczekiwaniom. I tak oto kot rozluźnia szczękę i ptak wzbija się w powietrze. Zamiast jednak polecieć do ogrodu, zszkowany wlatuje do domu, a ja lecę za nim. Rozbija się oszołomiony o szybę zamkniętego okna, nie mogąc pojąć istoty przeszkody. Próbuję go złapać w ręce, ale oczywiście zwinnie umyka. W końcu udaje mi się go przyskrzynić w rogu stojącej na korytarzu półki. Z trudem wymacuję go w kącie. Przerażony i osaczony rozpłaszczył sie jak kartka papieru. W końcu mam go w garści. Mała rezolutna czarna główka spogląda na mnie z pogardą. Napoleon w miniaturze. Głaszczę ptaka uspokajająco po łebku i staram się dać do zrozumienia, że nic mu nie grozi z mojej strony. W odpowiedzi na niezrozumiałą mowę odwdzięcza mi się kilkoma całkiem bolesnymi uszczypnięciami dziobem w palec. W końcu jestem na podwórku i zwalniam uścisk. Ptak reaguje błyskawicznie i ulatuje na najwyższą gałązkę. Wszystkie te ptasie spotkania zawsze pozostawiają we mnie nieodparte wrażenie, że obcuję w istocie z jakąś siłą nie z tego świata.
Już od dłuższego czasu skoro świt nurtowały mnie, dosłownie wiercąc dziurę w uchu powtarzające się przeciągłe, jednostajne, wysokie gwizdy dochodzące z ogrodu. Kilka razy stawałam w oknie, zadzierałam głowę, zakładając, że autor siedzi na czubku któregoś z drzew, i bezskutecznie próbowałam zlokalizować źródło tych intrygujących odgłosów. Pierwotnie założyłam, że musi to być z pewnością jakiś nietutejszy ptasi gość. Gwizdy głośne, więc zapewne i ten gość to musi być ktoś. W końcu udało mi się dostrzec na gałęzi niepozornego zamaskowanego ptaka przeplatającego wspomniane gwizdy z o wiele bardziej subtelnymi trelami. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom, że ten ktoś na gałęzi to nie kto inny, jak stary wyjadacz Pan Kowalik. A więc to tak właśnie Pan Kowalik oświadcza wszem i wobec, że jest gotowy na miłosne podboje. Która kowalikowa panna przeszłaby obojętnie obok tych gwizdów, nie przekonawszy się choćby z ciekawości, co to za krzykacz. Być może jak już się Panu Kowalikowi uda przyciągnąć uwagę owej panny i zaaprobuje "na oko" jej przymioty, być może wówczas zdecyduje się przejść do kolejnej rundy i zaskoczyć pannę dla odmiany jakąś subtelniejszą nutą. Gdyby Ptasie Radio, a może raczej Ptasie Kino ogłosiło casting na odtwórcę postaci Zorro, zamaskowany kowalik z pewnością miałby spore szanse. Maska jest, krok posuwisty, no i jeszcze to spojrzenie. Nie bez powodu określiłam kowalika mianem starego wyjadacza. W przeciwieństwie do sikor, które to wielkie damy posiłki traktują z najwyższym arystokratycznym wręcz namaszczeniem, celebrując konsumpcję każdego ziarenka z osobna najlepiej przy osobnym stoliku, kowalik nie bawi się w konwenanse i chciwie upycha w dzióbku tyle ziaren, ile tylko da radę, po czym wraca po kolejne zapasy tak długo, aż ziarna po prostu się skończą. W oczach sikor Pan Kowalik jawić musi się chyba jako prawdziwy barbarzyńca.
Wczesne godziny poranne to najlepszy czas na obserwacje ptaków. Wystarczy pięć minut w oknie z kubkiem kawy, aby dowiedzieć się, na czym stoi dzisiaj ptasi świat. Jaskrawo ubarwiony samczyk sikory modrej (Cyanistes caeruleus) Kowalik żerujący jak zwykle na jakimś łakomym kąsku w gałęziach rozłożystej robinii akacjowej. Kawki zlatujące z gniazda znajdującego się w nieczynnym kominie domu. Sroka z gałązką w dziobie odpoczywająca na gałęzi. Wrona siwa rozgrzebująca liście w poszukiwaniu pokarmu. Sikora bogatka czyniąca kolejny z wielu rekonesansów budki lęgowej. Samczyk sikory modrej (samiczka zwykle mniej jaskrawo ubarwiona) z bojowo nastroszonym irokezem na głowie przyglądający się większej i silniejszej rywalce. Zapewne w tym roku budka lęgowa przypadnie ponownie w udziale bogatkom. Moje biedne modraszki! Pierwotnie ta budka zawisła z myślą o nich. Gnieździły się jakiś czas pod więźbą dachową. No cóż, ostatecznie wygrywa silniejszy. Ostatecznie na terenie wiszą jeszcze trzy inne ptasie budki. Ta lokalizacja jest oczywiście najlepsza, bo najbliżej do wodopoju. Poniżej wisi domek dla murarek ogrodowych i innych dzikich pszczół regularnie dewastowany przez dzięcioła dużego. Domek pochodzi z czasów raczkującej jeszcze mody na domki dla owadów, a wówczas mało kto wiedział, że to ulubiona stołówka dzięciołów, więc domek nie został wyposażony w siatkę zabezpieczającą. Ile to już razy musiałam zbierać wygrzebaną przez dzięcioła słomę i ponownie wypełniać nią domek... Cały czas obiecuję sobie, że założę w końcu tę siatkę, ale jak już znajduję chwilę, to nie mogę sobie przypomnieć, gdzie ją upchnęłam. Dzisiaj miałam okazję zaobserwować dzięcioła w akcji, a właściwię Panią... Inspketor Nadzoru Budowlanego, która z chrakterystyczną dla siebie konsekwencją eliminowała niepożądanych jej zdaniem lokatorów. Ordnung muss sein. Wszystko jest kwestią punktu widzenia. Dla człowieka to budka dla pszczół. Dla dzięcioła spiżarnia lub wręcz wylęgarnia zawsze świeżych i chrupiących insektów. Z naturą nie wygrasz. Człowiek sobie, natura sobie. Na szczęście dzisiaj obyło się bez większego bałaganu. Zwykle cała słoma kończy na ziemii. Samicę od samca dziecioła dużego (Dendrocopus Major) odróżnicie po braku czerwonej plamy z tyłu głowy. Samica dzięcioła dużego (Dendrocopus major) żerująca na domku dla murarek ogrodowych i innych dzikich pszczół
Czasami nie trzeba wcale daleko jeździć, aby poczynić ciekawe ptasie obserwacje. Można je robić, nawet siedząc zamkniętym na cztery spusty ścian. Wystarczy, aby za oknem szumiał las, a w pokoju panowała kompletna cisza. Lubię ciszę. Dłuższe przebywanie w niej wyostrza zmysł słuchu do tego stopnia, że żaden dźwięk, nawet najniższy, nie umyknie uwadze. Czasem monotonię niskich dźwięków, szmerów i szumów przerywa jakiś inny nietypowo wysoki i przeciągły, gdy w tym lesie za oknem zagości wieczorowa sowa czy ranny skowronek, choć zdarzają się również bardziej nietypowi goście, których zapewne nie podejrzewalibyśmy o takie odgłosy. I tak dzisiejszą milczącą szarówkę przeszyło powtarzające się przeciągłe donośne kwilenie. Zaraz, zaraz - pomyślałam - chyba już to gdzieś słyszałam... Wiosna to oczywiście taki okres w roku, kiedy natura lubi sobie z człowieka najzwyczajniej w świecie zadrwić. Chętnie przychodzą jej w tym z pomocą arcymistrzynie mimetyzmu (dźwiękonaśladownictwa) i główne bohaterki kocich koszmarów - sójki czy powracające właśnie z zimowisk hałaśliwe błazny - szpaki. Szpaki to zresztą jedne z chyba najbardziej enigmatycznych skrzydlatych krzykaczy. Z uwagi na bogactwo dziwacznych odgłosów przezywam je żartobliwie R2-D2 wymiennie z Obi-Wan-Kenobi. Nie zdziwiłabym się, gdyby twórcy "Gwiezdnych Wojen" próbowali w ten sposób utrzeć nosa matce naturze. Niektórzy twierdzą, że pochodzimy od gwiazd. Być może jest w tym ziarno prawdy. Ile to już razy dałam się im wszystkim nabrać! Tym razem jednak opłacało się otworzyć okno i w marcowym chłodzie bacznie obserwować korony drzew w oczekiwaniu na kolejny tajemniczy odgłos. Nie trzeba było długo czekać. Oto pojawił się bowiem okaz nad wyraz wyjątkowy. Duży czarny ptak w charakterystycznej czerwonej czapeczce uczepił się strzelistego pnia starego klonu. Dzięcioł czarny (Dryocopus martius). Już nie raz widziałam go tutaj na wiosnę, choć takich gości nigdy za wiele. Zwiastuny wiosny mają jak widać wiele postaci. Ucieszyłam się, że w amoku panującej wszędzie dookoła wycinki, której nie uszła nawet ta zaciszna okolica, w której mieszkam, dzięcioł czarny wciąż powraca w moje zapuszczone, dzikie progi. W takich momentach dziękuję Bogu, że nie obdarzył mnie ani nikogo z domowników darem bezdennej głupoty, która mogłaby przejawić się w szale wycinania tych wszystkich starych drzew w pień. Wprawdzie spadają z nich tony liści, a ich systemy korzeniowe na tyle spenetrowały ściółkę, że ku rozpaczy duszy ogrodnika, która we mnie drzemie, praktycznie wyeliminowały możliwość jakiegokolwiek innego życia, poza feniksami świata polskiej flory, czyli nieśmiertelnymi chwastami, ale cóż - coś za coś. Las to las. Ogród to ogród. Nie ma ideałów. Nie można zjeść ciasteczka i mieć ciasteczka. Po prostu nie można mieć wszystkiego. Ostatecznie wiele z tych chwastów jest jak najbardziej jadalnych, nie wspominając o ich leczniczych właściwościach. Może kiedyś poświęcę tym moim feniksom osobny wpis. Przy okazji tematu wycinki drzew zielone płuca Warszawy pozdrawiają wszystkich bojowników i wizjonerów walki ze smogiem. Obyście nie udusili się w oparach absurdu. Oby się Wam język nie połamał na tych wszystkich pokrętnych rozwiązaniach. Może czas na 500+ dla wszystkich posiadaczy działek o choćby dziesięciu drzewach o obwodzie większym niż 60 centymetrów. Wracając do mojego zacnego gościa. Dzięcioł czarny okazał się nad wyraz ruchliwym osobnikiem. Nie dało rady go sfotografować. Co najmniej jakby miał sokoli wzrok, a może ta jego ekscentryczna czerwona czapeczka skrywa jakiś niezbadany dotąd radar informujący o wszelkich poruszeniach w otaczającej przestrzeni w promieniu najbliższych 100 metrów. Wszystkie dzięcioły są generalnie bardzo ruchliwe. To są właśnie te momenty, w których maniera perfekcjonisty kompletnie nie zdaje egzaminu. Żadne tam kadrowanie, ustawianie, wyostrzanie. O statywie to już w ogóle zapomnij. Tutaj trzeba iść na żywioł i jak ten paparazzi strzelać na chybił-trafił, byle strzelać, może coś jednak wyjdzie. Jeśli ptak uraczy nas dłuższą chwilą bezruchu i uda się wyostrzyć, może zdążymy nacisnąć przycisk nagrywania, choć to nagranie będzie z pewnością mocno zalatane. Dzęcioł czarny ma najwyraźniej bardzo napięty grafik na wiosnę. Muszę o tym pamiętać, kiedy następnym razem dojdzie mnie z ogrodu jego zawodzenie. A póki co dzielę się z Wami moimi dotychczasowymi zdjęciami tego zjawiskowego ptaka. GALERIA UWAGA: Niniejsze zdjęcia, jak również wszelkie inne zdjęcia znajdujące na tej stronie, są własnością prywatną. Jeżeli zamierzasz je ściągać i wykorzystywać w jakimkolwiek innym celu niż prywatny, skontaktuj się w tej sprawie poprzez formularz kontaktowy, zakładka Kontakt, lub zakup zdjęcia w pełnej rozdzielczości i bez znaków autorskich na profilu Shutterstock. Niniejsze zdjęcia nie są zdjęciami w pełnej rodzielczości. ATTENTION: All the photos published below and on this website are private property. If you intend to use them for any other than private purpose, please contact me using contact form (section Contact), or purchase the photos in full resolution without logos on my profile on Shutterstock. Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć Samiec dzięcioła czarnego żerujący na leżącym na ziemii pniu brzozy. Na zdjęciach widać charakterystyczną czerwoną czapeczkę biegnącą od czoła i zwężającą się ku potylicy. To znak rozpoznawczy samca dzięcioła czarnego. Starorzecze Bugu, okolice Serocka. Zima 2017 Samica dzięcioła czarnego żerującą na pniu starego klonu. Czerwona czapeczka o wiele mniejsza i umiejscowiona na potylicy. Brwinów. Wiosna, 2017 Zwróć uwagę na potężne stopy dzięcioła czarnego wyposażone w cztery długie palce o zakrzywionych pazurach. Dwa zewnętrzne skierowane są do tyłu, pozostałe dwa do przodu. To między innymi one pomagają ptakowi tak sprawnie poruszać się po pniach drzew. Poruszanie ułatwia również dzięciołowi czarnemu sztywny ogon, który działa jak podpora. Co ciekawe, ogon nabrał w toku ewolucji tak kluczowego znaczenia, że tworzące go stosiny nie tylko szybko odrastają, ale również pierzenie następuje stopniowo tak, aby ogon nigdy nie tracił swoich właściwości. Dzięcioł czarny to największy z naszych polskich dzięciołów. Wielkością przypomina gawrona. W locie nietrudno też niewprawionemu obserwatorwoi pomylić go z kawką czy wroną. Przyznam szczerze, że gdy dzisiaj wyskoczyłam szukać go do lasu, sama dałam się kilka razy zwieść pozorom, wodząc wzrokiem za przelatującymi tu i tam kawkami. Na szczęście jest jedna rzecz, która znacząco odróżnia go od innych czarnych ptaków, a mianowicie czerwona czapeczka na głowie - u samca większa biegnąca od czoła do potylicy, u samicy mniejsza czerwona plamka znajdująca się tylko na potylicy. W przeciwieństwie do innych dzięciołów dziecioł czarny jako jedyny lata w linii prostej, a nie falistej. Tak jak już wspominałam wcześniej, obecność dzięcioła czarnego najłatwiej ustalić po dźwiękach, które wydaje. Są one naprawdę charakterystyczne. W pierwszym odruchu przywodzą na myśl jakiegoś drapieżnego ptaka, a to z uwagi na ich przeciągły charakter. Zazwyczaj jest to odgłos ciągły, wysoki, doniosły, głośny, kwilący, choć mogą to być również dźwięki krótsze, metaliczne, wibrujące. W każdym razie są to odgłosy, wobec których trudno przejść obojętnie. Możesz odsłuchać je tutaj. Choć dzięcioł czarny występuje na całym obszarze kraju, jest ptakiem raczej nielicznym i rzadko spotykanym. Zazwyczaj gniazduje w dziupli wykutej w pniu starego drzewa. Takich dziupli nie brakuje w starych sosnach na moim terenie. Żywi się larwami, poczwarkami, dorosłymi owadami żyjącymi w drewnie, również mrówkami. W tym celu potrafi rozkuwać obumarłe pnie i wykuwać duże dziuple w zdrowym drzewie. Podobnie jak inne dzięcioły również opukuje drzewa i nieraz da się posłyszeć jego doniosłe stukanie. Widok pnia drzewa ogołoconego do żywego z kory zazwyczaj od wysokości 2 metrów wzwyż, ale czasem i od podstawy, to typowa pozostałość po żerowaniu jednego z dzięciołów, w tym również dzięcioła czarnego. Jest to ptak osiadły. Nie powinien więc dziwić fakt, że będziemy go spotykać regularnie na danym terenie, zwłaszcza na wiosnę. Jest to również gatunek chroniony. Nota opracowana na podstawie informacji zawartych na stronie Ptaki.info oraz Głosy ptaków.pl. Widziałeś w lesie dziwne drzewa ogołocone z kory i podziurawione? Zastanawiałeś się, co za zwierzę mogło to zrobić? A może to jednak człowiek? To sprawka dzięcioła. Paradoksalnie daleko mu do lekarza drzew. Wejdź na Dziczenie, aby zobaczyć zdjęcia i dowiedzieć się więcej. P.S. A jednak, udało mi się zrobić zdjęcie. Dzięcioł czarny pojawił się ponownie na terenie. Wszystko wskazuje na to, że musi tu być stałym bywalcem. Być może gniazduje nieopodal.
Zwierzęta lubią wyżową pogodę. Człowiek również jakby wówczas ożywa i jest bardziej skory do wypraw w teren. Całkiem prawdopodobne, że pośród naszpikowanych i najeżonych lodowymi kolcami niczym kaktusy biało oszronionych drzew wypatrzy wówczas sarny, lisy, a nawet innych dzikich mieszkańców odludnych zakątków. Choć gruba warstwa zalegającego wszędzie śniegu skrzypi nieznośnie pod stopami, a powietrze jest ostre jak brzytwa, zazwyczaj związany z tym dyskomfort łagodzą brak lodowatego północnego wiatru i ciepłe promienie słoneczne. Słońce ożywia na co dzień monotonny biały krajobraz lazurowym błękitem, którego nie powstydziłyby się jak na ironię losu najbardziej egzotyczne zakątki świata. Wszystko ma jednak swoją cenę. Nawet rosyjska bajka, a właściwie suwalska, choć ten najbardziej wysunięty region północno-wschodniej części Polski w zupełności oddaje wszelkie uroki, jak również ciemne strony prawdziwej zimy. Kto nie był tu ni razu, chyba nigdy nie zaznał zimy w pełnym tego słowa znaczeniu i nie zrozumie tubylców, którzy jak jeden mąż otwarcie deklarują niechęć dla tej pory roku. Mimo to pozostaję chyba nieodrodnym dzieckiem swojego znaku zodiaku i nieustająco łudzę się, upatrując w zimowym kokonie nadziei na ponowne odrodzenie w piękniejszej formie. Niechętnie wypatruję pierwszych oznak wiosny, które mogłyby położyć kres moim nadziejom. Nie zawsze jednak możemy mieć to, czego chcemy tu i teraz, wtedy, kiedy tego chcemy. Czasami musi minąć wiele zim. Fatamorgana. Windmills of my mind. Zaczynam rozumieć Don Kichota. Być tak blisko, a jednocześnie tak daleko – czyż można wyobrazić sobie większą torturę?! Dobrze, że myśl ludzka nie zawsze ma moc sprawczą, bo gdyby to ode mnie zależało na Ziemi, a z pewnością tam, gdzie się akurat znajduję, zapewne zapanowałaby wieczna zima. Z tą porą roku wiążę ostatnimi czasy największe nadzieje na jakąkolwiek odmianę w życiu. Nieustająco stanowi dla mnie niezrozumiały potencjał metamorfozy. Jakby tylko wówczas możliwe było zaistnienie jakiejkolwiek przemiany. Taka karma. Obsesja nieskończonej powtarzalności ponownego odradzania się. Być może w końcu kiedyś uda mi się wytrwać cierpliwie w tym pozornie śmiertelnym całunie, by w porę choć na przysłowiowo przewrotny jeden wiosenny dzień rozwinąć skrzydła w całym ich mistrzowskim triumfie. Wciąż jednak jakby brakuje mi cierpliwości, brakuje mi wizji, brakuje mi pewności, brakuje sensu. Wiary? Przede mną kolejne białe płótno. Czy powinnam w ogóle kaleczyć je swoją wizją? Niechętnie spoglądam za siebie na skrytą jakby w butwiejącym jesiennym mroku galerię wszystkich jak dotąd rozbitych emocji i trudno mi znaleźć sens dalszego tworzenia. Nie pamiętam, kiedy była ostatnia zima, którą faktycznie przeżyłam. (Prze)żyłam z pewnością połowę tegorocznej, poległam na stworzeniu drugiej połowy. A może powinno być inne po... lub prze... Być może nie jestem osamotniona. Ostatnio zauważyłam pierwsze skromne przebiśniegi, a to oznacza, że wiosna jest już blisko... Póki co zabieram Was w pieszą wędrówkę przez lodową suwalską pustynię w jeden z najpiękniejszych, choć jednocześnie najmroźniejszych zimowych dni. Termometr wskazuje tego poranka temperaturę -17 stopni Celsjusza, za oknem leży świeży śnieg skrzący się w promieniach słońca diamentowym pyłem, najeżone szronem drzewa odcinają się ostro na tle wielkiego błękitu. Moim celem jest dzisiaj jezioro Linówek skryte u stóp zjawiskowego tworu matki natury – amfiteatru wodziłkowskiego. Chcę przekonać się, czy w zimie wygląda równie pięknie, jak w lecie. Pogoda wydaje się idealna. By dotrzeć do amfiteatru podążam szlakiem Czarnej Hańczy wiodącym po charakterystycznych wypiętrzeniach terenu wzdłuż koryta, a właściwie rozlewiska rozlegle meandrującej rzeki, tzw. ozem turtulskim. Oz turtulski to w największym skrócie ciąg około 13 wydłużonych pagórków o wysokości kilkunastu metrów ciągnący się wzdłuż doliny Czarnej Hańczy. Zaletą wypraw nieodśnieżonymi szlakami poza sezonem jest z pewnością brak turystów. Tego dnia szlakiem nie podążał jeszcze nikt. Ledwo weszłam w sosnowy las, ujrzałam na przeciwległym stoku sarny, które najwyraźniej posilały się korą drzew przed dalszą wędrówką po okalających dolinę polach uprawnych praktycznie całkowicie pozbawionych jakiegokolwiek drzewostanu. Wcześniej tego dnia widziałam jedną spacerującą odważnie po ich rozległym płaskowyżu. Sarna spacerująca pod rozłożystą koroną oszronionego skrzącego się w promieniach słońca żywopłotu – widok jak z bajki. Widok ten przypięczętował również ostateczną decyzję o wyruszeniu w drogę. Takie sielskie okoliczności przyrody nie oznaczają jednak rozejmu pomiędzy światem ludzi i zwierząt. Sarny nie uznają towarzysza nawet w mojej skromnej, drobnej i bezbronnej osobie. Umykają na mój widok w rączych podskokach i znikają za ścianą sosnowego młodnika. Gdy dochodzę do prześwitu, nie ma już po nich śladu. Idę dalej po śladach zwierząt w nadziei na to, że obrały drogę najmniej karkołomną. Wszędzie zalega bowiem wysoka warstwa śniegu sięgająca nieraz po kolana, a po ścieżce ani śladu. Oszronione od stóp po najdrobniejszą gałązkę drzewa przypominają sobą teraz bardziej misterną koronkową robotę niż dłuto matki natury. Błyskotliwy tunel mroźnych iluminacji. Czy zimowa aura mogła być natchnieniem dla wiejskich koronczarek? Ze szlaku Czarnej Hańczy roztacza się imponujący widok na rozlewisko rzeki wpadającej do sztuczno utworzonego zbiornika turtulskiego. Stromo opadające ku dolinie stoki porastają stare powykręcane sosny jakby z trudem zapierające się swoją jedną stopą na pochyłości terenu. Na stokach leżą również kamienie co najmniej jakby po jakiejś lawinie. Zapewne zwykle zbierane z pól przez rolników w ogromne sterty samoistnie rozpierzchły się po stoku, jak to mają w swoim suwalskim zwyczaju. Kamienie to prawdziwa plaga tych okolic. Ubolewa nad nimi niejeden suwalski rolnik. Rosną jak grzyby po deszczu. Ledwo zbierzesz je na wiosnę, kolejna przynosi jak na złość nowe szeregi kamiennych wojaków. Syzyfowa praca. Czasem gdy patrzę na ten wyniosły krajobraz zastanawiam się, czy każde wypiętrzenie terenu nie skrywa czasem kamiennego kolosa pod cienką warstwą zieleni i haromnijką świerkowego lasu. Szlak Czarnej Hańczy w stronę Turtulu rozwidla się w pewnym momencie na dwie ścieżki. W lecie to rozwidlenie umknęło mojej uwadze, jak się wkrótce okaże, podobnie z resztą jak jeszcze kilka innych ścieżek w okolicy. Myślałam, że to złudzenie optyczne, chwila nieuwagi, kaprys matki natury, która uparcie próbuje zatrzeć ślady ludzkiej egzystencji wysokimi trawami. Być może nie bez powodu jednak tereny te zaczęły w ostatnim czasie uosabiać dla mnie jakiś przewrotnie żywy organizm, który nieustająco się zmienia na wzór filmowej Zony Tarkovskiego, choć być może w istocie to nie krajobraz się zmienia, a moja własna kondycja. Być może w tym akurat momencie swojego życia w tych, a nie innych okolicznościach przyrody weszłam na taki poziom świadomości, że potrafię dostrzec nową, jeszcze inną drogę. Tyle dróg nieprzebytych, tyle ścieżek nieprzedeptanych... Można podążać ścieżką prowadzącą w dół doliny do zbiornika turtulskiego wiodącą wzdłuż jego brzegów pod parasolem powykręcanych olszynowych koron. Tego dnia napotkać można było na niej liczne przeszkody w postaci powalonych przez bobry drzew. Sama ścieżka naznaczona była licznymi szczelinami – w miejscach tych warstwa ziemi nad sufitami bobrzych korytarzy najzwyczajniej w świecie była tak cienka, że zapewne sama się zapadła. Być może budowniczy po prostu pogubili się w swoich wyliczeniach. Na szczęście nie były to zbyt duże wyrwy, aby nie móc ich bezpiecznie ominąć. Z kolei ze ścieżki biegnącej po ostatnim i chyba najwyższym z wypiętrzeń ozu turtulskiego rozciąga się imponująca panorama zbiornika turtulskiego. Przy sprzyjających warunkach można obserwować stamtąd wędkarzy podczas połowów odkrywkowych. Z perspektywy znajdującej się tutaj ławeczki wędkarze wyglądają jak małe żołnierzyki ubrane w pomarańczowe i źółte mundurki. Ścieżka prowadzi dalej skrajem lasu powykręcanych starych olch do punktu widokowego, skąd podziwiać można panoramę okolicy – przebiegającą po wysoczyźnie przeciwległego skraju doliny drogę, siedzibę Suwalskiego Parku Krajobrazowego z malowniczą przystanią nad zbiornikiem turtulskim, ruiny starego młyna i wyraźnie odcinającą się zimą na tle lasu w sezonie zwykle gęstego od zieleni listowia meandrującą Czarną Hańczę, graniczącą nieopodal ze źrodłem rzeki Szeszupy. To właśnie dno tej rozległej, szerokiej doliny, tzw. zagłębienie Szeszupy zamierzam podziwiać dzisiaj z perspektywy przebiegającej wyżej drogi. Jak się okaże, moja niska postura nie da mi jednak pełni satysfakcji z podziwiania panoramy rozlewiska takiej, jaką daje zwykle podziwianie tego widoku z punktu widzenia pasażera czy kierowcy. O wiele ciekawsze wrażenia wyniosę z drogi powrotnej, podążając położoną niżej gruntową drogą, którą przebiega również oficjalny szlak “U źródeł Szeszupy”. To właśnie podążając tędy śladem niegdysiejszego lodowca można dotrzeć do wspomnianego przeze mnie wcześniej malowniczego amfiteatru wodziłkowskiego ze skrytym w zagłębieniu dziewiczym jeziorem wytopiskowym Linówek. To chyba jedno z bardziej malowniczych jezior Suwalskiego Parku Krajobrazowego, choć mało znanych, bo i punkt widokowy, z którego można je podziwiać jest dyskretnie oznakowany i w sezonie łatwo go nie zauważyć z drogi. Ja sama odkryłam to miejsce dopiero podczas swojej trzeciej podróży w te strony. Lodowiec - to jemu Suwalszczyzna zawdzięcza cały swój urok, choć być może płacić musi za to sowitą zimową cenę. Amfiteatr wodziłkowski skrywa jeszcze inne tajemnice, ale o tym potem, bo zanim udam się w dalszą drogę, postanawiam zajrzeć do siedziby Suwalskiego Parku Krajobrazowego w Turtulu, by przekonać się, czy największe spiętrzenie wody w biegu Czarnej Hańczy przy ruinach starego młyna oparło się mroźnej pogodzie. Opadające w nieskończoność pofalowane włosy czarnej Wenus zastygły w konwencjonalnych lodowych warkoczach. Krew pulsuje w ściętych lodem żyłach rytmicznym oddechem. Turkusu blask przez perłę tęczówki przebija. Któż obejmie w całość tak niedbale lodem ścięte doskonałe ciało? Ponadto chcę nabyć symboliczną cegiełkę. Ten skromny znaczek kosztuje tylko 4 złote, a możemy dzięki temu przyczynić się do dofinansowania prac konserwatorskich na Szlaku Czarnej Hańczy. Myślę, że warto, bo sama odkryłam ten szlak jako jeden z ostatnich, po drodze nawet się zgubiłam, a niektóre tablice przydałoby się przestawić w inne miejsce. Od pracującej tego dnia strażniczki parku dowiaduję się jednak, że poza sezonem nie ma potrzeby uiszczania tej opłaty. Szkoda, bo chętnie bym to zrobiła choćby po to, aby móc zachować jakąś pamiątkę po tej zimowej marszrucie. Szlak w istocie nie jest utrzymywany (czytaj: odśnieżany) w zimie. Należy się więc solidnie przygotować na brodzenie w wysokim śniegu. W tych zaiste zjawiskowych okolicznościach przyrody ta przeprawa była jednak warta swojej ceny. Myślę, że napotkani przeze mnie po drodze piechurowie – ojciec z synem – również by się ze mną zgodzili. Opuszczam turtulski las, szumiące źródło Szeszupy, i zaczynam powoli piąć się w górę asfaltową drogą, która dzisiaj wraz z przyległymi terenamizlewa się w jednolity biały pejzaż. Po mojej lewej stronie stok opada łagodnie w zagłębienie Szeszupy. Widzę je teraz jak na dłoni. Odcina się wyraźnie od bieli obsypanych śniegiem wyniesień po drugiej stronie doliny. Na jednym z pagórków stoi domek. Ciekawe, czy ktoś w ogóle w nim przebywa o tej porze roku. Wydaje się odcięty od świata. Co najmniej jakby Pan Bóg wyciągnął rękę z nieba i od tak dla własnego kaprysu postawił go na najwyższym ośnieżonym pagórku, by po prostu cieszył oko. Sztuka dla sztuki. I po raz kolejny nachodzi mnie refleksja, że najbardziej niezdecydowani podróżnicy nie mogliby wyobrazić sobie lepszego kompromisu pomiędzy górami a doliną wielkich jezior mazurskich, jak właśnie Suwalszczyzna. A i do morza stąd też wcale niedaleko. Po drodze mijam brzozowy zagajnik. Cieniutkie brzozowe witki wyglądają jak anielskie włosie. Oto stoję przed bezkresnym jego gąszczem. Wreszcie wychodzę na płaskowyż. Wokół mnie roztacza się bezkresna lodowa pustynia zasypanych śniegiem zmarźniętych na przewrotny suwalski kamień pól uprawnych poznaczonych zaledwie pojedynczymi drzewami. I słońce dorównuje pustyniom świata, operując niemiłosiernie odbijającym się od bezkresnych śnieżnych blend oślepiającym blaskiem. Trudno nie mrużyć oczu. Powoli zbliżam się rozjeżdzonym śniegiem drogi do pierwszego punktu widokowego na amfiteatr wodziłkowski. W tym celu muszę nieco zboczyć z głównej trasy w boczną gruntową drogę. Oto przed moimi oczyma roztacza się widok iście bajkowy. Jakże odmienny od letniego pejzażu. Zimowa aura aż kusi by zignorować ogrodzenie i iść dalej przed siebie na przełaj. Śniegu zalega tam pewnie po pas. Z trudem opieram się tej pokusie i wracam na powrót do głównej drogi, by po bożemu dojść wyznaczonym szlakiem do platfortmy widokowej - obiecanego przystanku na herbatę z termosu i chwilę lenistwa. Siadam jak zwykle na brzegu platformy oparta rękoma o barierkę i popijam ten bezludny krajobraz letnią herbatą. Oszczędność kolorów uwydatnia znajdujący się u stóp platformy teren gospodarstwa otoczony karłowatymi i powykręcanymi ze starości drzewami owocowymi, pozostałościami murków i fundamentów. Latem trudno się domyślić, że tam w dole kryje się jakaś tajemnica. Wówczas przyroda łapczywie oddaje się namiętności niepohamowanej regeneracji i jak kropla drąży kamień usilnie próbuje dalej zacierać ślady bytności człowieka na tych terenach bujną zielenią, podstępnym korzeniem. W zimie brakuje tylko krów, które niczym forpoczta ludzkiego świata wygryzają co lepszą zieleninę, równoważąc naturalne dzieło zniszczenia z ludzkim dziełem zapomnienia. I ponownie dostrzegam to, czego nie udało mi się dostrzec latem. Oto zalegający śnieg uwypuklił jakby schodzącą w dół do gospodarstwa drogę. Jak się okaże to część szlaku po okolicy, który jednak w lecie zarasta najprawdopodobniej całkowicie trawami i staje się ledwo widoczny. Postanawiam podążyć tą drogą do położonych niżej magicznych włości. Zwykle takie opuszczone miejsca mają kapryśną aurę. Nigdy nie wiadomo, czy ostatni mieszkańcy opuścili je dobrowolnie, czy może zostali z nich wypędzeni siłą. Suwalska zima wydaje się nieśmiało podpowiadać odpowiedź na to pytanie. Jeżeli jednak będziemy zgłębiać temat dalej i spróbujemy dotknąć życia na jednym z pobliskich gospodarstw, zamarzy się nam być tu i żyć, uświadomimy sobie, że nawet tych odludnych suwalskich progów nie omija smutna polska rzeczywistość, która wraz z całym swoim wyrachowanym system wydaje się człowiekowi jeszcze mniej przychylna niż suwalska zima, jeśli nie kompletnie nieświadoma związanych z nią znojów życia codziennego. Opuszczone gospodarstwo emanuje jednak dla mnie niezmiennie pozytywną aurą. Wręcz zapraszającą. Łudzącą ciepłem domowego ogniska. Co najmniej jakby dobra energia nigdy go tak na prawdę nie opuściła, być może po prostu gospodarze zasnęli wiecznym snem, lecz duszą nigdy tak naprawdę nie opuścili. Być może wraca mnie tutaj wymykające się nawet mojemy pojęciu przyciąganie dusz. Być może jestem pożądanym jakże rzadkim w tych okolicznościach przyrody gościem i rozumiemy się bez słów. Moja zwykle oszczędna i chłodna powierzchowność nie stanowi dla nich złowrogiej bariery, która tak często utrudnia mi relacje z ludźmi z krwi i kości. Być może to dlatego, że choć przestali istnieć dla świata rzeczywistego, mogą istnieć dalej w moim wewnętrznym świecie. Ku swojemu zdziwieniu odkrywam, że podwórko na terenie opuszczonego gospodarstwa jest całkowicie zryte przez dziki. Zdaniem mojego gospodarza znalazły schronienie w okalającym teren świerkowym lesie. Najwyraźniej po zmroku wychodzą na stare pastwiska, które cenią sobie jako najszlachetniejsze źródło pożywienia. Jeszcze w sierpniu pozostałe tutaj po dawnym sadzie stare drzewa owocowe obsypane były bogato mirabelkami i jabłkami. Chyba w niektórych rozpoznałam również stare śliwy. Na niektórych wciąż jeszcze wiszą szczerniałe suszki. Z całą pewnością nikt nie zbiera tych owoców, no może poza amatorkami jabłek krowami, więc większość spadła z drzew i po prostu zgniła, a dziki wprost uwielbiają takie smakołyki. Podczas mojej wędrówki napotykam wiele buchtowisk. Buchtowisko to fachowe określenie zrytych przez dziki połaci ziemi. Buchtowisko na podwórku, buchtowisko w dolinie, buchtowisko na głazowisku. Jedno wielkie buchtowisko. Dziki z całą pewnością są tutaj bardzo aktywne i podejrzewam, że jest ich tutaj imponująca wataha. Przyznam szczerze, że przez moment poczułam się nawet nieswojo. Wolałabym jednak nie spotkać ich na swojej drodze, a miałam w planach jeszcze kawałek pobrodzić w śniegu wgłąb wzdłuż jeziora Linówek do miejsca, z którego została mi podnosząca na duchu w ponure listopadowe wieczory zielona zdjęciowa pocztówka z lipca zeszłego roku. Kiedy zestawiam te dwa ujęcia, dochodzę do wniosku, że zima wcale nie jest biała, może niebieska, choć są takie zimowe dni, kiedy wydaje mi się, że krajobraz bieli się tęczą kolorów. Być może to złudzenie, a być może jakieś spaczenie, żeby nie powiedzieć zawodowe i malarzom nie ująć, powiedzmy artystyczne, choć wolałabym się nie podszywać ani sama nie zaszufladkowywać pod żadną z tych dwóch kategorii. Po prostu maluję, więc skala naturalnej bieli nie powinna wprawiać mnie w większą konsternacje niż wachlarz dostępnych odcieni bieli w sklepie malarskim. Na domiar jestem kobietą, co sprawę naturalnie komplikuje. Niektórym zapewne to ostatnie wytłumaczenie w zupełności by wystarczyło. Podążając jak na ironię losu śladami dzików na przełaj w kierunku granicy świerkowego losu, osiągam ostatecznie swój cel. Widok z tego miejsca z pewnością jest piękny, ale w lecie, a w zimie z pewnością wczesnym rankiem, gdy słońce operuje z przeciwnej strony. Do celu dotarłam niestety zbyt późno, gdy słońce niemalże chowało się już za okalającymi dolinę wyniesieniami, zachwycając kolejną zjawiskową iluminacją, przypominając mi tym samym o konieczności zbierania się powoli do powrotu. Przede mną wszakże kawałek drogi do przejścia. Postanawiam obejść jezioro dookoła, zachodząc po drodze nad otwarty brzeg, a następnie udać się drogą niejako na skróty, choć wymagającą solidnej wspinaczki po stromym i mocno ośnieżonym stoku do znajdującej się wyżej drogi, tym razem nie bacząc na prowizoryczne ogrodzenia po drodze. W końcu ostatnio zatęskniłam za górami, no to znalazłam sobie też i godne tych tęsknot wyzwanie. Nigdy nie podziwiłam Linówka z tego miejsca. Choć i stąd jezioro skryte było już w połowie w cieniu wzgórza, na którym stałam, ciężko było się rozstawać z tym widokiem. Najwyższy czas ruszać chyba w powrotną drogę. W prawdzie ni razu nie spojrzałam po drodze na zegarek, intuicyjnie kierując się pozycją słońca na nieboskłonie, niemniej jednak podświadomie czułam, że najwyższa pora wracać i to dla odmiany szybkim marszem, a nie zwyczajowym dla mnie lawirowaniem. Niedawno strasznie się uśmiałam, wracając z jednej ze swoich wypraw, bo oto moim oczom ukazały się w śniegu jakieś dziwnie zawiłe ślady jakby serpentyny pozostawione przez jakiegoś wielkiego węża. Moja bujna wyobraźnia weszła ponownie w bajkopisarskie, jeśli nie fantastyczno-naukowo-przygodowe tryby! Anakonda! A jeśli miałabym być wierna legendom tych terenów, powinnam krzyknąć: Žaltis! Tak bowiem nazywał się legendarny król węży, który zamieszkiwał dno pobliskiego jeziora Szurpiły, a z którym wiąże się słynna legenda suwalskich stron o miłości tegoż do przepięknej Jegli. Žaltis to po litewsku zaskroniec. Niezwykle pożądany gość na każdym gospodarstwie. Symbol pomyślności. Kto dołki pod kim kopie, ten sam w nie wpada. Tym razem zazwyczaj przewrotne polskie przysłowia zaskoczyły dosłownością. Ku swojemu rozbawieniu odkryłam, że sama zostawiłam te ślady. Śnieg był na tyle wysoki, że ślady po każdym moim kolejnym kroku łączyły się w jedną całość, a że oczywiście bywam niezdecydowana, robiąc zdjęcia, cały czas szukam sobie idealnego miejsca, chyba nie można było wyobrazić sobie lepszej wizualizacji tego, jak bardzo skomplikowany bywa proces wykonania tego jednego idealnego ujęcia. Wracając jednak do mojego wyśmienitego poczucia timingu. Mój wewnętrzny zegar biologiczny okazał się niezawodny. W prawdzie spóźniłam się na obiad, ale zdążyłam dotrzeć z powrotem przed zachodem słońca, a więc chociaż kury nie miały do mnie żalu. Blisko półtora miesiąca pracy na gospodarstwie zahartowało mnie wystarczająco, aby tak jak kiszki grają marsza, gdy doskwiera głód, tak cały organizm chodził jak przysłowiowy szwajcarski zegarek. Dokładnie co do minuty zsynchronizownay z otaczającą przyrodą. Żebym jeszcze potrafiła zsynchronizować się równie idealnie z ludźmi, byłabym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Gdzieś jednak nie potrafię oprzeć się naturze, pochłania mnie dzicz, kusi nawet jej mrok i cień. Większość zawróciłaby prędzej, być może wybrała bardziej uczęszczaną drogę, skorzystała z autostopu, by szybciej zagościć w ciepłym progu, a ja pozostaje nieodrodnym dzieckiem odludnych, dzikich, wymagających kocich ścieżek jakby ciągle sprawdzającym granice czasoprzestrzni i intuicyjnej z nią synchronizacji. Wolę iśc na około niż prosto do celu. Jakbym łudziła się, że być może to stamtąd dochodzi ten głos, że być może to coś, co nieustająco zakłóca mój spokój, czeka na mnie właśnie tam, by oddać mi to, czego tak bardzo mi brak. Cóżkolwiek to jest. Być może duszę. Ki diabeł jakiś. Na bezdrożu. Na niewydeptanej ścieżce. Na samotnym szlaku. Jakaż gwiazda mnie prowadzi tak nieopatrznie, na przekór rozsądkowi, wiedzy i doświadczeniu pokoleń, że nawet istota tak dotkliwie okaleczona doświadczeniem zła wszelakiego, przewrotnie świadoma niebezpieczeństw i ryzyka wpisanych w samotną wędrówkę, tak uparcie przeświadczona o tym, że wszystko ma swój kres, nadal posuwam tę granicę jakby w pobożnym życzeniu, żeby w istocie to się wszystko w końcu skończyło przysłowiową kropką nad "i". Odpowiedzią na nurtujące pytanie o sens istnienia. Być może kieruje mną zmęczenie i przygnębienie smutną rzeczywistością, być może potrzebuję wyzwań, by tę wizję rzeczywistości przełamywać, by w ogóle doznać jakiejkolwiek choćby krótkotrwałej satysfakcji i spełnienia, a których odnaleźć nie potrafię w prozie życia. Ileż bowiem już rąk i nóg połamałam w zderzeniu z ludzkim światem. Już sama nie poznaje siebie w odbiciu w lustrze, a być może nie chcę widzieć. Być może sama się na siebie oślepiłam, bo tak jest łatwiej w ogóle dalej żyć. Zdecydowanie wolę okna od luster. Wolę widzieć siebie poprzez to, czym i, kim się otaczam. Co najmniej jakby moje życie rozbiło się gdzieś uśmiechem na pyzatej twarzy 6-latki w kroćset płatków drobnych maków czerwonych pole. Potęga fotografi. Nie ma już tego uśmiechu. Nie ma tej dziewczynki. Nie ma też i pola maków. Zostały tylko marne powidoki rozrzucone jak odłamki rozbitego szkła w różnych częściach świata, a być może mojej własnej podświadomości. Jakby całe moje obecne życie sprowadzało się do tego, by odnaleźć w tym świecie w ogóle cokolwiek, jakikolwiek strzęp niegdysiejszej chwały. Czasami miewam chwile, kiedy łudzę się, że być może mogłabym zwierzyć się z tego sentymentu drugiemu człowiekowi, że być może gdybym mu siebie opisała taką, jaką się czuję w głębi duszy, być może by zrozumiał, być może by zawierzył, że to możliwe, że taka właśnie jestem, że cała reszta, to tylko przewrotne złudzenie. Oto jakby mojej świadomości przydarzyła się chwila nieuwagi, jakby wyrwała się z okowów śmiertelnego kokonu, zatrzepotała beztrosko tęczą pawiego oka, jakby zawieszony gdzieś w nicości próźni ten szklany odłamek akurat złapał światło i rozbłysnął tęczą źrenicy psotnej sześciolatki, kątem oka dostrzegam jakieś poruszenie, jakby mnie ktoś minął bezszelestnie jak motyl, być może jak chochlik jakiś nawet zachichotał, a może to podłoga zaskrzypiała, przez krotochwilę widziałam siebie sprzed lat, odbiłam się w ludzkich oczach jak w dziurce od klucza. I ten ktoś również przejrzał mnie na wylot, ale to była tylko chwila. Chwila, która zaszła teatralną kurtyną. Koniec przedstawienia. Czas wracać do domu. Wydoić kozy. Umyć naczynia. Nakarmić kota. Życie jeszcze nieraz zaserwuje nam samo z siebie emocje na miarę żewnej opery, greckiej tragedi, teatru masek, w których przejrzymy się boleśnie jak w lustrze. Czasem to prawdziwa ulga móc zaszyć się gdzieś między jednym a drugim przez trzecie codziennej rutyny. A więc żyj i daj żyć...
To miał być krótki wypad do lasu. Coś w stylu "zaraz wracam", choć nie wiem, jak długo będę się jeszcze oszukiwać, że nie oznacza to w moim przypadku czegoś zupełnie przeciwnego. Ostatnim razem w dolinie rozlewiska Czarnej Hańczy wypatrzyłam w gęstwinie olszyny porastającej meandry rzeki - lisa, a właściwie wpierw usłyszałam pierwsze godowe odgłosy najprawdopodobniej zbliżających się do siebie osobników nieco przypominające gardłowe zawodzenie jakiegoś ptaka. Mi skojarzyły się z gdakaniem kur. Wpierw założyłam, że odgłosy te dochodzą napewno z jakiegoś gospodarstwa po drugiej stronie rozlewiska. Szybko jednak obaliłam tę hipotezę. W okresie od około połowy stycznia do połowy lutego, zależnie od regionu, trwa bowiem ruja u lisów. To jedyny okres w roku, kiedy można mieć szczęście zobaczyć te sprytne stworzenia w parach, a nie w pojedynkę. Co ciekawe są to zwierzęta jak najbardziej społeczne, żyjące w grupie, choć upiorności tej ciekawostce nadaje fakt, że większość osobników żyjących w stadzie jest potomkami samicy i samca alfa. Mioty pozostałych samic są eliminowane przez przewodzącą parę lub pozostałych członków stada. Samce w tym okresie toczą ze sobą zaciekłe boje, co mogło być przyczyną kulenia osobnika, którego widziałam nad rozlewiskiem. Wracając jednak do mojej ostatniej wyprawy... intuicja podpowiedziała mi, żeby zamiast w dół rozlewiska udać się jednak w przeciwnym kierunku pod osłonę rozłożystych parasolowatych gałęzi pokaźnych suwalskich świerków. Tam ku mojemu zdziwieniu nie tylko wypatrzyłam ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta wzdłuż koryta krętej rzeki, ale również tajemniczy znak wyryty w korze jednego ze świerkowych pni. Tajemniczy trójkąt w pierwszym odruchu przywiódł mi na myśl symbol oka opatrzności, choć równie dobrze mógł to być wyryty przez dziecko wyimaginowany kadłub wizjonerskiego pojazdu poruszającego się na dwóch kołach, promieniście rozchodzacych się kolistych śladach pozostałych po niegdysiejszych gałęziach. Ścieżka przylegała praktycznie do koryta rzeki. Podejrzewam, że zima to jedyny okres, kiedy można poruszać się tędy suchą nogą, choć zdarzają się miejsca, gdzie woda przenika czarno warstwę śniegu ubitą śladami zwierząt. Po drodze napotkałam liczne zwykle podmokłe turzycowiska przykryte śnieżną pierzyną. Można je odróżnić po tym, że powierzchnia jest jakby pofalowana. Co najmniej jakby pod warstwą śniegu teren usiany był licznymi kretowiskami. Te wypukłości znaczą gęste kępy turzyc. Intrygujący widok. Zapomniałam dodać, że zima na Suwalszczyźnie trwa w najlepsze w pełni znaczenia słowa „zima”. Temperatura utrzymuje się praktycznie ciągle poniżej zera, bywają dni, kiedy spada poniżej 20 stopni, pogoda bywa zmienna jak w marcu, śnieg pada prawie codziennie w mniejszym lub większym stopniu, ziemię pokrywa więc całkiem imponująca warstwa zmarzniętego śniegu, koryto rzeki w prawdzie nie zamarzło, wszystko płynie, podmokłe brzegi da się jednak przebyć suchą nogą, a pozbawione liści korony drzew odcinają się jasno od zachmurzonego szarego nieba bielą pokrywającego gałęzie śniegu. Po drodze mijam liczne bobrze żeremia. Nie dostrzegam jednak żadnych śladów w okolicach ziemnych jam. Najwyraźniej bobry oddały się snu zimowemu. Intryguje mnie tajemniczy szum. Dało się go posłyszeć już nieraz z wyżej położomych trerenów oddalonych znacząco od doliny rzeki. Nieodparcie przywodzi na myśl dźwięk wodospadu, ale o ile mi wiadomo, nie ma tu raczej żadnego wodospadu, poza sztucznie stworzonym spadkiem przy ruinach młyna przy turtulskim zbiorniku, ale to przecież zupełnie w przeciwnym kierunku. Im bardziej posuwam się do przodu, tym szum staje się głośniejszy. W końcu dostrzegam całkiem wysoką tamę zbudowaną przez bobry. Przypomina trochę idealnie wycięty stopień na rzece, gdyby nie pojedyncze sterczące w poprzek gałązki pokryte lodową otoczką. Z niektórych zwisają imponujące lodowe twory. Niektóre przypominają klasyczne sople, inne to prawdziwe arcydzieła sztuki nowoczesnej a la Sagrada Familia. Sztuka lodu to jeden z chyba najbardziej imponujących przejawów kreatywności matki natury. Po drodze napotykam jeszcze dwa mniejsze stopnie na rzece. Bobry z całą pewnością mogą spać spokojnie. Te tamy sprawiają wrażenie jak najbardziej solidnych budowli. W pewnym momencie zwracam uwagę na trop jakiegoś psowatego. Już raz nad pobliskim jeziorem zignorowałam podobny trop, więc tym razem postanawiam go zdokumentować i pójść dalej tym śladem w nadziei na jakieś ciekawe spotkanie trzeciego stopnia z jakimś dzikim mieszkańcem tej bajkowej krainy. Często chodzę po śladach zwierząt - wydeptane przez nie ścieżki z pewnością uchronią przed zbyt głębokim śniegiem i innymi pułapkami. Mojego niewidzialnego przewodnika ewidentnie zmorzyło pod drodze pragnienie. Postanowił podejść nad brzeg rzeki i się napoić, po czym udał się w dalszą drogę. Trop urwał się jednak u progu świerkowego lasu, symbolicznej bramy wiszącej doliny Gaciska. To jednak temat na kolejną wyprawę. W końcu miałam zaraz wracać, a przeszłam dosłownie samą siebie. Postanawiam przyśpieszyć tempa. Aż tu nagle... dostrzegam kątem oka jakieś poruszenie tuż przy brzegu na tle ciemnego lustra wody. Spoglądam w tamtym kierunku i co widzę? Małe zwierzątko łasicopodobne o ciemno brunatnej zmierzwionej od wody sierści wpatrzone we mnie z równym niedowierzaniem, jak ja w nie. Chyba oboje nie sądziliśmy, że jeszcze dzisiaj spotkamy tutaj żywą duszę. Dziwi mnie to spotkanie, bo założyłam, że przy tak skrzypiącym przy każdym kroku śniegu spłoszę pewnie większość zwierząt. Tutejsze zwierzęta muszą być albo na tyle obyte z ludźmi, że się ich nie obawiają, albo wręcz przeciwnie. Takie spotkania są dla nich rzadkością i widok dziwnego dwunożnoego stworzenia wzbudza ich naturalną ciekawość. Wyciągam aparat i próbuję zrobić zdjęcie stworzonku zanim umknie, gdzie pieprz rośnie. Nie mogę złapać ostrości. Tymczasem zwierzątko wskakuje do wody i znika. Dostrzegam jedynie charakterystyczne promienie rozchodzące się po powierzchni wody na boki w kierunku przeciwległego brzegu. Po chwili z wody wynurza się tam podłużne czarne ciałko i znika za porośniętym zielono mchami rosnącym tuż nad lustrem wody rozwidlającym się podwójnym pniem starej olchy. Czarna główka pojawia się w przerwie pomiędzy pniami i bacznie mnie obserwuje, wykonując przy tym posuwiste ruchy, przypominające ocieranie się. Być może to jakiś osobliwy sposób na wysuszenie futerka, może znaczenie swojego terenu, a może próba dosięgnięcia czegoś leżącego poniżej. Postanawiam cierpliwie poczekać aż emocje opadną i stworzonko zacznie kontynuować swoje sprawy. W międzyczasie dostrzegam żabę leżącą na cienkiej lodowej krze wzdłuż brzegu tuż pod moimi stopami. Wszystko wskazuje na to, że przeszkodziłam w polowaniu. Co najciekawsze, po chwili zauważam, że stworzonko opuszcza swoją kryjówkę z kolejną zdobyczą w pyszczku. Oddala się. Już myślę, że to koniec spotkania. Stworzonko chowa jednak zdobycz za pniem jednego z drzew i ponownie podbiega do brzegu. Chwyta coś w pyszczek i znowu biegnie w głąb lądu, kopie w śniegu i zostawia tam nosidełko. Ponownie podbiega do brzegu, rozgląda się, po czym daje nura w wodę. Tym razem nie nurkuje tak, jak ostatnio, ale chyba ośmielone, przepływa rzekę wpław. Podłużne czarne ciałko wyraźnie odcina się na powierzchni wody. Na brzegu czekają najwyraźniej kolejne, wcześniej złowione zdobycze, ponieważ zwierzątko kontynuuje chowanie ich w różnych kryjówkach wzdłuż brzegu, zbliżając się coraz bliżej mnie. Ostatecznie zatrzymuje się jakieś 3 metry ode mnie. W pyszczku trzyma jedną żabę, obok leżą ledwo żywe dwa inne żabie ciałka. Czyżby właśnie dlatego nurkowało pod wodą, aby wyciągnąć pogrążone w zimowym śnie żaby spod kamieni i gałęzi zalegających na dnie rzeki? Zwierzątko, po dłuższej obserwacji mojego zachowania i najwyraźniej dojściu do wniosku, że nie jestem zainteresowana jego konsumpcją, postanawia samo oddać się uczcie. Bardzo mnie to cieszy, ponieważ nie mogłam wymarzyć sobie chyba lepszego miejsca, by nakręcić całkiem dobrej jakości film. Prawdziwy żabojad. Ciekawe, czy menu tego stworzonka mogło być inspiracją dla Francuzów. Wszakże oni również gustują w żabich udkach. Gdy już wszystko wskazywało na to, że po uczcie zwierzątko oddali się, okazało się, że najwyraźniej zostałam przez nie zakwalifikowana jako osobnik najmniejszego zagrożenia, bo zbliżyło się dosłownie pod sam mój nos. Dzieliło nas nie więcej jak metr. Całe to ryzykanctwo z łakomstwa. Po to, aby oczywiście porzucona pod moimi nogami żaba nie zmarnowała się. Nie będę ukrywać, bardzo podoba mi się takie podejście do jedzenia, choć żarłoczność tego małego stworzonka przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Całkiem możliwe, że wkrótce okaże się, że te liczne zapasy w tak licznych kryjówkach mają sens. Wiewiórki działają na podobnych zasadach i wykazują się podobno niezawodną precyzją w odnajdywaniu swoich spiżarni, gdy nadejdzie potrzeba, co najmniej jakby miały wbudowany gps. Być może podobnie jest w przypadku norki amerykańskiej (Mustela vison), którą spotkałam podczas dzisiejszej wyprawy. Poczekamy, zobaczymy, jaką pogodę przyniosą najbliższe dni. Póki co jest ciepło i nie ma opadów, ale to może się w każdej chwili zmienić. Jeżeli chwyci mróz i koryto rzeki zamarznie, norka nie będzie mogła już nurkować i wybierać żab z ich podwodnych kryjówek pod kamieniami i gałęziami. Będzie musiała zdać się w całości na zmagazynowane zapasy. No dobrze, dostąpiłam zaszczytu poobserwować zwierzątko w trakcie jego tajnej misji, wszakże sobota to dzień gospodarczy, a także podczas tak intymnego momentu, jak zasłużona uczta po tak ciężkiej pracy, ale czyż nie mam wstydu? Ileż można się gapić? Norka postanowiła wziąć sprawę w swoje ręce, rzuciła mi ostatnie pogardliwe spojrzenie, jakże można gardzić żabim udkami przecie? chwyciła w zęby lężącą pod jej nogami żabę i zaczęła oddalać się wzdłuż brzegu posuwistymi ruchami swojego podłużnego ciałka, po czym dała nura i wynurzyła się na drugim brzegu, znikając po chwili w gęstwinie olszynowych pni. Tyle ją widziałam. Chyba miała rację. Najwyższy czas iść w swoją stronę. Jeszcze na początku ubiegłego stulecia na terenie niemal całej Europy występowała norka europejska (Mustela lutreola). Od norki amerykańskiej odróżniały ją dwie, a nie jedna dolna jak u tej pierwszej białe wargi. W skutek nadmiernych polowań i dewastacji środowiska gatunek ten został praktycznie całkowicie wytępiony w Europie. Można ją spotkać jeszcze na wschodnich krańcach Europy, ale rzadko. Norka amerykańska, z kolei, została sztucznie wprowadzona do środowiska przez człowieka w pierwszej połowie XX wieku, m.in. uciekając z ferm futrzarskich, skutecznie wypierając norkę europejską z jej dotychczasowych ostoi. Sposób życia i odżywiania plasuje norkę gdzieś pomiędzy tchórzem a wydrą. Jest związana ze środowiskiem wodnym, które stanowi dla niej główne źródło pożywienia. Poluje, pływając i nurkując, na żaby, ryby, ptaki wodne i ich jaja. Przy obfitości pożywienia gromadzi zapasy. Nie zasypia na zimę. Zazwyczaj można ją spotkać zarówno za dnia, jak i w nocy na zarośniętych pasach brzegowych nad niecałkowicie zamarzającymi zimą wodami śródlądowymi. Sama kopie nory nad brzegami zawsze z jednym dojściem od strony wody i na wypadek powodzi z kominem wentylacyjnym i przynajmniej jednym dojściem od strony lądu. Prowadzi samotniczy tryb życia. REFLEKSJA Stalker: The Zone is a very complicated system of traps, and they're all deadly. I don't know what's going on here in the absence of people, but the moment someone shows up, everything comes into motion. Old traps disappear and new ones emerge. Safe spots become impassable. Now your path is easy, now it's hopelessly involved. That's the Zone. It may even seem capricious. But it is what we've made it with our condition. It happened that people had to stop halfway and go back. Some of them even died on the very threshold of the room. But everything that's going on here depends not on the Zone, but on us! Writer: So it lets the good ones pass and kills the bad ones? Stalker: I don't know. I think it lets those pass who have lost all hope. Not good or bad, but wretched people. But even the most wretched will die if they don't know how to behave. You have been lucky, it just warned you. "Stalker", Andrei Tarkovsky Dzisiejsza wyprawa dała mi do myślenia. Zdecydowanie tego typu wyprawy na przysłowiowego grubego zwierza należy odbywać samotnie, aby kończyły się powodzeniem. Tylko wówczas wydaje się możliwe w pełni zsynchronizować z otaczającą przestrzenią. Stać się jej cześcią. W grupie człowiek zachowuje się zbyt głośno. Jest zbyt rozproszony. Jest jakby obok. Jest wciąż bardziej częścią świata ludzi niż zwierząt. Przemierzając dzikie ostępy samotnie wszystkie zmysły jakby się wyostrzają. Człowiek staje się czujniejszy na każdy dźwięk i ruch, co niejednokrotnie pozwala mu dostrzec to, czego normalnie by nie zauważył, rozpraszając uwagę na to, co robią inni członkowie grupy. POST SCRIPTUM Mróż ściął lodem brzegi rzeki, jak szyby w oknie. Jeszcze woda płynie. Jeszcze szumi na leżących w poprzek koryta ściętych przez bobry pniach wysmukłych olch. Na śniegu widać krzyżujące się ścieżki różnych zwierząt. Panuje jednak przemożna cisza i bezruch. Może gdzieś w oddali da się posłyszeć szczekanie psa. Może gdzieś w świerkowych gałęziach zaszczebioce sikora uboga. Choć zaciął mróz, brak wiatru sprawia, że temperatura odczuwalna jest całkiem znośna. Jutro ma być jeszcze mroźniej. Jeśli mróz utrzyma się, powierzchnię płytkiej meandrującej Czarnej Hańczy zapewne skuje lód. Skuł mróz lodem rzekę, a zawieja śniegu pierzyną przykryła. Próbuję sobie wyobrazić, jak to musiało być za czasów prionierów, gdy ludzie po raz pierwszy przemierzali w zimie nieznane sobie ostępy. Czy w ogóle ktokolwiek myślał je przemierzać w tak nieprzychylnych okolicznościach przyrody? Wymagało to z pewnością wiedzy, doświadczenia i rozeznania w terenie na miarę zaprawionego trapera. Oto schodzimy bowiem w zagłębienie terenu, a tam olszynowy las zatopiony w śniegu. Z trudem można dojrzeć pojedyncze plamy zlodowociałej tafli rzeki przebijające ze śnieżnej pustyni, jeszcze trudniej dojrzeć te, które jeszcze przebija szemrzący nurt na spiętrzonych przez rzekę krach. Ja wiem, któredy bezpiecznie przejść, lecz ktoś kto stanąłby u wrót tego zimowego labiryntu pierwszy raz, zapewne zawahałby się. Więc podążam znajomą ściężką przykrytą grubą warstwą śniegu. Dzisiaj nie było tutaj jeszcze nikogo. Na prześwitującyh wśród śniegu skutych lodem taflach rzeki dostrzegam liczne ślady zwierząt zapewne znęconych wodą płynącą w jednej z nielicznych przerw w lodowej krze. Poznaczone śladami zwierząt zawiłe meandry rzeki przypominają sobą lodową autostradę. Gdzieniegdzie wiatr zawiał fatamorgany zasp łudząco przypominające naturalną rzeźbę terenu. Tak naparwdę to tylko ogromne zwały śneigu. I po raz kolejny myślę sobie, że nie spotkam dzisiaj pewnie żywej duszy w tej bajkowej krainie. A jednak i tym razem gdzieś w oddali wśród gęstwiny olszynowych słupów dostrzegam zwinne, drobne, podłużne ciałko starej dobrej przyjaciółki - norki amerykańskiej. Nie mam już wątpliwości, że ten urokliwy zakątek rzeki to jej terytorium. Niezmiennie krząta się w najlepsze pod kolumnami olszynowej świątyni. Tym razem w zakolu rzeki, który rzeka normalnie zalewa na wiosnę. Ostrożnie podchodzę bliżej do miejsca, z którego zerkała na mnie zza jednego z olszynowych pni. Nietrudno je dzisiaj pomylić, wszystko wyglądają niemalże identycznie, jakby ciosane na miarę przez matkę naturę, ale w końcu udaje mi się dostrzec stworzonko w momencie, w którym wyściubia zaniepokojną główkę z lodowej norki tuż u stóp strzelistej olchy. Ta norka zapewne prowadzi... pod wodę. Wyczuwam bowiem niepewny grunt pod nogami. Zapewne sama stoję na kruchej lodowej krze. Pocieszający wydaje się jedynie fakt, że jest tutaj w miarę płytko, a zmrożony zwykle grzązki podmokły grunt tak łatwo nie zapadnie się pod nogą. Póki co woda nie przebija przez grubą warstwę śniegu pod moimi butami, więc mogę spokojnie postać tutaj jeszcze chwilę. Ciekawa jestem, czy sama wygrzebała tę szczelinę w twardym śniegu czy jedynie wyszukała dogodne miejsce na... poszukiwanie pożywienia, a może schronienie? W każdym razie nie podoba się jej, że znowu zagladam jej przez okno i postanawia przedreptać do... swojej kolejnej kryjówki. Identycznej szczeliny oddalonej o zaledwie kilka metrów. Zapewne ma tutaj wiele podobnych kryjówek. Być może są to po prostu kolejne spiżarnie. Napotkana na ścieżce łania, samica jelenia szlachetnego (Cervus elaphus). Mazowsze, październik 2018 Jak wygląda jeleń, wie każdy, choć mało kto miał okazję zobaczyć tego majestatycznego rogatego króla polskich lasów na własne oczy. Najczęściej widujemy mniej czujne i płochliwe samice jelenia szlachetnego (Cervus elaphus), tzw. łanie, które przez długi czas nie były w centrum zainteresowania przyrodników, jakby w cieniu pozornie o wiele ciekawszych zachowań jeleni. Ale czy na pewno jesteśmy pewni, że widzieliśmy właśnie łanie? Jestem gotowa założyć się, że wielu przeciętnych zjadaczy chleba obudzonych w środku nocy i zapytanych, jak odróżnić łanię od sarny, poległoby na tym pytaniu. Choć sprawa wydaje się oczywista, częstokroć skrótem myślowym wrzucamy przyuważone na skraju lasu długonogie zwierzęta do jednego worka pod nazwą sarny. I tutaj przyznam się bez bicia, że sama złapałam się ostatnio na tym, że chyba wielokrotnie już popełniłam ten błąd. Okazuje się, że dla niewprawionego oka amatora przyrodniczych zagadek identyfikacja wcale nie jest taka prosta. Czym właściwie różni się sarna od łani? Otóż sarna europejska (Capreolus capreolus), potocznie zwana kozą, waży znacząco mniej (12-16 kg w porównaniu z ważącą ok. 70-80 kg łanią) i jest zwykle mniejsza od łani (w kłębie 75 cm, łania - ok. 110 cm), co oczywiście nie jest głównym wyznacznikiem przy braku możliwości porównania. Przede wszystkim sarnę można odróżnić od łani po charakterystycznym umaszczeniu. Ma ona zwykle charakterystyczną dużą plamę białej sierści pod ogonem, tzw. lustro. Łania z kolei jest jednolita w ubarwieniu, choć zdarzają się osobniki z żółtym lustrem pod ogonem podobnej wielkości, co u sarny! Sierść łani jest również nieco ciemniejsza niż u sarny, a samo zwierze ma smuklejszą, bardziej wydłużoną budowę ciała w porównaniu z mniej proporcjonalną i korpulentną sarną. Łania ma również bardziej wydłużony i wąski pysk. Na nagraniu powyżej widać raczej... łanie. Dosłyszany z oddali olszynowego gąszczu ryk jelenia (niestety niezarejestrowany na tym nagraniu) tuż po przebiegnięciu ostatnich trzech łani przez pole wydaje się nie pozostawiać wątpliwości. Moje przypuszczenia potwierdziła również rozmowa z tubylcem, który miał okazję, wracając któregoś wieczoru na rowerze, spotkać się oko w oko z jeleniem. Ponoć to duży byk w przeciwieństwie do tego, co mógłby sugerować usłyszany przeze mnie ryk. Od połowy sierpnia do połowy października, choć okres trwania rykowiska jeleni może przebiegać różnie, być dłuższy lub krótszy, zaczynać się później lub kończyć wcześniej, zależnie od regionu, jelenie odbywają legendarne rykowiska, podczas których zabiegają spektakularnymi pojedynkami i sławnymi nocnymi nawoływaniami o jak największą ilość łani. Im większy harem, a mówiąc precyzyjnie chmara, tym większy prestiż jelenia. Na wielkość chmary wpływ ma wiele czynników, m.in. wiek, wielkość i stan zdrowia osobnika częstokroć możliwy do ocenienia po cechach odgłosów, jakie wydaje. Im niższy głos, tym starszy i bardziej doświadczony byk, a tym samym lepsze, bo jednoznacznie świadczące o najlepszym przystosowaniu i zdolnościach przetrwania, geny. Paradoksalnie, choć mogłoby się wydawać, że łanie nie mają większego wpływu na to, któremu samcowi przypadną w udziale, one również muszą zabiegać między sobą o pierwszeństwo. Rykowisko to dość wyczerpujący okres dla jeleni, które w tym czasie najwięcej uwagi poświęcają walce o samice, bronieniu swojej chmary i rozmnażaniu kosztem jedzenia, tracąc tym samym wiele na wadze. Wiadomo, że na początku tego okresu są najsilniejsze i najzdrowsze, a to nie pozostaje bez znaczenia dla przekazywanego dalej materiału genetycznego. Na podstawie obserwacji naukowcy udowodnili, że łanie doskonale o tym wiedzą i rywalizują między sobą o pierwszeństwo, odstraszając rywalki kopnięciami, odpychaniem, przepychaniem, wymuszając tym samym pewnego rodzaju hierarchię ważności wśród samic w chmarze, a czasami nawet stosując inne bardziej wysublimowane fortele, jak domniemana próba ucieczki z chmary, oddalenia od chmary zwracająca momentalnie uwagę nabuzowanego jelenia, którą łania, być może nawet ta najniżej w hierarchii, może wykorzystać na swoją korzyść. Taką historię w barwną literaturę przemienia Simona Kossak na kartach jednej ze swoich książek poświęconych jeleniowi. Łania z młodym. Smukła, wydłużona sylwetka i głowa to jedna z cech charakterystycznych dla łani odróżniająca ją od mniejszej sarny. Puszcza Augustowska, wrzesień 2018 Sarna z młodym na wierzbowisku. Na zdjęciu widoczne białawe zabarwienie tylnej części ciała pod ogonem, ale również szyi. Sarniątka do 6 tygodnia życia cechuje również szczególne ubarwienie - trzy rzędy białych plamek na grzbiecie. Cętki u młodego jelenia są przypadkowo rozłożone i zanikają w wieku 6 miesięcy. Mazowsze, marzec 2018 Spłoszone sarny podczas ucieczki. Charakterystycznym zachowaniem dla saren i łani jest nieruchomienie w obliczu zagrożenia, a następnie zazwyczaj szybka ucieczka Samiec sarny europejskiej (Capreolus capreolus), potocznie zwany rogaczem lub kozłem, w żargonie łowieckim określany również jako sarniak, jest o wiele drobniejszy od jelenia (14-21 kg w porównaniu z ważącym 100-250 kg jeleniem). Jego poroże jest również o wiele mniejsze. W przeciwieństwie do jelenia szlachetnego kozioł wykazuje zachowania terytorialne i związaną z tym agresję niezależnie od rui u samic, która przebiega zarówno w lecie, jak i w zimie. Zwykle prowadzi samotniczy tryb życia. Mazowsze, wrzesień 2018 Sarny żerujące na pastwisku pod lasem w okolicach dolnego Bugu. Począwszy od jesieni zwierzęta gromadzą się w większe stada, tzw. rudle, którym przewodzi doświadczona samica. Na wiosnę rudle rozpadają się. Samice szukają bezpiecznych kryjówek do okocenia i odchowania młodych. Ciekawostką jest, że nie przebywają na stałe z młodymi, gdyż zapach samicy mógłby przyciągnąć drapieżnika. Młode nie wydziela zapachu, za wyjątkiem wydzieliny z gruczołów ocznych, która jest czytelna tylko dla samicy i stanowi główny sposób porozumiewania się z matką. To dzięki temu zapachowi samica jest w stanie odnaleźć osamotnione młode. Mazowsze, jesień 2016 Zaalarmowana sarna. Wcześniej w towarzystwie buszowała beztrosko w zbożu. W lecie sarny opuszczają lasy i żerują na polach, łąkach i w zbożu. Na jesieni wracają z powrotem do lasu, gdzie jest im łatwiej przeżyć zimę w większym stadzie. Mazowsze, sierpień 2017 Sarna żerująca na wierzbowisku na terenach podmokłych. Obgryzanie młodych pędów i pączków wierzchołkowych młodych drzew jest jedną z największych bolączek rolników i leśników. To dlatego leśnicy odgradzają nowo nasadzone drzewa w lesie, a rolnicy sady lub pola wysokimi ogrodzeniami. Mazowsze, wiosna 2017
Sroka miauczy (i zawodzi jak drapieżny ptak, ile to już razy dałam się nabrać na ten numer i wypatrywałam na nieboskłonie drapieżnej sylwetki jastrzębia czy sokoła, nie wspomnę już nawet o zrozpaczonej kotce, która kompletnie głupieje, widząc miauczącego ptaka na gałęzi), a dzięcioł szczeka. O, tak! Ostatnio z niebywałą konsekwencją wysiaduje każdego wieczoru o zachodzie słońca na czubku starej strzelistej robinii akacjowej i po prostu szczeka jak pies. Intrygujące. Ciekawe, czym podyktowane jest takie zachowanie. Czy nawołuje samicę lub młode czy też sygnalizuje, że to jego terytorium.
Chodziłam, nasłuchiwałam, wypatrywałam i nic. Ani śladu po mojej Pani Sowie w parku. Pomyślałam: pewnie i jej susza dała się we znaki i nie wychodzi już tak chętnie o zmroku. W między czasie gdzieś w pierwszej połowie sierpnia znalazłam na ścieżce w pobliskim zagajniku pióra puszczyka zwyczajnego, ale sowa nie ujawniła się głosem ani razu. Aż tu nagle 14 sierpnia tuż po zmroku próbuję zmusić się do zaśnięcia przed czekającą mnie pobudką w środku nocy celem podróży na drugi koniec Polski i co słyszę zza okna? Odgłosy samicy puszczyka zwyczajnego. Normalnie już by mnie w łóżku nie było i buszowałabym w ogrodzie, próbując zlokalizować delikwentkę, ale przykro mi, Sowo, zasypianie o tak wczesnej porze przychodziło mi tego wieczora bardzo trudno i o żadnych więcej eskapadach nie było mowy. Na szczęście Pani Puszczykowa Prim wciąż mi nie daje spać. Od tego wieczora, kiedy po raz pierwszy ją usłyszałam w połowie sierpnia, stała się stałym bywalcem bardzo bliskiej okolicy mojego ogrodu. Można ją posłyszeć praktycznie każdej nocy. Za każdym razem jakby bliżej i bliżej. Niegdyś moja mama znalazła ponoć sowę z kilkoma młodymi w ogrodzie. To musiałoby być jeszcze za czasów, gdy na poddaszu mieścił się obszerny strych na przestrzeni lat zagospodarowany pod część mieszkalną. Z pewnością przestrzeń ta miała potencjał gniazdowy. Czyżby wzmożona aktywność puszczyka w okolicy świadczyła wprost proporcjonalnie do przyśpieszonego okresu wegetacyjnego o nadejściu okresu walk o terytorium wśród tych nocnych drapieżców? Co przyciągnęło sowy w moje strony? Być może bogactwo zwierzyny. Kompostownik z całą pewnością przyciąga wiele gryzoni. Nie wspomnę już nawet o niezliczonych ilościach żołędzi spadających z dębów. Bardzo cieszy mnie, że mój ogród stał się częścią puszczykowego rewiru. Ułatwi mi to dalszą obserwację i poznanie zwyczajów tych niezwykłych ptaków.
A ktoż to znowu? Proszę Państwa, oto prawdziwy szczęściarz. To nie wróbel, a łudząco do niego podobny kuzyn mazurek. Cechą odróżniającą mazurka od wróbla jest czarna plamka na policzku. Pięć minut przed wykonaniem tego zdjęcia rozbił się na moich oczach o szybę auta jadącego z naprzeciwka. Wraz z całym swoim stadem mazurków desperatów przelatywał akurat przez ruchliwą drogę. Długo się nie zastanawiając, spontanicznie zjechałam na pobocze i wyskoczyłam do leżącego na drodze zszokowanego ptaszka. Jak zwykle w takich sytuacjach bałam się, że nie udało mu się przeżyć, że nie miał szans, że pewnie kolejne auto go rozjechało, ale naiwny człowiek chyba nigdy nie przestanie być naiwny, nie przestanie wierzyć, będzie niepoprawnym optymistą i choćby dla zasady uparcie będzie szukał aż do skutku potwierdzenia w różnych sytuacjach życiowych, że jednak ma rację, że warto, że można, że się da, że właśnie, że tak! No i chyba wreszcie i mi udało się dopiąć swego i znaleźć dowód na to, że jednak warto reagować, a im szybciej się zareaguje, tym większa nadzieja na uratowanie ptasiego życia. W końcu krew najlepszego na świecie ratownika medycznego płynie w moich żyłach, więc nie mogło być inaczej. Takie jedno uratowane życie choćby i na sto niepowodzeń jest wystarczającą nagrodą za całą tę walkę z wiatrakami. Satysfakcja nie do opisania! W zeszłym miesiącu dzięki takiej szybkiej reakcji uratowałam sikorę z kociej paszczy. Zawsze gdy wychodzę z domu i jakaś sikora zaczyna mi nad głową ćwierkać, łudzę się, że to właśnie ta, której uratowałam życie. Gdy będę jechać tą drogą i znowu zobaczę gdzieś przelatujące stado mazurków, będę pewnie łudzić się, że jest wśród nich i ten, którego uratowałam przed niechybną śmiercią pod kołami auta. Gdy podbiegłam do niego, wpierw myślałam, że nic z tego nie będzie, ale nagle ptaszek mrugnął okiem, łypnął na mnie przerażony, w końcu mama nauczyła, że ludzie są "be", a gdy próbowałam go wziąć w garść, odskoczył i zaczął machać skrzydełkami, ale z pewnością był zbyt oszołomiony i poobijany, nie wspominając o gorącej nawierzchni, żeby o własnych siłach odlecieć. I dobrze, bo pewnie skończyłby pod kołami innego samochodu. Tymczasem na zakręcie pojawiły się kolejne auta, dałam znak ręką i zatrzymałam ruch, zgarnęłam ptaszka, wsiadłam do auta, położyłam na kolana i zjechałam w najbliższą boczną mniej ruchliwą drogę znaleźć mu jakiś zaciszny zakątek, by doszedł do siebie. Po chwili ptaszek stanął na dwie łapki, podfrunął mi na wierzch dłoni, zrobił kupkę, grzecznie dał się napoić, chwilę mi się poprzyglądał jakby niepewny swego losu, w końcu ktoś go złapał i co dalej? tak będziemy na siebie patrzeć, nie zjesz mnie? no to sfrunął na ziemię i oddalił się migiem, gdzie pieprz rośnie za siatkę na pobliską zarośniętą działkę. Jeszcze bym się rozmyśliła... Chyba chłop będzie żył. Z pewnością szybciej dojdzie do siebie w dziczy, na znanym mu terytorium, w pobliżu swoich pobratymców niż w czterech ścianach na obcym podwórku, na którym króluje młoda kotka i trzy krnąbrne psy. Nie pozostało mi nic innego, jak zostawić mu trochę wody na wieczku od słoika, czego to się nie znajdzie w damskiej torebce! pożegnać się i odjechać. Z całą pewnością nie mogłam wymarzyć sobie lepszego prezentu od losu na dzień dziecka.
Gdy kawka zabrudzi mi auto na wyjeździe, wiem, że to za karę, że wyjechałam i nikt nie wyręcza mnie w nabijaniu ogryzków jabłek na płocie. Gdy kawka zabrudzi mi auto na posesji, wiem, że to za karę, że wyjeżdżałam. Z uwagi na fakt, że próbuję od jakiegoś czasu oswoić kawki, nie pozostaje mi nic innego, jak pogodzić się z faktem, że najwyraźniej to jest ich sposób na odwzajemnienie mojej przychylności. Być może w takiej kupce na oknie jest zaczarowana jakaś tajna wiadomość. Być może to przepustka do zaczarowanej kawkolandii. A kawki to przecież inteligentne zwierzęta, które wykształciły podobno szczególny sposób wymiany informacji do tego stopnia, że czarna lista złych ludzi roznosi się w kawkowym świecie pocztą pantoflową. Być może właśnie taką kupką na szybie. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że jest ona również nośnikiem dobrych wieści o ludziach i, że nie wypadam aż tak źle w kawkowych oczach. Kawki są stałymi lokatorami mojego ogrodu. Mieszkają w kominie. Często przylatują na moją ukochaną robinię akacjową. Kiedyś przeklinałam to drzewo za to, że tak podstępnie wkradło się na stałe w podwórkowy drzewostan i nagle okazało się, że nie jestem już w stanie tak łatwo się jej pozbyć. Postanowiłam więc spróbować nieco ją polubić, wieszając na drzewie wpierw domek dla owadów, potem kapliczkę, wreszcie budkę dla ptaków i chyba w końcu udało mi się ją polubić. W tym roku tym bardziej cieszyłam się, że jest, bo po roku nieobecności pachnących białych kwiatostanów, ponownie się ukwieciła. Stanowi przystanek dla wielu ptaków, wiewiórek, jak również drapak dla kotki. Kawki wykorzystują gałęzie robinii akacjowej jako punkt wyjścia do wizyty na parkanie po wspomniane wcześniej jabłka. A poniżej kawka na sośnie kanadyjskiej, która aktualnie pyli. Ptaki mają chyba z tego nielada frajdę. Czasami można je obserwować, jak wzlatując, uwalniają tabuny pyłku w powietrze. Sama sosna jest bardzo stara i przed laty jej właściwy czubek złamał się podczas wichury i obumarł. Jego funkcję przejęła najbliższa od czubka żywa gałąź.
Pełna jednomyślność. Dobra końska kupa pod bramą nie jest zła - co do tego jesteśmy z pewnością zgodne z moimi podwórkowymi kawkami. Podczas gdy moi sąsiedzi z Iwaszkiewiczowskimi pretensjami oprócz tego, że bez wątpienia ohydna, z tym muszę się z nimi zgodzić, kostka brukowa nie jest granitowa! (Haha!) i mają w dowodzie wpisane miejsce zameldowania w gminie miejsko-WIEJSKIEJ, mają jeszcze kolejny życiowy problem pod pasjonującą kulturalną dyskusję przy porannej kawie w postaci końskiej kupy na ulicy, która dodatkowo przypomina im o tym ostatnim, a która oczywiście świetnie wpisuje się pod ignorancję gminnych służb porządkowych w kwestii należytego utrzymania ulicy. Już widzę te głodne hasła w stylu najgorszych brukowców: "Burmistrz ignoruje kupy", "Borki w kupach", "Kupy w Borkach" :D Dla mnie to czysty pieniądz leżący na ulicy! Nic tylko założyć rękawiczki i z wiaderkiem wyzbierać cenny obornik na grządki! Oczywiście ku chwale ojczyzny i gminy! W tym roku szczęście mi dopisuje. Nie mam absolutnie żadnych oporów, aby robić to w biały dzień. Jakby jeszcze woźnicy udało się sprawić, żeby konie mi cały czas pod bramą robiły, to bym była w siódmym niebie! Przynajmniej nie musiałabym jeździć dalej za obornikiem. Przy okazji wyeliminowałam ryzyko rozjechania kawki lub innego Bogu ducha winnego zwierzaka przez brawurowych brwinowskich kierowców. Jedna z moich podwórkowych kawek oczywiście od razu podleciała na kabel telefoniczny na zwiady, co ja z tymi kupami teraz zrobię, bo tam wciąż tyle wstępnie przetrawionego owsa zostało :)
W tym roku wiosenne obserwacje nabrały w moim ogrodzie zupełnie nowego charakteru. Przede wszystkim na pokładzie znalazła się młoda, ledwo roczna kotka Kilimandżaro, która podgryza psy w ogony, wspina po drzewach, pływa w oczku i oczywiście przekomarza kocio-ptasimi onomatopejami z ptasimi lokatorami, których niezmiennie stanowią w ogrodzie: uparcie zagnieżdzone w kominie kawki, przekupki sikory modre i sikory bogatki, drapieżne sójki, profesory sroki, tajni agenci kosy, kłótliwe szpaki, płochliwe wrony siwe, sprytne kowaliki, dzięcioły duże, romantyczne gołębie grzywacze. Rok temu kompostownik odwiedzał o poranku rudzik, budkę lęgową sikorek zajęła w czerwcu muchołówka, a usuniętą już starą suchą wiekową sosnę opukiwał dzięcioł czarny. Są również szare eminencje zachwytu odzywające się nie wiadomo skąd drapieżnymi pojękiwaniami, które dyscyplinują całą tę ptasią menażerię o wiele skuteczniej niż kotka, która póki co opanowała do perfekcji sztukę znęcania się nad gryzoniami. Daje się również posłyszeć z wcale tak daleka odgłosy bażantów, a ostatnio ku mojemu zdziwieniu w moje okolce zawiało nawet samego bociana. Niecodzienny widok. Pani Kosowa na wszczęty przez partnera alarm umknęła czym prędzej na parkan. Kwiecień to oczywiście czas intensywnego zbierania przez ptaki budulca na gniazda. Praca wre już skoro świt. Na podwórku często można spotkać ptaki parami. Zarówno kosy, jak i sikory wybierają się na szaber we dwoje. Samiec siedzi na gałęzi i komenderuje, a z uwagi na fakt, że potencjalny budulec leży na ziemi, bacznie obserwuje podwórko z wysokości i w razie zagrożenia w postaci czającego się kota, nagłego pojawienia człowieka lub większego ptaka, wszczyna alarm tak, aby samiczka wiedziała, że musi się sprężać i czym prędzej ulecieć. Czasami samczyk siada dla pozoru na oddalonej gałęzi i zaczyna pięknie śpiewać - wydaje mi się, że robi tak po to, aby odwrócić uwagę od samiczki, która w tym czasie zajmuje się "czarną robotą", a może po prostu myśli, że partnerce lepiej będzie się pracowało przy jakiejś przyjemnej nucie?! Sikory modre w zajęciu budki uprzedziły w tym roku szczwane sikory bogatki. Tego się właśnie obawiałam po zeszłorocznych awanturach między tymi dwoma gatunkami sikor. Moje ulubienice sikory modre w niebieskich czapeczkach są mniejsze od swoich kuzynek w czarnych beretach. Gdy ostatnio przyuważyłam je, gdy zaglądały zawiedzione do swojej budki zajętej przez bogatki, postanowiłam kupić nową specjalnie dla nich. Miejmy nadzieję, że nie jest jeszcze za późno na to, by założyły gniazdo w nowej budce. Kawki już na dobre zadomowiły się w kominie. Właściwie można powiedzieć, że stały się stałymi lokatorami, a takie sąsiedztwo przez ścianę, bo akurat mój pokój sąsiaduje z kanałem kominowym, wiąże się nie raz z koniecznością cierpliwego znoszenia kawkowych awantur. Trochę jak w bloku. W tym roku postanowiłam nieco oswoić ze sobą kawki. Zaczęłam nabijać ogryzki jabłek na płot i spotkało się to z ich aprobatą. Już kilkukrotnie przylatywały i dziobały owoce. Bardzo często nie przejmowały się tym, że jestem w pobliżu. Oczywiście dziobiąc jabłka, bardzo często te spadały z siatki na ziemię, więc podchodziłam i na nowo mocowałem je na parkanie. Z pewnością nie mogło to umknąć uwadze ptaków, bo przygląądały się temu i wracały dalej dziobać owoce. Coraz częściej również kawka przylatuje na podwórko, kiedy się po nim krzątam. Siada mi nad głową na drucie telefonicznym i coś tam gada, więc jej odpowiadam, starając się, by ta odpowiedź była możliwie najbardziej zbliżona do kawkowych odgłosów. Może uda nam się ostatecznie znaleźć jakiś wspólny język. Dzisiaj obserwowałam, jak jedna z kawek przechadzała się po podwórku dumna jak paw. Ponoć to bardzo inteligentne ptaki, z którymi warto pozostawać w dobrych relacjach, ponieważ plotki o niedobrych ludziach w kawkowym świecie rozchodzą się jak błyskawica pocztą pantoflową i wówczas nie jest się bezpiecznym nigdzie w świecie. Jak nadepnie się jednej kawce na odcisk, trzeba liczyć się z odgłosami niezadowolenia tych ptaków praktycznie wszędzie. Sójki zawsze zachwycają mnie swoim kolorowym upierzeniem. To ponoć drapieżne ptaki, które mogą zaatakować nawet sikory. Na podwórku bywają zasadniczo gośćmi. Zwłaszcza wtedy, kiedy znudzone jedzeniem psy oddalają się od niedojedzonego jedzenia w miskach. Takiej okazji nie przepuści ani sójka, ani sroka. Najzabawniejsze u sójek jest to, że są niezwykle muzykalne i pojętne. Szybko uczą się nowych dźwięków, więc nie należy się dziwić, jeżeli nagle usłyszymy z gałęzi miauczenie wprost łudząco przypominające miaukanie naszego kota. Dzisiaj przyuważyłam na sąsiedniej działce dwie wiewiórki. Czyżby to były moje Pipy, które rok temu odchowywały się w budce dla kawek. Ciekawe, czy w tym roku również zajmą swoje zeszłoroczne lokum. W sumie bardzo bym była rada, bo dla kawek żadna budka nie jest niestety w stanie równać się z zajmowanym od dawien dawna penthousem. Oto kolejny nietypowy, aczkolwiek stały mieszkaniec mojego ogrodu - biegacz złocisty (Carabus auratus). Swoim barwnym pancerzem przypomina mi nieco egzotyczne tajskie chrząszcze. Nie byle jaki gość, bo chrząszcz z rodziny biegaczowatych, który ostatnio znalazł się na świeczniku przyrodników zabiegających o jego ochronę. Dlaczego? Otóż ten dość zwinny kolorowy owad jest najwyższej klasy tępicielem chwastów i to nawet tych, na które nie działa żadna chemia. Nie jest mu również obce polowanie na inne owady i ich larwy, dżdżownice, a nawet ślimaki oraz inne drobne zwierzęta. Nie pogardzi nawet padliną. Chwasty to dla niego zaledwie dodatek. Jako, że nie stosuję żadnej chemii w ogrodzie, tym bardziej cieszy mnie, że mam naturalnych sprzymierzeńców w postaci owadów, nie wspominając o kotce. Biegacz złocisty (Carabus auratus) A oto i kolejny chrząszcz z rodziny biegaczowatych. Biegacz gajowy. Z niewiadomych powodów upodobał sobie pływanie w małym oczku wodnym. Już dwa razy go wyławiałam i żyje. Nurek pierwszej klasy. Czyżby łakomstwo? Na dnie tego małego oczka leży dużo martwych owadów, które się potopiły, a biegacze podobno nie gardzą padliną. Biegacz gajowy (Carabus nemoralis) Pani trzmielowa. Można ją rozpoznać po dość dużych rozmiarach, samce są o wiele mniejsze, i charajterystycznym biało owłosionym odwłoku. Paradoksalnie nie należy się obawiać wziąć jej na rękę, bo mimo obiegowego przekonania o kąśliwości podobnych owadów, w przeciwieństwie do pszczół, które kąsają tylko raz i umierają, niebezpiecznych szerszeni, zasłużenie wściekłych os, trzmiele tylko z pozoru wyglądają groźnie. Co najciekawsze ten skrzydlaty owad bardzo często gnieździ się w ziemnych norkach, często tych opuszczonych przez myszy. To właśnie tam składa jajeczka, odchowuje kolejne robotnice i po ciężkiej wychowaczej pracy pozostaje by oddać się tylko i wyłącznie rozmnażaniu, przekazując robotnicom zadanie należytego zaprowiantowania kolejnych budzących się do życia larw. To właśnie z uwagi na te owady, przyrodnicy apelują o niewypalanie lub opóźnianie wypalania traw na nieużytkach. Trzmiel parkowy, trzmiel drzewny (Bombus hypnorum)
Ścięte drzewa. Jak na nie dzisiaj patrzę, to żałuję, że w ogóle zwróciłam się do gminy z prośbą o wezwanie właściciela do naprawy uszkodzonego ogrodzenia w wyniku upadku rosnącej na jego terenie suchej brzozy. Wezwanie stało się pretekstem do wycinki kolejnych potencjalnie grożących upadkiem drzew, ale ogrodzenie nie zostało naprawione. Czy widzicie w tym jakąś logikę? Bo ja niestety tak. Zrobiono to, co generowało dodatkowe korzyści. Ostatnią wymówką od naprawy ogrodzenia był brak podłączenia do prądu. Odmówiłam skorzystania z mojego dostępu z uwagi na wcześniejszy brak szacunku dla mojego czasu i nie stawienie się przedstawiciela właściciela na umówione wcześniej wspólnie spotkanie. Nie miałam zamiaru czekać na jaśnie Pana po raz kolejny. I choć miło byłoby, gdyby właściciel wreszcie wywiązał się z obiecanej naprawy ogrodzenia, czasu miał wystarczająco wiele, aby zorganizować podłączenie do prądu, jakoś nie mam ochoty przyśpieszać kolejnego spotkania. Szczerze mówiąc, jest mi to kompletnie obojętne, czy to ogrodzenie w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek naprawi. Niech jeże się cieszą nowym przejściem między działkami. Wszakże wiosna w pełni. Jeden chyba się wczoraj obudził, bo narobił w środku nocy nie lada hałasu, co najmniej jakby na działce obok grasował jakiś bandzior lub stado dzików. Nawet sowa zaczęła pojękiwać, jakby narzekając, że jej myszy płoszy. Ostatnimi dniami słońce mocno operuje i na powierzchni ściętych pni zaczęły wydzielać się soki. Dzisiaj przyuważyłam na jednym z nich wiewiórkę, dla której pień stał się swoistym wodopojem. Spędziła na nim dłuższą chwilę, wylizując błyszczące od wilgoci słoje. Dla człowieka to już tylko bezużyteczny pniak. W naturze nic jednak nie ginie. Pseudowodopój to zaledwie preludium do życia po śmierci. Może więc jednak istnieje, chociaż, szczerze mówiąc, wolałabym jednak zamienić ten świat na inny. Najlepiej taki, w którym jest mniej ludzi, którym przeszkadzają drzewa.
by oddawać się swym pięknym śpiewom. Gdy pewnego dnia słowika zabraknie na gałęzi, na której zwykle siadał, a śpiew docierać będzie z innej, to ponoć oznacza, że zabrakło go już na tym ptasim świecie.
Choć mogłoby się wydawać, że wraz z nawrotem zimy wszelkie życie na powrót usnęło, okazuje się, że mszyce były najwyraźniej tak pochłonięte żerowaniem na kolendrze rosnącej w doniczce na moim oknie, że nie chciało się pasibrzuchom wyjrzeć za okno. Ze zdumieniem obserwowałam, jak licznie obsiadły ledwo co ożywione po chwilowym przedwiośniu delikatne zielone listki. Podejrzewam, że te pod licznie zgromadzone pod listkami to młodzież, bo zauważyłam również kilka sporo większych osobników na pozostałych częściach rośliny. Oczywiście przystąpiłam do natychmiastowego kontrataku. Przygotowałam napar z czosnku i pokrzywy. Tę ostatnią zebrałam jesienią w ogrodzie, zasuszyłam i jak ta wiejska znachorka zawiesiłam na ścianie w kuchni. Pierwotnie zakładałam użycie jej do zrobienia podpuszczki do wyrobu sera. Nie sądziłam, że przyda się w zimie jako antidotum na mszyce. Z opryskiem trzeba poczekać około 24 godzin. Wówczas bowiem mikstura ma największą skuteczność. Postawiłam jednak parujący słoiczek przy doniczce i nie trzeba było długo czekać na pierwsze mdlejące primadonny. Na tyle, na ile to było możliwe, oczyściłam roślinę z zielonych żyjątek. Część owadów miała jednak miękkie lądowanie w wyściółce doniczki, a skoro pojawiły się na kolendrze, to i rosnącego obok pomidora i papryki pewnie też nie oszczędzą. Mam nadzieję, że jutrzejszy oprysk położy kres temu niepohamowanemu obżarstwu.
Koniec lutego to ostatni dzwonek na przeprowadzenie ostatecznych porządków w budkach lęgowych ptaków. W marcu bowiem zaczynają się pierwsze lęgi i naruszanie budek lęgowych jest surowo zabronione przez prawo. Z takimi porządkami nie musimy jednak zwlekać do końca zimy. Właściwie już począwszy od listopada można, a nawet zaleca się rozpocząć sprzątanie w budkach. Im wcześniej bowiem usuniemy zalegający stary materiał gniazdowy, tym mniej będziemy mieli roboty. Natura sama na wyręczy, przetrzebiając wszelkie pozostałe w budce pasożyty siarczystym mrozem. Ja nieco się w tym roku ociągałam z porządkami w budkach i dopiero dzisiaj, korzystając ze słonecznej pogody, postanowiłam wyciągnąć drabiny z garażu i wyczyścić trzy wiszące w moim ogrodzie budki. Co do tego, że z pewnością będzie, co sprzątać, nie miałam żadnych wątpliwości, ponieważ ostatniej wiosny wszystkie trzy budki dedykowane odpowiednio kawkom, szpakom i sikorom zostały zasiedlone - więcej tutaj. Budki dla ptaków różnią się wielkością pudła, otworów w(y)lotowych i innymi szczegółami w zależności od tego, jakiemu ptakowi są dedykowane. Nie oznacza to jednak, że poza okresem lęgowym danego ptaka w budce nie zamieszka inny przedstawiciel ptaków, czy nawet gryzoni. W szczególności mam tu na myśli wiewiórki, które zasiedliły zeszłej wiosny budkę dla kawek. Te ostatnie zdążyły się już przywiązać do gniazda w nieczynnym kominie i pogardziły pachnącą nowością budką. Opróżniając dzisiaj budki ze starych gniazd, postanowiłam je zachować dla celów... dokumentacyjnych, naukowych, badawczych, jak kto woli. Ku swojemu zaskoczeniu odkryłam, że materiał, z jakiego wykonane zostały poszczególne gniazda znajdujące się w niewielkich odległościach od siebie bardzo się od siebie różni podobnie z resztą, jak i sposób ich wykonania. Na zdjęciu powyżej kolejno od lewej: gniazdo wiewiórki uwite w budce dedykowanej kawkom, gniazdo szpaka i gniazdo najmniejszego z lokatorów - sikory modrej. Gniazdo wiewiórki wyróżniało się spośród pozostałych niezwykłą lekkością i miękkością wyściółki. Komfort dosłownie do kwadratu. W przeciwieństwie do pozostałych nie zabrakło w nim kilku całkiem pokaźnych gałązek, a w wyściółce dopatrzyłam się kolorowego pluszu. Szybko skojarzyłam go z pozostałościami porzuconego niegdyś pod leszczyną starego dywanu, który uległ rozkładowi, pozostawiając po sobie mnóstwo właśnie takich kolorowych skrawków. Leszczyna z kolei, jak wiadomo każdemu szanującemu się posiadaczowi takiego drzewa w swoim ogrodzie, to punkt strategiczny dla wiewiórek w okresie letnim - okresie dojrzewania orzechów laskowych. Na początku była jedna wiewiórka. Nazwałam ją Pipi. Potem okazało się, że są jednak dwie. Uznałam je więc za bliźniaki Pi i Pi, a całą radosną ferajnę za klan Pipów. Gniazdo szpaka specjalnie mnie nie zaskoczyło. Już podczas obserwacji szpaków podczas lęgów, wysiadywania jaj i karmienia pociech, zdążyłam się zorientować, że to niestety straszne brudasy. Nie zdziwiła mnie więc sklejona na sztywno ekskrementami wierzchnia warstwa gniazda ze stojącymi na sztorc równie mało reprezentatywnymi piórami. Spodnia warstwa gniazda została z kolei sporządzona z grubej dość gęsto i sztywno tkanej słomy. U wiewiórek z kolei dało się wyczuć większy luz, a gniazdo wyścielone zostało słomą do połowy, wierzchnią warstwę z kolei tworzyło miękkie i puszyste sianko. Pod względem schludności całkowite przeciwieństwo gniazda szpaków. Zawzięte spojrzenie młodego szpaka "po mamusi". Na tyle, na ile zdążyłam zauważyć, szpakowa mama nic sobie nie robi z podchodow czyhających na łatwy łup większych ptaków, jak np. sroki, kawki czy sójki. Na zdjęciu poniżej dzierży w dziobie ślimaka w skorupce. Jak się okazało po zbadaniu wyściółki gniazda, ślimaki były zapewne jednym z głównych składników pokrarmu młodych szpaków. W gnieździe zalegało mnóstwo pustych skorupek. Z kolei gniazdo sikor uchodzących za ptaki szczególnie narażone na obecność pasożytów cechowało się dużą schludnością. Wyścielane od spodu sianem, u góry obłożone mchem, piórkami, miękkim suszem, nosiło świeże ślady bytności ptaków w gnieździe - świeże odchody. Gniazdo usunęłam i wymiotłam wszelkie pozostałości, choć ponadto zaleca się również odparzenie wnętrza budki ze względu na wspomnianą skłonność sikor do pasożytów. Warto również zauważyć, że w porównaniu ze sporo większym szpakiem, gniazdo sikor jest niemal porównywalnej wielkości. Na zdjęciu wyzierająca z budki młoda sikorka. Gniazdo sikor zostało ponownie zasiedlone w zeszłym roku w czerwcu przez dosyć nietypowego gościa, jakiego nigdy wcześniej nie zaobserwowałam na terenie - najprawdopodobniej przez muchołówkę żałobną (Ficedula hypoleuca). Na zdjęciu samica. Samiec ma czarno-białe ubarwienie. To on właśnie przybył na rekonesans jako pierwszy. A na koniec jeszcze jedno gniazdo znalezione przeze mnie kiedyś na ziemi pod drzewami podczas spaceru. To małe gniazdo w kształcie czarki z włókien, źdźbeł, mchu i porostów ściśle spojonych pajęczyną to najprawdopodobniej gniazdo pięknie śpiewającej zięby. Jest niemal 4 razy mniejsze od gniazda uwitego w budce lęgowej przez sikory. Zięby zakładają zwykle gniazda w gałęziach drzew i krzewów. DLACZEGO NALEŻY OCZYSZCZAĆ BUDKI LĘGOWE? Gniazdo to nie zostałoby ponownie zasiedlone przez tego samego ani inne ptaki kolejnej wiosny. Właśnie fakt, że ptaki niechętnie zasiedlają stare gniazda lub budki lęgowe z zalegającym starym materiałem gniazdowym, stanowi jeden z powodów, dla których należy oczyszczać z niego budki lęgowe. Ponadto stary materiał gniazdowy może być siedliskiem wspomnianych wcześniej pasożytów, które są przenoszone przez ptaki. Podczas robienia porządków w budce zaleca się noszenie ubioru ochronnego, w tym maski zakrywającej usta, ponieważ podczas wymiatania resztek gniazda jest się narażonym na kontakt z pasożytami i drobnoustrojami przenoszonymi przez ptaki. Należy więc zachować szczególną ostrożność. Zalegające w budce gniazdo może również przejąć inne stworzenie, które również przenosi swoiste dla siebie pasożyty, nie wspominając o tym, że stanowi bezpośrednie zagrożenie dla ptaka poszukującego miejsca lęgowego. Budka dla ptaków powinna w pierwszej kolejności stanowić potencjalne miejsce lęgowe dla ptaków, a nie innych stworzeń. Oczywiście wraz z rozpoczęciem sezonu lęgowego, w żadnym wypadku nie należy wytrzebiać z budki lęgowej żadnych niepożądanych lokatorów. Nie zapominajmy, że dla nich wiosna jest również najważniejszym okresem w roku dla zapewnienia ciągłości swojego gatunku, a każde stworzenie stanowi integralną część ekosystemu i jego istnienie ma wpływ na zachowanie równowagi biologicznej. Nie zapominajmy również o tym, że budki lęgowe są zasadniczo sztucznym tworem stworzonym przez człowieka, który ma na celu zapewnić miejsca lęgowe ptakom. Tym samym człowiek jest współodpowiedzialny za stan ich utrzymania.
Gil Zwyczajny (Pyrrhula Pyrrhula) Sikora uboga (Poecile palustris)
No to mamy komplet. Dzisiaj zaintrygował mnie jakiś jazgot w krzakach. Od razu domyśliłam się, że chyba w kolejnej budce dla ptaków pojawili się nowi lokatorzy. Dobra firma, dobra budka. Jak zagwarantował producent, w budce dla szpaków zamieszkała hałaśliwa szpakowa rodzina. Zanim jednak ustaliłam, że to szpaki - szpak-mądry ptak, nie wleci do budki, jeśli widzi intruza schowanego w krzakach, trzeba się oddalić, znowu odniosłam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje - wykształciłam już chyba taki siódmy zmysł na wszelkich przedstawicieli dzikiego świata. Z budki dla kawek wyzierał rudy łebek z dwoma kitkami na głowie. Lokator nieregulaminowy - nie ma skrzydeł, nie śpiewa, nie znosi jaj, ale chyba nie będę robić afery. Będę chyba na nią wołać Pippi, bo odrazu skojarzyła mi się z bohaterką szwedzkiej powieści Astrid Lindgren. Niedziałający komin stał się już chyba na dobre lożą szyderców, tzn. krzykliwych kawek, i trudno będzie je chyba przekonać do drewnianej budki na drzewie. Z sikorkami nie było tego problemu - chętnie przeniosły się spod więźby dachowej do nowego lokum. Być może sposobem na kawki byłoby zamontowanie budki na obudowie komina - pomyślimy, zobaczymy za rok. Budki dla ptaków wykonałam rok temu w ramach warsztatów zbijania budek lęgowych zorganizowanych przez Panią Ewa Komor-Mazur w Ożarowie Mazowieckim w maju 2016. Wówczas również zawiesiłam je na rosnących w ogrodzie drzewach- więcej tutaj. Producentem budek do zakupienia zarówno w częściach, jak i już gotowych zbitych jest firma Ussuri Ochrona Przyrody. Warsztaty zostały dofinansowane z funduszy FIO - Mazowsze Lokalnie. Moje ulubienice- sikory modre. Po raz pierwszy zauważyłam je rok temu - zagnieździły się pod więźbą dachową, a ja jak ta nadopiekuńcza matka oczywiście martwiłam się, czy młode sikorki poradzą sobie z wydostaniem się z tak ciasnego i niewygodnego lokum. Kiedy tylko dowiedziałam się o możliwości zbicia budki dla sikorek w ramach warsztatów, nie mogłam przepuścić okazji, aby zafundować im lokum z prawdziwego zdarzenia. Pippi, ruda lokatorka budki dla kawek Hałaśliwe szpaki. Szybkie to i zwinne, więc niełatwo uchwycić na zdjęciu. Ostatnio doszłam do wniosku, że to takie wiejskie gołębie. Robią dużo hałasu, strasznie się ze sobą przekomarzają, zazwyczaj trzymają się razem w większych skupiskach, potrafią nieco napaskudzić, a nawet wypatroszyć dach z wełny mineralnej, aby uwić sobie tam wygodne, aczkolwiek niekoniecznie bezpieczne gniazdko. Młode w tej budce są z pewnością bezpieczne pod okiem czujnej i zapobiegliwej szpakowej mamy. Z pewnością żadnemu jajeczku ani tym bardziej pisklaczkowi nie grozi wypadnięcie z takiego gniazdka. Podejrzewam, że nawet sąsiedztwo z budką Pippi nie stanowi zagrożenia dla szpakowej rodziny - wielkość otworów w budkach jest odpowiednio dostosowana pod kątem konkretnych mieszkańców. Nie zmienia to jednak faktu, że człowiek powinien przynajmniej raz do roku, najpóźniej do końca lutego, upewnić się, że nie zagnieździli się w budkach niepożądani mieszkańcy, np. owady, czasem wiewiórki.
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|