ATTENTION: All the photos published below and on this website are private property. If you intend to use them for any other than private purpose, please contact me using contact form (section Contact), or purchase the photos in full resolution without logos on my profile on Shutterstock.
Tłusty Czwartek bez choćby jednego pączka lub faworka, to byłaby zdecydowanie kolejna stracona okazja, aby coś samemu upiec, a mówiąc precyzyjnie usmażyć, sprawić sobie odrobinę słodkiej przyjemności i przede wszystkim mieć satysfakcję z tego, że oczywiście zrobiło się te pączki i faworki samemu. Kto nie lubi tłustego czwartku, pączków lub faworków z szeropokojętych powodów ideologicznych, zawsze może z czystym sumieniem zadowolić się samym widokiem. U mnie ta zasada często się sprawdza. Zwłaszcza jeśli przepis znacząco przecenia możliwości konsumpcyjne przeciętnego Polaka, a z jednej szklanki mąki wychodzi aż 6 pączków! Toż to prawdziwa rozpusta! Oto kilka podsłuchanych tu i tam sposobów na udane pączki i faworki. Zawsze lubiłam piec. Była to jedna z moich ulubionych zabaw, gdy byłam dzieckiem. Nieraz codziennie zaskakiwałam rodzinę coraz to nowymi wypiekami. Czy były to udane wypieki czy nie, pozostanie już chyba na zawsze tajemnicą. Faktem jest, że czerpałam z pieczenia ogromną satysfakcję i chyba było mi to jako dziecku obojętne, czy komuś smakuje czy nie. Chyba w ogóle nie przeszło mi wówczas przez głowę, że może nie smakować. To była moja misja, a degustacja była właściwie kwestią marginalną. Liczyło się wykonanie zadania. Teraz, będąc już dorosłą osobą, po licznych perturbacjach w związku z nieudanymi próbami dogodzenia całemu światu, staram się o tym pamiętać i tego właśnie trzymać. Przede wszystkim dogadzać sobie samej, zawsze pamiętać o tym, że to, co robię, jest owocem mojej ciężkiej pracy, szanować ją, szanować jedzenie, a jeżeli ktoś, z kim postanowię się podzielić tym moim ciężko zapracownym kawałkiem chleba, nie umie tego docenić, robi miny, grymasy, krytykuje, to po prostu więcej już się z nim nie dzielić. Czasem milczenie w istocie jest złotem. Zwłaszcza jeśli nie posiada się tej umiejętności, aby wczuć się w drugą osobę, zadać sobie pytanie, jak ja bym się czuł, gdyby ktoś cały mój trud zmieszał z błotem. TRADYCYJNY RYTUAŁ SUKCESU Nie ma chyba takiego wyzwania piekarskiego, którego bym się nie podjęła, choć na co dzień korzystam z prostych, sprawdzonych i oszczędnych przepisów, które przełamuje oczywiście różnymi szalonymi eksperymentami. Zazwyczaj nie używam mąki pszennej, masła, mleka, a nawet jajek. Tak, brak tych składników wcale nie wykluczona zrobienia dobrego ciasta. Tłusty czwartek zobowiązuje jednak, aby odejść nieco od rutyny, wrócić do tradycji i choć raz w roku zafundować sobie choć jednego pączka i trochę faworków. "Zafundować" znaczy w moim przypadku ni mniej ni więcej oczywiście samemu zrobić i upiec, a w przypadku pączków i faworków mówiąc precyzyjnie usmażyć. Brylowanie po cukierniach, darmowe ich promowanie, degustację wyrobów gotowych, tworzenie rankingów zostawiam innym. Ponoć ten pączek i faworek składa się zgodnie z tradycją na część całorocznego rytuału zapewniającego pomyślnosć, dobrobyt, sukces, a że ponoć wiara czyni cuda, zawsze warto spróbować dopomóc pozytywnemu myśleniu o przyszłości… a jeżeli już się człowiek tak napracował, wyszło, smakowało, no to jak tu nie mówić u sukcesie! I nie bądźcie wobec siebie zbyt krytyczni. Krytykę zostawcie innym, choć nie dajcie się zasugerować, że nie wyszło, bo komuś nie smakuje. Najważniejsze, aby to Wam smakowało. Pieczcie zawsze w pierwszej kolejności z myślą o sobie. To ma być przyjemność! Smażenie pączków i faworków nie jest wcale takie proste. Nie będę jednak zagłębiać się w szczegóły ani zachwalać Wam kolejnego oczywiście sprawdzonego przepisu na ciasto, jakich wiele. Przyznam szczerze, że moje pierwsze pączki były twarde jak kamień, co jednak nie zmieniło faktu, że zostały wszystkie zjedzone, a to z uwagi na hojne wypełnienie 100% różane domowej roboty. W tym roku postanowiłam oszczędzić na róży i bazą do mojego nadzienia było prażone jabłko z dodatkiem konfitury morelowej i malinowej. Polecam zwłaszcza malinę - świetnie dopełnia się smakowo i zapachowo z różą. Jabłko z kolei to dobra baza. Dobre nadzienie to jednak nie wszystko. W CZYM TKWI TAJEMNICA DOBREGO PĄCZKA? Myślę, że przede wszystkim w dobrym cieście drożdżowym. Pamiętam, gdy pierwszy raz przymierzałam się do zrobienia ciasta drożdżowego i zwierzyłam się ze swoich obaw córce sąsiada. Podzieliła się ona wówczas ze mną swoją tajemnicą. Otóż kluczem do ciasta drożdżowego jest jego odpowiednio długie wyrabianie - ciasto drożdżowe trzeba ugniatać, podrzucać, ubijać, aby dobrze je napowietrzyć. Jeżeli zapewnimy mu potem odpowiednie warunki (ciepło, ciepło i jeszcze raz ciepło!!!), nie ma mowy o tym, żeby nie wyrosło. Ja w tym względzie ratowałam się tym razem nagrzanym do 30 stopni piekarnikiem, chociaż wystarczy po prostu dobrze ogrzana kuchnia taka parująca jak z dziecięcych lat. Smażenie ciasta drożdżowego to kolejne wyzwanie. Oczywiście smażymy na smalcu. Smalec popadł w prawdzie w ostatnich dekadach w niełaskę, ale ostatnio znowu wraca do łask i gości coraz częściej w polskich kuchniach. W menu restauracji serwujących tradycyjną kuchnię polską smalec jest na porządku dziennym. Smalec stanowi część ludowej spuścizny polskiej kuchni. Nie ma, co ukrywać, to właśnie jemu pączki i faworki zawdzięczają swój niepowtarzalny tradycyjny smak. Ja również pozostałam w tym roku wierna tradycji i smażyłam na smalcu, choć intryguje mnie olej kokosowy i być może spróbuję właśnie nim zastąpić kiedyś smalec. Dla tych, którzy są sceptyczni wobec wszelkich tego typu zamienników, spieszę z informacją, że olej kokosowy wcale nie musi nadawać potrawom kokosowego posmaku i zapachu. Na rynku dostępne są jego wersje bezwonne, choć ja cenię sobie ten olej właśnie za jego kokosowość. W każdym razie jest to jeden z olejów najbardziej polecanych do smażenia. JAK ZAPOBIEC NASIĄKANIU CIASTA TŁUSZCZEM? Pomoże nam w tym kolejny nieodzowny element przepisów na pączki i faworki, a mianowicie spirytus. Dodajemy go do ciasta na faworki, ale również do tego na pączki. Wyłowione z tłuszczu ciastka wykładamy od razu na bibułę lub papier, ponieważ smalec bardzo szybko stygnie i tężeje. A co jeśli zabraknie nam smalcu na pączki i mamy do dyspozycji tylko ten, którego wcześniej użyliśmy do smażenia faworków, ale widać, że nabrał rumianego koloru, a więc nieco się przepalił. Normalnie byśmy go nie użyli, ale jak zdradził mi znajomy, kiedyś, gdy nie było stać na kupienie większej ilości smalcu, jego mama jeszcze ciepły (ale nie wrzący! nigdy nie zalewamy żadnego gorącego tłuszczu wodą, zacznie pryskać i może się to dla nas źle skończyć, nawet poparzeniem) smalec zalewała wodą. Po przestygnięciu i stężeniu na wierzchu unosił się oczyszczony przez wodę tłuszcz. Tłuszcz zdejmowało się i ponownie wykorzystywało, a wodę wylewało. Cała spalenizna osadzała się zwykle na dnie garnka. Oczywiście dzisiaj sklepy są dobrze wyposażone, ale gdyby jednak zabrakło Wam smalcu, zawsze macie ostatnie koło ratunkowe w postaci takiego sprytnego zabiegu. O tyle, o ile faworki wcale dużo tłuszczu nie potrzebują, wystarczy jedynie wykrajać je z odpowiednio cienko rozwłakowanego ciasta, o tyle pączki muszą w nim po prostu pływać. Wbrew pozorom smażenie pączka nie oznacza jednak, że musi on być od razu ciężki i tłusty. Zazwyczaj proces smażenia trwa zadziwiająco krótko, a dzięki spirytusowi ilość wchłoniętego tłuszczu powinna być znacząco ograniczona, a nasze pączki lekkie i delikatne. UWAGA: Niniejsze zdjęcia, jak również wszelkie inne zdjęcia znajdujące na tej stronie, są własnością prywatną. Jeżeli zamierzasz je ściągać i wykorzystywać w jakimkolwiek innym celu niż prywatny, skontaktuj się w tej sprawie poprzez formularz kontaktowy, zakładka Kontakt, lub zakup zdjęcia w pełnej rozdzielczości i bez znaków autorskich na profilu Shutterstock. Niniejsze zdjęcia nie są zdjęciami w pełnej rodzielczości.
ATTENTION: All the photos published below and on this website are private property. If you intend to use them for any other than private purpose, please contact me using contact form (section Contact), or purchase the photos in full resolution without logos on my profile on Shutterstock.
0 Comments
Nagły spadek energii? Oto kilka sposobów na jej odzyskanie. 1. WITAMINOWA PRZEKĄSKA Zazwyczaj pierwsza rzecz, o której myślimy, to coś zjeść. Jeśli jesteśmy zabiegani, często nie mamy czasu na posiłek z prawdziwego zdarzenia. Możemy jedynie pozwolić sobie na małą przekąskę. I co wtedy? Spróbujmy wsłuchać się w siebie i podążać za tym, co podpowiada nam intuicja nawet, jeśli wcześniej korzystaliśmy z gotowego scenariusza na tę okazję. Może się tak zdarzyć, że spontanicznie pomyślimy wtedy o jakimś owocu albo naszą uwagę zwróci sok w czerwonym kolorze. Strzał w dziesiątkę! Tego właśnie potrzebuje nasz organizm. W miarę możliwości wybierajmy zdrowe przekąski, a nie słodycze, fast foody lub kawę. 2. KONTAKT Z NATURĄ Może się tak zdarzyć, że w momencie spadku energii, zacznie nas ciągnąć w plener. Jeżeli nie możemy nigdzie wyjechać, przyciągać nas może kwitnąca łąka, którą zawsze mijamy w drodze do pracy. Jeżeli nie możemy wyjść z pracy, może to być nawet ładny widok za oknem. W przerwie warto usiąść na ławce pod drzewem. Natura jest wprost nieograniczonym źródłem energii. 3. POŻYWNY POSIŁEK Zaraz obok snu, to jeden z aksjomatów radzenia sobie z deficytem energii. Warto, aby ten posiłek był nie tylko pożywny, ale również cieszył oko. Jeżeli jemy późno, starajmy się, aby był to posiłek lekki. Nie obciążajmy naszego organizmu dodatkowymi obowiązkami na noc. 4. SEN To najlepszy sposób na regenerację sił. Zazwyczaj go nie doceniamy. Warto więc pomóc sobie w tym, aby czerpać z tego czasu najwięcej jak tylko się da. Przede wszystkim ograniczmy źródła wszelkich możliwych bodźców z zewnątrz: wyłączmy radio, telewizję, światło, zasłońmy okna, zmniejszmy ogrzewanie. Choć może się nam wydawać, że odpoczywamy przy dźwiękach muzyki relaksacyjnej, łatwiej zasypia nam się przy włączonym telewizorze, światło słoneczne pomoże nam się wybudzić, przyjemnie jest zasypiać w tropikalnym klimacie, paradoksalnie możemy w ten sposób wystawiać swój organizm na wzmożony wysiłek. Ważne są również fazy snu. Warto zgłębić ten temat, aby skutecznie planować swój wypoczynek w nocy. 5. DOBRE TOWARZYSTWO Kontakt z drugim człowiekiem również może nas pozytywnie naładować. Bądźmy jednak ostrożni, ponieważ ta druga osoba może również mieć ograniczone zasoby energii. Poza tym relacje międzyludzkie przebiegają na wielu płaszczyznach. Mają tendencję do przebiegania zwłaszcza na płaszczyźnie werbalnej. Starajmy się więc, aby słowa nie przeważały nad innymi mediami. Nie zalewajmy swojego towarzysza potokiem słów tylko dlatego, że mamy potrzebę wygadania się. Starajmy się o to, aby kontakt z drugim człowiekiem miał znamiona uczciwej wymiany i był zawsze ukierunkowany na drugą stronę. Tylko wtedy zapewnimy sobie nawzajem ciągły przepływ energii, a nie będziemy jedynie wampirami energetycznymi. Ideałem byłaby możliwość połączenia tych wszystkim rzeczy razem.
Pamiętacie mój piec ogrodowy? Zbudowałam go w zeszłym roku. Był to wówczas najzwyklejszy w świecie prostokątny trociniak. W tym roku po lekturze "Wyspy Wielkanocnej" Jacka Machowskiego zainspirowałam się opisami pieców budowanych przez rdzennych mieszkańców wyspy. Cieszyły się one wielkim uznaniem kolejnych ekspedycji eksplorujących wyspę. Jedna z konstrukcji szczególnie mnie zaciekawiła. Oparta była na pięciokącie. Nie muszę Wam chyba tłumaczyć, że opis podziałał mi bardzo na wyobraźnię i postanowiłam przebudować pierwotną konstrukcję prostokątną. Tym razem miałam również worek zaprawy szamotowej zduńskiej i w końcu któregoś dnia zabrałam się za murowanie pieca. Oto efekt moich działań. Niestety piec wciąż nie jest ukończony. Potrzeba mi co najmniej drugie tyle zaprawy, ale jestem zadowolona z efektów swojej pracy. Już nie mogę się doczekać, kiedy go wykończę i będę mogła rozpalić w nim ogrodowe ognisko.
Jeżeli spodobał Ci się ten post, zostaw komentarz lub polub mój fanpage Wycieczki Osobiste. 2. 2 Timecode jako polifonia filmowa. Niejako nierozłącznie z poliwizją idzie w parze wielogłosowość (polifonia), ponieważ twórca rzadko decyduje się na zrównanie ważności dźwięków ze wszystkich ujęć, a częściej wybiera jedno główne źródło dźwięku w danym momencie filmu, wyciszając bądź eliminując pozostałe źródła. Jan Topolski określa roboczo to zjawisko polifonią filmową, co jak nadmienia „filmoznawcy zazwyczaj szufladkują pod pojęciem multiplikacji ekranu (poliwizji).”47 Podobnie stało się z filmem Timecode i jak zauważa sam Mike Figgis poliwizja nie jest w filmie najważniejsza. Na trop rozpatrywania Timecode jako polifonii filmowej wpadłam dzięki wywiadowi z krytykiem filmowym Michałem Chęcińskim na festiwalu Era Nowe Horyzonty 2009 oraz artykułowi Jana Topolskiego o związkach kina i muzyki. Wywiad z Mike'm Figgisem potwierdził przypuszczenia, że Timecode można również rozpatrywać pod takim właśnie kątem. Na polifonię filmową składają się według Topolskiego: “wielość równoległych obrazów, fabuł, ścieżek dźwiękowych.”48 Do podobnej estetyki zalicza dzieła Petera Greenawaya, jak również późniejszą twórczość Mike'a Figgisa właśnie z filmem Timecode na czele. John Bruns (w swojej pracy o polifonii filmowej, którą poświęca analizie filmu Magnolia Paula Thomasa Andersona) definiuje polifonię filmową następująco: „W muzyce, polifonia jest układem wielu różnorodnych głosów, które choć jednoczesne, pozostają niezależne od siebie. Najbardziej rzetelna analiza polifonii pod kątem jej związków ze sposobem narracji została przeprowadzona przez Michaiła Bachtina, dla którego mistrzem powieści polifonicznej był Dostojewski. Ta muzyczna analogia jest nie tylko niezwykle bogata, ale również, mając na uwadze wciąż rosnącą liczbę filmów docenianych za ich wielowątkową strukturę, użyteczna i istotna. Film polifoniczny jednak nie tylko wskazuje na symultaniczność wydarzeń i łączy wiele wątków.”49 Bruns wymienia między innymi takie filmy polifoniczne jak Babel (reż. Inarritu, 2006), Syriana (reż. Gaghan, 2004), Traffic (reż. Soderbergh, 2000) oraz Magnolia (reż. Paul Thomas Anderson, 1999. Jak zauważa Bruns: „przez niemal stulecie klasyczny język muzyki znalazł szerokie zastosowanie w teorii, jak również w praktyce filmowej, głównie poprzez analogie. 'To oznacza, że,' twierdzi Dean Duncan, 'zamiast analizować specyficzne przypadki interakcji między filmem a muzyka, artyści i teoretycy wypracowali sposoby, aby film był jak muzyka (2003, 66).' Jedna z najwcześniejszych i najbardziej fascynujących wersji analogii muzycznej była wykorzystywana przez wczesnych filmowców radzieckich.”50 Bruns ma tutaj na myśli przede wszystkim działalność Siergieja Eisensteina, Wsiewołoda Pudowkina i Grigorija Aleksandrowa. Wśród twórców, którzy przyczynili się do rozwoju idei analogii muzycznej i filmu polifonicznego, stawia obok reżyserów radzieckich i wcześniej wymienionego Bakhtina, również Bazina. Bruns sugeruje również Jeana Renoira jako prekursora dzisiejszego filmu polifonicznego. W przypadku filmu Timecode można wyróżnić kilka analogii pomiędzy filmem a muzyką. Przede wszystkim, Mike Figgis zrezygnował z konwencjonalnego scenariusza i napisał scenariusz do filmu Timecode na papierze nutowym. Oto przykładowa strona scenariusza do filmu:51 Choć na pierwszy rzut oka, podobny układ scenariusza może wydawać się niejasny, za chwilę udowodnię, że w przypadku filmu Timecode wykorzystanie papieru nutowego było niezwykle prostym, a jednocześnie najkorzystniejszym rozwiązaniem. „W zestawieniach kilku głosów stosuje się systemy wielu pięciolinii ułożonych równolegle jedna pod drugą, które graficznie łączy się klamrą o nazwie akolada.”52 Literki A, B, C, D przy kolejnych pięcioliniach oznaczają poszczególne z 4 kamer, gdzie A oznacza kamerę A, w filmie prawy górny ekran. Scenariusz napisany jest w postaci utworu na kwartet smyczkowy, to znaczy czterogłosowej faktury instrumentalnej, utworu przeznaczonego na dwoje skrzypiec, altówkę i wiolonczelę.53Pięciolinia podzielona jest w pionie kolejnymi kreskami taktowymi, które wyodrębniają takty, najmniejsze odcinki tekstu muzycznego. „Takt jest jednostką realizującą schemat metryczny (metrum).54 W przypadku scenariusza do filmu Timecode cyfry przy kolejnych kreskach taktowych oznaczają kolejne minuty filmu. W obrębie każdego taktu na pięciolinii napisane jest, co dzieje się w danej minucie filmu, to znaczy co rejestrują poszczególne kamery. Taktów w scenariuszu jest 97, czyli tyle ile minut ma cały film. Schemat scenariusza jest więc bardzo jasny i czytelny. Mike Figgis wyjaśnia, na czym polega ułatwienie w pracy na takim scenariuszu: „Wyobraźmy sobie, że idziemy do numeru 40, który oznacza minutę 40 w filmie. Mogę dokładnie sprawdzić, co dzieje się w każdym ekranie, co umożliwiało mi zsynchronizowanie w pełni moich pomysłów. Gdybym nie studiował muzyki, gdybym jej nie rozumiał, nie pomyślałbym o tym, a nie wyobrażam sobie alternatywnego systemu z wykorzystaniem tekstu i kartki papieru. Wyobraźmy sobie kartkę papieru. To jest ok, jeżeli pisze scenariusz na jeden ekran, tak? Jeżeli chce mieć już 2 ekrany, potrzebuje dodatkowej kartki papieru. A jeżeli potrzebuje dodatkowej kartki papieru, muszę też przedzielić tą kartkę kreską, aby podkreślić, że ta kreska reprezentuje czas. Wreszcie mam 4 ekrany, 4 kartki papieru i czytam z góry na dół i jest to bardzo trudne, ale papier nutowy jest specjalnie po to stworzony i, jeżeli grasz w kwartecie smyczkowym i wiolonczela popełnia błąd w takcie 53, po prostu mówisz do wszystkich muzyków, idziemy do taktu 53, ok bądź naturalna, myślę, że grasz płasko H, to błąd, możesz to poprawić? Wykorzystałem ten sam system w pracy z aktorami. Nauczyłem ich jak czytać muzykę. Rozdałem im wszystkim kopie scenariusza sporządzonego na papierze nutowym, co umożliwiło im wizualnie zrozumieć nie tylko, co oni sami robili w określonym momencie opowiadania, ale również co robili pozostali aktorzy na pozostałych ekranach. Myślę, że największym przełomem w konstrukcji filmu Timecode i znalezieniu systemu zrozumiałego dla wszystkich, było Warto zaznaczyć, że jest to bardziej otwarta forma scenariusza, gdzie sytuacje są ledwo naszkicowane, a to od inwencji aktorów zależy, jakiego nabiorą charakteru. Dochodzi tu więc element improwizacji. Wiąże się to z faktem, że w trakcie realizacji ciągłych ujęć, reżyser operujący również jedną z kamer, nie może rozmawiać z aktorami. Dopiero po zakończeniu zdjęć materiał jest analizowany pod kątem gry aktorskiej oraz pod kątem innych elementów, a wnioski z tej analizy mają pomóc aktorom oraz pozostałym członkom ekipy w przygotowaniu do kolejnej wersji. Takich wersji powstało 15, z nich Mike Figgis wybrał najlepszą. Oczywiście pomysł z zastosowaniem papieru nutowego na poziomie scenariusza był zaledwie połową sukcesu. Po zestawieniu na czterech ekranach nakręconych materiałów, doszedł kolejny etap pracy nad filmem – etap postprodukcji. Jak już zostało to wyjaśnione w poprzednim rozdziale, w przypadku filmu Timecode nie możemy mówić o etapie montażu w klasycznym tego słowa znaczeniu. Myślę, że możemy za to mówić o dosyć rozbudowanym etapie postprodukcji dźwięku. Na postprodukcje dźwięku składało się kilka etapów: a/. zmiksowanie dźwięku z czterech kamer, czyli selekcji źródła dźwięku. Kiedy wchodzi dźwięk z danego źródła, jak długo słyszymy dźwięk z tego źródła, z którego źródła będziemy następnie słyszeć dźwięk, et cetera;56 b/. tradycyjna edycja dźwięku, jaką przechodzi każdy film. Wyrównanie poziomów dźwięków, dodanie atmosfer, etc.; c/. dodanie muzyki. Przy czym w przypadku etapu a/. można moim zdaniem mówić o przeniesieniu części wykorzystanie muzyki i idei konstrukcji muzycznej.” Przy czym w przypadku etapu a/. można moim zdaniem mówić o przeniesieniu części zadań, jakie realizuje się na etapie montażu obrazu na płaszczyznę montażu dźwięku, która stanowi najbardziej kreatywną płaszczyznę całego filmu. Swoją hipotezę argumentuję tym, że to właśnie na etapie miksowania dźwięku reżyser nadaje za pomocą dźwięku hierarchię ważności informacjom zawartym w danym obrazie, na danym ekranie nad innymi obrazami, ekranami. Widz będzie automatycznie próbował zweryfikować wpierw z którego obrazu pochodzi źródło dźwięku, a dopiero potem kierował uwagę na inne obrazy, kierując się pozostałymi zasadami języka filmowego, do których został przyzwyczajony, to znaczy np. funkcją planów filmowych czy związkami pomiędzy postaciami i ich działaniami. Przy czym widzowi pozostawiona zostaje swoboda decyzji, ile czasu chce poświęcić na śledzenie akcji w danym ekranie, z którego dźwięk pochodzi, a kiedy przeniesie wzrok na inny obraz, który go zainteresuje. Wymaga to oczywiście od widza zerwania z dotychczasowymi przyzwyczajeniami i dużo aktywniejszego udziału w oglądaniu filmu, ponieważ to widz przejmuje w dużym stopniu rolę montażysty filmu. „Kiedy bombarduje nas tyle obrazów, widzimy inaczej. Rzucamy krótkie, migawkowe, szybkie spojrzenia. Nasze oczy są w ciągłym ruchu. Wykorzystujemy wtedy zmysł widzenia peryferycznego, który najczęściej przydaje się nam w sytuacjach walki lub ucieczki (proces ten zachodzi w osobnej części mózgu w stosunku do widzenia bezpośredniego). Nie ogarniamy całego obrazu, nie jesteśmy w stanie. Uczymy się przyjmować to cząstkowe doświadczenie jako wystarczająco precyzyjne.”57 Umiejętne miksowanie ścieżek dźwiękowych pełni w przypadku filmu Timecode funkcje porządkującą. Jeśliby uporządkować na osi czasu kolejne ujęcia filmu, które są źródłem dźwięku, powstałaby zamknięta klasycznie zmontowana wersja, w której zawarte byłyby niezbędne w zrozumieniu filmu informacje. Jednak nie o to chodziło Mike' owi Figgisowi. I z pewnością, gdyby porównać taką wersję do oryginału, stałoby się jasne, co zyskujemy dzięki polifonii obrazów, jaką z całą pewnością jest film Timecode. Moją hipotezę potwierdza również po części sam Mike Figgis. Jak twierdzi po obejrzeniu pierwszej nakręconej wersji Timecode, zdawał sobie sprawę jako filmowiec, że dźwięk jest ważniejszy niż obraz i, że to właśnie za pomocą dźwięku może dodatkowo pomóc widzowi w oglądaniu filmu poprzez kierowanie jego uwagi. Najważniejsze było, aby dopracować film wizualnie pod kątem informacyjnym do tego stopnia, aby w postprodukcji nie musieć ingerować już w obraz, a jedynie dźwięk.58Michał Chaciński miał okazje oglądać Timecode w 2000 roku, kiedy film powstał i przy ostatniej projekcji filmu w Polsce w 2009 we Wrocławiu na Festiwalu Era Nowe Horyzonty. Tak opisuje swoje wrażenia: „Widziałem Timecode po raz pierwszy prawie dziesięć lat temu [2000]. Wtedy kiedy film powstał i już wtedy Mike Figgis zapowiadał, że w momencie, w którym będzie wychodziło DVD z filmem, on chciałby zaproponować w jakimś sensie współudział widzowi w tym, co ogląda. Z jednej strony oczywiście ten współudział jest wbudowany w projekt, bo oglądamy na ekranie historię pokazaną w czterech oddzielnych zupełnie obrazach jednocześnie wyświetlanych na ekranie, więc niejako sami decydujemy właściwie kim jesteśmy jako widzowie. Możemy być reżyserem, możemy decydować, który kawałek oglądamy, z którego punktu widzenia.”59 Dochodzi tutaj dodatkowy wymiar filmu, a mianowicie Mike Figgis miksuje dźwięk z czterech ekranów wraz z muzyką na żywo w trakcie projekcji. Timecode zyskuje więc również wymiar performance' u. Temu zagadnieniu poświecę jednak kolejny podrozdział. Zdjęcia wykonane w ramach amatorskich prób na potrzeby warsztatu fotograficznego prowadzonego przez Prof. Hejke. Tematem zajęć miało być malowanie światłem z wykorzystaniem długich czasów za pomocą różnego rodzaju źródeł światła, np. zapalniczki, latarki, etc.
A photo-impression originally inspired by the rare phenomenon of window frost. Though, at the same time the short film carries much deeper meanings. First and foremost the story told in the film refers to the Greek myth of Io, daughter of Inachus, a pristess of Hera seduced by Zeus and turned by the god into a heifer. The film draws a kind of analogy between the myth and the phenomena of European peacock's hibernation process. The butterfly, also known by the name Inachis io, hibernates when the temperatures fall in winter, it can remain hybernated for over 10 months, but often, due to temperature fluctuations, it can awake in winter. The woman in the window is actually a personification of such an awoken butterfly, whose beauty is so attractive to the eye. The butterfly is aware of being watched. There is a sort of awkward awareness in the creature. A sort of anxiety also that eventually forces the butterfly to seek escape. As an aerial creature, just as a bird, it becomes truly beautiful when it flies, when it's free. Window frost could be then perceived as an illusion. An illusion of freedom that lures the butterfly. The flowers seems so beautiful. Too beautiful to be be true. Fragments of music used in the film come from The Prelude to the Afternoon of a Faun by Claude Debussy, performed by Philharmonica Slavonica, conducted by Alfred Scholz. Impresja ze zdjęć pierwotnie zainspirowanych rzadkim zjawiskiem "kwiatów mrozu". Jednocześnie film sugeruje dużo głębsze znaczenia. Przede wszystkim historia opowiedziana w filmie nawiązuje do greckiego mitu o Io, córce Inachusa, kapłanki Hery uwiedzionej przez Zeusa i zamienionej przez boga w jałówkę. Film sugeruje analogię pomiędzy mitem a zjawiskiem hibernacji rusałki pawik (gatunek motyla). Motyl, nazywany również z greki Inachis io, popada w hibernacje, gdy temperatura spada w okresie zimy i może pozostać w stanie hibernacji przez okres ponad 10 miesięcy. Zdarza się jednak, że w wyniku z wahań temperatur, motyl wybudza się z hibernacji. Kobieta w oknie jest właśnie uosobieniem takiego wybudzonego ze snu motyla, którego piękno tak zachwyca oko. Motyl jest świadomy, że jest obserwowany. Można wyczuć tego rodzaju dziwną świadomość w motylu. Również pewnego rodzaju niepokój, który ostatecznie zmusza motyla do szukania ucieczki. Jako istota latająca podobnie jak ptak najbardziej zachwyca wykonując swój powietrzny taniec, kiedy jest wolna. Kwiaty mrozu mogłyby być zatem interpretowane jako iluzja. Iluzja wolności, która nęci motyla. Kwiat wydaje się tak piękny. Zbyt piękny, aby był prawdziwy, W filmie wykorzystano fragmenty utworu Preludium do "Popołudnia fauna" Clauda Debussy w wykonaniu Philharmonica Salvonica pod dyrekcją Alfreda Scholza. SHRIMPS ON SPINACH WITH RICE STICKSINGREDIENTS (for 2 portions) a pack of king prawns or shrimps (depending on the taste, choice, money, etc.) a pack of frozen spinach rice sticks cream cheese a pack of small tomatoes butter dried garlic dried parsley salt, pepper other spices if you wish PREPARATION Put the spinach in the pot and cook on low heat. When it defrosts, add cream cheese, salt and pepper and mix it with spinach. Cook the water and add rice sticks. Cook for about 5-10 minutes. Melt butter in the frying pan. Add the shrimps. Add dried garlic, dried parsley, salt and pepper. Fry the shrimps for 5-10 minutes under the lid. Cut the tomatoes in halves. Put the rice sticks on the plate. On the top, in the middle put the spinach. On the spinach put the fried shrimps. Add the sauce from the frying pan on the top. Decorate with the halves of small tomatoes. HAVE A NICE MEAL! |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |