Ta mała zielona bestia ma wilczy apetyt. Odkryłam ją dzisiaj na jednym z kwiatów w ogrodzie. Gdybym przyszła pół godziny później, zapewne skonsumowałaby go całego. Teraz wiem, kto pożarł moją bazylię. Na zdjęciu gąsienica błyszczki jarzynówki (Autographa gamma). ENG This small green beast has a ferocious appetite. I have discovered it this morning on one of the flowers. If I came half hour later, it would have consumed it all. Now I know who ate my basil. On the photo Silver Y (Autographa gamma) caterpillar.
0 Comments
Wypłynęłam na szeroki przestwór oceanu. Posejdon był dzisiaj wzburzony i rozpędził swoje morskie konie w cztery strony świata. Zaniepokojone gniewem swego Pana cwałowały dynamicznie, zarzucając mi przed nosem swoimi mokrymi szmaragdowymi grzywami. Widok ten przypominał mi japońskie obrazy.
Dawno już nie dzieliłam się z Wami taką swoją powszedniością. Mimo wichrów i burz, staram się pamiętać o tym, że dobry kawał życia, mnóstwo wiosen przeleciało mi w rytm odkładania pewnych radości doczesnego żywota na potem. To "potem" nigdy by nie przyszło, gdybym nie zaczęła sobie mówić: albo teraz albo nigdy. Zawsze znajdzie się jakaś wymówka. Mimo że nie mam tyle, ile powinnam mieć, a raczej ile chciałabym mieć na miarę wysokich poprzeczek, które sama sobie w życiu stawiam od niepamiętnych czasów, staram się znajdować kompromis pomiędzy epikurejskim carpe diem a stoickim poprzestawaniem na małym - znaleźć ten złoty środek, aby i w skromnym życiu było miejsce na prawdziwe przyjemności. I w sumie największą przyjemność odkrywam nie w nadmiarze, a właśnie w tych skromnych racjach, które pozostawiają taki zdrowy niedosyt - miejsce na refleksje i docenienie chwili, bo życie samo w sobie w istocie samymi kwiatkami nie jest raczej usłane, najważniejsze są chwile i dbanie o to, aby tych chwil było w życiu jak najwięcej. A co będzie, to będzie. Jak ma być, to będzie nawet jak byśmy się rękoma i nogami zapierali. Oczywiście dalej mogłabym postępować tą krzyżową drogą martyrologii pomieszanej z brakiem humanizmu, nie, nie zasłużyłam, powinnam cierpieć, bo nie jestem taka i siaka, bo nie udało mi się to i to, ale jak tylko wyczuwam, że właśnie znowu zbaczam na ten nieszczęsny trakt, szczypie się w policzek i mówię: "Spadamy stąd, Mała!" Zacznijmy od stałego punktu programu - domowej roboty chleba na zakwasie. Tym razem zaszalałam i dałam upust swoim twórczym mocom. Jakkolwiek ostatnio coraz bardziej przykrzy mi się widok zagruntowanej dechy czekającej na położenie pierwszej warstwy farby olejnej. No bo po co to komu? Czy to się da choćby zjeść? Idąc tym tropem właśnie mimowolnie, aczkolwiek trochę niechętnie (w trakcie zaczął mi się włączać tryb "A po co?" dlatego wyszło tak nie do końca na fest) zrobiłam sobie to oto małe dzieło sztuki, które nawet da się przełknąć. Krótko mówiąc, sztuka konsumpcyjna. Żadna nowość. Motyw ten przewija się cały czas w moim szalenie twórczym życiu. Swojego czasu rozważałam stworzenie jednorazowej biżuterii, która stanowiłaby nie tylko ozdobę, ale również małe co nieco. Krótko mówiąc, żadnych wyrzutów sumienia! A to, moi drodzy, jest najprawdziwszy, nie żaden tam tylko z nazwy na opakowaniu "ekologiczny", szpinak z mojego własnego ogródka. Uznałam, że jest już gotowy do konsumpcji po tym, jak zabrały się za niego ogrodowe ślimaki :) Na szczęście trochę dla mnie zostawiły :D A oto namiastka mojej upragnionej malwy, na której zakup niestety już w tym roku sobie chyba nie pozwolę. Muszę zadowolić się tymi malwami napotkanymi w wiejskim ogrodzie w Koszajcu. A tym czasem u mnie hibiskus w pełnym rozkwicie i pewnie jeszcze długo będzie kwitł, bo gałązki aż uginają się pod ciężarem pąków i rozwijających się kwiatów do tego stopnia, że musiałam zacząć je podpierać, zwłaszcza w ciągu tych ostatnich deszczowych dni. W tym roku hibiskus zakwitł z ponad miesięcznym wyprzedzeniem. Czyżby oznaczało to, że przy sprzyjających okolicznościach przyrody obdarzy mnie w tym roku drugą partią swoich pięknych kwiatów?! Hibiskus alternatywnie nazywa się różą chińską - ten kto to wymyślił był niepoprawnym romantykiem, bo róże są przereklamowane, chyba tylko mężczyźni jeszcze w to wierzą, że róża to najpiękniejszy kwiat, o którym marzy każda kobieta. Przecież kwiat hibiskusa do złudzenia przypomina właśnie malwę! Zalecam więc wszystkim starającym się o kobiece względy dżentelmenom zamienić bukiet róż na przyzwoitą sadzonkę ogrodowej malwy! No, ostatecznie Ci Panowie z niepohamowaną fantazją mogą kupić hibiskusa. Z pewnością wybrance będzie zawsze o Was przypominać. i Kurki. Póki co nie zapowiada się, abym w lipcu mogła wybyć za przysłowiowe góry i lasy, więc pewnie i okazji nie będzie by kupić grzyby po bożemu na poboczu którejś z leśnych polskich dróg. Tak byłoby idealnie! Zapewne nie obyłoby się bez pogawędki ze sprzedawcą, która być może stanowiłaby świetny materiał na kolejny tekst. Czas pokaże. Być może to musi jeszcze poczekać. Sezon na kurki jednak nie będzie czekał, pewnie wkrótce się skończy, a ja chciałabym jeszcze w tym roku spróbować świeżych kurek prosto z lasu, więc postanowiłam zakupić trochę tych grzybów na lokalnym straganie. Czas na kulinarne odchamienie! Razem z luksusowym makaronem ryżowym i odrobiną świeżej bazylii (również wyhodowanej przeze mnie od nasionka) przybliżyły niebo gębie! Nie mówiąc już o wrażeniach estetycznych - to bardzo piękne grzyby zarówno pod względem koloru, kształtu, jak i blaszek. Pierwsza niedzielna kawa, kawa po grecku, sprawiła, że po okropnej nocy z "Przygnębieniem i Samotnością" nabrałam apetytu... nie tylko na to, aby zjeść dobre śniadanie, ale również zrobić sobie drugą kawę! A skoro o kawie po grecku mowa, zapewne zastanawiacie się, dlaczego akurat po grecku a nie na inny sposób. Dowiecie się tego z najnowszego postu w ramach WYCIECZEK OSOBISTYCH.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Za oknem już prawie świta. Kończę czytać rozdział osiemnasty "Jedz, módl się i kochaj" Elizabeth Gilbert. To ten rozdział, w którym autorka jest akurat w Rzymie i dopadają ją starzy "nieprzyjaciele" - Przygnębienie i Samotność. Pod koniec rozdziału osiemnastego budzi się i orientuje, że nieproszeni goście znikli. Odkładam książkę, gaszę światło i ku swojemu zdziwieniu orientuję się, że nie jestem sama - jakże mogłoby ich nie być w Rzymie, skoro są u mnie?! Nie wiem, czy takie było założenie autorki, ale potwierdzam, że udało jej się skutecznie pozbyć nieproszonych gości. Po tej okropnej nocy, czas na coś dobrego - moją ulubioną kawę po grecku. Jak na ironię losu, chyba tylko dzięki myśli o tym, że to będzie pierwsza rzecz, jaką zrobię po przebudzeniu, udało mi się wreszcie zasnąć. Nie piłam jej sto lat. Mam z nią związane bardzo miłe wspomnienia. Spróbowałam jej pierwszy raz w towarzystwie bardzo fajnego faceta, którym był mój Ojciec. To było nasze pierwsze w życiu spotkanie.
Tuż przed moimi 28 urodzinami w chłodny, zimowy styczniowy wieczór, wciąż odświętnie udekorowanymi ulicami Warszawy zmierzałam w umówione miejsce na ul. Grzybowską, gdzie znajduje się restauracja grecka El Greco. Wówczas jeszcze nie wiedziałam, że mój Ojciec jest zapalonym grekofilem z ambicjami spędzenia emerytury na jednej z greckich wysepek. Nigdy wcześniej się nie widzieliśmy, a ja, poza tym, że tego dnia patrząc w lustro przed wyjściem z pracy, odniosłam wrażenie jak bym się wreszcie postarzała o te 10 lat, których zawsze mi brakowało względem daty widniejącej w dowodzie, szłam na to spotkanie tak jak mam dziwny zwyczaj iść przez życie skupiona tylko na tym, co tu i teraz, jakby przeszłości nie było, bo w sumie jej nie było, zważywszy na fakt, że nigdy się dotąd nie widzieliśmy ani ze sobą nie rozmawialiśmy. No dobrze, może trochę byłam przejęta, ale całe to przejęcie spłynęło ze mnie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy recepcjonistka obwieściła przewrotnie, że kolega już czeka. Drugi stolik za rogiem po prawej. Zapraszam. Kolega :) Z zawadiackim uśmiechem na twarzy podeszłam więc do stolika, przy którym siedział w sumie podobny do tego z przypadkowych zdjęć znalezionych w Internecie, ale dużo przystojniejszy - mój Tata. Oczywiście opowiedziałam mu na dzień dobry całą sytuację z "kolegą", rozładowując dzięki w sumie oczywistej gafie recepcjonistki chyba i napięcie po drugiej stronie. Tak, to jedno z tych spotkań, które będę zawsze miło wspominała. Zwłaszcza, że w ramach aperitifu przed wachlarzem wykwintnych greckich potraw, którymi miałam okazję delektować się tego wieczoru w tym wyjątkowym towarzystwie, zaserwowano mi chyba najlepszą kawę, jaką kiedykolwiek miałam okazję pić. Słodką kawę po grecku. Dzisiaj spróbuję ją zrobić sama. Kawę po grecku można przygotować na wiele sposobów. Od gorzkiej po bardzo słodką. Wyróżnia się następujące sposoby przyrządzenia i rodzaje kawy: Sketos – mocna kawa bez cukru, Metrios – średnio mocna kawa z jedną łyżeczką cukru, Glykis/ vari glykis – słodka kawa i Glykis vrastos – słodka, gotowana kilkakrotnie. Dzisiaj rano postawiłam na coś po środku - coś między Metrios a Glykis. Sposób przyrządzenia kawy jest bardzo prosty. Warto zaopatrzyć się w tym celu w specjalny tygielek do parzenia kawy, tzw. briki. To taki mały garnuszek zwężający się ku górze na długiej rączce. Do briki wlewamy odpowiednią ilość wody (dla jednej osoby filiżankę wody), dodajemy jedną łyżeczkę kawy i stosowną ilość cukru w zależności od tego, jak bardzo słodką kawę chcemy zrobić. Następnie podgrzewamy tygielek na małym ogniu, cały czas mieszając aż do momentu, gdy zawartość się zagotuje, a pod światło tygielka zacznie podchodzić piana. Przelewany do filiżanki i konsumujemy koniecznie w jakimś ulubionym zacisznym zakątku. Konsumpcja powinna zawsze iść w parze z przyjemnością. Być swoistym rytuałem. Świętością nad świętościami. Może jak będziecie mieli szczęście zrobić dobry napar, przed oczyma wyobraźni stanie Wam jeden z malowniczych greckich zakątków... Chyba udało mi się przywołać na powrót miłe wspomnienie tego spotkania, zważywszy na fakt, że postanowiłam rzucić dla Was na papier tych kilka linijek. A Wy? Pamiętacie najlepszą kawę w swoim życiu i towarzyszące jej okoliczności? Będzie mi miło dla odmiany posłuchać Waszych historii. Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Forbes. NSW, Australia Jedna z rzeczy, które mnie zachwycały i intrygowały w Australii - kierowcy podróżujący wszędzie ze swoimi psami. To dość częsty widok w Australii. Warto wspomnieć, że rdzenni mieszkańcy Australii, Aborygeni, również znani byli z tego, że przemierzali surowe australijskie tereny w towarzystwie dzikich psów dingo. Było to umotywowane między innymi tym, że w chłodne noce na pustyni można było się ogrzać w towarzystwie wiernego psiego przyjaciela. Dla białego człowieka pies stanowi przede wszystkim pomocnika przy pilnowaniu bydła, obrońcę dobytku i towarzysza w podróży po nieprzychylnym terenie.
Dzień zaczyna powoli chylić się ku końcowi. Podobnie jak nasza podróż. Tuż przed Kostrzynem naszym oczom ukazują się rozległe tereny zielonych polderów przywodzące na myśl Żuławy Wiślane. W świetle zachodzącego słońca rozmarzam się wespół z pozostałymi towarzyszkami podróży. Bliskość miejsca przeznaczenia i malownicze tereny sprawiają, że noga robi się cięższa. Aż tu nagle... wyjeżdżając zza zakrętu dostrzegam policyjny radiowóz i policjanta, który stoi na środku drogi, wykonując ten nieszczęsny ruch lizakiem w dół, dając mi do zrozumienia, abym się zatrzymała. Myślę sobie: "O, nie! Będzie pisk opon. Jak nic!" Nawet nie dlatego, że pojechałam sobie ten ostatni odcinek nieco bardziej dynamicznie, co ze względu na nowe klocki czy tarcze, już nie pamiętam, w każdym razie dzisiaj rano odebrałam auto z warsztatu i nowe części jeszcze się nie dotarły, każde hamowanie wiązało się więc z dźwiękowymi przeżyciami. Jakimś cudem udaje mi się zatrzymać nawet bez pisku opon, co powoduje bananowy uśmiech na mojej twarzy, którego adresatem mimowolnie staje się również policjant. Jego pokerowa mina nie zdradza jednak nawet namiastki poczucia humoru. Policjant szybko skanuje wszystkie pasażerki, po czym zatrzymuje swoje świdrujące spojrzenie na mojej uśmiechniętej twarzy. - Czy wie Pani, jakie jest ograniczenie na tej drodze? - pyta. Zanim zdążę się zastanowić, odpowiadam, że nie wiem oczywiście z niezmiennie bananowym uśmiechem. - A z jaką prędkością Pani jechała? Przyznam się, że nie mam pojęcia. Nie patrzyłam na licznik, tylko na drogę. Uśmiecham się. - A wie Pani jakie było ograniczenie na znaku? Myślę sobie, na jakim znaku? Nie widziałam żadnego znaku, odpowiadam, załączając Zapada dłuższa chwila milczenia, podczas której mierzymy się oboje wzrokiem jak gracze pokerowi. Mam tą przewagę, że od początku się uśmiechałam. W końcu słyszę: No, dobrze, niech Panie jadą. Ledwo odjechałyśmy, uderzając kilka razy w kierownicę, wybuchnęłam: "Jak to tak to? Tyle lat łamania przepisów, pędzenia na złamany kark i to wszystko?! Nawet badania na alkomacie?" Dziewczyny patrzą na mnie zdziwione. Dodaję: "Ola, jak będziemy wracać, musisz koniecznie spojrzeć, czy tam był jakiś znak, bo jak słowo daję, nic nie widziałam." Jak się potem okazało, żadnego znaku tam w istocie nie było. Do dzisiaj nie wiem, ile jechałam ani, jakie ograniczenie obowiązuje na tym odcinku. Jedyne, nad czym się przez te lata zastanawiałam było to, co za skomplikowany proces myślowy musiał zachodzić w głowie tego policjanta. Zakładając swój młody wygląd, nawet teraz, a wtedy to już zwłaszcza, cała ta nasza wesoła ferajna musiała się wydawać niezłym "burdelem" na kółkach, który w razie spełnienia najgorszego scenariusza musiałby pewnie wiązać się z ogromną ilością papierkowej roboty, nie mówiąc już o pracowitym wieczorze na komisariacie. Podejrzewam, że ten Pan wolał po prostu sobie i nam oszczędzić takich atrakcji. Dojeżdżamy na miejsce i parkujemy gdzieś z brzegu w trawie. Od głównego pola namiotowego i sceny dzieli nas dosyć wysoki nasyp porośnięty trawą i drzewami. Wkrótce jednak okaże się, że nie stanowi to absolutnie żadnej przeszkody dla wszechobecnego kurzu, który niesie się daleko wzniesiony w powietrze przez setki tysięcy stóp wędrujących dzień w dzień po terenie festiwalowym. Z czasem uświadamiam sobie, że całkiem pokaźna jego warstwa osiadła nie tylko na karoserii, ale w szczególności na szybach auta. Uznałam, że taki kurz ma potencjał artystyczny. Zawsze chciałam udekorować swoje auto w jakiś taki nietypowy sposób. Nigdy jednak bym nie pomyślała, że kurz może idealnie sprawdzić się w charakterze podkładu. Muszę przyznać, że wybrałyśmy idealne miejsce, aby się rozbić. Do sceny prowadziła ścieżka przez trawy. Na wysokości nasypu przed oczyma roztaczała się imponująca panorama na cały teren koncertowy, który powoli zapełniał się ludźmi, samochodami, namiotami. Właściwie podchodziłam nieufnie do całego tego wydarzenia. Szybko jednak uświadomiłam sobie, jak bardzo różni się od festiwali muzycznych, na których dotąd miałam okazję bywać. Chodziło oczywiście o ludzi – nie spotkałam jak dotąd przedstawicieli tak wielu subkultur bawiących się wspólnie w jednym miejscu. Nie byłam świadkiem ani jednej agresywnej wymiany zdań czy zachowania. Wydawać by się mogło, jakby na te kilka dni wszystkie subkultury zawiesiły różnice zdań na kołku w imię miłości ponad podziałami. Jako że nie wpisywałam się w żadną subkulturę, obawiałam się trochę że swoją przeciętnością będę przedmiotem lekceważenia ze strony innych. Wszyscy jednak byli tutaj przyjaźnie do siebie nastawieni i bez żadnych oporów nawzajem siebie pozdrawiali, a nawet bezpośrednio podchodzili i zaczynali rozmowę w nadziei na nawiązanie jakiejś nowej przyjaźni czy po prostu miłe spędzenie wspólnie wieczoru przy akompaniamencie występu kolejnego artysty. Ta przyjazna atmosfera w połączeniu z ponadpodziałowym charakterem imprezy była chyba tym, czym Woodstock zachwycił mnie najbardziej.
serce również od strony gastronomicznej. Wegetariańskie posiłki od Hare Kriszny – niebo w gębie!Halawa, chipsy, DAL z soczewicy. Jak o tym wszystkim teraz myślę, to kiszki zaczynają mi grać marsza i żałuję, że nie mogę się teleportować na miejsce. Z obecnej perspektywy nie odmówiłabym sobie nawet błotnej kąpieli, chociaż do pewnego stopnia jakkolwiek w o wiele mniej przyjemnych okolicznościach przyrody, w dniu wyjazdu zrobiło się pochmurno i deszczowo, miałam próbkę woodstockowego błotka. Ta pochmurna aura wespół z końcem festiwalu roztaczała przed moimi oczami panoramę przywodzącą na myśl pobojowisko po bitwie – znacząco już rozebrana scena główna, ogromne ilości porozrzucanych jak na wysypisku śmieci zbieranych przez służby porządkowe, jakieś nieliczne niedobitki namiotów i to szare niebo, z którego nieubłaganie siąpił deszcz. Czar prysł! Czas wracać na swoje śmieci!
I w istocie Przystanek Woodstock to nie tyle magiczne festiwal, miejsce, co przede wszystkim ludzie. Ludzie o otwartych umysłach i przyjaznym usposobieniu. Ta magia wydaje się jednak pryskać w zderzeniu z otaczającą rzeczywistością, gdzie nie brak krzywdzących opinii na temat festiwalu i jego uczestników ze strony ludzi, którzy nigdy nawet nie mieli okazji na nim być. Sama spotkałam się ze słowami pogardy dla swojego uczestnictwa w tym wydarzeniu i zostałam zrównana pod krzywdzący stereotyp Woodstockowicza, który pije, ćpa i puszcza się. To przykre, że wciąż można się spotkać z takimi krzywdzącymi opiniami, a już tym bardziej przykre, że coraz częściej podważa się pozytywny charakter tego wydarzenia. Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. - A może pojedziesz ze mną na Woodstock? - w sumie czemu nie, pomyślałam, kiedy Ola, moja ówczesna współlokatorka z akademika szkoły filmowej, tym pytaniem skomentowała moje rozgoryczenie związane z wyczerpaniem puli biletów na Open'era. - Byłam na wszystkich. Uwielbiam ten festiwal. Może i Tobie się spodoba?! Nie trudno o to, aby zasiane w moim wybujałabym umyśle ziarno przygody nie wykiełkowało w zapierającą dech w piersi wizję wyprawy. Nigdy nie byłam na Woodstocku. Do ostatniej chwili nawet niespecjalnie interesowałam się festiwalem, a nawet tym, gdzie on się tak naprawdę odbywa, dlatego też na pytanie mojej koleżanki z Lublina, ile zajmie nam podróż na miejsce z Warszawy, szybko "googlując" nazwę miasta, w którym festiwal się odbywa, odpowiedziałam: "Rzut beretem. Zaledwie 150 kilometrów od Warszawy. Dojedziemy tam błyskawicznie." "Do Kostrzyna nad Odrą?" - skwitowała moja zszokowana koleżanka. Okazało się, że wujek google wskazał nie ten Kosztrzyn :) Przyszedł sądny dzień. Spotykamy się na dworcu w Warszawie i wyruszamy w naszą wielką przygodę. Po drodze zauważamy parę dziewczyn trzymających wielki kawał kartonu z napisem "POZNAŃ", próbujących złapać stopa. Oczywiście zatrzymujemy się i zabieramy je ze sobą. Okazuje się, że również jadą na Woodstock. Dojeżdżając do wspaniałego miasta Poznań, z dumą oświadczam, że to miejsce pochodzenia mojej rodziny. Niedługo potem jednak moją dumę przyćmiewa z trudem opanowywana rozpacz w związku z fatalną nawierzchnią w mieście. Dotąd nie mogę zapomnieć tych dziur! Nie wiem, czy cokolwiek się w tym względzie zmieniło, ale na podstawie swoich kolejnych podróżniczych doświadczeń, doszłam do wniosku, że fatalna nawierzchnia to bolączka większości polskich miast. Wystarczy jednak wyjechać poza ich obręb i wszędzie właściwie obowiązuje standard na miarę A2, dlatego też należę do kierowców, którzy bojkotują płatne autostrady i drogi. TO BE CONTINUED... When I was taking this photo, I felt really professional. The guys in the photo took me for a reporter/ Kiedy robiłam to zdjęcie, czułam się jak prawdziwy zawodowiec. Panowie ze zdjęcia wzięli mnie za reportera. Woodstock Festival. Kostrzyn nad Odrą, July/ Lipiec 2010.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Kiedyś ktoś mi powiedział, że nie powinno umieszczać się zdjęć zmarłych na grobach, że to przynosi pecha czy coś w tym stylu. Dzisiaj odwiedzając cmentarz w Rokitnie-Majątek moją uwagę przykuł jeden z nagrobków. Nazwisko Grabowski jest mi znajome. Jeszcze z czasów szlacheckiej świetności rodziny od strony babci. Nazwisko to często przewija się w rodzinnym archiwum zdjęciowym. Szansa na jakiekolwiek pokrewieństwo jest jednak znikoma. Niemniej jednak moją uwagę zwraca również znajdujące się wyżej zdjęcie. Spojrzenie młodego zaledwie 28-letniego porucznika WP Franciszka Grabowskiego hipnotyzuje do tego stopnia, że po obejściu całego cmentarza znowu wracam by spojrzeć mu w oczy. Mężczyzna ubrany jest w mundur WP, na głowie ma kaszkiet. Zdjęcie wykonane jest w taki sposób, że nasze spojrzenia wręcz idealnie się krzyżują. Niepokoi mnie ta niewytłumaczalna więź, która się między nami tworzy. Czyżby duch jakiś chciał mi coś przekazać? Zdarzało mi się już ocierać o podobne doświadczenia, choć nigdy nie wierzyłam specjalnie w nadprzyrodzone siły w ten sposób, w jaki się przyjęło w nie wierzyć. Jako złe siły. Raczej zawsze postrzegałam ten magnetyzm i wszystkie towarzyszące mu niewytłumaczalne zjawiska jako pewnego rodzaju dążenie do kontaktu. Przeznaczenie? Patrząc tak sobie głęboko w oczy, myślę sobie, że był bardzo przystojnym mężczyzną. Z twarzy poważnej próbuję wyczytać, czy skora była również do uśmiechu. Nie wiem, czy to nieprzyzwoite czy nie oddawać się podobnym rozważaniom. Zostawiam pod zdjęciem kwiatek i odchodzę jakby nieobecna. Jakby mnie tu wcale nie było, jak bym była gdzieś daleko, nie wiadomo gdzie. Jakby mi ktoś coś skradł. Być może właśnie dlatego nie powinno się umieszczać zdjęć za życia na grobach zmarłych, żeby nie wzbudzały na marne uczuć w żywych. Bo oprócz oczywistego żalu, który odczuwam w związku z tym, że tak młody i przystojny człowiek zmarł w sile wieku, oprócz podziwu dla jego poświęcenia dla ojczyzny, odczuwam również osobistą stratę, że nie dane nam było spotkać się za życia, nie dane by nam było spotkać się ani teraz ani nigdy. Te żywe spojrzenia zmarłych na trwale zarysowują się w pamięci żywych. Czy jednak wzmaga to moją bojaźń przed niechybną śmiercią? Większą odczuwam na widok przekwitającego kwiatu. Raczej uświadamia bezsilność wobec rzeczy ostatecznych - nieodwracalności czynów i niepowtarzalności bytów. Najzwyklejszej skończoności.
Przy okazji znalazłam ciekawy tekst, jakkolwiek nie odpowiada on na moje pytanie odnośnie feralności umieszczania wizerunków zmarłych na nagrobkach, za wyjątkiem umieszczania na nagrobku swojego własnego wizerunku za życia lub wizerunków dzieci, stanowi dogłębne studium historii fotografii nagrobnej. "Wokół fotografii nagrobnej": cyfrowaetnografia.pl/Content/3042/Strony%20od%20PSL_XL_nr1-2-13_Kubiak.pdf Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Niedawno znajomi wspomnieli mi o pewnym miejscu w okolicy, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. Chodziło o mały cmentarz ewangelicki znajdujący się w pobliskiej wsi Koszajec. Znanej mi skądinąd, ponieważ jakiś rok temu wybrałam się tam po raz pierwszy na warsztaty budowania domków dla zapylaczy i bardzo polubiłam lokalną społeczność do tego stopnia, że odwiedzałam Koszajec potem wielokrotnie przy różnych okazjach. Z różnych względów dawno mnie jednak tutaj nie było. Korzystając ze słonecznej niedzieli postanowiłam wybrać się na rowerową wycieczkę w tamte okolice. Miłym zaskoczeniem było dla mnie zobaczyć nową tablicę informacyjną z drewna z napisem "ZIELONY ZAKĄTEK". To zapewne pozostałość po przygotowaniach do hucznych obchodów czerwcowych Otwartych Ogrodów. W Koszajcu odbyła się bowiem wówczas impreza pod hasłem ponadczasowego hitu polskiej kinematografii "Sami Swoi", która cieszyła się podobno ogromnym zainteresowaniem. Niestety z różnych względów nie udało mi się na nią dotrzeć. Już na samym wjeździe do Koszajca moją uwagę przyciągnęły piękne wiejskie ogrody. Takie tradycyjne kwiatowo-warzywne. Wzdłuż podjazdu do jednej z posesji rosła ściana wysokich malw. Przypominały mi nieco kwiaty hibiskusa. Żałowałam, że nie zadbałam o to, aby tej wiosny kilka malw posadzić również u siebie w ogrodzie. A tutaj gospodyni wręcz je kosiła, bo ewidentnie pleniły się niemalże jak chwasty. W głębi rosły jeszcze inne kwiaty, a na grządkach wszelkiego rodzaju warzywa. Zawsze marzył mi się taki wiejski ogród. Pozostało mi jedynie pocieszyć się myślą o swoim hibiskusie, bo zapowiadało się, że w tym roku będzie kwitł równie pięknie jak te malwy. Jeden z pąków zapewne rozwinie się już jutro. Pierwsza połowa lipca to bardzo wcześnie jak na niego. W ubiegłym roku zakwitł dopiero pod koniec sierpnia. Jadąc dalej, minęłam po drodze poletko, na którym pasły się dwie łaciate krowy. Aż miło było popatrzeć nie tylko dlatego, że widok krowy to już w okolicy prawdziwa rzadkość, jak byłam dzieckiem do pierwszego gospodarstwa z krową miałam zaledwie 5 minut rowerem, teraz już prawie pół godziny, ale również dlatego, że krowy były pięknie odkarmione i w niczym nie ustępowały tym, które miałam okazję spotkać w czerwcu na Suwalszczyźnie. Właścicielkę powinna rozpierać duma! Za zachętą napotkanej znajomej, postanowiłam zajść do gospodyni i spytać, czy byłaby możliwość zakupienia mleka prosto od krowy. Okres letni to najlepszy czas na zakup mleka - wówczas krowy przebywają najwięcej w plenerze i przekłada się to również na jakość mleka. Cmentarz ewangelicki w Koszajcu zrobił na mnie ogromne wrażenie. Spodziewałam się jakiejś ruiny, a tym czasem zobaczyłam dobrze trzymający się okazały wysoki mur, za którego żeliwną bramą pod wysokim dębem porozrzucane były kamienne krzyże i tablice. Na większości z nich widniały wciąż jeszcze czytelne niemieckie napisy. Pochowani zostali tutaj dawni osadnicy niemieccy, którzy z resztą bardzo przysłużyli się niegdyś rozwojowi tych terenów wiejskich. Do niedawna znajdował się w okolicy stary młyn przetransportowany tutaj przez nich z Warszawy. Niestety właściciel terenów, na których znajdował się ten zabytek, zrównał młyn z ziemią w latach 90-tych. Szkoda. Dzisiaj mógłby być prawdziwą atrakcją. Czy to samo spotka i cmentarz? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie - zapewne znajdujące się tutaj mogiły będą ulegać dalszej degradacji, miejmy jedynie nadzieję, że obejdzie się bez dalszej profanacji grobów przez podejrzany element. Jedno jest pewne - ceglany mur jak stał, tak i pewnie będzie stał jeszcze długo. Cegły pod jego budowę zostały ponoć sprowadzone z Niemiec - cegły z okolicznych cegielni zawierały zbyt wiele marglu(?). Muszę przyznać, że miło było mi przebywać na tym cmentarzu - sama nie wiem, dlaczego - być może to ze względu na ciepło ceglanego muru, być może na cień rozłożystego wiekowego dębu, być może ze względu na kameralność tego miejsca. Pogoda w niedzielę była jak znalazł na rowerowe eskapady, także nie dziwiło mnie, że w pewnym momencie dołączył do mnie inny rowerzysta. Nieśmiało zagadnął, czy wiem, co to za miejsce, bo nie wiedział dotąd o jego istnieniu, choć mieszka w pobliskim Pruszkowie. Podzieliłam się z nim wiedzą, jaką pozyskałam z lektury krótkiego tekstu, który znalazłam w internecie, choć jednocześnie pomyślałam sobie, że miejsce to powinno się już dawno doczekać stosownej tablicy informacyjnej. Więcej o historii wsi Koszajec w kontekście dawnych niemieckich osadników: http://www.brwinow.com/index.php?option=articles&task=viewarticle&artid=38&Itemid=3
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Najlepszym pretekstem do odwiedzenia Stawiska jest oczywiście jeden z często odbywających się tam koncertów muzyki klasycznej. Ja postanowiłam skorzystać ze wstępu wolnego oferowanego zainteresowanym w każdy wtorek. Wstyd się przyznać, ale nie pamiętam, czy kiedykolwiek tam byłam, a przecież mieszkam niedaleko, cudze chwalicie, swego nie znacie, a jeśli tak, to kiedy. Całkiem możliwe, że było to tak dawno temu, że mogłam o tym zapomnieć. Ponownie jak najbardziej prawdziwa wydaje mi się w tym przypadku myśl, że by móc powiedzieć o sobie, że jest się prawdziwym podróżnikiem, trzeba mieć w sobie coś z nomada zawijającego cyklicznie w te same porty. W związku z powyższym, tym bardziej wypadało odświeżyć sobie pamięć czym prędzej. Stawisko zapisało się w historii jako miejsce, w którym cały czas się coś działo. Zapewne było to zasługą Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów, którzy stanowili niezaprzeczalnie duszę tego miejsca, przyciągając najznamienitszych przedstawicieli świata kultury i sztuki. Dzisiaj jest tu bardzo spokojnie. Znajduje się tutaj Muzeum Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów. Spacerując po bogato wyposażonych wnętrzach, spodziewać by się można, że za chwilę ktoś jednak wejdzie do pokoju, zasiądzie przy biurku i odda się swoim codziennym obowiązkom. Tak autentyczne ciepło bije z każdego kąta. Muszę przyznać, że długo odkładałam swoją wizytę w Stawisku, obawiając się jego pompatyczności i tego, że nie odnajdę się w jego "wysokich" progach ze swoją "przeciętnością". Myliłam się. Widząc stare białe kaflowe piece z ozdobnymi drzwiczkami do złudzenia przypominające mi wystrój starych pokoi w moim rodzinnym domu, imponującą bibliotekę pełną niezliczonej ilości książek, na których przeczytanie życia by pewnie nie starczyło, intrygujące trofea myśliwskie przywodzące na myśl egzotyczne strony świata - czułam się trochę tak jakby świat cały skurczył się do tych kilku pomieszczeń. Można by dzień cały spędzić w tej arkadii, a i tak zapewne czasu by nie starczyło, aby w pełni nacieszyć się każdym zakamarkiem, widokiem, drobiazgiem. No być może poza małą wycieczką do Sandomierza. Z uśmiechem na twarzy przyjęłam informację o tym, że miasto to było również bliskie pisarzowi. Niemniej jednak Stawisko opuszczałam w poczuciu niewyjaśnionej pustki i nostalgii. Być może spowodowane to było duszną deszczową aurą, a być może tym, że znowu gdzieś odpłynęłam myślami.Być może cały ten misterny świat poskładany z różnych przedmiotów nieznośnie przypomniał mi o tych wszystkich miejscach, które chciałabym zobaczyć na własne oczy. Ludzi, których chciałabym spotkać. Dręczącym głodzie wrażeń. Oficjalna strona Muzeum: http://www.stawisko.pl/
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. INSPIRED BY THAILAND Kolczyki dostępne są również w wersji klasycznej (bez koralika) jak na zdjęciu poniżej we wszystkich czterech wersjach kolorystycznych. Bigiel srebrny zamknięty uniemożliwia zsunięcie się i zgubienie kolczyka. Do kolczyków dołączone jest eleganckie pudełeczko. Mikołajek płaskolistny (Eryngium planum L.)
Sea holly (Eryngium planum) 'Bluecap' Supercell storm forms over Sandy Point. Moruya, NSW. Australia.
Summer 2016 was quite a surprise to everyone. It was unusually cold and rainy. Many people were telling me that it was a very atypical weather for this season. Superkomórka burzowa tworzy się nad Sandy Point. Moruya, NSW. Australia. Lato 2016 było dużą niespodzianką dla wszystkich. Było nietypowo chłodno i deszczowo. Wiele osób mówiło mi, że to bardzo nietypowa pogoda jak na tą porę roku. Miejsce to zapamiętałam jako niezwykle tajemnicze. Byłam wówczas dzieckiem. Pamiętam, jak mijaliśmy posiadłość od strony lasu podczas jednej z wycieczek szkolnych. Do pałacu prowadziła długa aleja smukłych lip. W świetle alei majaczyła reprezentatywna fasada budynku ze stylowymi schodami wyróżniająca się jasno na tle butwiejącej rudo jesieni. Wówczas park był niedostępny dla zwiedzających, co jedynie potęgowało panującą wokół niego atmosferę tajemniczości. Nie musiałam czytać "Tajemniczego Ogrodu", aby w mojej dziecięcej głowie zrodziła się od razu historia w podobnym stylu. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, jakiejś jej namiastki z pewnością można by się doszukać w historii Pałacu w Karolinie. O tym, że park w Karolinie został otwarty dla zwiedzających dowiedziałam się niedawno z lokalnego czasopisma. Nie dziwiło mnie to w obliczu rosnącego ożywienia kulturalnego w ostatnich latach. Postanowiłam, że muszę się tam udać i wreszcie zerwać z tego miejsca zasłonę tajemnicy. Oczywiście jak zwykle miło się zaskoczyłam. Począwszy od bardzo uprzejmego pana stróża, który najwyraźniej uradowany faktem, że ma możliwość wcielić się w przewodnika, tłumaczył mi z zaangażowaniem, którędy iść, poprzez tablice informacyjne poświęcone nie tylko znajdującym się na terenie obiektom architektonicznym, ale również zabytkom, takim jak rozkoszne kamienne misie skryte w okalającym posiadłość leśnym gąszczu, oraz cieniolubnym roślinom, które ten gąszcz urozmaicały, rozjaśniały, a nieraz nawet czyniły przyjemnie pachnącym. Wiedza na temat cieniolubnych roślin z pewnością przyda mi się przy planowaniu zagospodarowania mojego własnego leśnego ogrodu. Obecnie teren usłany jest połaciami bujnie kwitnącej białej hortensji ogrodowej. Jakby porównać zdjęcie sprzed stu lat z tym, jak pałac wygląda obecnie, wydaje się jakby czas się zatrzymał. To pocieszające, że mimo niedostępności tego miejsca przez tak długi czas, możemy dzisiaj przechadzać się starannie wytyczonymi i zadbanymi parkowymi ścieżkami, przysiąść na ławce jak sama Mira Zimińska-Sygietyńska, oddychać lasem pełną piersią i z całą pewnością stwierdzić, że nic się nie zmieniło. No... prawie nic. Odeszli Ci, którzy wydawać by się mogło byli duszą tego miejsca. Wydawać by się mogło, że wraz z nimi przeminie i sława Mazowsza, a zabytkowy kompleks podupadnie. A jednak nie. Jednak sława założycieli przeżyła ich samych, dopełniając świetności zarówno zespołu, jak i całego kompleksu. Ich poświęcenie nie poszło na marne. Karolin ożył na nowo! Tylko te schody... Wydawały mi się niegdyś większe. Dzisiaj pierwszy raz stanęłam u ich legendarnych stopni. Już nie pierwszy raz w trakcie swoich wycieczek osobistych mierzę się z tym architektonicznym elementem (mam przecież za sobą majową wizytę w Zamościu i podobną przymiarkę do palisadowych schodów jednego z najsławniejszych ratuszy w Polsce) niemal jak z czymś godnym jedynie biernego podziwu. Ku swojemu zdziwieniu po raz kolejny orientuję się, że nie spróbowałam nawet wejść na szczyt. Jakby nie istniał. Jakby nieistotna była roztaczająca się z niego perspektywa. Jakby perspektywa w ogóle nie miała dla mnie żadnego znaczenia. A być może wolałam nie uchylać w pełni rąbka tajemnicy... Schody pałacu osłaniają gałęziami dwa okazałe egzemplarze tulipanowca amerykańskiego, który w swoich stronach, Ameryka Północna, uchodzi za jedno z najwyższych drzew liściastych. Wyglądem przypomina nieco klon. Moją uwagę zwrócił od razu nietypowy ozdobny kształt liści. Ponadto na przełomie czerwca i lipca tulipanowce podobno pięknie kwitną, wypuszczając pojedyncze okazałe biało-żółto-pomarańczowe kwiaty na końcach gałązek. To musi być przepiękny widok! Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Oficjalna strona Parku Karolin: http://www.parkkarolin.pl/
Mimo awarii sprzętu fotograficznego, postanowiłam mimo wszystko w drodze powrotnej zajechać wreszcie w jedno z miejsc, które zawsze marzyło mi się odwiedzić. Klasztor Kamedułów w Wigrach. Mimo bardzo późnej godziny, chyba nie mogłam wymarzyć sobie bardziej spektakularnego oświetlenia. Chylące się ku zachodowi słońce przyjemnie ocieplało ten urokliwie położony nad Jeziorem Wigry kompleks. Słyszałam wiele historii o tym miejscu. Między innymi o pewnym człowieku, który udał się tutaj szukać ukojenia po życiowej tragedii. Nie mam wątpliwości, że miejsce to ma niezwykle kojącą dla duszy aurę - sprzyjającą wyciszeniu i skłaniającą do refleksji. Przechadzając się po terenie klasztoru, mi również udzieliła się ta aura. Myślę, że byłabym skłonna zadomowić się w jednej ze znajdujących się tutaj erem. Ponoć obecnie turyści mają taką możliwość, ponieważ erem kamedulski w Wigrach został zniesiony jeszcze w XIX wieku. O dziwo, cena noclegu nie jest wcale aż tak odstraszająca, jak można by się spodziewać po tak atrakcyjnym miejscu. Wieża zegarowa górująca nad eremami. Jedna z bocznych uliczek, przy której również znajdują się dawne eremy. Poza murami klasztoru znajdują się piękne ogrody klasztorne ze starannie wytyczonymi ścieżkami i przystrzyżonymi drzewkami. Wkraczając na zielone tereny, można na chwilę przenieść się w scenerię iście filmową. W ogrodzie znajdują się również drewniane rzeźby, które zachwycają kunsztem wykonania. Dotykając rzeźbionych dłoni, odnosi się wrażenie jakby były prawdziwe - faktura drewna, jak również jego temperatura łudząco imitują ludzkie dłonie. Klasztor zrobił na mnie duże wrażenie nie tylko z bliska, ale również i z daleka. Jadąc od strony Suwałk przez Stary Folwark można znaleźć kilka miejsc, z których roztacza się malownicza panorama kompleksu klasztornego z Jeziorem Wigry na pierwszym planie. Niestety jak wspominałam na początku mój właściwy sprzęt zastrajkował i pozostało mi jedynie użeranie się z aparatem w komórce. Zdjęcia te jakościowo pozostawiają niestety wiele do życzenia, mają jednak swój retro urok. Będąc na miejscu, w poszukiwaniu atrakcyjnego widoku na cały kompleks warto udać się na jego południową stronę.
Z ciekawostek punkt 20 na terenie klasztoru rozbrzmiewa hejnał. Nazwa i geneza melodii pozostaje dla mnie wciąż wielką tajemnicą. Być może moje wątpliwości rozwieją obecne władze klasztoru. Umieram z ciekawości. Jak tylko będę coś wiedziała więcej, podzielę się z Wami z pewnością szczegółami. To był chyba najdziwniejszy ze wszystkich widoków, jakie widziałam, a na pewno najdziwniejsze z licznych dziwnych doświadczeń, jakie miały miejsce podczas najbardziej dłużącej się przeprawy ze wszystkich podczas podróży po Australii. Dzień jeszcze nawet nie zdążył na dobre rozpalić czerwonawej nawierzchni drogi wijącej się zakolami wśród bujnej zieleni, kiedy zaczęliśmy przecierać oczy jak byśmy nie wierzyli, czy to co widzimy przed sobą to jawa czy sen, a mieliśmy wszelkie powody ku temu, aby wątpić w trzeźwość swoich umysłów po niezbyt przespanej nocy na jednym z parkingów dla roadtrains. Droga dosłownie chodziła nam przed oczyma. W ostatniej chwili mój towarzysz krzyknął na mnie, abym się zatrzymała. Dałam po hamulcach i wyskoczyliśmy na jezdnię jak oparzeni, nie mogąc uwierzyć w to, co widzimy. Ogromna chmara pasikoników niby to leniwie przechodziła, niby spacerowała w bliżej nieokreślonym celu po rozgrzanym paśmie drogi. Wydawały się totalnie nie przejmować naszą obecnością ani teraz, gdy prawie na kolanach bacznie im się przyglądaliśmy, ani potem, kiedy chcieliśmy jechać dalej. Dosłownie jakby wpadły w jakiś trans, a my pewnie razem z nimi, bo dalsza droga nie oszczędziła nam kolejnych dziwnych doświadczeń. Szybko uświadomiłam sobie, że fotografia nie jest najlepszym medium, które mogłoby być pomocne w uchwyceniu powyższego zjawiska. Uświadomiłam sobie wówczas siłę filmu i to, że są takie zjawiska i widoki, które są istotne nie tylko ze względu na swoją wizualność, ale przede wszystkim ruch. I to właśnie wtedy powinniśmy uruchomić kamerę w swoim aparacie. Zapewne to uczucie, kiedy widzicie piękny widok lub zjawisko, wyciągacie aparat, naciskacie spust migawki i z rozczarowaniem po wykonaniu kolejnych kilku prób usilnego kadrowania odkrywacie, że Wasze zdjęcie nijak oddaje obraz rzeczywisty, jest Wam dobrze znane. W tym momencie pewnie gro "ekspertów" w tej dziedzinie pouczyłoby Was o tym, jak należy fotografować, niektórzy z pogardą wypowiedzieliby się o Waszym sprzęcie, jeszcze inni stwierdzili, że w ogóle nie rozumieją, co Wy tutaj chcecie fotografować. Zazwyczaj nie jesteśmy wyedukowani w tej materii, cieszymy się, że mamy w ogóle cokolwiek aparatopodobnego w ręku i możemy uwiecznić na tym urządzeniu to, co właśnie nas urzeka. Jeżeli jednak z jakiś powodów zdjęcie nie oddaje rzeczywistego obrazu, nie wahajmy się uruchomić kamery. Ja tak właśnie zrobiłam, widząc marsz pasikoników i, gdy odnalazłam go wreszcie na karcie odetchnęłam z ulgą, bo zapewne nie prędko przyjdzie mi znowu zobaczyć podobne zjawisko.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. Ostatnio zaczytuję się w tej oto pozycji. Ciekawość związana z Wyspą Wielkanocną to również pokłosie mojego udziału w Targach Nurkowych "Podwodna Przygoda", na których zobaczyłam film o Wyspach Galapagos - Above & Below Galápagos National Park zrealizowany przez zespół Behindthemask.com Ten film podważył sceptyczne opinie, z którymi spotkałam się w kontekście zarówno Wyspy Wielkanocnej, Wysp Galapagos i innych wysepek rozrzuconych po oceanach. Nie da się ukryć, są ta zakątki trudno dostępne, co nie oznacza, że trzeba koniecznie je negować lub stawiać w złym świetle tylko dlatego, że z jakiś względów są nieosiągalne. Moim zdaniem nie podlega dyskusji to, że byłoby warto je odwiedzić, a już zwłaszcza, że można sobie o nich pofantazjować. Książka Jacka Machowskiego z pewnością w tym pomaga. Jest wyczerpującym kompendium wiedzy na temat wyspy z zakresu historii, kultury i antropologii. Zazwyczaj nie gustuję w tego typu pozycjach, książka Machowskiego okazała się jednak bardziej wciągająca niż najlepsza powieść przygodowa. Na jej stronach Machowski wyczerpująco zgłębia większość wielkanocnych tajemnic dotyczących m.in. kamiennych posągów, drewnianych tabliczek i wielu innych zagadek związanych z wyspą. Przy okazji zainspirował mnie opisany w książce sposób na wykonanie paleniska przez mieszkańców wyspy, tak zachwalany przez kolejnych europejskich odkrywców, którzy mieli okazję być gośćmi intrygujących tubylców. Zapewne spróbuję wykonać podobne palenisko w swoim ogrodzie. Źródło zdjęcia: http://img20.allegroimg.pl/photos/400x300/51/04/45/47/5104454769
Czy warto planować swoje wyjazdy? W jakim stopniu? Co warto planować?
Dlaczego warto pozostawić sobie duży margines swobody? O efektach ubocznych planowania, czyli tym wszystkim, co nieplanowane. PLANOWAĆ? NIE PLANOWAĆ?! Nie lubię planować. I z reguły ograniczam się z planowaniem swoich wypraw do absolutnego minimum. Nawet wobec faktu tego podstawowego planu, jakim jest selekcja miast, którymi będzie przebiegać trasa mojej podróży, zazwyczaj najlepiej wspominam te przystanki, których w ogóle nie planowałam. Być może wynika to z faktu, że na planie mojej trasy znajdują się zazwyczaj większe miasta z wyrobioną już renomą i zdarza się, że dochodzi do przerostu formy nad treścią, a biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że nie jestem wielbicielką miejskich klimatów, tym bardziej nie trudno o rozczarowanie. Jeżeli wybieramy się w dalszą podróż, zazwyczaj chcielibyśmy zobaczyć jak najwięcej i nie omijać nawet tych atrakcji, które nie do końca są przedmiotem naszego największego zainteresowania. Zachęcam jednak do zdrowego rozsądku i jeśli będąc wielbicielem przyrody, zapuszczamy się już na zatłoczone stare miasto, w zwiedzaniu kierujmy się przede wszystkim intuicją, a nie tylko przewodnikiem. Nie zmuszajmy się do zobaczenia wszystkiego, choć jeżeli mamy taką możliwość, jeżeli już wykonaliśmy jakiś wysiłek, wdrapaliśmy się na jakąś górę, żeby zobaczyć piękny widok, a nagle natrafiamy na konieczność kupienia wejściówki na taras widokowy, nie wahajmy się, nie żałujmy sobie, nie zastanawiajmy, czy warto czy nie, po prostu skorzystajmy z okazji, tylko w ten sposób dowiemy się, czy było warto czy nie. Kolejna okazja może się już nie powtórzyć. To jest być może ten efekt uboczny planowania – to, co nieplanowane, a z czym wiąże się konieczność podjęcia spontanicznej decyzji. Z doświadczenia wiem, że najczęściej żałuje się właśnie rezygnacji ze zrobienia czegoś niż tego, że coś się jednak zrobiło. Nawet jeśli to ostatnie nie wiązało się z jakimiś niezapomnianymi wrażeniami. Ja bardzo często staram się wówczas nawet z tego wyłuskać jakieś plusy lub choćby pokusić się o jakąś refleksję, nie mówiąc już o wnioskach na przyszłość. Jak już wspominałam wcześniej, preferuję raczej bezdroża, kontakt z naturą, odludne i mało turystyczne zakątki. Staram się to przełamywać, czasami na siłę, wielokrotnie uświadamiam sobie wówczas, że w istocie lepiej czuję się gdzieś na uboczu niż w tłumie, a nawet jeśli już decyduje się na tłum, to zawsze staram się pamiętać o tym, aby zachować odpowiednie proporcje, aby tej natury, pleneru, odludzia było więcej niż miasta, tłumu i hałasu. I wam zależnie od Waszych osobistych upodobań również radzę to samo. A skoro o przełamywaniu się mowa. Jeżeli zdarzy nam się taki niezaplanowany przystanek – spodoba się nam w jakimś miejscu, dojdą miłe spotkania z ciekawymi ludźmi, perspektywa jakiś fajnych doświadczeń – nie trzymajmy się kurczowo naszego planu, zawieśmy na chwilę żelazną dyscyplinę na kołku i pozwólmy sobie na odrobinę swobody i spontaniczności. Idźmy za ciosem. Jeżeli mamy na coś ochotę, zróbmy to, jeżeli ktoś proponuje nam coś, co przypada nam do gustu, zróbmy to, jeżeli dobrze nam w czyimś towarzystwie, nie rezygnujmy z niego, nawet jeśli czegoś nie planowaliśmy, normalnie zrobilibyśmy inaczej, generalnie nie szukamy towarzystwa. Wsłuchajmy się w siebie. Postępujmy zgodnie z wewnętrznym głosem. Róbmy po prostu tak, jak czujemy. Jeżeli czujemy się dobrze, nie rezygnujmy z tego. Z pewnością przed wyjazdem warto zaplanować sobie takie rzeczy jak: 1. wstępny czas trwania wyprawy Wiedząc, ile mamy czasu na podróżowanie, będzie nam łatwiej wstępnie określić, ile czasu możemy poświęcić na zwiedzanie danego miejsca, ile na podróż z jednego miejsca do drugiego, wreszcie ile czasu na niezaplanowane przystanki. 2. budżet Warto ustalić sobie na początek jakiś limit wydatków (co zapewne nie będzie trudne, pieniędzy nigdy za dużo, przynajmniej w moim przypadku) i względem niego wstępnie oszacować to, co się da, np. przybliżone koszty paliwa, noclegów, jedzenia. Pozwoli to nam na wstępie zorientować się, ile zostaje na pozostałe wydatki, a tym samym sprawi, że będziemy się z tą wiedzą czuć bardziej swobodnie niżeli cały czas się zastanawiając, czy możemy sobie na coś pozwolić czy nie. 3. wyposażenie niezbędne w trakcie wyprawy Zależnie od tego, jak chcemy spędzić nasz wyjazd, musimy się odpowiednio do niego przygotować. Jeżeli zamierzamy spać w namiocie, upewnijmy się, czy mamy wszystko, co jest nam do tego niezbędne. Analogicznie jeżeli chcemy gotować w plenerze, jeżeli zabieramy własny rower itd. Warto zrobić sobie w tym celu krótką listę, gdzie wynotujemy najważniejsze rzeczy. Nie wyrzucajmy jej, ale zabierzmy ze sobą w podróż. To właśnie w trakcie niej uświadamiamy sobie najczęściej, o czym nie pomyśleliśmy, a co by się przydało. Warto sobie na bieżąco zapisywać takie rzeczy. Z pewnością taka lista będzie nam niezwykle pomocna przy okazji następnej podróży. Przydatnym rzeczą w podróży poświęcę zresztą kolejny wpis już wkrótce. Czy wiecie, że powstał osobny termin na odwiedzanie cmentarzy w celach turystycznych? To właśnie tanatoturystyka. Termin pochodzi od greckiego boga i uosobienia śmierci - Tanatosa. W ostatnim czasie generalnie jakoś omijam cmentarze. Zwłaszcza w Polsce. Trudno mi przeboleć skalę zaniedbań, która zazwyczaj jest rażąca, a wiem, że jestem wrażliwa na przykłady deterioracji zwłaszcza cmentarnych dzieł sztuki. Niemniej jednak miałam okazję w swoim życiu być na cmentarzach w różnych krajach i podejście ludzi do kwestii upamiętniania swoich bliskich zawsze mnie zaskakiwało. Wcześniej wspominałam o szklanym cmentarzu aborygeńskim, który zaimponował mi artyzmem, z jakim wykonane były szklane wzory na grobach oraz tym, że było tam tak kolorowo. Tym razem chciałam się podzielić z Wami zdjęciem z francuskiego cmentarza. We Francji dość popularne jest stawianie małych marmurowych tabliczek z mosiężnymi reliefami i napisami. Reliefy bywają różne - czasami standardowe (dłoń wypuszczająca gołębia, jakiś kwiatek), ale mogą się też zdarzyć bardzo osobliwe przedstawienia, np. kota, psa, sportowego auta czy wreszcie dość popularny w tych stronach myśliwy ze strzelbą (tradycja polowań jest we Francji wciąż żywa). Napisy zazwyczaj krótkie "Pamięci...". Takie tabliczki można spotkać na większości współczesnych francuskich nagrobków. Stawiają je krewni, przyjaciele i znajomi zmarłych.
Pineapple plantation. Queensland, Australia Plantacja ananasów. Queensland, Australia Przyznam szczerze, że nigdy jakoś nie zastanawiałam się nad tym, jak wygląda w naturze ananas. Kiedy stanęłam przed pewnym polem, uświadomiono mnie, że to jest właśnie pole ananasów, dopiero wówczas wśród zielonych grzyw dostrzegłam owoce. Chyba spodziewałam się, że owoce te rosną jednak na drzewach jak jabłka. Dotąd z resztą miałam okazję jedynie widzieć owoce na straganie lub na sklepowej półce, a więc jednak nieco wyżej, bo normalnie ananasy rosną na niskich krzaczkach blisko ziemii. Zastanawia mnie nazwa. "Pineapple" w dosłownym tłumaczeniu na język polski oznaczałoby "sosnowe jabłko". Faktycznie, chropowata, twarda i niejadalna skorupa owocu przywodzi na myśl sosnowe szyszki, a sam owoc w smaku przypomina nieco słodkie jabłko. Miąższ owocu również jest żółtawy w odcieniu. No i poza tym dojrzałe jabłka spadają na ziemię. Ciekawe, czy ludzie, którzy odkryli ananasy jako pierwsi, również mieli podobne skojarzenia.
[ENG] I have to admit that I have never really wondered how do pineapples look like in nature. When I was standing in front of some field, I was told that this is a pineapple field. Only then I noticed the fruits among the green manes. I guess I must have expected them to grow on trees just like apples. Until then I have seen pineapples on market stalls or shop shelfs, so much higher than pineapples normally grow. They grow on small bushes close to the ground. The name of the fruit puzzles me. The rough, tough and inedible crust of the fruit reminds me of pine cones. The fruit tastes slightly like a sweet apple. The flesh of the fruit also has yellowish color like an apple. Besides ripe apples fall to the ground. I wonder if the people who first discovered pineapples also had similar associations. Etymologia: W istocie po raz pierwszy użycie słowa "pineapple" w języku angielskim odnotowano w kontekście organów reprodukcyjnych drzew iglastych (szyszek). Kiedy europejscy odkrywcy okryli ten tropikalny owoc w Ameryce Południowej, nazwali go "pineapple" właśnie ze względu na podobieństwo do szyszek. Z kolei naukowy dwumian Ananas comosus, ananas, oryginalna nazwa owocu pochodzi od słowa w języku Tuoi nanas oznaczającego "doskonały owoc" i comosus, czubaty lub kibiciasty odnosi się do trzonu owocu. Inne owoce należące do tego gatunku również często nazywa się szyszkami, również w innych językach. Po hiszpańsku "piña", a więc szyszka lub ananá (ananás). Źródło: https://en.wikipedia.org/wiki/Pineapple Ananas w ogóle został odkryty przez Europejczyków dość późno, bo dopiero w 1493 roku przez Krzysztofa Kolumba na Gwadelupie. Ojczyzną ananasów są wyżynne oraz górzyste obszary Brazylii i Paragwaju. Stamtąd ananasy zostały sprowadzone w XVI wieku i później w inne miejsca świata. Jak już wiecie, nie są to owoce rodzime dla Australii. Do Australii ananasy trafiły z Indii dopiero w 1838 roku! dzięki misjonarzom luterańskim. Etymology: The word "pineapple" in English was first recorded to describe the reproductive organs of conifer trees (now termed pine cones). When European explorers discovered this tropical fruit in the Americas, they called them "pineapples" (first referenced in 1664 for resemblance to the pine cone).[9][10] In the scientific binomial Ananas comosus, ananas, the original name of the fruit, comes from the Tupi word nanas, meaning "excellent fruit,"[11] as recorded by André Thevet in 1555, and comosus, tufted, refers to the stem of the fruit. Other members of the Ananasgenus are often called pine, as well, in other languages. In Spanish, pineapples are called piña ("pine cone"), or ananá (ananás) (for example, the piña colada drink).[citation needed] Source: https://en.wikipedia.org/wiki/Pineapple Pineapples were discovered by Europeans quite late. Christopher Columbus tried them first in 1493 in Guadeloupe. Pineapples origin from upland and mountainous terrains of Brazil and Paraguay. From there pineapples were imported in the sixteenth century and later in other places of the world. As you can see, pineapples are not native to Australia. They reached Australia from India only in 1838! thanks to the Lutheran missionaries. Aborygeński Szklany Cmentarz w Collareneberi Wpadłam na to miejsce zupełnym przypadkiem. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Wszystkie groby pokryte były kolorowymi szklanymi koralikami i innymi przedmiotami wykonanymi ze szkła. Jeżeli uważnie przyjrzysz się zdjęciu poniżej, zauważysz mnóstwo figurek ptaków. Jeżeli wierzyć wypowiedzi zacytowanej pod zdjęciem, pochowana tutaj osoba musiała być wielbicielem ptaków lub mieć za życia coś z nimi wspólnego. Wciąż jednak zadaje sobie pytanie: Dlaczego szkło? Dlaczego nie plastik albo jakiś inny materiał? Zastanawiam się, czy ktokolwiek byłby w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Niestety, nie było możliwości spytać o to lokalnego przewodnika aborygeńskiego. Wciąż obiecuję sobie skontaktować się z Aborygenami, którzy tam mieszkają. Być może oni rozwialiby zagadkową tajemnicę szklanego cmentarza. Aboriginal Glass Cemetery in Collarenebri I found this place by coincidence and it made a lasting impression on me. All the graves were covered in colorful glass beads and other things made of glass. If you look close at the one below, you will notice lots of figurines of birds. If to believe the citation below the photo, the person who was buried here must have been fond of them or had to do something with birds during her life. Still I wonder why glass?! Why not plastic or some other material. I wonder if there is still anyone who could answer this question. Unfortunately, there was no chance to ask the local Aboriginal guide. I still promise myself to get in touch with Aboriginal people who live there. Maybe they could explain to me the puzzling mystery behind glass cemetery. "We adorn our lost ones graves with shattered coloured glass that forms the bases of all graves. Created in a special way, family work groups carefully lay out designs of matching colours. Flowers and figurines crowd the whole surface. They often reflect a role in life, a hobby or personality. They are pictograms of people gone on ahead. For example, each of my grandparents have angel figurines among many others. For me, these four souls are my guiding angels and this is best represented by the physical angels." Lyzz Wang (http://www.manataka.org/page2141.html)
"Ozdabiamy groby naszych zmarłych kawałkami kolorowego szkła, które stanowi główny materiał zdobniczy na cmentarzu. Groby ozdabiamy w szczególny sposób. Rodziny pracują wspólnie, układając określone wzory z kolorowego szkła. Na grobach jest dużo kwiatów i figurek. Bardzo często odzwierciedlają one rolę w życiu, hobby lub osobowość zmarłego. To piktogramy ludzi, którzy już odeszli. Na przykład, na grobach moich dziadków są między innymi figurki aniołów. Dla mnie, te cztery dusze są moimi aniołami stróżami, co najlepiej potwierdzają aniołowie z krwi i kości." Lyzz Wang (http://www.manataka.org/page2141.html) WYCIECZKI OSOBISTE: Ranking najlepszych punktów widokowych Suwalskiego Parku Krajobrazowego7/4/2016 RANKING NAJLEPSZYCH PUNKTÓW WIDOKOWYCH SUWALSKIEGO PARKU KRAJOBRAZOWEGO Niniejszy ranking jest rankingiem subiektywnym. Nie uwzględnia również wszystkich oficjalnych punktów widokowych znajdujących się na terenie Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Niniejsze zdjęcia zostały wykonane w miesiącu czerwcu. Pamiętaj, że widok zmienia się zależnie od pory roku, pory dnia, jak również warunków pogodowych. 1. RUTKA Widok z tego punktu widokowego zrobił na mnie największe wrażenie. Być może dlatego, że wybrałam się tam równo o zachodzie słońca. Być może dlatego, że był swoistym odkryciem. Jeździłam tą drogą (Jeleniewo-Kruszki) wielokrotnie, a dopiero teraz dostrzegłam skryty wśród drzew niepozorny znak z lornetką. Punkt widokowy od parkingu dzieli niestety 600 metrów, ale warto zrobić sobie ten spacer, bo wzdłuż drogi znajduje się imponujące głazowisko – moim zdaniem robi ono o wiele większe wrażenie niż głazowisko łopuchowskie, które znajduje się na trasie rowerowej z Hańczy na Górę Cisową. Znajdują się tu zresztą dwie ścieżki poznawcze: „Porosty” i „Skały i minerały Suwalskiego Parku Krajobrazowego”. Sam punkt widokowy znajduje się na terenie rezerwatu „Rutka”. Roztacza się stąd niezwykle klimatyczna, zwłaszcza o zmroku, panorama na Jezioro Linówek oraz kompleks wzgórz morenowych zwanych „amfiteatrem wodziłkowskim”. W dolinie wśród karłowatych drzewek o powyginanych pniach, falujących pagórków i usypisk kamieni pasą się krowy. To miejsce przypomniało mi również o uroku suwalskich zmierzchów – roznoszącego się echem po okolicy cykania świerszczy i śpiewu ptaków, swoistej mistyczności i dziewiczości tych okolic - jednej z rzeczy, które bardzo mnie urzekły, gdy przyjechałam tutaj po raz pierwszy. To jedno z takich miejsc, gdzie można się naprawdę wyciszyć. 2. BŁASKOWIZNA Odkryłam to miejsce przypadkiem rok temu, zbaczając na okoliczne wzgórze z asfaltówki prowadzącej wzdłuż jeziora. Wspinałam się pod górę drogą biegnącą wśród pól, którą normalnie rolnicy podjeżdżają traktorami na znajdujące się wyżej pola uprawne. Chciałam dotrzeć na przełaj do Wodziłek. Niestety skręciłam ciut za wcześnie i nie zdołałam przedrzeć się przez okoliczny las i zagrodzone drutem kolczastym parcele. Widok zrobił jednak na mnie ogromne wrażenie i stał się stałym punktem programu podczas moich pobytów nad Hańczą. Z góry roztacza się malownicza panorama na Jezioro Hańcza oraz znajdującą się po drugiej stronie wzniesienia panoramę Suwalskiego Parku Krajobrazowego. To stąd można dostrzec również molennę starowierców w Wodziłkach. 3. GÓRA ROWELSKA Zdjęcie zrobione niestety telefonem :( Punkt widokowy znajdujący się na trasie Rutka Tartak (inna Rutka niż ta wyżej) – Wiżajny. Jadąc od Rutki Tartak łatwo go minąć, bo znajduje się tuż za zakrętem bardzo ostrego podjazdu. Podziwiać można tutaj panoramę okolicy z serpentyną drogi wijącej się w kierunku Suwałk. Jadąc od Wiżajn nie sposób nie zauważyć drewnianej konstrukcji punktu widokowego. Przy odrobinie szczęścia ze ścieżki prowadzącej od parkingu wśród okolicznych drzew można dostrzec sarny. Chyba rzadko ktoś się tutaj zatrzymuje, bo pomierzyłyśmy się wzrokiem dłuższą chwilę zanim zwierzę czmychnęło w sosnowy gąszcz. Zrobiłam sobie tutaj przerwę na kawę. Zachęcił mnie do tego spokój miejsca, szum zbóż rosnących na graniczącym z drogą poletku, jak również całkiem piękny widok z samego parkingu. 4. PUNKT WIDOKOWY „U PANA TADEUSZA” – SMOLNIKI Zdjęcie wykonane niestety telefonem :( W realu widok jest naprawdę piękny. Wejście płatne – 2 złote. Widok jednak wart jest swojej ceny. Dodatkowo otrzymamy bilet z ładnie nadrukowaną panoramą miejsca. Cenię sobie to, że za tę w sumie symboliczną opłatę otrzymuje się podobną rzecz. Zawsze jakaś pamiątka. Na pierwszym planie w zagłębieniu doliny widać Jezioro Jaczno. Można stąd dostrzec również inne jeziora. To stąd widać część okolicy, którą przebiega szlak rowerowy z Błaskowizny nad Hańczą przez głazowisko w Łopuchowie do Góry Cisowej. Na horyzoncie widać również samą Górę Cisową. 5. GÓRA CISOWA Zdjęcie wykonane niestety telefonem. Zachodnia część panoramy. Na Górę Cisową wybrałam się rowerem trasą rowerową z Błaskowizny nad Hańczą. Widok był wspaniały, ale jakoś mnie nie powalił na kolana. Być może zachwyt przytłumiła mimo wszystko trudna i dość długa rowerowa przeprawa w dodatku w pełnym słońcu w ponad 30-stopniowym upale, a dodatkowo jeszcze uszkodzenie aparatu uniemożliwiające wykonanie zdjęć. Nastawiłam się chyba też na widok o wiele bardziej spektakularny. Tak to chyba jest jeśli sugerujesz się opiniami innych, a wiele osób polecało mi się tutaj wybrać. Zaletą tego punktu widokowego jest z pewnością bardzo szeroka panorama (ok. 180 stopni). Minusem dość strome i długie podejście, jak również fakt, że miejsce to jest dość oblegane przez turystów. 6. TURTUL Turtul zachwycił mnie o wiele bardziej z dołu niż z góry. Skryty w zieleni Staw Turtulski zyskuje na niepowtarzalnym klimacie dzięki otaczającym go wzgórzom i wysokiej ścianie lasu. Warto wybrać się tutaj zwłaszcza o zachodzie słońca. Z góry nie prezentuje się już tak wspaniale. Być może ze względu na widoczne zabudowania znajdujące się nad zbiornikiem. Niby można stąd zobaczyć dolinę Szeszupy i najbardziej dynamiczny odcinek Czarnej Hańczy - ja osobiście nie dostrzegłam ani jednego ani drugiego. Wydaje mi się, że o tej porze roku to wszystko spowite jest zapewne w głębokiej zieleni bujnie rosnącego tutaj dzikiego bzu czarnego. Nigdy wcześniej nie widziałam tak wielkich drzewek z tak wieloma wielkimi baldachimami. Być może prawdziwy urok tego miejsca wydobywa dopiero złota polska jesień lub mroźna suwalska zima. 7. GÓRA LESZCZYNOWA Zdjęcie zrobione niestety telefonem :( Sam punkt widokowy wypada bardzo słabo, ponieważ znajdująca się na górze drewniana wieża widokowa została znacząco przerośnięta przez okoliczny las. Hańczy więc nie zobaczymy. Niemniej jednak sama ścieżka prowadząca do wieży jest godna uwagi ze względu na ciekawy drzewostan, który w połączeniu z panującym wokół półmrokiem dodaje miejscu wyjątkowej tajemniczości i mistyczności. Od strony parkingu droga rozwidla się w prawo w kamieniste zejście prowadzące nad brzeg jeziora (na dole jest całkiem przyjemnie, trochę kamieni, ale można się spokojnie kąpać), a w lewo w ścieżkę prowadzącą na Górę Leszczynową poprzez łąki. Ze znajdującej się po drodze skarpy można podziwiać malowniczy widok na jezioro i kamienisty brzeg u dołu. Ten widok rekompensuje rozczarowanie związane z widokiem z wieży.
Czujesz się zmęczony? Ziewasz? Mrużysz oczy? Zjeżdżasz z pasa? Nie zastanawiaj się ani chwili, zjedź z drogi i zrób sobie drzemkę!
DRZEMKA Czasami nawet 15 minut snu wystarcza, aby znowu wróciły siły, uwaga i koncentracja. Czasami potrzeba tego czasu o wiele więcej. Z własnego doświadczenia wiem, że długość tego odpoczynku powinna być wprost proporcjonalna do czasu, jaki potrzebujesz, aby dojechać do miejsca przeznaczenia. Jeżeli więc przed Tobą jeszcze godzina drogi, idealnie byłoby zrobić sobie przynajmniej godzinę drzemki. Z resztą najprawdopodobniej nie będziesz miał wpływu na swój organizm, nawet jeżeli nastawisz budzik. Jeżeli Twój organizm nie zdążył zregenerować sił i tak odmówi budzikowi posłuszeństwa. FAŁSZYWI PRZYJACIELE Niektórzy ratują się kawą, słodyczami lub innymi złudnymi używkami. Osobiście uważam, że próbujemy w ten sposób oszukać przede wszystkim samych siebie, bo organizmu niestety nie oszukamy. To rozwiązania na krótką metę. A MOŻE JEDNAK NOCLEG?! Pamiętaj, że najważniejsze jest dojechać do celu całym i zdrowym, także nie lekceważ nawet najdrobniejszych oznak zmęczenia. Jeżeli czujesz się zmęczony jeszcze przed wyjazdem, a możesz i masz, gdzie zatrzymać się na dłużej w miejscu, w którym jesteś, zrób tak. Wyśpisz się i wstaniesz rano wypoczęty i gotowy do drogi. To lepsze niż jechanie zmęczonym po nocy. Zmęczenie wiąże się ze spadkiem uwagi i koncentracji, a przecież o wypadek nietrudno - to zazwyczaj kwestia sekund, a zmęczenie mocno osłabia refleks. Zwłaszcza w nocy. Podróż za dnia będzie miała tę zaletę, że będziesz mógł również w pełni nacieszyć się tym, co za oknem. STOP. REVIVE. SURVIVE Zatrzymaj się. Odpocznij. Przeżyj. Ten napis często pojawia się na tablicach wzdłuż australijskich dróg. To zaledwie jeden z wielu znaków ostrzegawczych, z którymi możemy zetknąć się na piątym kontynencie. Przypomina kierowcom o tym, jak bardzo ważne są regularne odpoczynki. Nie bez przyczyny. Na australijskich drogach czyha bowiem na kierowców wiele niebezpieczeństw nie tylko w nocy (zwierzęta zarówno dzikie jaki i gospodarcze, brak oświetlenia dróg międzymiastowych, ograniczony ruch pojazdów), ale również za dnia (upał, ostre słońce, zwierzęta jak wyżej). Nie bez znaczenia są również ogromne dystanse dzielące miasta i monotonia otaczającego krajobrazu. Zdarza się, że miasta dzielą setki kilometrów takiej monotonnej drogi, a po drodze może nie być żadnej stacji benzynowej, sklepu ani nawet zabudowań. Na niektórych drogach duże zagrożenie stanowią również tzw. road trains, pojazdy ciężarowe nieco większe od naszych TIR-ów ciągnące nieraz aż do 5 ogromnych przyczep zazwyczaj poruszające się z dużymi prędkościami szczególnie na drogach międzymiastowych i gruntowych. Sądzę, że takie znaki sprawdziłyby się również w Polsce. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|