Trudno opisać słowami to, co się czuje, gdy człowiek dowiaduje się o śmierci krewnego, która nastąpiła przeszło 6 lat temu i nikt z rodziny przez tak długi czas, nawet zakładając, że to przeżywał, choć akurat nie miało to miejsca w tym przypadku, nie pomyślał o tym, aby zadzwonić, napisać i o tym poinformować. Od tak po prostu podać do wiadomości. Potrafię zrozumieć, że z różnych typowych dla paranoi dzisiejszych czasów lęków przed tym, że cały świat jest zły, że wszyscy tylko myślą, jakby Cię tu wykorzystać, zwłaszcza finansowo, co akurat często się zdarza, o ironio losu! nawet w rodzinie! dziwny jest ten świat, do jakiegoś wynaturzonego co najmniej kształtu go doprowadziliśmy, gdzie jak sam sobie nie wydrzesz, to nikt Ci nie da, a przynajmniej tak się wielu wydaje, chyba nie bez powodu, ponoć wszelkie takie schematy zachowań wynosi się z doświadczenia, są uwarunkowane środowiskowo, a więc ten świat, w całej tej swojej kapitalistyczno-konsumcyjnej wyidyllizowanej otoczce medialnej, w którym żyjemy musi się do nich przyczyniać, na wsparcie w trudnej chwili, nie masz co liczyć, chyba, że na zdawkowe "sam jesteś sobie winien". Zapewne Ciotka to właśnie usłyszała. Znalazła się niestety na straconej pozycji. Uwierzyła w to, że warto bezinteresownie oddać wszystko w imię zapewnienia ciepłego domowego ogniska. Gdyby tylko wiedziała, że nie przewidziano miejsca przy stole dla drugiej babci. A więc potrafię jeszcze zrozumieć brak zaproszenia na pogrzeb, ale totalnie nie rozumiem przemilkiwania tak ważnej sprawy, jak czyjeś odejście. Co najmniej tak, jakby ten ludzki los nic nie znaczył. Jakby ktoś założył, że skoro dla niego nic nie znaczył, to i nic nie znaczył dla innych ludzi. Przykre to. Smutne. Wręcz przygnębiające. Ileż żalu trzeba w sercu nosić by wymazać z pamięci swojej, bliskich i innych ludzi własną rodzicielkę nawet po śmierci! Nie wiem, gdzie jest teraz dusza mojej Ciotki. Zmarła w prawdzie tuż po naszym ostatnim spotkaniu w kompletnym osamotnieniu straciwszy kontakt z rzeczywistością. Co najmniej jakby faktycznie, tak jak groziła podczas ostatniej naszej wspólnej podróży do domu, dokąd właściwie nie chciała wracać, "otworzę drzwi i wyskoczę". Pamiętam jak wówczas próbowałam rozładować tę napiętą atmosferę przemożnej rozpaczy, która wypełniała metalowe zbrojenie karoserii, obracając w żart te słowa. "Niech mi Ciotka nie wyskakuje, bo ja tego nie ścierpię." Wyskoczyć, nie wyskoczyła, choć jak by nie patrzyć, w pewnym sensie to był ostatni rozpaczliwy gest pragnienia decydowania o sobie. Ile zła musi nosić ten świat, aby człowiek był zdolny do równie dramatycznych deklaracji?! Potem była już tylko wegetacja. Niechęć do wstawania z łóżka. Patrzenie w ścianę. Wycofanie z kontaktów ze światem. Śmierć za życia. A to wszystko, ten los człowiekowi zgotowali inni ludzie. I to wcale nie jacyś przypadkowi, nie obcy, ale bliscy. Najbliżsi. Ci, którym przybliżało się nieba. Daj palec, a wezmą całą ręke. I wzięli. Odarli z człowieka nawet godność. Drzwi otworzyła mi już stara pokurczona staruszka. Wrak człowieka. A Ciotka nigdy kruszyną nie była, choć Kruszyną ją zwykli w rodzinie przezywać, o nie! była kobietą pełną parą, zawsze elegancką, umalowaną, z natapirowanymi czarnymi włosami i kokiem wypisz wymaluj a la moja prababka ze zdjęć, panowie oglądali się za nią na ulicy nawet jak była już po 60-tce. Taka Kruszyna została na zdjęciach. Chwała temu, kto wymyślił fotografię! Taką bowiem zawsze ją będę pamiętać. Ciociu, gdziekolwiek jesteś, nie wszystek umarłaś. Noszę Cię w sercu, a zdjęcie Twoje wisi na mojej rodzinnej ścianie pamięci nad biurkiem. Siedzisz na zwalonym pniu i próbujesz pod grymasem uśmiechu ukryć swoją zażenowanie zachowaniem mojego brata, który postanowił akurat tarzać się razem z psem po ziemii. Cała Ty!
0 Comments
Marzy Ci się piękny ogród? Taki, do którego będziesz chciał wracać? Taki, z którego będziesz dumny? Taki, od którego podziwiania chciałbyś zaczynać poranną kawę? Ale… nie masz funduszy!? Myślisz pewnie sobie: Ogród to luksus, na który mnie nie stać. Właśnie bombardują Cię setki wizji idealnych ogrodów z okladek gazet. Pozwól sobie na ten luksus. Podane na końcu ceny zbijają z nóg. Skąd ja mam wyczarować te pieniądze? Lepiej sobie daruję. Nic bardziej mylnego. To tylko jedna z wielu wymówek, jakie podpowiada Ci leniwy rozum. Ogród to i owszem lusksus, jeżeli w ogóle go masz. Niektórzy nigdy nie mieli lub wcale nie mają własnego ogrodu. Ty również możesz go kiedyś stracić, więc działaj. Przekonałam Cię? Trochę? Nie do końca? No, dobrze, to spróbujmy inaczej.
Jesteś teraz w swoim ogrodzie. Załóżmy, że stoisz pośród kompletnego nieużytku - praktycznie gołej ziemi, z mnóstwem drzew, które zacieniają teren, zapuszczonego terenu, zachwaszczonego, zarośniętego niekontrolowanymi przez lata ręką ludzką krzewami, a na domiar złego wszędzie leżą zbutwiałe liście. Myślisz sobie: przegrana sprawa. Nie dam rady. To niemożliwe bez… całej litanii wymówek. Zajmę się tym, jak odłożę pieniądze na lokacie i pójdę na emeryturę, to będę miał czas i pieniądze… Na prawdę w to wierzysz?! No to okradnę bank. Bardzo zabawne. Wbrew pozorom Twój ogród, jaki by nie był, żyje i ma swój ukryty potencjał. Musisz go jedynie odkryć i wykorzystać. Nic tak nie działa na wyobraźnię, jak właśnie deficyt środków. Jeżeli tylko bardzo chcesz stworzyć ogród marzeń, z pewnością wpadniesz na wiele pomysłów, jak wykorzystać potencjał swojego ogrodu. Jest tylko kilka warunków. Po pierwsze musisz w ogóle zacząć. Na pewno widziałeś w swoim życiu wiele ogrodów, które Cię czymś zauroczyły. Czy pamiętasz, co to było? Roślina, staw, altana, ławka, palenisko, alejki? A może pamiętasz swój ogród z dzieciństwa? Jakie było Twoje ulubione miejsce w ogrodzie? Co najbardziej lubiłeś w nim robić? Co w ogóle lubisz robić? Co Cię pasjonuje? Wykorzystaj to, zainspiruj się i przenieś na płaszczyznę ogrodu. Krótko mówiąc, obierz sobie pierwsze zadanie. Takie, które przede wszystkim sprawi Ci przyjemność. Z którego będziesz miał satysfakcję. Które będzie połączeniem przyjemnego z pożytecznym. Pozwoli upiec dwie pieczenie na jednym rożnie. Z jednej strony pozwoli zrealizować, a być może nawet odkurzyć dosłownie i w przenośni dawne pasje, a z drugiej uczyni Twój ogród bardziej atrakcyjnym. Ja lubię malować, rysować, szkicować, ale z różnych względów nie mogę się ostatnio zmobilizować, aby usiąść na spokojnie i dokończyć zaczęte obrazy. Brakuje mi swobody i innych rzeczy bardziej przyziemnych, jakkolwiek niezbędnych do harmonijnej pracy. Poza tym uwielbiam wiosnę, lato, ciągnie mnie wtedy w świat, najchętniej bym gdzieś wyjechała, ale nie zawsze mogę sobie na to pozwolić. Jak mam już gdzieś jechać, to chcę mieć totalną swobodę. Żadnych deadlinów. Żadnych niedokończonych spraw. Jak nie mogę wybyć nigdzie dalej i jak już skończy mi się wachlarz możliwości penetrowania bliższej i dalszej okolicy, wyżywam swoje podróżnicze zapędy w ogrodzie. Nie trzeba było długo czekać, aż zaczęłam dosłownie szkicować w naturze. Szkicować swój ogród marzeń. Od czego zaczęłam? Zaczęłam od układania alejek z gałęzi. Tak właśnie postanowiłam ograniczyć tę nieskończoność, która mnie otaczała. Zaczęłam ją kształtować wedle własnego uznania. Formować. Rzeźbić. W ten oto sposób udało mi się to pozornie nieskończone podzielić na części, to pozornie niemożliwe uczynić bardziej możliwym. Oczywiście ze "szkicowaniem ogrodu" jest jak z malowaniem obrazu. Najpierw trzeba mieć pomysł. Potem trzeba go rzucić na papier, czasami potrzebnych jest wiele takich szkiców, czasami trzeba coś wymazać, poprawić, dorysować, a nawet jeśli zabierzesz się już za właściwe malowanie, czasami w trakcie dokonujesz kolejnych zmian, czasami wpadniesz na jakiś pomysł przypadkiem, w wyniku błędu, pomyłki, niedopatrzenia, a może znajdziesz jeszcze jakąś inspirację i postanowisz w ogóle wszystko przemalować. Nie ma w tym nic złego dopóki, dopóty posuwasz się w tworzeniu do przodu. Podobnie jest z ogrodem. Zawsze można wszystko zmienić. No więc szkicujesz już swój ogród. Wstępnie go naszkicowałeś. Narobiłeś się strasznie. Ledwo żyjesz. Spójrz na niego z perspektywy ulicy. Grzebiąc w grządce, łatwo nie zauważyć skali swoich działań. Robi wrażenie, prawda? Spodobało Ci się? Jeszcze byś coś doszkicował? Śmiało. No dobrze, ale trzeba by jakoś wypełnić te puste przestrzenie, ale bez podkładu nic z tego nie będzie. Tu nic nie urośnie, bo ziemia jest fatalna. Rośliny nie mają, w czym się ukorzenić. A jesienią znowu spadną liście. Liście! Co liście? Właśnie liście to idealny sposób na to, aby użyźnić glebę w swoim ogrodzie. Jeżeli ziemia jest wysuszona, przekorzeniona, piaszczysta, mało żyzna, nie trzyma wody, nie ma nic lepszego, jak wyścielenie jej na początek liśćmi. Chyba, że masz coś lepszego w zanadrzu. Taka warstwa liści nie tylko będzie trzymać wilgoć, zapobiegnie dalszej degradacji i wietrzeniu gleby, ale również po latach rozłoży się i użyźni glebę w Twoim ogrodzie. Zamiast więc męczyć się w pocie czoła, grabiąc i zwożąc liście na kompostownik lub pakując w worki, zacznij rozkładać je w wyznaczonych punktach, w których chciałbyś w przyszłości posadzić rośliny. Jeżeli zdecydujesz się na to zanim ten kompost liściowy będzie gotowy, zawsze możesz przygotować odpowiednią ilość ziemi do nasadzeń. No i problem, skąd ja wezmę tyle ziemi, żeby to wszystko użyźnić, z głowy. Możesz też stworzyć osobne miejsce na kompostowanie liści. Zanim uzyskasz żyzną ziemię, może minąć kilka lat. To zależy od gatunku drzew, jakie rosną w Twoim ogrodzie. Liście dębowe potrafią rozkładać się w nieskończoność, dla odmiany z klonem pójdzie szybciej. Poza tym jeśli wyznaczyłeś już w swoim ogrodzie gałęziami wyspy, na których chciałbyś w przyszłości nasadzić rośliny, możesz składować na nich jesienne liście, które spadną na wytyczone alejki. Zaoszczędzisz w ten sposób i czas i energię, którą traciłbyś na pakowanie liście w worki lub składowanie ich w jednym określonym punkcie. Z pewnością jest to idealne rozwiązanie na początek. Maj i czerwiec to okres odchowywania przez ptaki pierwszych i kolejnych lęgów. Coraz częściej jesteśmy świadkami pojawiania się dużych grup ptaków w naszych ogrodach. To dorosłe osobniki opiekujące się tegorocznymi opierzonymi już, choć jeszcze nie w pełni samodzielnymi młodymi ptakami. Większość z nich to gniazdowniki, to znaczy ptaki, które rodzą się nieopierzone, ślepe, niezdolne do samodzielnej egzystencji, dlatego też pozostają długo w dziuplach i budkach lęgowych pod opieką dorosłych osobników, a nieraz jeszcze długo po opuszczeniu gniazda. Należą do nich m.in. sikory, kowaliki. Warto pamiętać, że w okresie suszy, a więc małej ilości lub braku opadów atmosferycznych, wiele zwierząt, w tym właśnie ptaki, boryka się z problemem zaspokojania jednej z podstawowych potrzeb, jaką jest odpowiednie nawodnienie organizmu. W sytuacji, gdy nie są w stanie zaspokoić tej potrzeby na danym terenie, zmuszone są do migracji w poszukiwaniu naturalnych źródeł wody, np. stawów, jezior, rzek, strumieni, kanałów lub terenów podmokłych. Jeżeli cenicie sobie ptasi świergot w swoim ogrodzie, zadbajcie o zapewnienie ptakom licznych źródeł wody. Jest na to wiele sposobów:
1. pojemnik lub miska z wodą W tym przypadku warto dbać o regularne zmienianie wody, ponieważ im dłużej stoi, tym bardziej traci na swoim zbawiennym charakterze i staje się siedliskiem dla innych organizmów. Jeżeli zależy nam na tym, aby taki pojemnik wpisywał się w charakter ogrodu, można wybrać jakąś ładną donicę i umieścić w niej pojemnik, osłonić gałęziami, obsadzić roślinami czy wręcz nawet wkopać w ziemię i stworzyć mini oczko wodne, pamiętając przy tym o regularnym zmienianiu wody. Jeżeli mamy w domu psa lub kota, zwłaszcza kota, pamiętajmy o tym, aby pojemnik umieścić w takim miejscu, aby kot nie miał do niego dostępu, np. na dachu garażu lub w innym wyniesionym punkcie ogrodu. Ptaki są z natury spostrzegawcze i szybko reagują na niebezpieczeństwo, niemniej jednak każdemu może zdarzyć się chwila nieuwagi; 2, pojemniki na deszczówkę Warto ustawiać pod rynnami lub innymi miejscami, gdzie woda ma tendencje się gromadzić, skraplać lub cieknąć, kuwety, donice lub inne pojemniki. Jeżeli opady są niewielkie, woda zmarnuje się, opadając na suchą ziemię, a w takim pojemniku zgromadzi się i będzie mogła służyć choćby przez tych kilka dni za wodopój dla wielu zwierząt. Pamiętajmy, że i taka woda z czasem traci swoje zbawienne właściowości i trzeba ją wymienić; 3. oczka wodne, fontanny, kaskady To już nieco bardziej skomplikowane formy, wymagające większego nakłądu pracy, czasami poniesienia dodatkowych kosztów materiałowych, warto jednak je rozważyć, ponieważ ptaki, zwłaszcza małe, chętnie z nich korzystają, by się ochłodzić i napoić. W tym wypadku nie musimy już martwić się o wymianę wody. Wystarczy jedynie zadbać o to, aby w oczku znalazły się odpowiednie rośliny. Tak! paradoksalnie to właśnie dzięki roślinom, woda w zbiorniku zachowa naturalną świeżość. Rośliny to naturalne żywe filtry oczyszczające wodę. W sklepach specjalizujących się w roślinach dedykowanych dla oczek wodnych, znajdziecie ogromny wybór roślin, dzięki którym Wasz ogród może zyskać na atrakcyjności nie tylko dla ptaków i innych zwierząt, ale również i dla Was. Zachęcam do zapoznania się z ofertą sklepu oczko wodne, którego właściciel chętnie doradzi, jakie rośliny wybrać, aby uzyskać jak najlepszy efekt. Każde oczko jest inne. Dobór roślin zależny jest od wielkości, głębokości i lokalizacji oczka, jak również wielu innych czynników. Oczywiście nie zapominajmy również o innych dzikich zwierzętach, na przykład jeżach, którym dostęp do naszych ogrodowych zasobów wody częstokroć skutecznie broni ogrodzenie lub siatka. Im również możemy dopomóc w upalne dni. Wystarczy ustawić w lesie lub na pustej działce płaski spodek lub talerzyk i wypełnić go wodą. Z pewnością może się on okazać zbawieniem dla niejednego dzikiego żyjątka. Pies w ogrodzie, czyli jak pogodzić zadbany ogród z nieokiełznanym czworonogiem
Wiele osób marzy o pięknym ogrodzie i fajnym psie. Wiele z tych osób, które mają i jedno i drugie, być może pamięta, jak trudne były początki ich ogrodowej pasji z psem w tle, choć koty wcale nie są aniołami, jeszcze lepiej pamiętają pewnie Ci, u których pies pojawił się w już dopieszczonej zieleni. Pies i ogród to wcale nie są rzeczy nie do pogodzenia. Wystarczy jedynie uruchomić zmysł obserwacji, poszukać kompromisów i zmienić nieco nastawienie do utartych schematów projektowania terenów zielonych. Pojawienie się psa w ogrodzie to w rzeczy samej ogromny ładunek kreatywnej energii, która może przełamać nudę wkradającą się do naszych ogrodów z okładek pierwszych stron katalogów ogrodniczych. W tym wpisie sprzedam Wam jeden z pomysłów na to, od czego zacząć. Pomysł na ten wpis wynikł spontanicznie na fali mojej własnej, o ironio! nieokiełznanej potrzeby sadzenia nowych roślinek w ogrodzie, na które oczywiście stopniowo zaczęło mi brakować miejsca na "mojej wydzielonej działce", a jako że stanowi ona zaledwie niewielką część ogromnej zaniedbanej i w dużym stopniu niezagospodarowanej leśnej przestrzeni ogrodowej, nie trzeba było długo czekać, abym zaczęła co najmniej jak ten bluszcz rozszerzać pole swojej ogrodniczej ekspansji, choć pierwotnie skazałam ten pomysł na niepowodzenie po części ze względu na moje ograniczone moce przerobowe, a przede wszystkim ze względu na wzmożoną aktywność właśnie tytułowych nieokiełznanych czworonogów. W końcu jednak czara goryczy się przelała – zaczęło mi brakować miejsca na nasadzanie nowych wynalazków przywleczonych z mniej lub bardziej cywilizowanych zakątków, z bliska i z daleka. Tak oto znalazłam się w samym sercu kompletnego nieużytku nieraz na linii galopujących w tę i z powrotem psów. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to: przegrana sprawa. Kompletnie nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak przeskoczyć ten właśnie kluczowy problem, jakim jest psie życie, które totalnie zdominowało wszelką, raczej skąpą zieleń: podkopane ogrodzenie, przypadkowe legowiska, sieć wydeptanych ścieżek, a przy tym nieraz kompletnie przypadkowe biegi przełajowe. Na pierwszy rzut poszła więc bardzo stara rabata otoczona kamieniami. Praca nad tym pozornie łatwym prostokątem ziemii uświadomiła mi, że poziom trudności jest większy, niżeli pierwotnie zakładałam. Ziemia okazała się być kompletnie wyjałowiona, pozbawiona warstwy żyznej gleby, totalnie przekorzeniona siecią pajęczynek korzeni strzelistch drzew spragnionych wody i innych życiodajnych składników niezbędnych do wzrostu, a raczej po prostu przetrwania. Krnąbrne psy i zachłanne drzewa. Prawdziwy obóz przetrwania. Obecność psa w ogrodzie wymaga dosotosowania koncepcji zagospodarowania ogrodu do psich zwyczajów, ich ulubionych tras, miejsc, a więc daleko idących kompromisów. Jest to jedyna droga do tego, aby pogodzić ogród z chęcią posiadania czworonogów i choć dla idealistów te kompromisy mogą być początkowo bolesne, wręcz nieznośnie bolesne, warto iść na kolejne ustępstwa. Twój pies w Twoim ogrodzie, to nie jest już tylko w Twoim ogrodzie. Ten ogród staje się również terytorium Twojego psa i choć oczywiście każdego psa można wytresować, w spontanicznych momentach górę będą nad nim brać zawsze instynkty i wówczas wszelkie sztuczki, których Cię nauczono na tresurze psów mogą okazać się po prostu niewystarczające, a z pewnością mniej kuszące od zabłąkanego kota, powolnej kaczki lub zaczepnego psa sąsiada podczas spaceru na ulicy. Wówczas możesz sobie wszystkie te swoje sztuczki włożyć między tanie bajki. Nie opanujesz swojego pupila! Nie ma po prostu takiej siły! Co więc z tym fantem zrobić? Dokładnie obserwuj swojego psa, trasy, którymi się porusza, z początku mogą nie być widoczne, z czasem zapewne uwidocznią się wydeptane ścieżki, połamane gałęzie róż czy rododendronów. Chyba nie muszę Ci mówić, że powinieneś je przesadzić w inne miejsce. Powinieneś również wytyczyć na tej uczęszczanej przez psa drodze nową ścieżkę. To naprawdę działa i ma sens. Szybko rozwiążesz problem wpadania przy każdym takim incydencie w białą gorączkę, widząc tratowany przez psa ukochany krzaczek. Ostatecznie dojdziesz nawet do wniosku, że chyba Twojemu pupilowi spodobała się Twoja nowa aranżacja. Jakbyś to Ty to wszystko wymyślił! :) I tu jest właśnie pies pogrzebany. Otóż wystarczy dostosować aranżację ogrodowych klombów pod psie trasy i potraktować te ostatnie jako właściwe ścieżki również dla człekokształtnych bywalców ogrodu. To samo tyczy się psich legowisk, to znaczy dołów, rozdrapanej ziemii lub trawnika, które pies obrał sobie na miejsce odpoczynku od nadzwyczajnie prażącego ostatnio słońca. Nie walcz z nim o ten skrawek ziemii, ale wręcz dostosuj otaczającą przestrzeń pod ten skrawek ziemii, regulując przebieg ścieżki tak, aby Twój pies miał swobodny dostęp do tego miejsca. To naprawdę działa! Kontynuacja wątku już wkrótce! Pojechałam po cynie, wróciłam ze szparagami. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, choć muszę przyznać, że ten na górze robi się coraz bardziej podstępny. Cynia ogrodowa to taki mój tegoroczny ogrodowy kaprys. Niestety wcale nie tak łatwo dostać nasiona dokładnie tej najprostszej typowej dla wiejskich ogródków odmiany i jak się okazało wcale nie łatwiej o sadzonki, na których zakup decyduję się zwykle w ostateczności. Niestety żadna inna odmiana cynii nie mieści się w granicach tolerancji tej ostateczności. Wszystkie inne odmiany poza ogrodową, są moim zdaniem po prostu brzydkie i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej, bo mają więcej płatków i, że przez to są niby ładniejsze. Dla mnie są po prostu zbyt barokowe. Nadają się do parku lub dworskiego ogrodu, ale nie na rabatę w ogródku warzywnym czy jemu towarzyszącą, a takimi właśnie pamiętam pierwszy obraz cyni, który tak bardzo zapadł mi w pamięci, że zapragnęłam posiadać je i w swoim małym ogrodzie. Wracając jednak do podstępu tego na górze: otóż z uwagi na fakt, że zamówione sadzonki nie spełniły moich oczekiwań, zaoszczędziłam parę złotych i oczywiście nie trzeba było długo czekać, by skusił mnie widok szparagów. W zeszłym roku miałam kaprys na fenkuła włoskiego. W tym roku znalazłam sobie jego godne zastępstwo. Oczywiście nie minęło pięć minut, bym pożałowała swojego entuzjazmu - opona roweru pękła mi w spektakularny sposób, a do domu mimo wszystko kawałek drogi. Wizja tak długiego spaceru i prowadzenia biednego połamańca niespecjalnie mnie ucieszyła po całym tygodniu ciężkiej pracy. Nie wspomnę już nawet o tym, że cały incydent zbiegł się niekorzystnie z autem "u kosmetyczki" i generalnym uzależnieniem od dwukołowego środka lokomocji w ciągu ostatniego miesiąca. W tym czasie zrobiłam pewnie setki kilometrów bliżej i dalej w promieniu 30 kiloemtrów tam i z powrotem. Rower jest mi niezbędny, więc nie pozostało mi nic więcej, jak cofnąć się do miniętego po drodze serwisu rowerów. Najwyraźniej mój rower stwierdził, że musi być jakaś sprawiedliwość na tym świecie, więc i jemu należy się wizyta "u kosmetyczki" i nowa opona wraz z profesjonalnym serwisem. Jako niepoprawna optymistka nie pomyślałam o tym, aby w dłuższe trasy wyposażyć się w niezbędnik każdego rowerzysty - klucze, plastry do łatania dętek i tym podobne. Najwyższy czas chyba to zmienić. Mądry Polak po szkodzie. Serwis oczywiście nie był tani, ale co zrobić, jeżeli się chce tu i teraz, zaraz, to ma swoją uzasadnioną cenę, i pewnie wróciłabym do domu sfrustrowana nieplanowanym wydatkiem, gdyby nie fakt, że mam jakąś niebywałą przyjemność z wydawania pieniędzy we wszelkiego rodzaju warsztatach. Być może jest to kwestia mojego zamiłowania do wszelkiego rodzaju pojazdów kołowych, a być może i być może właśnie to drugie, czyli miłej obsługi. Za miłą obsługę, uśmiech na twarzy i brak opryskliwości jestem w stanie nawet przepłacić i nie mieć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Przemiłego właściciela serwisu, który poratował mnie na poczekaniu od koczowania w Milanówku, rozbawiło, gdy wytłumaczyłam, że enigmatyczne sformułowanie "auto u kosmetyczki" oznacza auto u blacharza. Auto u kosemtyczki, rower u kosmetyczki, a skąd ja mam teraz wytrzasnąć jeszcze kasę na kosmetyczkę dla siebie? Śmiałam się sarkastycznie, ale po dzisiejszej kolacji dochodzę do wniosku, że w istocie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ot miałam dzisiaj na talerzu substytut tejże "kosmetyczki", którego w życiu nie zamieniłabym na wizytę u tej ostatniej. W prawdzie przyrządziłam sobie szparagi sama po raz pierwszy w życiu, ale ja lubię robić wszystko sama, więc nie zamieniłabym tych moich szparagów na szparagi w żadnej restauracji. No i wszyscy zadowoleni. Może i dobrze, że ta opona pękła 10 kilometrów od domu, niżeli by miała pęknąć gdzieś w dziczy na drugim końcu Polski. Gorąco polecam serwis rowerowy Rowmar w Milanówku! Po tak wyśmienitej i niepodobnie do mnie burżujskiej kolacji, udałam się na spacer w celu zebrania zielonych orzechów włoskich do kiszenia. Jeden słoik orzechów zebrałam już do przygotowania orzechów w syropie, ale kończące się zapasy wszelakich warzywnych przetworów, a wizja kiszonych ogórków w odległej perspektywie czasowej, skłoniły mnie by pokusić się o kolejny eksperyment. Pamiętacie jeszcze wpis Victoria na Tropie Kolejnych Zagadek Przyrody? Pod koniec tego wpisu przygotowałam dla Was 5 zagadek przyrodniczych, w tym zagadkę związaną z jedną z pierwszych roślin pojawiających się na przedwiośniu o charakterystycznych czerwonych rozetach liści. Był to wiesiołek dwuletni (Oenothera biennis). Właśnie kwitnie. Prawda, że pięknie? Spacer bez spotkania z jakimś dzikim zwierzem, to raczej mało prawdopodobne w moim przypadku. Ja zawsze kogoś spotkam. I tak oto mijając bagna, wpierw usłyszałam charakterystyczne dla gryzoni chrupanie, potem zobaczyłam bujającą się gałązkę w gęstej kępie przysadzistej wierzby. Nawet nie zdążyłam pomyśleć, że to sarna, gdy zobaczyłam w kępie trawy jej towarzyszkę. Oczywiście przyjęła typową dla siebie pozę słupa soli wpatrującego się w Ciebie bez mrugnięcia okiem. jak zahipnotyzowana. Tym razem dwa razy ruszyła nawet żuchwą i położyła jedno ucho. To naprawdę wiele w przypadku sarny. Zapewne wynikało to z tego, że wyczuła zbliżającego się z przeciwnej strony spacerowicza z dwoma kudłaczami, które z dzielnych obrońców na mój widok okazały się, cytując właściciela, "tak dzielne, że aż się się przestraszyły". Wracając, minęłam ponownie jedną z chyba piękniejszych willi w mojej części miasta. Willę, przy której często przystawałam i podziwiałam kunszt każdego detalu, napawając się nimi jakby na zapas przekonana o niechybnym popadnięciu budynku w ruinę. Nie sądziłam, że znajdzie się ktoś, kto kupi działkę i postanowi zainwestować w generalną rewitalizację willi. A jednak! Teraz tym chętniej przystaję i podziwiam kolejne dopracowywane w każdym calu detale. Nazwa willi "Vitnia" nieustająco mnie intryguje. Ponownie podjęłam się wyzwania identyfikacji pochodzenia nazwy. Lubię takie lingwistyczne zagadki. Na chwilę obecną najbardziej prawdopodobna wydaje mi się hipoteza, że nazwa jest zdrobnieniem od imienia Vita o niejednoznacznym pochodzeniu, najprawdopodobniej wschodnim, czeskim, choć imię to jest również popularne wśród Muzułmanek w Turcji, być może pochodzenia armeńskiego. Nie zmienia to jednak faktu, że nazwa wciąż kryje w sobie tajemnicę, której być może nikt już nie rozwiąże, być może pierwotny właściciel, być może ostatnia lokatorka, być może to właśnie Vita, mogliby wyjaśnić, co za historia kryje się za tą piękną nazwą, a imię Vita ma wszakże niebagatelne pochodzenie, bo łacińskie, a po łacinie Vita znaczy życie. Dobra nazwa dla willi jak widać na załączonym obrazku. Jakoś mimowolnie plącze mi się po głowie wspomniane wielokrotnie w tym wpisie hasło "u kosmetyczki". Vitnia u kosmetyczki. Na koniec postanowiłam podzielić się z Wami zdjęciem mojego ogrodu. Nie bez powodu, bo oto w ten weekend w mojej okolicy miało miejsce takie szczególne wydarzenie, jak Otwarte Ogrody, podczas którego mieszkańcy otwierają podwoja swoich zwykle niedostępnych ogrodów dla przyjezdnych, organizując w nich przy okazji różnorodne wydarzenia kulturalne. W tym roku uczestniczyłam w Otwartych Ogrodach w szczególny sposób. Minął miesiąc, odkąd pracuję nad rewitalizacją swojego zaniedbanego ogrodu, by przywrócić mu jego dawny urok. W wolnej chwili przewertuje domowe archiwa czarno-białych zdjęć, by Wam nieco naświetlić, co mam na myśli, mówiąc urok. Pole do działania jest, bo to ogromna przestrzeń do kreatywnego działania, właściwie jest obecnie praktycznie w ogóle niezagospodarowana. Moje obecne działania można by określić mianem bardziej szkicu projektu niż jego właściwej realizacji. Szkicuję sobie w ogrodzie. Takie trochę szkicowanie przestrzenne. Nawet mój brat pierwotnie sceptyczny wobec mojego pomysłu stopniowo zaczął się angażować w podlewanie nasadzanych roślinek. To chyba znaczy, że udało mi się przekonać otoczenie do tego, że ma to jednak jakiś sens. Nauczona doświadczeniem wiem już, że jedna zasadzona niepozorna roślinka za rok podwoi swoje rozmiary, za dwa stworzy już całkiem imponującą kolonie, a za trzy bujny kobierzec. Gdy mnie przestrzegają, żebym uważała, bo totalnie mi ogród zarośnie, myślę sobie przekornie: chciałabym to zobaczyć! Krzątając się co dzień po ogrodzie, nie zauważam skali swoich działań. Dopiero dzisiaj, gdy spojrzałam na ogród z perspektywy ulicy, uświadomiłam sobie, jak wiele udało mi się przez ten czas zrobić. Jałowe pustkowie rośnie w oczach mojej wyobraźni. Już widzę te wyspy bujnej zieleni pośród wyznaczonych gałęziami strumieni ścieżek. Nawet ogród doczekał się wizyty u kosmetyczki.
Kilimandżaro widzi słoik z kulkami, a ja oczyma wyobraźni kruche ciasto z kruszonką. Mandżaro wprost uwielbia wyciągać łapką owoce ze słoików. Zwłaszcza czereśnie. Mistrz! Niestety zabawa kończy się, gdy czereśnia spadnie na podłogę i przestanie się ruszać. Potrafię zrozumieć pół słoika poziomek co drugi dzień na zmianę z lasu i z ogrodu. Potrafię zrozumieć czereśnie, ale z trudem przyszło mi zrozumieć jagody w zeszłym tygodniu, a dzisiaj już porzeczki. Po trzech odsłonach wiosny w tym roku nie zdziwiłoby mnie, gdyby wszystkie drzewka owocowe zakwitły po raz drugi i dały drugą serię owoców. DYGRESJA, czyli od jagody do autodestrukcji W zeszłym roku zdziwiły mnie jagody trzy kroki od domu w niepozornej brzezinie. W tym roku dziwi mnie 10 razy tyle jagód i to jeszcze tak wcześnie. W czerwcu? Przyroda postanowiła chyba nadrobić zaległości z ostatniego roku. Gdyby człowiek zależny był jedynie od jej darów, połowa ludzkości zapewne wyginęłaby w zeszłym roku w wyniku klęski głodu. Ci nieliczni (najsilniejsi? warto zastanowić się nad definicją tego określenia w kontekście selekcji naturalnej, walki o przetrwanie i przedłużenie gatunku), którzy by przetrwali klęskę nieurodzaju, dostąpiliby niebywałego zadośćuczynienia w tym roku. I tu jest chyba pies pogrzebany. Obawiam się, że podstawowym problemem, z jakim zmaga się nasza planeta, jest brak równowagi biologicznej. Nawet jeśli cała ludzkość ograniczyła stopień eksploatacji jej zasobów do minimum, niewiele by to zmieniło. Wszelkie wiec górnolotne hasła proekologiczne nie są nic warte, bo zapominamy o tym, że jest nas po prostu za dużo, aby ziemia była w stanie sprostać naszym zapotrzebowaniom. Za dużo na tyle żywności, ile można z natury pozyskać w sposób naturalny, na tyle przestrzeni, jaka jest możliwa do osadnictwa, na tyle powietrza, ile generuje, a mając na uwadze fakt, że jedziemy na jednym wózku, którym jest Ziemia, nie ma większego znaczenia, czy Ty będziesz ekologiczny, nie ma znaczenia nawet to, czy udałoby Ci się uczynić ekologicznym całe swoje miasto, a nawet kraj. To może mieć znaczenie tylko dla Ciebie i ewentualnie dla innych przedstawicieli Twojego gatunku, którzy wierzą w ekologię i wręczą Ci za to nagrodę za pięć dwunasta lub po śmierci, by Twoja legenda nadal podtrzymywała ten trend, który sam w sobie nie ma większego znaczenia dla funkcjonowania planety, może mieć jedynie znaczenie dla funkcjonowania cywilizacji, państwa w państwie, sztucznego tworu na Ziemii, przypominającego trochę grzyba pasożytniczego, który rości sobie prawa do tego, że wie najlepiej, co jest dla niej dobre. Człowiek dominuje nad naturą (wbrew niej), która stała się jedynie jednym z wielu podzbiorów niezbędnych mu do funkcjonowania w jego sztucznym systemie skądinąd wzorowanym na naturalnym systemie. Wszystko, co człowiek stworzył i tworzy, jest de facto plagiatem natury, choć oczywiście i na to cywilizacja znalazła rozwiązanie - wymysliła sobie, że plagiatem nie jest przetworzenie czegoś w innej dziedzinie, np. przetworzenie fotografii na grafikę artystyczną nie jest plagiatem. Dla równowagi biologicznej na Ziemii powinno być na odwrót. Świat człowieka powinien podlegać prawom natury. Podlega jedynie jej ostatecznym rozwiązaniom, czyli klęskom żywiołowym, które człowiek postrzega jako anomalie, którym trzeba przeciwdziałać, wymyślając oczywiście, a raczej wysysając z palca coraz to nowe technologie, rozwiązania, system zakazów i nakazów, które przede wszystkim nakręcają jedynie błędne koło sztucznego systemu, w którym żyje, czywilizacji, nie mające większego wpływu na faktyczny stan planety. Problemem jest człowiek sam w sobie, a dokładnie jego liczebność, która sama w sobie stanowi zaburzenie równowagi biologicznej, z którą, jak na ironię, niezmiennie walczy, dziesiątkując dzikie zwierzęta i niwelując wszelkiego rodzaju nieużytki przekonany o tym, że przysługuje się zachowaniu równowagi biologicznej na Ziemii. Ba! dochodzi wręcz do absurdalenej sytuacji, w której człowiek zwalcza inne osobniki w obrębie własnego gatunku i to czasami na masową skalę pośrednio lub pośrednio i tu niestety górę bierze natura i jej prawa. Autoselekcja. Przy tym wszystkim nie potrafi pojąć, jak to możliwe, że ot zjawia się niby jeden osobnik, który przyczynia się do ludobójstwa na masową skalę. Oczywiście potępia takie działania, uważa je za wynaturzenie, podczas gdy są one tak naprawdę przykładem tego, jak górę nad człowiekiem bierze właśnie natura. Ta sama biedna natura, nad którą się tak żałośnie pochylamy przekonani o tym, że to my przede wszystkim przyczyniamy się do jej tragedii. Poklepujemy po plecach, jak bezpańskiego psa i obiecujemy, że od teraz nikt już nie zrobi krzywdy. Człowiek zapomina przy tym o swoim własnym miejscu na tej planecie. Być może pośrednio przyczynia się do zaistnienia klęsk żywiołowych poprzez nadmierne ingerowanie świadome i nieświadome, bezpośrednie i pośrednie w otaczającą przyrodę, ale wszędzie tam, gdzie z przyrodą przegrywa, nie pojmuje tego, że niezależnie od tego, co by robił, a czego by nie robił, by jak najmniej zakłócać świat natury, już poprzez samą swoją obecność w takiej liczbie na Ziemii i konieczność podtrzymania podstawowych warunków egzystencji biologicznej swojego gatunku, przy założeniu, że ograniczyłby się pod ty wzgledem do minimum, piętno, jakie odciskałby na świecie natury i tak wiązałoby się z podleganiem wszelkim jej prawom, zwłaszcza prawu selekcji naturalnej.
Wiosna w tym roku dopisała, co zaowocowało niebywałym bogactwem wszelkiego naturalnego dobrodziejstwa. Poziomki, dzikie czereśnie, wiśnie. Nie zdążyłam nawet kupić jeszcze żadnych owoców, zebrałam ich póki co na dziko tyle, że trudno to wszystko przejeść. Największym jednak odkryciem tej wiosny była dla mnie morwa. Miałam okazję zasmakować na jesieni w suszonych owocach morwy, więc tym bardziej ucieszyło mnie, że będę mogła zebrać i ususzyć owoce sama. Zasadniczo są trzy odmiany morwy - biała, czerwona i czarna, choć wśród rosnących krzewów dojrzałam również jakby krzyżówkę o biał0-czarnych owocach. Ponoć owoce morwy białej przebarwiają się z czasem na różowo, czerwono czy wręcz czarno. Nigdy nie miałam okazji spróbować surowych owoców i muszę przyznać, że miło mnie zaskoczyły swoim miodowym smakiem.
Takich olbrzymów nie sposób nie zauważyć. Bujne okazy żagwi łuskowatej można dostrzec nawet w gęsto zarośniętym poboczu. Są to grzyby jak najbardziej jadalne w szczególności we wczesnym stadium rozwoju. Z wiekiem bowiem twardnieją i wymagają obgotowania przed spożyciem. Niegdyś robiono z nich zupę, a nawet ceniono jako materiał papierniczy. Podczas identyfikacji grzybów chętnie korzystam z anglojęzycznych źródeł zwłaszcza ze względu na potoczne na swój sposób ludowe nazwy, których w języku polskim zasadniczo brak. Żagiew łuskowata ma dwie takie potoczne nazwy. Jedna bez wątpienia nawiązuje do celtyckich wierzeń w boginki drzew driady, dla których szerokie kapelusze grzybów służyły ponoć za "rumaki". Być może stąd nazwa siodło driady (dryad's saddle). Druga nazwa plecy wieśniaka (pheasant's back mushroom) nawiązuje do spalonych słońcem pleców chłopów pracujących w polu. Żagiew łuskowata (Polyporus squamosus aka Cerioporus squamosus)
Ciekawe, czy zakwitł tulipanowiec... Ta myśl spędziła wczoraj ze zmęczonych powiek mojego niespokojnego ducha nadzieję na spokojny sen. Znalazłam kolejne usprawiedliwienie od rutyny dnia powszedniego, by dzisiaj znowu uciec w plener. Jeśli tulipanowiec zakwitnie, to napewno tej wiosny i z pewnością zakwitnie obficiej i piękniej niż zwykle, a ta i taka wiosna już nigdy więcej się nie powtórzy. Kto wie, czy starczy czasu, by doczekać kolejnej okazji zobaczenia pięknych kwiatów tulipanowca. Ruszaj więc wędrowcze, i znajdź, co Twoje! Maestro Virtuoso wyczarował tej wiosny mnogość kwiatów na skrywających najpiękniejsze schody w okolicy gałęziach tulipanowca Tulipanowiec amerykański (Liriodendron tulipifera L.) Nigdy nie widziałam kwiatów tulipanowca "na żywo". Znałam je tylko z ilustracji w atlasie drzew Europy Środkowej. Wczoraj wieczorem coś mnie tknęło i zajrzałam do tego atlasu. Gdy przeczytałam, że kwiaty pojawiają się w czerwcu, a przecież tegoroczna wiosna mocno przyśpieszyła klasyczny harmonogram wzrostu roślin, nie miałam wątpliwości, że nie ma dnia do stracenia, bo wkrótce może być za późno, a taka ciepła wiosna jak ta może się już nie powtórzyć. Gdy stanęłam dzisiaj u tych pięknych schodów, nie byłam pewna, czy uda mi się dostrzec kwiaty. Okalające schody dwa stare tulipanowce rosną w mocno zacienionym parku i są bardzo strzeliste. Przewyższają wszystkie inne rosnące drzewa. Ponoć tulipanowiec jest drzewem niezwykle długowiecznym. Może dożyć nawet 400-500 lat. Bałam się, że kwiaty zakwitły tylko na najwyższych, mocno nasłonecznionych gałęziach. Odetchnęłam z ulgą, gdy wspięłam się na schody i w spowijającej mnie zasłonie pięknie ulistnionych gałęzi dostrzegłam kolejne kwiaty. Po prostu magia, Maestro! Tulipanowce w Karolinie na terenie siedziby Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze" odkryłam jakieś dwa lata temu na przełomie czerwca i lipca, a więc po przekwitnieniu, o ile drzewa w ogóle zakwitły tamtej wiosny. Nigdy przedtem nie widziałam drzew o tak pięknych, dekoracyjnych liściach, smukłym i atrakcyjnym pokroju. Byłam zachwycona. Oczywiście pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po powrocie do domu, było zidentyfikowanie gatunku. Okazało się, że tulipanowiec amerykański, bo ma jeszcze chińskiego kuzyna, to drzewo z rodziny magnoliowatych pochodzące z rejonów Ameryki Północnej, a dokładnie z dziewiczych lasów Appalachów. Jest ważnym drzewem miododajnym w USA. W Europie sadzone jako drzewo ozdobne i parkowe. Nie pozostaje nic więcej, jak dopisać tulipanowca do niekończącej się listy roślin w moim wymarzonym ogrodzie. Kwiaty tulipanowca są uważane za jedne z najprymitywniejszych wśród roślin okrytonasiennych. Park w Karolinie pamiętam jeszcze z czasów dzieciństwa. Z wycieczką szkolną kilkukrotnie mijaliśmy tajemniczą aleję lipową wiodącą do budynku od strony Lasu Młochowskiego. Wówczas teren nie był otwarty dla zwiedzających. Zawsze marzyło mi się zobaczyć cóż to za tajemniczy dwór kryje się na końcu tej aleji. Dzisiaj można się nią swobodnie przechadzać, kiedy tylko dusza zapragnie. Lubię to miejsce z tego względu, że przypomina mi mój ogród z dzieciństwa. Tymbardziej chętnie tu teraz przychodzę wiedziona cichą nadzieją na przywrócenie mu dawnej świetności. Przez park w Karolinie przebiega ścieżka przyrodnicza, która jest dla mnie jedną z inspiracji. Na znajdujących się tutaj tablicach wyszczególnione są różne cieniolubne rośliny, m.in. hortensja krzewiasta 'Annabelle' (Hydrangea arborescens 'Annabelle'), różanecznik (Rhododendron 'Roseum Elegans'), bukszpan wieczniezielony (Buxus sempervirens), fiołek wonny (Viola odorata), zawilec gajowy (Anemone nemerosa), runianka japońska (Pachysandra terminalis 'Green carpet'), bluszcz pospolity (Hedera helix), przylaszczka pospolita (Hepatica nobilis), konwalia majowa (Convallaria majalis), róża Frezja (Rosa 'Frezja'), hortensja ogrodowa (Hydrangea macrophylla Masja). To zaledwie kilka znamienitości spośród bogactwa tutejszej flory. Róża 'Frezja' (Rosa Frezja) to odmiana róży, która dobrze sprawdza się w półcieniu. Ma przy tym bardzo atrakcyjne wizualnie duże herbaciane kwiaty. Hortensja krzewiasta 'Annabelle' (Hydrangea arborescens 'Annabelle') już weszła w okres kwitnienia, choć zasadniczo kulminacyjny punkt kwitnienia rośliny przypada na początek lipca. Świetnie prezentuje się w dużych skupiskach, a jako odmiana cieniolubna skutecznie rozjaśnia cieniste partie ogrodu. Park w Karolinie jest w dużym stopniu porośnięty gęstym lasem, którego zacienione poszycie kryje mnogość równie atrakcyjnych cieniolubnych roślin, obok których zwykle przechodzimy obojętnie, a szkoda. Należą do nich m.in. różne odmiany roślin kryjących z gatunku jasnotowatych Lamiaceae o pstrych liściach (tzw. odmiany variegata), np. jasnota plamista 'Chequers' o różowych kwiatach (łac. Lamium maculatum), jasnota gajowiec / gajowiec żółty 'variegata' (Lamium galeobdolon), jasnota plamista 'Beacon Silver' (Lamium galeobdolon 'Beacon Silver'), jasnota biała (Lamium album), a także inne wspominane wyżej rośliny: fiołek wonny (Viola odorata), zawilec gajowy (Anemone nemerosa), runianka japońska (Pachysandra terminalis 'Green carpet'), bluszcz pospolity (Hedera helix), przylaszczka pospolita (Hepatica nobilis), konwalia majowa (Convallaria majalis). Z racji moich przyrodniczych zamiłowań, zwłaszcza ornitologicznych, ostatnio zaczęłam nagrywać swoje obserwacje. Na publikacje czeka w kolejce wiele nagrań. Park w Karolinie nie omieszkał wzbogacić mojego przyrodniczego archiwum nagrań o kolejną obserwacje. Tym razem zaobserwowałam pisklę całkiem wyrośniętego dzięcioła dużego, które oczywiście domagało się głośno nakarmienia przez swojego niewiele większego rodzica. Park ma również swoje osobliwe zakątki, jak choćby ten oto wykręcony pień starej, wciąż żywej sosny z drabinką wzbudzający u mnie za każdym razem romantyczne skojarzenia. Potrafiłabym wyobrazić sobie tutaj scenę potajemnego spotkania kochanków na miarę jednej z pieśni wykonywanych przez zespół Mazowsze "Laura i Filon". To był chyba jeden z utworów omawianych na lekcjach języka polskiego, który trafił do szufladki zwanej niepamięcią. Jakże to znamienne, że wszelki dorobek twórczy nabiera wartości dla człowieka dopiero poprzez bezpośrednie doświadczenie pozornie nieuchwytnego, a to wszystko w dziczy sensu stricte, od której odcina się z dumą cywilizacja skrzętnie zakrywająca wyrachowaną powierzchowność i płytkość dorobkiem mistrzów pióra i pędzla i przegrywa skazana na niebyt w ludzkich umysłach. Ta sama dzicz była inspiracją dla mistrzów. Jest i dla zwykłego człowieka, który bez niej nie byłby w stanie wzbudzić w sobie żadnych emocji na tej samej zasadzie, na jakiej nie wzbudza żadnych emocji studiowanie tego, co autor miał na myśli na lekcjach języka polskiego. Któż przeszedłby też obojętnie obok słynnych siedmiu betonowych "miśków" sprezentowanych Mirze Zimińskiej-Sygietyńskiej po koncertach w Rzeszowie w latach 70-tych, które niegdyś pełniły rolę kwietników. Potrafię sobie wyobrazić rój pszczół uwijających się głośno nad ukwieconymi baryłkami z miodem w betonowych uściskach misi. Któż potrafiłby oprzeć się kolorwym szkiełkom niedźwiedzich oczu? Dostrzegłam je dopiero ostatnio, co dowodzi, że człowiek cały czas się zmienia, wzbogaca dar postrzegania z każdym doświadczeniem, czasami trzeba czasu, by potrafił dostrzec piękno w otaczającym go niby pozbawionym wyrazu świecie, w mijanym co dzień zakątku czy jakiś drobny szczegół, który zmienia jego światopogląd, ożywia ciała pozornie martwe. Nazywam to kolorwaniem rzeczywistości. W tej sztuce osiągnęłam z pewnością mistrzostwo.
Młoda kawka (pierwsza od lewej) obok rodziców Dzisiaj w kawkowym świecie naprawdę wielkie poruszenie, ale takie naprawdę, naprawdę wielkie, bo oto nadszedł pierwszy dzień nauki latania młodej kawki. Podczas gdy w przypadku sikor, taką lekcję latania prowadzą tylko rodzice, w przypadku kawek można mówić o zlocie rodzinnym. W nauce latania młodej kawki uczestniczą nie tylko rodzice, ale pewnie ciocia, wujek, dziadek, babcia, stryjek, sąsiad, znajomy sąsiada, a może i jacyś urzędnicy i dziennikarze, jeżeli w kawkowym świecie istnieją takie odpowiedniki, razem wzięci. Lekcja nauki latania to szeroko zakrojona akcja pilotowana ze wszystkich stron, drzew, gałęzi, dachów, kominów, jakie tylko znajdują się w pobliżu. Towarzyszą temu oczywiście najróżniejsze, głośne okrzyki, skandowania, gwizdy, nie wspominając o bójkach i kłótniach zapewne wynikających z tego, że każda kawka wie swoje o lataniu i uważa, że jej metoda nauczania jest najlepsza. Ogólnie rzecz biorąc początek lekcji wygląda tak, że dorosłe osobniki pokrzykują coś do małej kawki zapewne dla zachęty, po czym odlatują na gałąź znajdującą się powyżej piętra komina, w którym znajduje się gniazdo. Powtarzają tę procedurę wielokrotnie, przelatując gałęzi na komin i z powrotem aż do skutku, czyli aż do momentu, kiedy młoda kawka odważy się ostatecznie wzbić w powietrze. Fakt, że obierają wyższą gałąź należy tłumaczyć tym, że po prostu tam jest mimo wszystko bezpieczniej niż w niższych partiach koron drzew i zaroślach, gdzie możliwość ucieczki i swobodnego lotu jest ograniczona, a ryzyko ataku przez drapieżniki z ziemii znacznie większe. Szwędająca się po podwórku kotka, która oczywiście migiem wyczuła, co się dzieje, nie umknęła uwadze dorosłych ptaków. Momentalnie zawisł nad nią na gałęzi dorosły ptak i zaczął strasznie jazgotać, a kotka nie lubi hałasu, więc oczywiście zaczęła mi się zaraz skarżyć. Trzeba było ją odizolować na czas kawkowej lekcji. Obieranie wyższych gałęzi przez rodziców jest również podyktowane faktem, że młoda kawka nie ma jeszcze na tyle wyrobionych mięśni skrzydeł, aby faktycznie wysoko się wzbić i dolecieć tam, gdzie znajdują się rodzice. Siłą rzeczy, sfrunie na niższą gałąź, ale przynajmniej nie wyląduje na ziemii, gdzie czekałby ją niepewny los. A tymczasem kawkowe dziecię siedzi na gałęzi i siedzi i najwyraźniej jeszcze nie jest aż tak wygłodniałe, żeby się z niej ruszyć, mimo presji wywieranej na niej przez krzyki dorosłych kawek siedzących na gałęziach otaczających drzew.
Po niedzielnym entre w poniedziałek skoro świt potwornym jazgotem rozpoczęła się kolejna lekcja, która zbudziła pewnie wszystkich moich sąsiadów. Sama wyskoczyłam z łózka i poleciałam do ogrodu przekonana, że albo kota mi kawki na strzępy rozszarpują albo kot rozszarpuje kawkę. Tymczasem okazało się, że młoda kawka po prostu wylądowała na poboczu drogi, a te wszystkie dźwięki wydawane były profilaktycznie przez spanikowane dorosłe kawki. W tym miauczeniopodobne onomatopeje. Pod presją takich krzyków wybór wydaje się oczywisty - trzeba czym prędzej nauczyć się latać albo się ogłuchnie. Jakież to ludzkie... A ktoż to znowu? Proszę Państwa, oto prawdziwy szczęściarz. To nie wróbel, a łudząco do niego podobny kuzyn mazurek. Cechą odróżniającą mazurka od wróbla jest czarna plamka na policzku. Pięć minut przed wykonaniem tego zdjęcia rozbił się na moich oczach o szybę auta jadącego z naprzeciwka. Wraz z całym swoim stadem mazurków desperatów przelatywał akurat przez ruchliwą drogę. Długo się nie zastanawiając, spontanicznie zjechałam na pobocze i wyskoczyłam do leżącego na drodze zszokowanego ptaszka. Jak zwykle w takich sytuacjach bałam się, że nie udało mu się przeżyć, że nie miał szans, że pewnie kolejne auto go rozjechało, ale naiwny człowiek chyba nigdy nie przestanie być naiwny, nie przestanie wierzyć, będzie niepoprawnym optymistą i choćby dla zasady uparcie będzie szukał aż do skutku potwierdzenia w różnych sytuacjach życiowych, że jednak ma rację, że warto, że można, że się da, że właśnie, że tak! No i chyba wreszcie i mi udało się dopiąć swego i znaleźć dowód na to, że jednak warto reagować, a im szybciej się zareaguje, tym większa nadzieja na uratowanie ptasiego życia. W końcu krew najlepszego na świecie ratownika medycznego płynie w moich żyłach, więc nie mogło być inaczej. Takie jedno uratowane życie choćby i na sto niepowodzeń jest wystarczającą nagrodą za całą tę walkę z wiatrakami. Satysfakcja nie do opisania! W zeszłym miesiącu dzięki takiej szybkiej reakcji uratowałam sikorę z kociej paszczy. Zawsze gdy wychodzę z domu i jakaś sikora zaczyna mi nad głową ćwierkać, łudzę się, że to właśnie ta, której uratowałam życie. Gdy będę jechać tą drogą i znowu zobaczę gdzieś przelatujące stado mazurków, będę pewnie łudzić się, że jest wśród nich i ten, którego uratowałam przed niechybną śmiercią pod kołami auta. Gdy podbiegłam do niego, wpierw myślałam, że nic z tego nie będzie, ale nagle ptaszek mrugnął okiem, łypnął na mnie przerażony, w końcu mama nauczyła, że ludzie są "be", a gdy próbowałam go wziąć w garść, odskoczył i zaczął machać skrzydełkami, ale z pewnością był zbyt oszołomiony i poobijany, nie wspominając o gorącej nawierzchni, żeby o własnych siłach odlecieć. I dobrze, bo pewnie skończyłby pod kołami innego samochodu. Tymczasem na zakręcie pojawiły się kolejne auta, dałam znak ręką i zatrzymałam ruch, zgarnęłam ptaszka, wsiadłam do auta, położyłam na kolana i zjechałam w najbliższą boczną mniej ruchliwą drogę znaleźć mu jakiś zaciszny zakątek, by doszedł do siebie. Po chwili ptaszek stanął na dwie łapki, podfrunął mi na wierzch dłoni, zrobił kupkę, grzecznie dał się napoić, chwilę mi się poprzyglądał jakby niepewny swego losu, w końcu ktoś go złapał i co dalej? tak będziemy na siebie patrzeć, nie zjesz mnie? no to sfrunął na ziemię i oddalił się migiem, gdzie pieprz rośnie za siatkę na pobliską zarośniętą działkę. Jeszcze bym się rozmyśliła... Chyba chłop będzie żył. Z pewnością szybciej dojdzie do siebie w dziczy, na znanym mu terytorium, w pobliżu swoich pobratymców niż w czterech ścianach na obcym podwórku, na którym króluje młoda kotka i trzy krnąbrne psy. Nie pozostało mi nic innego, jak zostawić mu trochę wody na wieczku od słoika, czego to się nie znajdzie w damskiej torebce! pożegnać się i odjechać. Z całą pewnością nie mogłam wymarzyć sobie lepszego prezentu od losu na dzień dziecka.
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|