Violetta Villas, to była prawdziwa dama polskiej piosenki. I ten głos... Chciałabym powiedzieć z dedykacją dla takiego jednego przyjaciela, ale zadedykuję ją raczej wszystkim tym, którzy nie wierzą w taką miłość...
0 Comments
Z dedykacją dla mojego drogiego Pana Henryka... Oj, jak pan się trzyma, niech pan się trzyma... Była 4:30 rano, kiedy przejrzałam się w jeziorze jak w lustrze. Uświadomiłam sobie wtedy pewną rzecz, która dźwięczała nieznośnie w uszach jak linki pomostu: Ani do tańca, ani do różańca. W istocie nie do tańca. Najlepiej tańczę sama. W istocie nie do różańca. Niektórzy łudzą się, że kiedyś spełnię różańcowe obiecanki. Są w błędzie. Nie zostałam do tego stworzona. Są ludzie do tego stworzeni po to, aby inni byli stworzeni do czego innego. Ja jestem stworzona do drogi. Jestem emocjonalnym włóczęgą. Rozdaję siebie obcym, bliskim na mało się zdaje moja krwawica. To zabawne jak nasze cierpienie potrafi być dwuznaczne. Daje radość przypadkowym ludziom, a tym, którym się należy zadośćuczynienie, przysparza smutku. Życie to taka nieposkromiona cząstka energii. Dajemy, wydaje się nam, że nie dostajemy nic w zamian, ale jesteśmy w błędzie. Po prostu ta energia nie rządzi się żadnymi racjonalnymi prawami. Nigdy nie wiemy, kiedy, jak, skąd zło czy dobro, które wyrządzamy, do nas wróci. Wierzący zaprzeczają zasadzie przypadku, pokładając wiarę w Bogu. Jestem wierząca, ale wiarę pokładam przede wszystkim w człowieku, bo jeśli istnieje Bóg, musi być w każdym z nas. To nie może być po prostu jakiś wyabstrahowany byt. Wierzę w to, że Bóg jest we mnie. Jak inaczej przetrwałabym tak długo w tym brutalnym świecie, gdyby nie to, że mam szczęście do dobrych ludzi. Jeżeli wierzę, że Bóg jest we mnie, to musi też być w tych wszystkich przypadkowych ludziach, których spotykam na swojej drodze, a jeśli tak jest, to musi istnieć jakiś złoty środek pomiędzy wiarą a przypadkiem. Inaczej popadalibyśmy w skrajności. Dzisiaj dowiedziałam się, że moja fotografia zdobyła wyróżnienie w II edycji konkursu fotograficznego "Pieskie Życie". Bardzo cieszę się z faktu, że zdjęcie zostało docenione przez jury. Poniżej zamieszczam wyróżnione zdjęcie. Na zdjęciu: Forfiter, biały jak śnieg. Najmłodszy z grupy psów pasterskich na co dzień zaganiających owce na ukraińskiej polonynie na Zakarpaciu. Wykorzystałam jego wrodzoną ciekawość i uchwyciłam wyjątkowy portret psa, kiedy wpatruje się zaciekawiony w nieznany mu dotąd wynalazek, jakim jest obiektyw aparatu. Zdjęcie zostało wykonane analogowo. Pierwotnie skan był zaniebieszczony. Stąd niebieskawa łuna u dołu zdjęcia. Obiektyw zwariował przy tej ilości bieli. Z trudem udało mi się te biele wyciągnąć, ale efekt i tak jest imponujący. Kilka niedoskonałych zdjęć ze zlotu "ogórków", na który wybrałam się, aby przede wszystkim przejechać się starym Ikarusem. Jakkolwiek pod koniec zobaczyłam przegubowego "ogórka" z nietypowym materiałowym przegubem. Trochę mi było żal, nie mogłam się nadziwić jak mógł mi umknąć, ale ostatecznie stwierdziłam, że będzie przynajmniej pretekst, aby ponownie wziąć udział w wydarzeniu. Z pewnością będzie jeszcze niejedna okazja. To podobno unikat w skali Polski. Co do jednego nie ma wątpliwości, tego dnia nałykałam się rekordowej ilości spalin. Wróciły wspomnienia z lat dzieciństwa. Kiedy słucham tej piosenki widzę zjazd na Okęcie w upalny słoneczny dzień. Widzę uśmiech mężczyzny, który "zarabia" pod kościołem. Przysiadł obok mnie na ławce chwilę pogawędzić zanim ludzie wyjdą z mszy. Tym razem twarz miał jasną i czystą. Od Dominikanów dostał nową seledynową kurtkę. Było mu w niej do twarzy, nie mówiąc już o tym, że sprawiła, że zobaczyłam jakby innego człowieka w porównaniu z tym brudnym, obdartym i znużonym życiem, jakim go pierwszy raz poznałam, kiedy siedział u bram kościoła. Zobaczyłam go pod kościołem jak prosił o jałmużnę jakąś starszą kobietę. Ta jednak obróciła się na pięcie pod pozorem pilnowania dziecka. Wówczas nasze spojrzenia się spotkały, choć miałam na nosie czarne okulary. Lubiłam siadać na ławkach pod kościołem w cieniu wielkich kasztanowców i zapalić w spokoju papierosa, a przy okazji obserwować młode pary z dziećmi. Babcie ze swoimi pociechami. Tym razem akurat moja obecność na jednej z ławek zbiegła się z przygotowaniami do Bożego Ciała. Wokół było dużo dzieci w odświętnych białych strojach. Mężczyzna zbliżył się i zapytał, czy nie wspomogłabym go jakimś jedzeniem lub choćby paroma groszami. Odpowiedziałam, że nie mam nic przy sobie. To może chociaż papierosem Pani poczęstuje. Zakłopotana przeniosłam wzrok z niego na papierosa i znowu na niego. Przykro mi, mam tylko tego. Mogę się z Panem podzielić. Myślałam, że go to zniechęci i sobie pójdzie. Jakkolwiek wcale nie chciałam, żeby odchodził. O dziwo, nie odszedł, spojrzał tylko w stronę kościoła, potem znów na mnie. Mam jeszcze chwilę, to sobie usiądę. Zanim usiadł, kulturalnie zapytał, czy nie będę miała nic przeciwko. Ależ proszę - odpowiedziałam. Właściwie pierwotnie chciałam po prostu być sama, ale jakoś wyczułam dobrą energię w tym człowieku, więc nawet się ucieszyłam z tej odrobiny towarzystwa. Wodziłam wzrokiem po ludziach, więc na widok mężczyzny z dzieckiem, zapytał mnie, czy to mój synek. Uśmiechnęłam się do niego i odpowiedziałam: "Niestety nie"."Pani więc pewnie czeka na spotkanie AN." "AN?" - spojrzałam na niego pytająco. "Anonimowych Narkomanów". Roześmiałam się: "Oj, nie. Jeszcze nie jest tak źle." Mężczyzna nieco się speszył kłopotliwą sugestią. Postanowiłam więc rozładować napięcie i skinęłam na pieska: "Jak go Pan wabi?" "Szczur" "Szczur?! - zareagowałam z niedowierzaniem. Piesek nieśmiało zbliżył się do mnie. Gdy go pogłaskałam, zamerdał ogonem. "Ładna psinka." "Oj, tak, kochana jesteś, tak?! Tęsknisz za Natalką, tak?!" dodał mężczyzna i poklepał pieska po karku. "Przygarnąłem ją z ulicy. Poprzedni piesek mi zdechł. Ze starości. Miał 13 lat. Zawsze z nią tutaj przychodzę. Wczoraj mnie nie było, bo źle się czułem. Mam zapalenie płuc. Nie byłem w stanie wstać z łóżka, ale dzisiaj musiałem wyjść i coś "zarobić." "Oj, to powinien się Pan oszczędzać w takim razie." "Co zrobić jak trzeba pracować." To be continued...
Prezentuję Wam trzy prace, które postanowiłam zgłosić do konkursu. Zdecydowałam się na psie portrety. Forfiter, biały jak śneig. Najmłodszy ze stada psów pasterskich. Na codzień zagania ogromne stado owiec na polonynie na ukraińskim Zakarpaciu. Jak przystało na najmłodszego, jest niezwykle ruchliwy, hałaśliwy i ciekawski. Udało mi się wykorzystać jego wrodzoną ciekawskość. Na zdjęciu uchwyciłam jego portret, kiedy wpatruje się jak zahipnotyzowany w obcy mu dziwny wynalazek zwany obiektywem. Misiek, łamacz kości. Mawiają: starość, nie radość. Jednak dla Miśka, mimo podeszłego wieku, nie ma kości nie do zgryzienia. Podczas porządków w ogrodzie. Brwinów, 2010. Nikita, stęskniony mąż. Dzień chyli się ku końcowi, a Nikita majestatyczny i dostojny rottweiler zajmuje swoją stałą pozycję w korytarzu w oczekiwaniu na powrót ukochanej "panci" z pracy do domu. Chciałabym Wam również zaprezentować kilka zdjęć z cyklu "Pieskie życie" o charakterze bardziej reportażowym, których nie zgłosiłam do konkursu. Uważam, że są również warte zaprezentowania na forum. 1. Drzemka. Tuż po zagonieniu owiec do zagrody, jeden z psów pasterskich postanowił uciąć sobie drzemkę w stogu siana przeznaczonym na karmę dla owiec. Okolice Werchowyny, Zakarpacie - Ukraina, 2011.
A tym czasem... 2. Mała prowakacja. Psy pasterskie wiodą na codzień bardzo pracowite życie, zaganiając owce na polynie na ukraińskim Zakarpaciu. Bronią owiec przed drapieżnikami i pilnują, żeby żadna nie oddaliła za daleko od stada. Na zdjęciu uchwycone w przerwie w pracy. Podczas gdy najstarszy oddaje się pieszczotom, młodszy postanawia wykorzystać okazję, aby go podszczypnąć, co będzie okazją do zabawy. Okolice Werchowyny, Zakarpacie - Ukraina, 2010. 3. Odpoczynek po pracy. Psy husky uwielbiają ruch i otwartą przestrzeń. Wyścigi psich zaprzęgów to dla nich jak znalazł. Tutaj uchwycone w dość nietypowym dla nich momencie odpoczynku tuż po wyczerpującym biegu przez Las Młochowski podczas Ogólnopolskiego Wyścigu Psich Zaprzęgów w Nadarzynie, 2006. Auto w naprawie. Autobus - kolejne starcie. Przystanek. 189 - mijam je obojętnie. Za wydarte 1,70 kupuję niechętnie bilet. Czekam. Nic nie jedzie. Zbyt długo. To i tak nie ma sensu. Już i tak nie zdążę. Mogłabym, ale właściwie chcę, żeby było już za późno, żeby już wszystko było przesądzone. Muszę uciekać. Nie zniosę tego czekania. Tego stania. A jeszcze bardziej nie zniosę jak w końcu wsiądę do autobusu ludzkich spojrzeń. Uciekam więc na drugą stronę ulicy i robię zdjęcie dmuchawców pod słońce. Ludzie mijają mnie. Domyślam się, że jestem dla nich okazem zdziwaczenia. Trochę mi z tym źle, więc uciekam. Mija mnie szybkim krokiem mężczyzna w czarnej marynarce. Ładnie się prezentuje na podświetlonym ciepło chodniku wśród drzew. Wyobrażam sobie jego twarz. Postanawiam ukraść mu duszę. Cyk. Właściwie co to ja chciałam? Po co właściwie tędy idę? A, już wiem. Spodobała mi się ulica z kwitnącymi kasztanami. Już wczoraj postanowiłam, że chce na niej zrobić zdjęcie z autobusem. Chowam się wśród masek zaparkowanych przy ulicy aut. Przynajmniej mam spokój od ciekawskich ludzkich spojrzeń. Cyk. Różowe kasztany - nie wiedziałam, że są takie. Podobają mi się. Mogłabym takie mieć - całą aleję na długiej drodze prowadzącej do mojego wymarzonego domu gdzieś na odludziu na takiej Warmii na przykład. Albo lepiej aleję wierzb polskich, a drogę okalałyby bezkresne pola rzepaku na wiosnę, a w lecie pola pszenicy. Tak, to mógłby być równie dobrze upalny, sierpniowy wieczór. Jakaś para mija mnie raźnym krokiem. Ładnie razem wyglądają. Dziewczyna ma na sobie czarną sukienkę i jedwabną koszulkę na ramionach. Ma też piękne opalone nogi. Zawsze zwracam uwagę na kobiece nogi. To chyba najbardziej atrakcyjna część kobiecego ciała dla mnie. Dochodzę do stacji metra. Powinnam była wsiąść w nie z dobre pół godziny temu, aby zdążyć. Teraz jest mi to już obojętnie. Podobnie jak kolejny przystanek autobusowy, gdzie ludzie niecierpliwie czekają na autobus. Nie, nie zamierzam na nic czekać. Idę dalej. Mijam stoiska z kwiatami. Zawsze przyciągają mój wzrok. Tyle kolorów w jednym miejscu. Marzy mi się mieć kiedyś taką paletę barw przed domem. Siadałabym tam o świcie i o zmierzchu, popijając kawę lub wino. Upajałabym się tą kombinacją zapachów. Słońce oświetla ulicę i wszystko w jej obrębie na złoto. Zbliżam się do kolejnego przystanku i robię zdjęcie kolejnemu autobusowi. Urzeka mnie jak pięknie jest podświetlony. Zdjęcie nie wyszło. Trudno. Hipnotyzuje mnie geometria niezliczonej ilości balkonów. Teraz mogę je mieć wszystkie na własność. Cyk. Po drodze zauważam krzak dzikiej róży. Przyciąga mnie neonowy róż kwiatów i ich narkotyczny zapach. Zrywam jeden kwiat i wplatam we włosy. Momentalnie przyciągam wzrok przechodniów. Para starszych panów mija mnie, posyłając mi radosny uśmiech. Idę dalej. Dochodzę do ścieżki, którą bardzo lubię. Biegnie w pasie zieleni wśród powykręcanych kształtnych starych wiśniowych drzew przy skrzyżowaniu Lotników z Wilanowską. Bardzo lubię ten skwerek. Ściężką idzie dziewczynka z chłopcem. Nie wiem, dlaczego, ale urzeka mnie ten widok. Może to nieświadomie obudzone uczucia macierzyńskie, które nabrały tak realnego charakteru w ostatnim czasie, a może odzywa się we mnie tęsknota za dzieciństwem, za pierwszą platoniczną miłością. Minęłam już pięć przystanków. Idę dalej. Pomyliłam drogę. Myślałam, że za skrzyżowaniem będą pasy. Nieźle odpłynęłam skoro się tak późno zorientowałam. Na szczęście jestem sama. Nikt mi nie będzie wypominał mojego rozkojarzenia. Nawet dobrze się stało. Palec Boży myślę sobie. Zauważam, że w kiosku można płacić kartą. Uniknę wizyty w centrum handlowym, która mnie odrzucała na samą myśl. Kupuję sok jabłkowy i papierosy. Pani kioskarka coś pokazuje ruchem ręki. Już sobie myślę, że jest poirytowana, że będzie musiała obsługiwać kartę. Uśmiech się jednak po chwili i zwraca uwagę na różę we włosach. Mówi, że ładnie to wygląda. Uśmiecham się nieśmiało i tłumaczę: "Wiosna" i dodaję: "Pani też by było do twarzy w takim". Kobieta ma na sobie koszulkę w dekoltem w identycznym kolorze. Włosy krucze, krótko ścięte. Wydaje się być osobą bardzo radosną. Twarz otwarta, usta rozluźnione, podniesione kąciki ust i wydatne policzki zapewne od częstego uśmiechania się. Dziękuję i odchodzę. Ludzie gonią na autobus, tramwaj, a ja znowu przystaję i robię zdjęcie pod słońce. W kadr wpada akurat dziewczyna z bujną czupryną. Dopiero teraz, przeglądając zdjęcia, zauważyłam, że nie zdążyła na tramwaj. Kiedy robiłam zdjęcie, naprzeciwko mnie przystanął starszy pan, który wyciągnął komórkę i chyba robił z kolei zdjęcie mi. Zapewne urzekła go moja róża we włosach. Akurat się dobrze złożyło, że jak ponownie zapaliło się zielone światło, doszłam idealnie na autobus. Stanęłam w ulubionym miejscu - przegub. Łagodnie kołysałam się na jego kole, obserwując ludzi. Moją uwagę przyciągnęła kobieta o rudych włosach. Miała piękny profil. Mimowolnie spojrzałam na zegar. Przyjdzie mi chwilę poczekać na pociąg. Trudno. Ten spacer sprawił, że przestało to mieć dla mnie już znaczenie - śpieszenie się połączone z czekaniem. Przechadzam się obojętnie po peronie. W tą i z powrotem - no dobrze, może jestem trochę zniecierpliwiona. Zawieszam wzrok na ciemnych chmurach gromadzących się w oddali. Wsiadam do pociągu i zauważam za oknem pierwszą tej wiosny tęczę. Ludzie wciąż mi się uważnie przyglądają. Uciekam wzrokiem za okno w tęczę, tęcza znika, więc wędruję gdzieś spojrzeniem po suficie. Moją uwagę zwraca niedziałający wyświetlacz, a na nim napis: Kierunek - brak danych. Znowu dorabiam sobie filozofię, że to nie przypadek, a nawet jeśli, to trafnie oddający mój obecny stan. W istocie, kierunek, w którym zmierzam jest bliżej nieokreślony. W tym momencie chyba nawet sam Pan Bóg nie potrafił przewidzieć, czy nie wysiądę na przypadkowej stacji. Innej niż docelowa. I nie pójdę czasami pod prąd.
Są takie widoki, dla których warto porzucić trasy szybkiego ruchu. Dzisiaj postanowiłam powiedzieć A2 "nie" i zjechałam na swoją dawną trasę na Rawę Mazowiecką, a następnie zboczyłam na odkryty niegdyś przy okazji remontu Katowickiej skrót w Jeżowie na Skierniewice. Właściwie nic się tam nie zmieniło odkąd pamiętam. To niezwykle malownicza trasa z kilkoma urokliwymi miejscami, jak choćby stary drewniany kościółek w miejscowości Słupia:
http://www.kosciolydrewniane.pl/pages/drewniane/slupia_l.html Na zdjęciu powyżej kapliczka w cywilizowanych Skierniewicach, ale podobnych jest wiele po drodze, gdzie autobus dociera być może dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Zwłaszcza w maju wokół przydrożnych ozdobionych kwiatami i wstążkami kapliczek, mieszkańcy okolicznych gospodarstw, kobiety, mężczyźni, dzieci, starszyzna gromadzą się, aby śpiewać pieśni, modlić się, a przede wszystkim spotkać i porozmawiać ze swoimi sąsiadami. Poniżej krótka historia przydrożnych kapliczek i kultu z nimi związanego: http://www.montes.pl/Montes12/montes_nr_12_05.htm Wcześniej opublikowałam Hoffmanowską wersję "Znachora". Na fali zachwytu filmem, dopiero ojciec uświadomił mnie, że istnieje jeszcze wersja przedwojenna. FIlm wyreżyserował Michał Waszyński. Może analiza porównawcza? Niektóre sceny ze Znachora (1937) zostały wyreżyserowane po mistrzowsku. Nie można byłoby chyba emocjonalnie lepiej oddać wpisanego w nie napięcia. Chyba najbardziej zapadła mi w pamięć scena, kiedy skruszona i zatrwożona zniknięciem męża żona przychodzi do lekarza naczelnego. Na odchodnym zwraca się do niego: "Niech Pan mnie tak źle nie ocenia. Ja nie jestem zła. Ja jestem tylko nieszczęśliwa." A potem ujęcie typu noir w korytarzu, kiedy odchodzi, a za jej plecami ludzie oglądają się z pogardą dla jej niewierności. Takich ujęć w stylu noir jest z resztą wiele w filmie. Fakt, że w ogóle w filmie znalazł się wątek żony jest już czymś, co nie mogłoby mieć miejsca 50 lat później. Kto pozwoliłby sobie na podobną dosłowność? Na podobną wszechwiedzę? Na dwóch lub więcej równorzędnych bohaterów? Ciekawe jak dzisiaj ujęto by tą historię w ryzy? Być może przypominałaby swoim charakterem "Incepcję" Nolana? To takie wrażenia na szybko nakreślone, bo oba filmy zdecydowanie wymagają dogłębniejszej analizy.
Pamiętnik z podróży Do tej podróży zbierałam się od dawna. Przyświecało mi jedno, jedyne marzenie, jakie spośród wszystkich, jakie mam lub miałam, wydawało mi się na tą chwilę najbardziej realne, zależne tylko i jedynie ode mnie, od tego, czy zdołam zebrać się w sobie i wyjechać z domu, poza rodzinne miasto, ujechać wystarczającą ilość kilometrów, aby móc powiedzieć, że nie słyszę już głosu rozsądku, który nakazywałby mi zostać na miejscu i pogodzić się z tym, że i tak nie da się uciec przed sobą. Marzyło mi się znaleźć jakąś bezludną łakę z mnóstwem mleczy i dmuchawców nad brzegiem jeziora i przytulić się do niej w promieniach słońca, zamknąć oczy, zasnąć, może popłakać, a może odczułabym już taką symbiozę z naturą, że nie odczuwałabym takiej potrzeby. Może na mojej twarzy pojawiłby się ponownie niekontrolowany uśmiech radości i satysfakcji z tego, że jestem sama i nikt nie patrzy, że to doświadczenie jest moje i tylko moje. Właściwie nie sądziłam, że w ogóle ten wyjazd dojdzie do skutku w jakiejkolwiek formie. Pierwotnie rozważałam podróż pociągiem. Śledzona przeze mnie od wielu dni prognoza zmieniała się jednak jak w kalejdoskopie aż do ostatniej chwili. Jeszcze w środę prognoza zapowiadała, że pogorszenie pogody nastąpi dopiero w piątek. Nie pozostał mi więc wybór. Albo jutro albo nigdy. Nie zdecydowałam się jednak kupić biletu na pociąg. Postanowiłam pozostawić środek lokomacji słodkiej niewiadomej. Intuicja podpowiadała mi też, że nie można ufać prognozie i wszystko może się jeszcze zmienić. Rano wszystko było już przesądzone. Nie zdołałam wstać na pociąg. Czułam się zmęczona. Prognoza również uległa pogorszeniu. Nie było szans, abym zdążyła do celu swojej podróży na ostatnie promienie słońca. Było już za późno. Rozważałam nawet podróż na słoneczne południe lub południowy zachód, gdzie cały dzień miało być jak w bajce. Uznałam jednak, że nie taki był plan. W świetle podjętej ubiegłego wieczoru decyzji i spakowanych rzeczy, uznałam, że nie dam jednak swojej drugiej połowie ponownie tej satysfakcji i nie porzucę swojego planu. Postanowiłam, że pojadę “tam”, a raczej w kierunku “tam” i po prostu zależnie od pogody i swojego progu tolerancji względem jej kaprysów oraz innych czynników, będę dowolnie zmieniać trajektornię swojej podróży. Cel: jezioro Dzierzgoń. Wariantem awaryjnym było jezioro w Lidzbarku Warmińskim. Zapakowałam aparat, statyw, prowiant, rower i wyjechałam. Z każdym ujechanym kilometrem, z każdym promieniem słońca, z każdym zakrętem było mi lżej i lżej, aż w pewnym momencie na mojej twarzy pojawił się nawet błogi uśmiech zadowolenia. Nie zrobiła mi już różnicy rozmowa ze znajomym, który dziwił się, że mi się chcę samej, na jeden dzień, nad jezioro w Lidzbarku?! A i owszem chce mi się samej, na jeden dzień, nad jezioro w Lidzbarku. Byle nie było tam ludzi. Cieszyłam się, że jadę sama. Że nie muszę rozmawiać o swoich problemach. Że nikt mi nie nudzi, że trzeba wracać. A dlaczego się zatrzymujemy? Czy muszę robić zdjęcia? A co tu jest do fotografowania? Dlaczego nie pojedziemy ekspresową? Będzie szybciej. Bardziej od wzięcia ze sobą kogoś znajomego, byłabym w stanie wyobrazić sobie, że zabieram, na przykład, przypadkowego autostopowicza. Może usłyszałabym ciekawą historię. Tego właśnie teraz potrzebowałam najbardziej. Poczułam się tak jakbym wreszcie wydostała się z niewygodnego i dusznego prokrustowego łoża. Poczuciu wyzwolenia towarzyszył jednak ból i zmęczenie, które odczuwałam każdym kawałkiem swojego ciała. Co najmniej jakbym przez ten cały, trudny do określenia czas bezskutecznie i rozpaczliwie mocowała się z klatką, w której sama dałam się zamknąć. Właściwie nie wiem, od czego zacząć. Boję się, że coś mi umknie. Być może najlepiej byłoby ująć wszystko równowaznikami zdań. Ksiądz święcący kapliczkę otoczony przez mieszkańców okolicznych gospodarstw głęboko wierzących w boską opatrzność czuwającą nad pomyślnością tegorocznych plonów i chroniącą plon przed kaprysami wiosny, która jak na złość postanowiła dać się tego roku gospodarzom mocno we znaki nadchodzącym zimnym majem. "Zimna Zośka" - znowu sobie dorabiałam filozofię. Być może moja podróż na północ była jednak zapisana w boskim planie o wiele wcześniej niż myśl o niej świadomie zrodziła się w mojej głowie. Być może nie było więc nic w tym dziwnego, że moja dzisiejsza podróż zbiegła się z pogorszeniem pogody. Droga na Kazuń - przystanek autobusowy wyrastający z obficie ukwieconego czerwonego bzu. Powoli zieleniące się przydrożne wierzby polskie. Nowy Dwór Mazowiecki - geometryczna hipnotyczność niebieskiego mostu nad Wisłą. Mój osobisty Rubikon. Wrota do innego wymiaru. Nie ma już odwrotu. Bezkresne żółte rzepakowe pola. Najpiękniejsze chyba za Płońskiem. Ich zwodniczą bujność zasponsorowała ruchliwa droga ekspresowa na Gdańsk. W moim skromnym mniemaniu wiosenna wizytówka Polski. Zawsze marzyło mi się pojechać na zdjęcia, kiedy będą kwitły. Żałuję, że nie zrobiłam sobie w nich zdjęcia jak to mam w zwyczaju. Czułam się de facto jakbym po raz pierwszy w życiu doświadczyła wiosny na własnej skórze. Jakbym wcześniej nigdy jej tak naprawdę nie przeżyła. Jeszcze kawa, przed którą broniłam się jak przed ogniem, mimo porannego złego samopoczucia i zmęczenia. Od razu lepiej. Nie trzeba było się bronić. Zjazd na Mławę oznaczał początek prawdziwej przygody. Urokliwe drogi wojewódzkie. Działdowo ze swoją ceglaną zabudową, urokliwymi uliczkami. Pierwszy deszcz na światłach w Działdowie – w radiu zbiegiem okoliczności jak na ironię losu leci “Stan pogody” Anny Jurksztowicz. Kierunek Nowe Miasto Lubawskie śladem malowniczej linii kolejowej. Malownicza i zróżnicowana terenowo droga na Iłowo-Osada - piękne drogi usłane rzędami drzew okalane bezkresnymi polami rzepaku, tajemnicze zakręty, wzniesienia. Rybno. Pamiątka z wyprawy – kolczyki-kwiaty z modeliny kupione w lokalnym wiejskim sklepie. Graniczące z kiczem. Zauważyłam je gdzieś samotnie zagubione wśród gum do żucia i lizaków. Czekały na mnie. Nie zastanawiałam się. Nie warto odkładać żadnej przyjemności na później - może nie być powrotów, może nie być później. Potem miałam dylemat, czy nie zboczyć z obranego kursu zauroczona tajemniczą drogą wśród drzew. Przystanek, cyfrowa widokówka i jedziemy dalej. Hartowiec. Pierwsza wiosenna burza. Obiad na skraju drogi z widokiem na zapierający dech warmiński pejzaż. Za zapomniany widelec posłużył kawałek bagietki. Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie, a w kombinacji z wąskimi drogami, przypomniała mi nieprzewidywalna Szkocja. Montowo - bezskuteczne poszukiwanie starego dworu zakończone pętelką wokół miejscowości i znów dylemat - gdzie jedziemy?! Chciałoby się dalej i dalej, ale czas goni. Grodziczno. Szukam zjazdu na Lidzbark - na przeciwległym pasie kierowca sprawdza coś w podwoziu, pewnie tak jak mi skorodowała mu belka pod chłodnicą, pewnie mnie też czekają podobne stopy jeżeli przed kolejnym wyjazdem nie pojadę zespawać tej cholernej belki. Pytam o drogę i jadę dalej. Lidzbark – pierwsza i chyba jedyna stacja benzynowa w okolicy. Wyrosła jak grzyb po deszczu jak na życzenie. Paradoksalnie towarem deficytowym nie była benzyna, ale wódka i szczodrze rozdawane papierowe kubeczki. Tutaj czas się zatrzymał pewnie jakoś w 1999 roku, kiedy zamknięto stację PKP, choć chodząc po torach, cały czas mi się wydawało, że słyszałam elektryczny dźwięk zbliżającego się w oddali pociągu, coraz oglądałam się czujnie za siebie, czy nie wyrośnie za mną jakaś parowa lokomotywa, a czerwone lizaki semaforów zdawały się działać, choć to tylko słońce tak przewrotnie nimi operowało, zwodząc niedoskonałe ludzkie oko. Jeszcze krótki wywiad przeprowadzony z zawiadowcą na nieczynnej, przeznaczonej do likwidacji stacji PKP Lidzbark. Zaczynał w 1975 i wspominał dawne czasy. Opowiadał jak po 1999 stacja zaczynała podupadać, jak ją powoli rozkradali. Teraz pracuje w Kolejach Mazowieckich w Warszawie, ale to już nie to samo. Zupełnie inny świat. Moje wizyty na dworcach zawsze wiążą się z takimi ciekawymi spotkaniami. Nie ma innej opcji. Tym razem zawiadowca na nieczynnej stacji kolejowej. Kierunek Działdowo - zdążyć na ostatnie promienie słońca na rynku, którego jedna z malowniczych uliczek zauroczyła oko pragnieniem powrotu. Minięta po drodze para - mężczyzna za kierownicą, ona plecami do auta dopala papierosa. Nie miałabym nic przeciwko niepalącemu towarzyszowi, byłaby to może nawet jakaś ulga, pod warunkiem, że to ja bym prowadziła. To by było na tyle - na szybko nakreślona notatka, ewidentnie wymagająca reedycji podobnie jak sama wyprawa. Tam i jeszcze dalej. Mój kolejny cel na krótką metę. Nie dotarłam do tej łąki ani do tego jeziora. Może i dobrze, bo być może nigdy bym już nie wróciła. Może nie chciałabym się nigdy obudzić, a może wróciłabym jako zupełnie inna osoba. Może zostawiłabym swoją drugą połowę na tej łące nad jeziorem. Może wreszcie miałabym spokój. W szklance kilka kwitnących gałązek rzepaku okala podświetlony światłem świecy lampion, w którego drzwiczkach założony jest wizerunek Jezusa Chrystusa. Zastanawiam się, co jeszcze tutaj robi. Ach, zapomniałam, że wożę go ze sobą w dowodzie. Takie też miałam poczucie, że nie jestem do końca sama. Obawiam się, że moim świętym obrazkiem stała się od dzisiaj mapa. Niech Bóg ma mnie w swojej opiece, żebym znowu nie pobłądziła. Straszny głos ma ta wokalistka i słowa mi się nie podobają, ale melodia ma klimat. I jeszcze jeden kawałek. Wiatr we włosach i dłoń gdzieś za oknem tańcząca jak wiatr jej zagra. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|