http://bananadivers.pl/
https://www.facebook.com/CN-Banana-Divers-179851208705951/?fref=ts
VICTORIA TUCHOLKA |
|
Nie będę ukrywać. Na swojego pierwszego nurka w życiu zdecydowałam się totalnie spontanicznie. To był zupełny przypadek. Podczas swojego drugiego pobytu nad Hańczą obudziłam się któregoś dnia z mocnym postanowieniem, że tego dnia skosztuję kartacza. Droga do żołądka była jednak bardzo długa. Zaczęło się od pytania lokalnych o to, czy kojarzą jakieś miejsce w okolicy, gdzie byłaby możliwość zjedzenia czegoś regionalnego. Na pierwszy ogień poszedł Pan Mariusz, syn Pana Jana, właściciela nadbrzeżnych posesji, który akurat wyprowadzał klacz ze źrebięciem na pastwisko. Odesłał mnie do lokalnej agroturystyki tzw. Sienkiewiczówki. Wsiadłam więc na rower i tam pojechałam, ale jakoś nikogo nie zastałam, a że dalej u sąsiadów zauważyłam duże zbiorowisko aut, pomyślałam, że tam na pewno mi pomogą. Wpadłam na grupę młodych ludzi, którzy sami również byli zainteresowani obiadami. Szybko zorientowałam się, że chyba wylądowałam w samej jaskini lwa - bazie nurkowej. Na wieszakach wisiały nurkowe kombinezony, na podłodze wielkie czarne pudła z płetwami i maskami, przy ścianie stały jakieś wielkie butle. Wtedy pojawił się Jarek, jak się potem okazało właściciel tego przybytku, który w prawdzie potwierdził, że trafiłam w dobre miejsce, ale nie był mi w stanie zagwarantować, że na obiad będą kartacze. Podziękowałam więc i pojechałam dalej. W drodze powrotnej zaświtała mi jednak myśl, że w sumie czemu by nie spróbować zanurkować. Nigdy tego nie robiłam. Nie znam chyba piękniejszego miejsca w Polsce. Poza tym chętnie zobaczyłabym ryby z trochę innej perspektywy. Byłam wówczas na etapie marzenia o wędkowaniu, które z resztą miałam również okazję spełnić podczas tego wyjazdu. Tak - doszłam do wniosku- nurkowanie to jest właśnie to, czego mi teraz trzeba. Zajechałam do okolicznej bazy zapytać o koszt tej przyjemności, nie zdążyłam się nawet zadeklarować, a jeszcze tego samego dnia zauważyłam nurkowe auto jadące w moim kierunku, machnęłam ręką, długo nie trzeba było gadać, Jarek już wszystko wiedział, co i jak, a nawet zapowiedział zniżkę. Co tu dużo gadać - piękne okoliczności przyrody, nowe wyzwanie, przychylni ludzie - czyż może być coś bardziej zachęcającego? Zanim jednak do nurkowania doszło, wiele osób jeszcze tego samego dnia narobiło mi stracha, że tyle osób się potopiło, że to niebezpieczne, że ten cały sprzęt jest strasznie ciężki i, że jeszcze raz... tyle osób się potopiło. W nocy oczywiście śniły mi się same koszmary. Gdy wstałam rano, mierząc się z taflą jeziora przy kubku kawy, postanowiłam, że może lepiej daruję sobie to nurkowanie. Nagle pojawiło się sto tysięcy wymówek w stylu paluszek i główka, oprócz oczywiście wcześniej wspomnianych powodów na "nie" autorstwa napotkanych ludzi. No, ale dobrze, umówiłam się, to pojadę, pro forma, najwyżej popatrzę, jak nurkują inni ;D Teraz bardzo mnie to bawi. Popatrzę?! No i pojechałam. Jarek oczywiście jak zwykle w optymistycznym nastroju, a ja mu tutaj zaczynam smęcić, czy to aby na pewno bezpieczne, że ja to i tamto, może lepiej nie... Jarek uciął jednak krótko wszystkie moje wątpliwości, stwierdzając że dopóki robi się wszystko zgodnie z wytycznymi, nie ma mowy o żadnej tragedii. Dałam się przekonać. No i klamka zapadła. Jeszcze tylko przymiarka kombinezonu, maski, obuwia, znalezienie odpowiedniej butli i jedziemy... Po szybkim wciśnięciu się jak sardynka w puszkę w nurkowy kombinezon i założeniu wszystkich elementów nurkowego stroju, ledwo doczłapałam się do wody obciążona jak wół juczny 10-kilogramową butlą nurkową. Wówczas ta butla wydawała mi się bardzo ciężka,podczas kursu z kolei dużo lżejsza. Być może w istocie byłam w gorszej kondycji, tak jak i też wówczas podejrzewałam. Ogólnie miałam wówczas dosyć stresujący czas. Nie bez powodu z resztą wyrwałam się nad Hańczę. Ale trudno. Zaszłam tak daleko, to nie ma rady - żal byłoby zaprzepaścić to nurkowanie. Najtrudniejszy, jakkolwiek również mój ulubiony był moment samego zanurzenia się w tej nieznanej mi dotąd przestrzeni. Ku rozpaczy Jarka ;) dopiero za trzecim podejściem ostatecznie zanurkowałam. Fantastyczne uczucie! Ta lekkość, swoista nieważkość analogiczna do tego uczucia, które się odczuwa w pierwszym etapie skoku ze spadochronem, kiedy jeszcze spadochron nie jest otwarty. Podobało mi się to, że pod wodą nie da się mówić, że cała moja uwaga skupiała się na obserwacji otaczającej przestrzeni, instruktora, znaków, które mi dawał. Teraz gdy robiłam kurs, cieszyłam się, że nie czuję się jeszcze w pełni gotowa do schodzenia z aparatem fotograficznym. Mogłam w całości skupić się na samym doświadczeniu nurkowania. Największe wrażenie zrobiły jednak na mnie ryby - nie sądziłam, że pod wodą mogą być tak piękne. Były jakby półprzeźroczyste, jakby w połowie częścią środowiska, w którym żyją, mieniły się wszystkimi kolorami tęczy, odbijające światło słoneczne łuski błyszczały im jak lustra. Perspektywa ta wydała mi się dużo bardziej atrakcyjna od tej wędkarskiej. Ryba bez wody nie ma duszy. Na lądzie jest tylko skrzelem, ością i łuską obnażoną z całej swojej duchowości i atrakcyjności. Ryby powinno się łowić tylko wtedy, jeśli jest to absolutnie konieczne, jeśli nie mamy, czego do garnka włożyć. Po wyjściu na brzeg ogarnęła mnie po raz pierwszy od dawna prawdziwa euforia. Mimo, że szczękałam zębami z zimna, dzień był bowiem nader wietrzny, z mojej twarzy nie schodził błogi uśmiech radości. Było super! Tego mi właśnie było trzeba! Więcej zdjęć z Wielkiej Rafy Koralowej: viktoriatucholka.weebly.com/my-space/archives/04-2016 W między czasie miałam tę skądinąd niespodziewaną okazję zrobić kolejne intro na Wielkiej Rafie Koralowej w Australii. Nie było to nigdy moim marzeniem, bo jakoś nigdy też nie sądziłam, że kiedykolwiek będę miała okazję pojechać do Australii. Australia z resztą też mi się nigdy nie marzyła. Kiedy jednak bilet był już kupiony, zdążyłam na podstawie lektury licznych relacji podróżniczych z Australii, stwierdzić, że Wielka Rafa Koralowa to obowiązkowy punkt programu tej podróży. Nie ma, co ukrywać, Wielka Rafa Koralowa robi ogromne wrażenie. Nie tylko z lotu ptaka, z wody, pod wodą. Krystalicznie czysta i ciepła jak zupa turkusowa woda, koralowe łąki w całej swojej różnorodności barw i kształtów na wyciągniecie ręki nawet jeśli tylko snorkluje się po powierzchni, piękne ryby, słońce. To ostatnie niby przyjazny sprzymierzeniec, a tak naprawdę groźny wróg. Jak przekonałam się na własnej skórze, trzeba było zainwestować w kombinezon chroniący przed tzw. stingers, małymi śmiercionośnymi meduzami. Myślałam, że będzie on wliczony w cenę, jeden z pracowników na pytanie o ryzyko spotkania stingers, odpowiedział, że póki co nie widać takiego zagrożenia, więc darowałam sobie tę inwestycję. Pod wieczór przekonałam się jednak, że słońce mocno mnie jednak spaliło. Kombinezon mógł w choćby niewielkim stopniu zmniejszyć stopień tego spalenia. Przez resztę wyjazdu uciekałam więc przed słońcem jak tylko mogłam i mimo wysokich temperatur, starałam się ubierać kompletnie. Chcielibyście mnie pewnie zapytać, dlaczego nie zrobiłam wówczas kursu? Nie zdecydowałabym się na zrobienie go w Australii nawet teraz, gdybym miała taką możliwość. Po pierwsze, ze względu na szalenie turystyczny charakter tego miejsca, gdzie codziennie przez ręce instruktorów przewija się dziesiątki turystów. Nie ma, co ukrywać. To po prostu czysty biznes. Po drugie, cena kursu rośnie im mniejsza grupa, im mniej uczęszczane okolice rafy, im lepsza firma(tego w końcu oczekujemy od potencjalnego kursu, czyż nie?). Ale która jest najlepsza? Będąc turystą, szanse trafienia od razu na tę najbardziej rzetelną są niewielkie. Po trzecie, najważniejsi są ludzie, z którymi się nurkuje, a ja miałam to szczęście, a Australia to nieszczęście, że po Intro z Jarkiem Bekierem w Hańczy pozostały mi bardzo dobre wspomnienia, o wiele lepsze niż z czarterowej wyprawy na Wielką Rafę, gdzie zanurkowałam i snorklowałam w istocie w pięknych okolicznościach przyrody, choć mój instruktor włączył stoper w zegarku, a nurków było w wodzie chyba więcej niż wszystkich tych cudownie kolorowych ryb. Gdy tylko w marcu zaczęła mi się powoli krystalizować wizja tegorocznego wyjazdu nad Hańczę, rozważałam odbycie kursu nurkowego, ale póki co nieśmiało. Ciśnienie podskoczyło dramatycznie, gdy udałam się na Targi Nurkowe "Podwodna przygoda" na EXPO w Warszawie. Zachęcam do przeczytania mojej relacji z tego wydarzenia: http://viktoriatucholka.weebly.com/my-space/event-targi-nurkowe-podwodna-przygoda Po obejrzeniu licznych filmów z różnych egzotycznych zakątków świata i spotkaniach z pasjonatami, a zwłaszcza spotkaniu poświęconemu nurkowaniu jaskiniowemu, w którym prym wiódł Pan Krzysztof Starnawski, po prostu wiedziałam, że muszę zrobić kurs. Najśmieszniejsze jest to, że miałam pojechać tylko na jeden wykład o podwodnej archeologii - to mnie wówczas najbardziej interesowało. Zostałam jednak na kolejne wykłady. Z każdym kolejnym uświadamiałam sobie, że w nurkowaniu szukam jednak zupełnie czegoś innego. Z pewnością kontaktu z naturą, który zawsze był dla mnie ważny, ale również wyzwań. Wyzwań, ale w nieco innym tego słowa znaczeniu, bo wcale nie interesuje mnie bicie jakiś abstrakcyjnych czy szalonych rekordów, jakkolwiek podziwiam jaskiniowe eksploracje Krzysztofa Starnawskiego i sama chciałabym kiedyś zanurkować w jaskini, jakkolwiek póki co nieco mnie przeraża perspektywa nurkowania w zamkniętej przestrzeni. Pewnie i z czasem, w miarę kolejnych nurkowań, zyskiwania pewności siebie w nowym środowisku i z nurkowania jaskiniowego opadnie dla mnie zasłona mrocznej tajemnicy. Mówiąc wyzwanie, mam raczej na myśli przełamywanie przede wszystkim własnych ograniczeń, blokad, wątpliwości. Poznawanie siebie, a właściwie wyczuwanie siebie i uczenie się kontroli nad własnymi emocjami, bo pod wodą może się zdarzyć wiele sytuacji, a w każdej z nich trzeba zachować spokój. Niezależnie od tego, co by się działo. Od naszego wewnętrznego spokoju może zależeć nie tylko nasze życie, ale i życie naszego partnera. Z pewnością najtrudniejszą lekcją w nurkowaniu jest wykształcenie poczucia odpowiedzialności za drugą osobę, a właściwie uświadomienie sobie takiej konieczności, skorelowanie jej z umiejętnością zachowania spokoju w każdej sytuacji i przewidywania tego, co może się zdarzyć, bo jak taka sytuacja nastąpi, nie ma mowy o panikowaniu. Pozostaje jedynie mieć nadzieję, że będzie to nauka mierzona w przeciwieństwie do lotniczych katastrof jedynie szczęśliwymi przypadkami, z których oboje wyjdziemy bez szwanku. O żadnych tragediach nie ma mowy pod warunkiem zachowania spokoju, a co najważniejsze rozsądku. To taka moja świeża refleksja po odbytym właśnie kursie na Open Water Diver w mojej bazie nurkowej-matce C.N. Banana Divers w Błaskowiźnie nad Jeziorem Hańcza. Kiedy przyjechałam w tym roku na kurs nurkowy nad Hańczę, nie obyło się bez chrzestu bojowego. To znaczy wstępnej kąpieli w jeziorze. Specjalnie w tym celu zakupiłam najtańszy najbardziej podstawowy zestaw do nurkowania maska z rurką w kolorze dla odmiany iście kobiecym, a co! różowym :) To był bardzo dobry wybór. Odkopałam też gdzieś buty do chodzenia w wodzie, jakkolwiek w końcu nie założyłam ich ani razu. Tym razem schodziłam prosto do wody z pomostu. A pod wodą - oczywiście bajka. Odkryłam Amerykę - okazało się, że wszystkie rybki gromadzą się tłumnie pod pomostem zapewne czekając tylko na naiwnego wędkarza, któremu wciągną haczyk pod deski. Przy odpowiednim przyłożeniu żyłka pęka jak nic. Oprócz tego zachwycił mnie złowrogi gąszcz labiryntu podwodnej roślinności generalnie świadczący na niekorzyść tej części zbiornika, to mnie jednak nie przerażało. Mimo upalnej niedzieli temperatura wody była bardzo "rześka". Po tej terapii szokowej szczękałam zębami chyba przez następne pół godziny, przy okazji tłucząc słoik z powidłami śliwkowymi :( i prowadząc nad wyraz ożywioną (tak przemarzłam, że tempo mówienia przyśpieszyło chyba dwukrotnie) konwersację z panami ze służb porządkowych oraz kierowcą lokalnego busa kursującego do Suwałk. Pierwsze znajomości zawiązane. Pozdrawialiśmy się regularnie przez kolejne poranki, ja przecierając oczy przez szybę mojego kombi, a kierowca zgrabnie obracając busem tuż przed karoserią. Jeszcze tylko szybkie śniadanko, przywitanie z żoną sąsiada, która przyszła skontrolować męża - wędkarza bujającego się w najlepsze na środku jeziora jakby totalnie w innej czasoprzestrzeni, i rowerem udaję się do bazy. Okazało się, że nieco się spóźniłam. Jarek spojrzał na mnie krzywym okiem, ale postanowiłam obrócić wszystko w żart. Zaletą tego mojego nieumyślnego spóźnienia było z pewnością to, że weszłam w sytuację z rozpędu i nie było czasu na zastanawianie się nad tym, czy jestem czy nie jestem gotowa na pierwszego nura. Ku swojemu zdziwieniu odkryłam, że jestem jedyną dziewczyną w niemal 7-osobowej drużynie ratowników medycznych. Jarek wspominał tylko o kilku chłopakach, więc w sumie byłam przygotowana na męskie towarzystwo, ale nie wspominał nic o całym suwalskim pogotowiu ;) Pocieszająca była myśl, że to ratownicy i z pewnością będzie komu udzielać pierwszej pomocy na wypadek, gdybym poszła oczywiście z wrażenia jak kamień w wodę :) W ekspresowym tempie dobraliśmy więc wszystkie elementy stroju i sprzętu. Oczywiście nie ma to jak dobry kombinezon w rozmiarze dziecięcym. Zaletą ciuchów dla dzieci jest to, że zazwyczaj są w fikuśnych kolorach, tak więc na te pięć dni zamieniłam się w kolorową podwodną papużkę w iście turkusowych barwach bojowych :) Jak się okazało strój ten miał również inną nie tak oczywistą z początku zaletę, a mianowicie wyróżniał się spośród innych czarnych kombinezonów, a uwierzcie mi, można się było pomylić przy zbieraniu manatków na nurka, o czym z resztą przekonał się jeden z kolegów-ratowników wciskając się ku podziwowi wszystkich obecnych w kombinezon kolegi o dwa numery na niego za mały :) Kombinezon w istocie musi być dopasowany, tak aby było jak najmniej wolnych przestrzeni, w które może dostać się woda, automatycznie ochładzająca tak wyeksponowane partie naszego ciała, ale nie może też być za ciasny. Pierwszy dzień upłynął nam pod znakiem opanowywania umiejętności pływalności zerowej (neutralnej), tzn. utrzymywania się w stałej pozycji pod wodą bez nagłego spadania na dno i dramatycznego wyskakiwania na powietrze. Umiejętność podstawowa i chyba najważniejsza w nurkowaniu. Jeżeli ją opanujemy, wszystkie inne podwodne czynności przyjdą nam jak bułka z masłem. Niektórzy chwytali tą umiejętność w mig, inni potrzebowali nieco więcej czasu. Ja oczywiście należałam do tych drugich :) No bo ja zawsze muszę po swojemu "w swoim czasie" i tempie. Taka zołza :) Jarek miał ze mną oczywiście dużo podwodnych wrażeń ;) No bo też Jarek prowadził mnie w parze z Wojtkiem przez cały kurs. Bardzo się ucieszyłam, że to właśnie pod jego skrzydłami będę mogła odbyć kurs, bo pozostały mi bardzo dobre wrażenia z zeszłorocznego Intro i zależało mi na tym, aby to on był takim moim Ojcem-Nurkiem lub raczej Matką-Nurkiem. Przed ostatnim nurkowaniem wizja odcięcia od nurkowej pępowiny wymusiła na mnie głębokie wyciszenie, skupienie i wycofanie w siebie. W sumie przyjemne uczucie, bo wszystko inne i wszyscy inni schodzą jakby na margines i skupiasz się na wykształceniu i utrzymaniu wewnętrznego spokoju w sobie. Przez kolejne dni w miarę nauki kolejnych umiejętności - przedmuchiwania maski i uszu, wyjmowania automatu (aparatu dostarczającego nam powietrze z butli pod wodą), zakładania płetw :D - schodziliśmy coraz głębiej, oswajając się ze spadającą razem z głębokością temperaturą. Na głębokości regulaminowych dla OWD 20 metrów (Wow! To prawie tyle, co mają sosny w moim ogrodzie! Pamiętam jak po swojej pierwszej wyprawie nad Hańczę, siedziałam w oknie swojego pokoju i podziwiałam sosny w ogrodzie, próbując sobie wyobrazić, jak głębokie jest jezioro Hańcza na podstawie tego, ile sosen trzeba by było ustawić jedna na drugiej) temperatura spada do 4 stopni Celsjusza i taka już utrzymuje się na stałe i głębiej. Były takie dni, zwłaszcza te bardziej słoneczne, że różnica temperatur między duszną powierzchnią, a mroźną głębiną dawała się niektórym mocno we znaki do tego stopnia, że trzeba było się wynurzyć. Wyczucie swojej wytrzymałości w danych warunkach jest niezwykle istotne i może mieć decydujący wpływ na bezpieczne wynurzenie - nie należy się dziwić, jeśli dopadnie nas skurcz pod wodą. Tego nieprzyjemnego i utrudniającego ruch w wodzie doświadczenia miałam okazję raz doświadczyć. Taki pierwszy test na zachowanie spokoju pod wodą. Zawsze też można liczyć na zwykle bardziej doświadczonego partnera, który pokaże jak reagować w takiej sytuacji. Wielkie dzięki dla Agnieszki, z którą miałam okazję odbyć 11 bonusowe nurkowanie. To nurkowanie dało mi chyba największą satysfakcję ze wszystkich, które odbyłam w trakcie tegorocznego nurkowego pobytu nad Hańczą. Być może dlatego, że pierwszy raz nurkowałam w pełni z kimś, kogo wcale dobrze nie znałam. Być może dlatego, że była to sprawa honorowa - taki pierwszy prawdziwy sprawdzian swoich umiejętności w samodzielnym nurkowaniu. No i jeszcze ta sytuacja ze skurczem łydki, wobec której potrafiłam zachować zimną krew. Kuracja tlenem w związku ze zbyt szybkim wynurzaniem się w sytuacji wystąpienia pod wodą bólu ucha. W przeciwieństwie do kolegów-ratowników, którzy odbyli kurs basenowy, ja rzuciłam się od razu na głęboką wodę. Pewne umiejętności, którzy oni opanowali na basenie, ja musiałam opanować w jeziorze. Nie przeszkadzało mi to. Nigdy nie przepadałam za basenami. Co więcej oni odbywali kurs nurkowy na potrzeby zdobycia dodatkowych punktów w celu dostania się do straży pożarnej lub po prostu w ramach zyskania dodatkowych umiejętności w ramach studiów. Ja niezmiennie robię różne rzeczy, bo tak czuję. Być może z czasem okaże się, że ta umiejętność bardzo mi się przyda w dalszym rozwoju zawodowym w zawodzie, o którym nie mam jeszcze pojęcia, że będę go wykonywać lub przy spotkaniu z kimś, dla kogo na przykład sam fakt tego, że nurkuje przełamie ewentualne lody we wzajemnym porozumieniu. Na chwilę obecną czeka mnie realizacja kolejnej części tryptyku, który zamierzałam poświęcić Wielkiej Rafie Koralowej. Zapewne doświadczenie nurkowania, które mam za sobą, podziała kreatywnie na sposób, w jaki podejdę do realizacji tego tematu. Kurs Open Water Diver kończy się oczywiście oficjalnym wręczeniem pamiątkowych dyplomów, tak zwanego logbooka (książki nurkowań) i symbolicznym pasowaniem na nurka, w którym to rytuale pierwsze skrzypce gra oczywiście nurkowa płetwa :) Chyba nie muszę Wam mówić, że czułam się z siebie bardzo dumna, choć tak nie do końca czułam jeszcze, że mogę o sobie powiedzieć, że jestem nurkiem pełną gebą. Dopiero właśnie to ostatnie nurkowanie z Agnieszką było taką niezbędną mi przysłowiową kropką nad "i". No i jeszcze przerwa na reklamę! Gorąco polecam Wam bazę nurkową Banana Divers w Błaskowiźnie nad jeziorem Hańcza. To jedna z najlepiej wyposażonych całorocznych baz w regionie. Niezwykle przychylni ludzie z ogromną wiedzą. Jeżeli nauczycie się nurkować na Hańczy, żadne nurkowanie nie będzie Wam już straszne. Zapraszam do odwiedzenia oficjalnej strony i fanpage'u C.N. Banana Divers:
http://bananadivers.pl/ https://www.facebook.com/CN-Banana-Divers-179851208705951/?fref=ts
0 Comments
No więc wyjeżdżam. Zostawiam Starą Hańczę w tyle i obieram kierunek na Wiżajny. Zaledwie 10 kilometrów. Obiecuję sobie, że nie będę się zatrzymywać co pięć minut i podziwiać wszystkiego na około. Aha ;) Obok tego nie byłam jednak w stanie przejechać obojętnie. Wśród monotonnej poburzowej szarówki nagle na poboczu wyrasta przede mną wielka baba z siana ubrana w kolorowe łaszki z szerokim uśmiechem na okrągłej twarzy z prześcieradła. Tego mi właśnie było trzeba. Uśmiechu, bo coś morale mi dzisiaj z rana opadły. Najbardziej w swoich podróżach nie lubię wyjazdów. "Pożal się Boże" aparat w telefonie idzie w ruch, pada bateria, zrezygnowana podłączam go do samochodowej zapalniczki, jechać nie jechać?, jadę, ale nie, jednak po chwili zawracam, muszę to dla Was sfotografować. Jak tylko wysiadam, do nogi przykleja mi się psia pchełka i sprawdza, czy jestem przyjacielem czy nie. Pewnie jakbym nim nie była, dałaby głosu głośniej niż niejeden wilczur. Uśmiecham się z góry i mówię "dzień dobry", pojednawcze merdnięcie ogonkiem, uniesienie krzaczastych brwi i jesteśmy kumpelkami. Przydrożna reklama podoba mi się tak bardzo, że dochodzę do wniosku, że trzeba zajrzeć do samej galerii i poznać jej autorkę.
Drzwi otwiera mi Pani Krystyna, uśmiechnięta blondynka z szalem w kolorowe kwiaty zarzuconym na plecy. Śmiało zaprasza do środka. Gdy tylko wchodzę, od razu wyczuwam, że mam do czynienia z prawdziwą artystką. Wszystkie ściany obwieszone są obrazami i innymi dziełami. Dla mnie dzieła sztuki są jak okna w inne światy. Kiedy wchodzisz do pomieszczenia, nieważne jak byłoby ciemne, obrazy zawsze je rozjaśniają, ale w przeciwieństwie do luster, które dają iluzję przestrzeni, obrazy te przestrzenie po prostu tworzą. Zawsze podziwiam takie galerie. Choć sama maluję, nie wyobrażam sobie otaczać się swoimi obrazami, jakkolwiek czasami bywam nawet bardzo dumna z osiągniętych efektów. Już i tak boli mnie głowa od tych wszystkich obrazów, które noszę w głowie. Ekstrawertyzm pozostaje dla mnie jednak taką cechą wyróżniającą prawdziwych artystów. Jest taką miarą lubienia samego siebie. Czegoś, co mi przychodziło z trudem, a co obecnie zeszło na kompletny margines. Pani Krystyna zaprasza mnie do stołu. Siadamy naprzeciwko siebie. Rozglądam się dookoła jak dziecko w sklepie z cukierkami. Pani Krystyna szybko uwiadamia mi, że obrazy wykonuje różnymi technikami. Opowiada mi o nich, a ja z zaskoczeniem odkrywam, że faktycznie ten obraz, który wydaje się być wykonany tradycyjną techniką jest tak na prawdę w całości filcowany. Takich niespodzianek czeka z resztą na mnie jeszcze wiele w galerii. Przy okazji dowiaduję się, że Pani Krystyna prowadzi również warsztaty. Nie mam wątpliwości, że jest właściwą ku temu osobą. Szybko orientuję się, że posiada ogromną wiedzę. Momentami czuję się jak prawdziwa ignorantka. Moją uwagę przyciągają poncza i szale. Pani Krystyna zachęca mnie do przymierzenia kilku. No i wpadam jak śliwka w kompot, bo każdy z nich jest tak piękny, po prostu każdy stanowi dzieło sztuki samo w sobie, dobrej jakości materiały, wspaniałe kolory, niezależnie od tego, czy lubię dany kolor czy nie, w każdym czuję się świetnie, jakkolwiek nie przepadam za kupowaniem ciuchów, przechodzi mi przez głowę myśl o tym, aby sprawić sobie mały prezent, ale który? ponczo khaki w filcowane maki? ziemisty szal wykańczany czerwonymi filcami? seledynowy szal filcowany w wodne kwiaty? w końcu niezdecydowanie wygrywa i stwierdzam, że muszę się z tym jeszcze przespać. Na szczęście Pani Krystyna potwierdza, że nie ma problemu z ewentualną wysyłką pocztą. Widząc moje zainteresowanie szalami i ponczami, wyciąga telefon i pokazuje galerię z innymi swoimi dotychczasowymi pracami. Wow! myślę sobie, oglądając kolejne zdjęcia. Przy okazji podziwiam wszechstronność, bo oprócz obrazów malowanych rożnymi technikami o różnej tematyce i wspomnianych szali, poncz, torebek, wykonuje również ogrodowe rzeźby z kamienia, strachy na wróble i inne ogrodowe cuda, które sama maluje. Przydrożni baba z chłopem to również jej dzieło. Szybko rozwiewam jej wątpliwości co do tego, na ile galeria jest odpowiednio oznaczona. Reklamy nigdy za mało, ale obok takiego kierunkowskazu nie sposób przejechać obojętnie. Po prostu trzeba się zatrzymać i choćby zrobić zdjęcie. Czas na tyle długi, aby zdążyć przeczytać zawieszony na babie szyld, nie mówiąc już o tym, aby przez myśl przeszedł pomysł o wstąpieniu na chwilę do środka, czego jestem najlepszym przykładem, choć zdaję sobie sprawę, że stanowię nie lada dziwaczkę. Pani Krystyna zabiera mnie jeszcze na krótki spacer po swoim równie artystycznym ogrodzie. Od razu w oko rzuca mi się żaba ze starych metalowych sit i kamienia zgrabnie wkomponowana w skalniak, jest i kibic polskiej reprezentacji, strach na wróble, kot z kamieni, malowana kamienna żaba, kamienne grzybki, jajka i sexy brunetka ukryta w gąszczu przekwitłych już irysów. Przypomina mi to skandynawskie przydrożne ogrody kamiennych rzeźb. U Pani Krystyny wszystko to jest jednak subtelnie wkomponowane w ogrodową przestrzeń. Dochodzimy do ulicy i żegnamy się serdecznie. Z pewnością będziemy utrzymywać dalej wirtualny kontakt, może skuszę się na jedną z chust, jak finanse pozwolą, a na pewno odwiedzę, jak przyjadę nad Hańczę następnym razem. To był bardzo fajny przystanek, który nieco poprawił mi nastrój. Ponadto w aucie przybyła mi dodatkowa maskotka - aniołek stróż sprezentowany mi przez Panią Krystynę. Dumnie chuśta się na lusterku obok misia koali uczepionego zielonego Wunderbaumu i plakietki z napisem Uśmiechnij się (to tak na wszelki wypadek, gdybym zapomniała o uśmiechu, czasami nawet działa). A aniołek jak znalazł. W końcu strzeżonego Pan Bóg strzeże. Z perspektywy czasu stwierdzam jednak, że dopełni satysfakcji zabrakło mi jedynie pięknego szala autorstwa Pani Krystyny. Nie pozostaje mi nic więcej jak poczekać do początku miesiąca i chyba na dobry początek sprawię sobie ziemisty szal z czerwonymi filcowanymi kołami. W końcu artyści powinni się wspierać, nie? A Wam polecam odwiedzić galerię Pani Krystyny Sajewskiej. Szalenie pozytywna osoba. Jej galeria to obowiązkowy przystanek dla każdego, kogo zawieje w tamte strony. Więcej na: https://www.facebook.com/krystyna.sajewska?ref=br_rs Skromna galeria zdjęć z wydarzenia Odbudujmy "Super Bazę" na Plaży Praskiej DZIEŃ PIERWSZY (19.06.2016) Tytułem wstępu, mając na uwadze niewtajemniczonych, powiem tylko, że zebraliśmy się dzisiaj wszyscy na Plaży Praskiej w Warszawie po to, aby odbudować żywą kopułę wierzbową, która została zdewastowana w ostatnim czasie przez nieznanych sprawców. Kopuła nabierze nowego kształtu, który będziecie mogli podziwiać już jutro wieczorem po zakończeniu całego pleneru. Jeżeli chcecie dowiedzieć się więcej, w imieniu twórcy kopuły Jacka Gądka oraz wszystkich sponsorów i organizatorów wydarzenia zapraszam Was już jutro w godzinach 14-20 na Plażę Praską. Każdy z Was może się włączyć do akcji! Każdy z Was może być współtwórcą nowej kopuły! Zapraszamy! Domowej roboty sok z czarnego bzu dzikiego! Pycha! Oczywiście nie przepuściłam okazji sprawdzenia oferty żeglugi wiślanej! Jeszcze tylko dzisiaj taki smutny widok. Jutro będzie wielkie wow! Spotkałam nawet szczęśliwe rusałki nad Wisłą! Śmierć w Wenecji, czyli błogi spokój na Praskiej Plaży o zachodzie słońca! Warszawa nocą! Praski brzeg to chyba najlepszy punkt widokowy na stolicę! Póki co tak na szybko bez zbytniego upiększania. Jeszcze się pewnie znajdzie kilka cudownych momentów! Więcej zdjęć za tydzień kochani! Dziękuję Wam wszystkim za wspólnie spędzony czas! Było super! WIERZBA FOREVER! Nie wiem, kogo mam w głowie, ale na pewno gdzieś tam jest. W przeciwnym wypadku, dlaczego by mnie tak "nosiło" tu i tam. Zawsze sobie myślałam, będąc gdzieś tam hen, ten niepokój, który często odczuwałam, był swojego rodzaju telepatyczną więzią z kimś gdzieś tam w świecie. Ktoś gdzieś czeka na mnie - myślałam sobie. Może się spóźniłam. Może już powinnam tam być. Nadal często odczuwam ten niepokój. Dobry pretekst do dalszego podróżowania. Jakby ten ktoś był tu na miejscu, to przecież już dawno żylibyśmy długo i szczęśliwie, a ja spałabym spokojnie. Teraz jak podróżuję, spotykając po drodze rożnych obcych ludzi, dochodzę do wniosku, że ważne są właśnie te chwile spokojne, które razem dzielimy. Co z tego, że to tylko chwile. Co z tego, że za każdym razem z kim innym. Wszystkie te chwile składają się na pewne abstrakcyjne pojęcie emocjonalnej jedności. Pewnie jeszcze się spotkamy. Czy trzeba czegoś więcej? Resztę mogę sobie zmyślić jak w tej piosence. To tak jak z nomadami, którzy teoretycznie nie mają domu. Jakby jednak przeanalizować tę drogę, którą pokonują, okazałoby się, że pewne miejsca powtarzają się w określonych interwałach czasu. Składają się na pewnego rodzaju abstrakcyjne pojęcie domu (Bruce Chatwin). Fajny kawałek. Ania jak zwykle ponadczasowa.
When my stay in Australia was slowly drawing to an end, nothing seemed to make me miss anything in particular there. All my dreams about the red interior, Top End, Aboriginal Australia seemed to have been wiped out from the surface of my mind as if by some supernatural force. I just wanted it all to end. I hardly stood the whole stifling atmosphere between me and my comrade. But then yet something unexpected has happened that made me miss Australia during the whole way back and still back now. All that enchanted in a meaningful experience I have not lived, a view I have not seen, a moment I have not touched. One experience that changed it all. Saved my innocent and naive pastoral about Australia. The mists rising up over Govett's Leap. I have been waking up around 4 A.M. three times in a raw only to eventually give up this beautiful moment. Maybe forever. Maybe I will never see it again. Maybe thousands of photos and videos circulating in the virtual ether would have to do, to make up for this difficult decision I had to make. There are such moments in life when you have to give up certain things. Live up to the ruthless rule that you cannot have everything you want. It was long ago I was made to realize it, so maybe it made it easier for me to cope with the obvious loss inscribed in my decision. Everything has its price, though money is not always the main currency. I was already on the train to the airport when the first rays of my last sunrisein Australia have touched my face. It was a difficult sunrise. One of those sunrises when you would like to jump off the train and fall into pieces, give up everything you had and start a new life. If only you had enough courage. Though today I regret I did not do it, I also know and have to be honest with myself that it was just beyond my strenght back then. I hardly made this Australian trip to the end in one piece anyway. At the end I often felt like falling into pieces with noone around or even somewhere there who could help me out and put me back together. Noone I could lean on. I had to rely completely on myself. I could have broken into tears as well, so many reasons, but I kept calm like a Tibetan monk. When I Iook back, I am impressed at my own self that I was, that I am that strong. Then I have not been even thinking about it. I could not understand what people meant by telling me that they are surprised at me taking it all so easy. It was a question of survival. When I look at that sunrise now, it seems like paradise lost to me. An experience I have not lived up to. This is the price you pay for wrong choices - eventually they always lead you nowhere. No matter how obvious the events around Govett's Leap should probably seem to me, I still look back with a sentiment.I still cultivate this innocent vison in my mind. A dream one needs to have to keep on going on. This view also confirms me in the belief that there are such situations in life where there just cannot be any place for compromise with people who put you down. You have only one life. Do not let others make you waste it! Though I feel utmostly sad when I look at that sunrise right now, it also reminds me that no matter what people say, no matter how bad it is, no matter how irrational my own choices may sometimes seem to me myself, it is my life and I should live it according to myself. Even if it means living it alone. I do not want to be a guest anymore anywhere. I want to be the host. You can be my guest if you wish. The photo above is not my property. I do not use it for commercial purposes. Source:
www.google.pl/imgres?imgurl=http%3A%2F%2Fwww.genkin.org%2Fgallery%2Flandscapes%2Falpine-mountains%2Fblue-mountains-nsw%2Fau-govetts-leap-0001.jpg&imgrefurl=http%3A%2F%2Fwww.genkin.org%2Fcgi-bin%2Fphoto.pl%2Flandscapes%2Falpine-mountains%2Fblue-mountains-nsw%2Fau-govetts-leap-0001&docid=nvlNF585IWNstM&tbnid=L6drPgMQKEtuwM%3A&w=800&h=466&bih=729&biw=1602&ved=0ahUKEwju3Zby8KrNAhUDCCwKHT1XAhYQMwgeKAEwAQ&iact=mrc&uact=8 Właśnie próbuję dopełnić dzieła - wymalować swoje sumienie na tym kawałku lnianego płótna. Tym razem format jest wyjątkowo nietypowy. 75 cm x 50 cm. Mam nadzieję, że jak skończę, będzie mi lżej i z sumieniem czystym będę mogła realizować dalej swoje zamierzenia. TRIPTYCH
>> ROSA AUSTRALIS << > THE FOUNTAIN / ŹRÓDŁO < All rights reserved COPYRIGHT Victoria Tucholka www.vt-art.pl Paw dumnie rozkłada swój piękny ogon w okazały wachlarz
Ogród Botaniczny UMCS w Lublinie Zaintrygowały mnie w szczególności pojedyncze białe pióra. Zastanawiam się, dlaczego są takie? Czy wynika to z tego, że osobnik jest młody, a może stary, a może ma jakieś geny białego pawia? Pytanie za 100 punktów do ornitologa. POTRZEBA MATKĄ WYNALAZKU 100% BIODEGRADOWALNY KOMPOSTOWNIK, KTÓRY ZROBISZ SAM ZA DARMO Z TEGO, CO NATURA DAŁA, A CO POZORNIE BEZUŻYTECZNE Niestety musiałam zrezygnować z darmowego kompostownika oferowanego przez gminę z powodów od siebie niezależnych. Powędrował do kogoś innego. W sumie mi nie żal, bo nie wiem, czy chciałabym mieć w ogrodzie taki kawał plastiku. Umówmy się to taka ekologia "w pół drogi". Pewnie i tak starałabym się za wszelką cenę zakamuflować go gałęziami lub w inny sposób. Z niejaką ulgą, choć lekko ociągając się, podjęłam się więc tak przy okazji od niechcenia konstrukcji kompostownika, bo po zlikwidowaniu starego szybko nazbierała mi się nowa porcja odpadów i trzeba było coś z nimi zrobić, więc zakasałam rękawy i wreszcie w dniu dzisiejszym dopełniłam dzieła. Niniejszy kompostownik został zbudowany na gołej ziemi z samych suchych gałęzi zebranych w ogrodzie. Wykorzystałam w tym celu róg ogrodzenia, ułatwiając sobie konstrukcję całości. Taki kompostownik można jednak postawić wszędzie. Wystarczą cztery lub idealnie 8 pali (grubszych i twardszych gałęzi) wbitych w ziemię po dwa obok siebie na planie czworoboku (wielkość zależna od upodobań lub możliwości przestrzennych), a następnie układane na zmianę pomiędzy nimi gałęzie. Ja w ogóle obyłam się bez wbijania pali, choć zalecam takie rozwiązanie, ponieważ kompostownik będzie wówczas stabilniejszy. Ach i oczywiście nie kupujemy żadnych pali ani gałęzi - jeżeli nie mamy żadnych takich odpadów na terenie ogrodu, idziemy na spacer do lasu. Paradoksalnie nie trzeba dużo takich gałęzi. Nie trzeba też żadnych piłek, siekierek i innych ostrzy, aby je pociąć. Chyba, że ktoś chce trochę się pobawić różnymi fajnymi zabawkami i ma zapędy artystyczne. W sumie czemu nie?! Jakbym nie miała co robić, to pewnie też bym się pobawiła w jakieś wymyślne konstrukcje ze spadzistym sklepieniem, daszkiem, a może nawet pomalowała i ozdobiła reliefami :) To wszystko kwestia preferencji - ja w pierwszej kolejności stawiam przede wszystkim na funkcjonalność - ma rozwiązać problem, działać, pracować, a upiększanie to już sprawa drugorzędna. Nie przejmujemy się szparami pomiędzy gałęziami w ścianach bocznych - nie zasklepiamy ich. To bardzo ważne, aby to, co kompostujemy oddychało. Wówczas procesy gnilne będą przebiegały szybciej. Również bezkręgowce, które pomagają w tym procesie, będą miały swobodny dostęp do kompostu. Górę tak wykonanego kompostownika można przykryć grubszymi gałęziami lub zbić prowizoryczną pokrywę z dostępnych gałęzi. Ja zwyczajnie przykryłam górę kilkoma gałęziami. Warto również pogłębić dno kompostownika. W razie zbyt natrętnych zapachów, np. w czasie upałów, można wówczas przykryć kompost warstwą ziemi. NECESSITY IS THE MOTHER OF INVENTION: 100% biodegradable composter you can do yourself for free from what nature offers and what seems apparently useless. Unfortunately I had to resign from the composter offered for free by the authorities because of reasons independent of me. I still needed a new composter, though. I decided to construct it myself from materials available in my own garden - dry branches, in particular. And here it is. I guess it suits better my aesthetic preferances than a plastic one would do. And it is 100% biodegradable. The main idea I had in mind was to make it first and foremost functional, but feel free to be creative and make your composter a piece of art. By Victoria Tucholka
TAM, GDZIE CZAS JEST STAŁYM TOWARZYSZEM PODRÓŻY THE LAND WHERE TIME IS A CONSTANT TRAVELLING COMPANION Nie trudno jest zrobić dobre zdjęcia w pięknym miejscu. Trudno wybrać te z nich, które stanowią jeszcze jeden inny i nieznany wcześniej punkt widzenia na to piękne miejsce. Aby móc zatrzymać potencjalnego widza, ważny jest dobór odpowiedniego klucza. Może być nim oczywiście ponadczasowe piękno, a więc estetyka miejsca, może być nim techniczny majsterszyk, a więc estetyka samych zdjęć, wreszcie może być nim abstrakcyjne pojęcie, które spina cały zbiór w jedną integralną całość. Uznałam, że słowem kluczem do mojej wystawy będzie czas. Dlaczego czas? Otóż uświadomienie sobie potęgi czasu jako siły kształtującej i determinującej życie na australijskim kontynencie było jednym z doświadczeń, które miały największy wpływ na mój sposób postrzegania piątego kontynentu. Pewnego dnia przyszło nam przemierzyć pewien trudny, choć niespecjalnie długi (200 kilometrów) odcinek drogi w północnej części Queensland. Zupełnie jak byśmy wpadli w dziurę czasową, podróż zabrała nam o wiele więcej czasu niż sądziliśmy, nie obyło się bez dziwnych spadków energii, postoi na odpoczynek przy drodze, spotkania I stopnia z rozpędzonym road train, generalnie miało miejsce mnóstwo różnych dziwnych sytuacji, które mocno nas wymęczyły. Pamiętam jak na jednym z postojów na tablicy informacyjnej wpadło mi w oko stwierdzenie, że kiedyś czas był stałym towarzyszem podróży. Refleksji nad tym stwierdzeniem poświęciłam całą resztę podróży. Z perspektywy czasu zastanawiałam się nawet, czy myślenie o tym nie wpłynęło na mój odbiór doświadczenia tej podróży, ale pamiętam, że mój znajomy, któremu nie wspominałam o swoich rozważaniach, również miał podobne odczucia, że było coś w tej drodze wymykającego się naszemu pojęciu, coś, co nas opóźniało. Być może dlatego po drodze nie spotkaliśmy nikogo na postojach, a Ci nieliczni, którzy nas mijali, pędzili na łeb na szyję. W każdym razie doświadczenie to zapadło mi mocno w pamięć. Gdy przeglądałam zdjęcia pod kątem selekcji magicznej 6-tki uznałam, że czas to z pewnością właściwy klucz. Duże znaczenie miały dla mnie również takie determinanty jak natura i faktura. Szczególnie bliska mi od dawna faktura, której chciałabym niegdyś poświęcić osobną wystawę, stanowi niejako klucz do sztuki aborygeńskiej, która wywarła na mnie ogromny wpływ jako malarza. Długo zmagałam się ze stworzeniem osobistej wypowiedzi artystycznej, która nie byłaby jedynie marnym plagiatem, a subiektywną interpretacją. Mam nadzieję uwzględnić te obrazy w ostatecznej wystawie, której chciałabym nadać multimedialny kształt. Chciałabym, aby oprócz zdjęć, obrazów moich i oryginalnych aborygeńskich, wystawę wzbogaciły również nagrania dźwiękowe i próbki gleby, kamieni, piór i innych zbiorów, fragmenty z mojego dziennika podróży. Tym czasem zapraszam do obejrzenia zdjęciowej zapowiedzi wystawy. Suggested soundtracks * Sugerowany podkład dżwiękowy Scribbly gum tree insect traces * Ślady insektów w korze eukaliptusa Wild kangaroo looking for food on an apparently barren land * Dziki kangur poszukuje pożywienia na pozornie jałowym terenie A road in northern Quennsland * Droga w północnym Quennsland Termite mound - sandy mound hard like rock * Termitiera - kopiec z piasku twardy jak skała View of the interior from one of the hills * Widok interioru z jednego ze wzgórz Australia z lotu ptaka
* Bird's-eye view of Australia POLISH SILK Still we can find shelter from strong sun in the shade of mulberry trees that remember the golden age of Polish silk right here at our doorstep in Milanówek situated just 30 kilometeres from Warsaw, Poland. For the time being the Polish silk is just history, though a history strongly sought to be cultivated in a form of a museum by a group of passionates and equally passionate ex-workers of the silk industry. Personally I hope that this museum, will be another, after the Ćmielów porcelain museum, living museum, where we will be able to see the whole production process from silkworms reproduction to the final product - silk. If you're interested in learning more or supporting the initiative, please contact:http://stowarzyszeniemjm.pl/kontakt/ (unfortunately, the webpage functions only in Polish language, but you will surely find someone to talk in your native language if you contact the musuem via e-mail). DRZEWA MORWOWE
Drzewa morwowe odmiany żółwińskiej wielkolistnej wyhodowanej przez rodzeństwo Stanisławę i Henryka Witaczków. Jedne z ostatnich zachowanych w Milanówku okazów tej rośliny. Morwy uprawiano na terenie całego miasta głównie ze względu na liście, służące za pokarm jedwabnikom, z których kokonów uzyskiwano nici jedwabne. Najstarsze drzewo morwowe rośnie na terenie fabryki Jedwab Polski i pamięta czasy, gdy służyło swym cieniem założycielowi Centralnej Doświadczalnej Stacji Jedwabniczej i jego pracownikom (czyli lata 30. XX w.). muzeumjedwabnictwa.pl/?p=722 MULBERRY TREES This żółwińska multifoliate variety of Mulberry Trees, cultivated by Stanisława and Henryk Witaczek siblings, are one of the latest specimen of this plant retained in Milanówek mostly becaue of the leaves which were food forthe silkworms, from whicg cocons the silk threads were obtained. The oldest mulberry tree grows in the area of the Polish Silk Factoryand it "remembers" the founders of Central Experimental Silk Station and its workers. muzeumjedwabnictwa.pl/?p=722 IN THE LENSE: 12 MILLION YEARS ENCHANTED IN A STONE This piece of rock is said to have preserved a specimen of a beech leaf as old as 12 millions years. It was found by the Polish ornithologist and explorer of polar regions Bolesław Jabłoński on one of the succesive Antarctic expeditions he took part in the 70s and 80s. It proves that there must have been trees once on the icy-rocky Antarctic. It is such a bizarre feeling to realize just now that you had a chance to hold 12 million years in your hand. You will not get such a chance in a museum, such things only happen if you meet people who lived at least part of their lifetime as a true adventure. Na spotkaniu z polarnikiem, ornitologiem i gawędziarzem Panem Bolesławem Jabłońskim można było zobaczyć ciekawe rekwizyty przywiezione z bieguna: wulkaniczny pumeks, kawałki drewna, kręg wielorybi, jak również widoczny na zdjęciu kawałek skały. To właśnie to ostatnie znalezisko zrobiło na mnie największe wrażenie. Był to kawałek skały z zachowanym bukowym listkiem sprzed aż 12 mln lat. Znaleziska tego Pan Jabłoński dokonał, jak wspomina, zupełnym przypadkiem podczas swoich prac na biegunie polarnym. Ponoć świadczy to o tym, że skoro kiedyś rosły tam drzewa, to cała misterna teoria o efekcie cieplarnianym oraz katastrofalnych konsekwencjach emisji CO2 dla topnienia lodowców jest chorym wymysłem. Cenię sobie bardzo odmienne punkty widzenia w zakresie różnych dziedzin nauki i historii. Może będzie jeszcze okazja złapać gdzieś Pana Bolesława Jabłońskiego i nieco podrążyć temat, bo cała ta teoria wysnuta wokół tego niepozornego kawałka skały wydała mi się niesłychanie interesująca. Osobiście podzielam opinię, że natura sama się reguluje. Jeżeli topnieją lodowce, nawet w świetle tego, że będzie się to wiązało z wyginięciem niektórych gatunków, to jest to coś wpisanego w naturalny cykl. Oczywiście nie twierdzę, że działalność człowieka nie ma znaczącego wpływu na to zjawisko, ale sądzę, że przy wzroście czy nawet zachowaniu obecnego współczynnika liczebności gatunku ludzkiego na planecie, żadne działania mające na celu spowolnienie lub zatrzymanie tego procesu, nie mają większego znaczenia. Natura i tak dokona swojego dzieła zniszczenia. Ludzi jest po prostu zbyt wiele i to, co się dzieje w naturze jest również obliczone na ograniczenie działalności człowieka poprzez ograniczenie powierzchni, na której może funkcjonować. Analogiczny mechanizm funkcjonuje moim zdaniem w kontekście kataklizmów naturalnych.
Uwielbiam polne kwiaty. W okresie wiosenno-letnim prawie zawsze można znaleźć bukiet dzikich kwiatów w moich czterech ścianach. Normalnie nie przepadam za ciętymi kwiatami. Kwiaty polne stanowią jedyny wyjątek. Zawsze bardzo się gniewam na tych, którzy przynoszą mi na różne okazje przepiękne bukiety ciętych kwiatów z kwiaciarni - nie popieram hodowania kwiatów na taki cel. Zawsze tłumaczę, że mam taki wielki jałowy ogród, że najbardziej ucieszyłabym się z sadzonek. Uwielbiam z resztą pracę w ziemi. Tych ciętych kwiatów z kwiaciarni zawsze mi bardzo szkoda, jak sobie pomyślę, że jak ich ktoś nie kupi, wylądują na śmietniku. Uważam, że kwiaciarnie powinny być wielkimi szklarniami, w których kwiaty sobie normalnie rosną, a jak klient chce bukiet, to powinien sobie sam pójść i uciąć. Jeśli mu oczywiście nie żal... ale oczywiście żyjemy w takim absurdalnym systemie, w którym wszystko kręci się wokół pieniądza, nawet jeśli nie ma to sensu, ważne, że zamieniamy to i owo na pieniądz, nawet jeśli połowę tego, co byśmy chcieli zamienić, wyrzucimy na śmietnik. Uzasadnienie w stylu "Bo tak trzeba" lub "Bo tak jest skonstruowany ten świat" oba uważam za irracjonalne. Choć korci mnie czasem, żeby kupić sobie jakiś kwiat w kwiaciarni, jeżeli na przykład zapomniałam go wyhodować sama, na przykład irysy, to zazwyczaj znajdzie się 101 innych ważniejszych rzeczy. Często jednak zdarza się, że wartościowe rzeczy leżą na ulicy. Wystarczy być czujnym. Ostatnio wracając rowerem, zauważyłam na okolicznym poletku, że ktoś skosił cały rząd pięknych chabrów. Nazbierałam ich pokaźne naręcze i umieściłam w wielkiej donicy. Mimo, że stoją już ponad pół tygodnia, dobrze się trzymają, przyciągają różnych zapylaczy, także wokół stołu cały czas słychać pracowite pomruki trzmieli zbierających nektar. Bukiet prezentuje się poza tym przepięknie zwłaszcza na moim nowym plecionym blacie z odzysku, który również przyuważyłam gdzieś po drodze i stwierdziłam, że taka żmudna plecionkarska robota nie może się zmarnować, a na mój prymitywny stół zbity ze skrzyni i palety będzie jak znalazł. Niewiele trzeba, aby upiększyć najbliższe otoczenie. Jak znajdę wolną chwilę przelecę ten blat impregnatem do drewna. Nabierze koloru i posłuży dłużej. No i rzecz jasna przymocuje go na stałe do mojego "stołu". Nawet kotka atestowała nowy blat. Wygrzewa się teraz na nim bezwstydnie całymi dniami w cieniu pachnących chabrów. A na marginesie solidną glinianą donicę ktoś również wywalił na śmietnik. Wiosna to oczywiście okres kwitnienia różnych kwiatów. Bzów, akacji, jaśminów, czarnego bzu, dzikiej róży, jaśminu itp. W tym roku postanowiłam trochę poeksperymentować i wykonać przetwory nie tylko z tradycyjnych owoców, ale również z płatków różnych kwiatów. Na zdjęciu poniżej moje tegoroczne odkrycie - różowa akacja (Macrophylla Hispida). O dziwo, rośnie jej wokoło całkiem sporo. Ponoć na wsi w okresie PRL-u co biedniejsi ludzie zbierali i jedli kwiaty akacji. Faktycznie są bardzo słodkie. W tym roku postanowiłam również nie zmarnować okazji by zaopatrzyć się w płatki dzikiej róży. Uwielbiam dodawać je do herbaty. Nadają jej nie tylko wspaniały aromat, ale wzbogacają też odcień naparu. Polecam zarówno świeże, jak i suszone płatki. Jeszcze szczypta kardamonu i gwarantuję niezapomniane doznania. Płatki róży postanowiłam również spreparować. Uwielbiam słodycze. Muszę mieć zawsze coś w zanadrzu na czarną godzinę lub ponure zimowe wieczory. Taką konfiturę z płatków róży można również spokojnie dodawać do herbaty. No i jeszcze kwiaty dzikiego bzu czarnego. W zeszłym roku znalazłam przepis na kwiaty w cieście naleśnikowym, ale niestety stało się to po okresie kwitnienia. W tym roku postanowiłam nadrobić to niedopatrzenie. Przy okazji sporządziłam również syrop. Pozostaje jedynie czekać na owoce, z których warto wykonać sok. Słyszałam wiele pochlebnych opinii na temat przetworów z owoców dzikiego bzu czarnego. Gdy wczoraj przelewałam syrop do słoika, aromat był zniewalający. Z trudem opanowałam się, żeby nie skonsumować go już teraz.
Piątkowa wyprawa ze skierowaniem do chirurga ostatecznie zawiodła mnie na koniec świata, czyli aż do samego Sochaczewa. Doszukiwałam się zadośćuczynienia za ten finansowo-czasowy poślizg w samym fakcie tego, że w ogóle zostałam przyjęta przez lekarza, bo w pięciu innych miejscach, w których byłam wcześniej, mnie zbywano. Z pierwszego z nich wciąż oczekuję na telefon w związku z ustaleniem daty wizyty zapewne w dalszej niż bliższej przyszłości. Do tego czasu pewnie noga by mi uschła i odpadła, bo zapewne recepcjonistka zapomniała o tym, że kiedykolwiek tam byłam. Myślałam również, że nie mogło mi się lepiej trafić - lekarz młody, przystojny, w prawdzie żonaty, no cóż nie ma ideałów, ale byłam w błędzie. Gdyby otworzył ranę, zapewne byłabym już zdrowa, a tak w weekend borykałam się z dreszczami, gorączką, bólem głowy i stawu kolanowego. Dopiero w poniedziałek rana została otworzona i zaczęła się powoli oczyszczać.
Wracając jednak do wyprawy do Sochaczewa, oczywiście musiałam jakoś oswoić rzeczywistość, która kompletnie zaczęła mi się wymykać spod kontroli. Tego wszystkiego nie było w planie - drogich leków, niezliczonych podróży tam i z powrotem do szpitali, przychodni, całej tej wyprawy do Sochaczewa. Ja to przecież takie podróże robię zwykle dla czystej przyjemności, a nie dla jakiegoś chirurga, zmęczona, z bolącym kolanem. No więc starałam się oczywiście wyłapać jakieś osobliwe akcenty wokół mnie, które byłyby bezapelacyjną kropką nad "i" nadającą sens całej tej wyprawie. Oprócz pól facelii błękitnej - tak! ponownie na nie trafiłam, niestety w drodze powrotnej przez remontowane miasto zgubiłam rondo kierujące na A2 i wracałam inną drogą, a tam moim oczom ukazały się bezkresne pola maków. Coś pięknego!
cela i przyjmuję prawidłową postawę strzelecką. Najtrudniejsze w opanowaniu jest chyba rzucanie granatem. Michał z Ligii Obrony Terytorialnej cierpliwie tłumaczył mi tajniki właściwego ułożenia ciała i sposobu rzucania granatem. Bardzo mi się spodobali Ci komandosi. Fajne chłopaki. Żadne tam rozczulanie się w stylu: "To nie dla dziewczynek", tylko uśmiech na twarzy, że i ładne dziewczyny chcą spróbować swoich sił, a co najlepsze nie radzą sobie wcale gorzej od panów. Jakby trzeba było bronić ojczyzny, z pewnością nie zawaham się użyć nabytych umiejętności. Oczywiście nie zabrakło dokumentacji fotograficznej z CKM-em. Postaram się nią z Wami wkrótce podzielić, a póki co zachęcam do polubienia fanpage'u Ligi Obrony Terytorialnej (LOT) na facebooku: https://www.facebook.com/Liga-Obrony-Terytorialnej-419736818151133/?fref=ts A może zechcecie dołączyć do grupy?
przepuścić takiej okazji - w siodle nie siedziałam ze dwa lata, a ostatnio dużo myślę o powrocie do tego sportu. Ku swojej ucieszę miałam szansę nawet krótko pokłusować. Być może i z tej okazji znajdzie się pamiątkowe zdjęcie. Zachęcam również do odwiedzenia fanpage'u SKO im. 23 Pułku Ułanów Grodzieńskich: https://www.facebook.com/23pulkulanow/?fref=ts Znajdziecietam więcej zdjęć z wydarzenia, jak również będziecie mogli dowiedzieć się czegoś więcej o działalności pułku. A może i Wy zechcecie zostać ułanami?
No i jeszcze trochę stajniowych smaczków takich już typowo moich. Końskie chrapy - według mnie chyba najsubtelniejsza część końskiego ciała. Coś na miarę kocich łapek albo psiej piersi. Bardzo delikatne, wrażliwe, czułe miejsce. Najlepszy sposób, aby się nawzajem wyczuć. Jaskółki - "nieustraszeni stajniowi", tacy posterunkowi w stajni, oko mają na wszystko i na każdego, dokładnie Cię zeskanują. Niczego się nie boją. Poddasze stajni to ich rejon. A w ostatniej scenie urzekła mnie odwaga i pewność siebie tej małej dziewczynki, jak również łagodność i subtelność konia. Coś czuję, że z tej młodej damy wyrośnie prawdziwa amazonka, skoro już teraz tak nieustraszenie radzi sobie z dużymi koniami. Rzecz jasna świadczy to również o łagodnym usposobieniu szarżowych koni. No i jeszcze ostatnie zdjęcie. Dobra pokrzywa nie jest zła. Zdjęcie to kojarzy mi się ze sławetnymi scenami Wiewióra z "Epoki lodowcowej" próbującego przezwyciężyć wszelkie przeszkody na drodze d0 swojego bezcennego żołędzia. Oczywiście wiewiórcze pazurki zastępuje w przypadku konia jego długa i gibka szyja, jak również bardzo elastyczna górna warga. Jeszcze kilka zdjęć ze strzelnicy. Zdjęcia autorstwa Petrusa Einza, oficjalnego fotoreportera SKO im. 23 Pułku Ułanów Grodzieńskich z galerii na fanpage'u ww. grupy: www.facebook.com/23pulkulanow/photos/?tab=album&album_id=592722187567473 Organizatorem Pikniku Kawaleryjskiego, który odbył się w dniu 4 czerwca 2016 na terenie stadniny Stowarzyszenia Szarża było Stowarzyszenie Kawalerii Ochotniczej im. 23 Pułku Ułanów Grodzieńskich. Projekt został dofinansowany ze środków „Programu Fundusz Inicjatyw Obywatelskich – Mazowsze Lokalnie” realizowanego przez Fundację Fundusz Współpracy, Stowarzyszenie BORIS oraz Stowarzyszenie Europa i My.
W końcu i w bocznym lusterku zawitała prawdziwa polska wiosna! Jedziemy na spóźnioną majówkę! Różowy głóg w Kozienicach kwitnie już w pełni! TYTUŁEM WSTĘPU... ...muszę zaznaczyć, że kiedy podróżuję, polegam w całości na własnej intuicji (wersja dla panów: orientacji w terenie), mapach, ludziach. Nie posiadam internetu w komórce, nie zabieram ze sobą laptopa, nie mam anteny satelitarnej na dachu. Swoje wyprawy traktuję jako sposób na ucieczkę od wszelkiej technologii. Kiedyś z resztą nie było komórek, komputerów, internetu i ludzie jakoś sobie radzili. Te wyprawy są dla mnie ponadto sposobem na sprawdzenie się. Wyruszając, zdaję sobie sprawę z wszelakiego ryzyka: począwszy od złapania gumy po kłopotliwe towarzystwo. Mimo, że podróżuję autem, staram się wykorzystywać je głównie do pokonywania dłuższych odcinków pomiędzy kolejnymi punktami. Wszędzie indziej poruszam się rowerem, na piechotę lub innymi dostępnymi środkami transportu (i mam tu na myśli mniej komunikację miejską, a bardziej inne alternatywne formy transportu - kajak, konie itp.) Najbardziej cenię sobie chyba chodzenie - wydaje mi się najbardziej naturalnym sposobem poruszania się w czasie i przestrzeni, pozwalającym w pełni docenić walory tego, co mnie otacza. Poza tym, jeżeli auto jest jednocześnie środkiem transportu i domem na czas takiej wyprawy, to najzwyczajniej w świecie chcę się spędzać możliwie jak najwięcej czasu poza nim. Zapewniam Was, że spanie w aucie jest kwestią przyzwyczajenia. Ja świetnie się odnajduję w tych warunkach, choć zawsze mam w zanadrzu namiot, a spanie pod chmurką również mi nie straszne, wręcz uważam, ze kontakt z ziemią, z naturą w ogóle należy do jednych z przyjemniejszych, niezwykle kojących dla ciała i umysłu doświadczeń. Zdarza mi się słyszeć komentarze w stylu: "Póki jesteś młoda, nie łamie Cię w krzyżu itd". I w istocie póki co będę tak dalej podróżować, choć głęboko wierzę w to, że wiek nie ma tutaj większego znaczenia. Rok temu nad Hańczą spotkałam starszą parę podróżującą rowerem z Rzeszowa do Gdańska, a więc można - tak, a nawet jeszcze bardziej wyczynowo, nawet na emeryturze. Głęboko wierzę w to, że i mi zdrowie dopisze na stare lata. "Smok" pod moim "prywatnym" drzewkiem na Kempingu Echo w Zwierzyńcu Oczywiście na ten sposób kempingowania, bądź darmowy na monitorowanych parkingach oczywiście w pięknych okolicznościach przyrody (są takie miejsca, pisałam już o nich kiedyś przy okazji relacji z innych wypraw) lub odpłatny na polu namiotowo-kempingowym, decyduję się z powodów finansowych, co nie oznacza, że jeżeli byłoby mi źle, niewygodnie lub zimno, nie pozwoliłabym sobie na wynajęcie pokoju lub domku. Perspektywa zaoszczędzenia na zakwaterowaniu na poczet innych przyjemności, takich jak na przykład zakup regionalnych specjałów lub regionalny przysmak zaserwowany w restauracji zawsze zwycięża w moim przypadku. Życie to sztuka wyboru. Nie można mieć wszystkiego i nie trzeba. Konieczność wyboru ma tę zaletę, że szybko orientujesz się, co jest dla Ciebie ważniejsze. No i zawsze zostaje Ci jakiś pretekst do powrotu :) No bo przecież wszystkiego trzeba w życiu spróbować. Wszystko ma swoje miejsce i czas. Dla mnie w tym momencie ważniejsze jest zobaczyć więcej, pojechać dalej, móc pozwolić sobie na zboczenie z drogi, nadłożenie tych kilometrów, ale eksplorowanie terenów, w które być może nie będę już miała okazji więcej zajechać. Zawsze kiedy rezygnuję z zatrzymania się lub zboczenia gdzieś po drodze, żałuję, bo nie wiem, kiedy i, czy jeszcze tam wrócę. Choć Polska może się wydawać małym krajem, w porównaniu na przykład do takiej Australii, gdzie jedzie się i jedzie i myśli się, że ujechało się nie wiadomo, jaki kawał drogi, a potem się okazuje, że na mapie to zaledwie mały odcinek, to w Polsce zagęszczenie miejsc wartych odwiedzenia, zatrzymania się, zobaczenia, jest o wiele większe. Również wzdłuż samych tras w Polsce jest dużo więcej do zobaczenia niż na przykład w Australii, gdzie pomiędzy skupiskami ludzkimi można jechać i jechać przez dziesiątki kilometrów i nie spotkać żywej duszy, nie mówiąc już o zabudowaniach czy nawet latarni, chociaż prędzej pewnie trafią się zabudowania niż ta ostatnia. Muszę również Was uprzedzić, że jeżeli spodziewacie się po wpisach poświęconych moim kolejnym przystankom przewodnikowej „wyczerpywalności”, niestety będziecie zawiedzeni. Nie jestem przewodnikiem, właściwie rzadko kiedy znajduję czas przed wyprawą, aby przeczytać przewodnik czy rozeznać się w dostępnych atrakcjach, spisać je, zaplanować zwiedzanie co do przysłowiowej „joty”, zazwyczaj jadę „na żywioł” i mój odbiór miejsc, które odwiedzam, jest bardziej wrażeniowy niż informacyjny. Staram się skupiać na tym, co mi się najbardziej podoba, a nie na tym, co powinno mi się podobać. Raczej podziwiam niż czytam. I o tym głównie będę pisać. Niestety wszelkie zorganizowane wycieczki w ramach oferty turystycznej danego miejsca zazwyczaj wypadają w moich oczach słabo – cena takiego luksusu, moim skromnym zdaniem, nie wyczerpuje zazwyczaj potencjału miejsc, którym jest poświęcona, a może po prostu mam wysoki próg oczekiwań i trudno mnie zaspokoić lub zachwycić. Jeżeli płacę już za wejściówkę, oczekuję że nie tylko przewodnik będzie miał swój czas, ale ja również. Nie znoszę sytuacji, w których grupę turystów spędza się jak stado owiec. No bo oczywiście nie uważam się za takiego zwykłego turystę. Wówczas czuję się traktowana po prostu niepoważnie. Zdecydowanie wolę zwiedzanie na własną rękę nawet przy braku wyczerpującej wiedzy na temat danego miejsca. Podsumowując, niniejsze relacje z miejsc, które odwiedziłam potraktujcie bardziej jako zachętę. Tym są też dla mnie. Zdaję sobie sprawę, że nie udało mi się zobaczyć wszystkiego, co jedynie inspiruje mnie do researchu i powrotu. Jeżeli posiadacie dogłębną wiedzę z historii, geografii i innych dziedzin, niniejsze relacje mogą się Wam wydać nieco naiwne, wręcz zalatywać ignorancją, ale nie mam absolutnie wstydu przyznać się, że nie wiem wszystkiego. Z resztą nie jestem w swojej niewiedzy odosobniona. Czasami moje wydawać by się mogły dziecinne pytania w stylu „Dlaczego w Kazimierzu sprzedają wyroby z podobizną koguta?” spotykają się z konsternacją osób, które powinny pewnie wiedzieć o tym lepiej niż ja. Okazuje się, że nie jestem osamotniona w swoich pytaniach. Uważam, ze niewiedza ma swoje zalety – otaczający świat wciąż ma wówczas potencjał, aby Cię zachwycać, zaskakiwać, wzbogacać, a Ty możesz czuć się w nim jak dziecko, jak mały Kolumb odkrywający Amerykę na swój własny osobliwy sposób. Twój odbiór jest po prostu nieskorumpowany przez utarte schematy. Od tych schematów uciekam, nie rozumiem ich i mam nadzieję, że nigdy nie będę postrzegać świata w ten sposób, bo w istocie wówczas moje wyprawy naprawdę przestałyby mieć sens. Cała reszta – to, czy będziesz chciał wiedzieć więcej, poczytać, zapytać, zwiedzać – zależy już tylko od Ciebie. Ach i jeszcze jedna refleksja. Po Australii samotne podróżowanie po Polsce jakoś mi nie straszne. Kiedy słyszę, że 300 kilometrów to daleko, jakoś nie robi to na mnie wrażenia. Zauważyłam za to, że wyrobiłam sobie dziwny zwyczaj nabierania na zapas wody co najmniej jakbym zapominała, że mogę ją kupić w każdym sklepie, na stacji i w ogóle jest jej pełno wszędzie. W istocie nigdy nie wiadomo, czy akurat nie zrobi Ci się dziura w chłodnicy, ale żeby robić to z taką dyscypliną codziennie rano. W chwilach olśnienia bardzo mnie to bawiło! No to zaczynamy... Z ciekawych miejsc na trasie Piaseczno-Kozienice z pewnością na uwagę zasługuje moim zdaniem okalającą drogę 79 dolina sadów owocowych w okolicach Magnuszewa. Zakładam, że są to sady jabłkowe. Mimo, że okres kwitnienia jabłoni dawno minął, widok i tak robił wrażenie. Droga przebiega w tym miejscu wysoko nad falującym krajobrazem doliny porośniętej aż po horyzont rzędami owocowych drzewek. Tylko czekać aż zaczną owocować. Myślę, że wówczas widok będzie równie imponujący jak w okresie kwitnienia. GNIEWOSZÓW
KAZIMIERZ DOLNY
drewniana zabudowa. Nic mnie jednak bardziej nie urzeka w polskich miastach, jak spichlerze. Jak wszędzie malowniczo położone wzdłuż brzegu Wisły lub innych rzek. Czasami już nie wiem, gdzie mi się podobają najbardziej. Zawsze zastanawiam się, co leżało u podstaw ich reprezentatywnej architektury. W jednym z nich, Spichlerzu Ulanowskich, znajduje się obecnie Muzeum Przyrodnicze Kazimierza. To tam również zauważyłam pierwszą tablicę informacyjną o campingu, który postanowiłam sprawdzić w drodze powrotnej, bo godzina była późna jak na rozpoczęcie zwiedzania. Trudno mi było też uwierzyć, że kemping może znajdować się w tak malowniczym miejscu. Jakimś cudem udało mi się znaleźć parking za darmo, uprzednio przejechawszy przez całe miasto, co z resztą tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że na pewno mi się tutaj spodoba. Wystarczył widok bogato rzeźbionej fasady jednej z kamienic przywodzącej na myśl starożytne świątynie, żeby moje serce zabiło szybciej. Pewnie Was to moje wówczas pierwsze skojarzenie ze starożytnością rozśmieszyło, bo mnie bardzo, kiedy przeczytałam, że to naiwny manieryzm z renesansowymi aspiracjami. Naiwny dla naiwnej i wszystko się zgadza. Zawsze miałam bujną wyobraźnię. Co jak co, ale ma to swoje zalety. Nawet w najbardziej zwyczajnych rzeczach potrafię dopatrzyć się niezwykłych aspektów. W sumie jakby posadzić kilka palm ;) To chyba wszystko przez ten jasny kamień, z którego kamienice są wykonane. To wapień z okolicznych kamieniołomów.
Na rynku nie brakuje oczywiście kawiarenek, restauracji, sklepów z pamiątkami i licznych kramów. Prawie na każdym kramie można znaleźć koguty kazimierskie (3-4 złote). Pamiątka, którą z czystym sumieniem zakupiłam. Mam takie dwa magiczne pytania, które zawsze sobie zadaję, gdy korci mnie coś kupić: 1. Czy ma to praktyczne zastosowanie? 2. Czy da się to zjeść? Najbardziej zastanawiało mnie jednak to, dlaczego właśnie kogut. Otóż zacznijmy od tego, że kogut jest w ogóle symbolem miasta. Ponoć nie tak dawno dwóch kazimierskich piekarzy toczyło ze sobą sławetny bój o wyłączność na znak towarowy kazimierskiego koguta;) Znak ten znany był nie tylko w Polsce, ale i za granicą! Z kogutem wiąże się bowiem legenda z czasów pogańskich o ostatnim czarnym kurze, który ponoć przepędził z miasta samego diabła. Spór nie został ostatecznie rozstrzygnięty na niczyją korzyść. Od tamtej pory każdy może robić maślane koguty. Gdy teraz oglądam zdjęcia z podróży, bawią mnie napisy na koszach z kazimierskimi kogutami - "oryginalne koguty", "najstarszy producent kogutów", "tradycyjne koguty" itd. Kiedy robiłam to zdjęcie, jeszcze nie wiedziałam, że lokalni piekarze prowadzą ze sobą tak zażarty spór o to, kto pierwszy wymyślił kazimierskie maślane koguty. Sądzę, że wielu turystów podobnie jak ja niewiele o tym sporze wie i jest im on całkowicie obojętny. Na środku rynku znajduje się sławetna studnia, w której ludzie chętnie zażywają orzeźwienia. Ma to swój urok. Oczywiście nie byłoby rynku bez licznych kramów, kawiarenek i restauracji, choć czasem chciałoby się pozbyć tych wszystkich parasolek, które analogicznie jak znaki drogowe, wydają się być wymysłem iście diabelskim psującym estetykę takich zabytkowych miejsc. Nad rynkiem majestatycznie góruje pięknie zdobiony Kościół farny św. Jana Chrzciciela i św. Bartłomieja. Bardzo cenię sobie zwłaszcza ozdobne detale na fasadach. W tym wypadku uroku dodaje im bogactwo kolorów. Kazimierz posiada również kilka wysoko wyniesionych punktów, z których można podziwiać malowniczą panoramę Kazimierza, jak również okolicznych miast na tle Wisły. Chodzi oczywiście o Zamek i więżę obronną, oraz Górę Trzech Krzyży. Chyba widok z tej ostatniej urzekł mnie najbardziej. Może dlatego, że można zejść nieco w dół wzgórza i usiąść w trawie wysokiej po kolana wśród cykania świerszczy. Paradoksalnie turyści jakoś niechętnie schodzą niżej, także można się też przez chwilę nacieszyć świętym spokojem. Panorama Kazimierza z Góry Trzech Krzyży. Na Górę Trzech Krzyży obowiązuje wejściówka w cenie 2 złotych, a na zamek i wieżę jedna wejściówka w cenie 5 złotych (bilet normalny). Chyba jestem ignorantką i przyznam, że same budowle specjalnie mnie nie zachwyciły. Wejście na nie było ciekawe głównie ze względu na roztaczające się z góry widoki. Zwłaszcza z wieży ładnie prezentują się ruiny zamku. Z pewnością nie ujdą Waszej uwadze promy majaczące na tle iskrzącej się od światła zachodzącego słońca wiślanej tafli. Na ten luksus sobie nie pozwoliłam z braku czasu, choć jadąc wzdłuż Wisły moją uwagę zwróciła możliwość przeprawy auta podobnym promem na przeciwległy brzeg. Z pewnością następnym razem postaram się to sprawdzić. Także Wisła żyje i ma się dobrze! Jest ruch! Dzieje się! Oby więcej takich atrakcji. Wyobraźcie sobie jakby było fantastycznie, gdyby istniała oferta rejsów po Wiśle z Gdańska do Krakowa, a po drodze przystanków w tych wszystkich pięknych miejscach. A skoro o Wiśle mowa, tuż przy spichlerzach wzdłuż wału wiślanego znajduje się obszerny parking, na którym można zatrzymać się na noc. Napotkana na miejscu para Francuzów podróżujących camperem powiedziała mi, że można się tam zatrzymać za darmo. Aż trudno w to uwierzyć. Weźcie jednak poprawkę na to, że to był poniedziałek i pewnie nikomu nie chciało się fatygować zbierać opłatę za jeden wóz. Podejrzewam, że w długi weekend sytuacja mogła się już przedstawiać inaczej. Niemniej jednak, jeśli to prawda, to z pewnością warto się tam zatrzymać nawet wobec braku udogodnień. No i jeszcze jedna uwaga, co do okresu, w którym na pewno warto odwiedzić miasto – ponoć najpiękniej prezentuje się w okresie kwitnienia jabłoni, a więc na początku mają. Osobiście urzekły mnie również zdjęcia zimowych panoram miasta – z pewnością więc wybiorę się tam w zimie. Muszę również odwiedzić okoliczne wąwozy. Ciekawa jestem, czy zachwycą mnie równie bardzo jak te sandomierskie. Uwielbiam szyldy. Przypominają mi Francję. W Kazimierzu oczywiście w szyldzie musi być kogut ;) Jadąc z Kazimierza do Lublina warto zatrzymać się w Nałęczowie. Tak, tym słynnym Nałęczowie od wody Nałęczowianki. Nałęczów to znane i jedyne w Polsce uzdrowisko o profilu wyłącznie kardiologicznym. Jego położenie ma ponoć kojący wpływ na regenerację sił po trudnych operacjach i zabiegach. Ja niestety nie miałam czasu, aby zatrzymać się na miejscu i na spokojnie pochodzić po tym mieście. Przejeżdżając przez miasto, przez chwilę poczułam się jednak jak w rodzimych stronach, ponieważ Nałęczów słynie ze swojej starej drewnianej, zapewne typowo letniskowej zabudowy. Z pewnością jest to miejsce, do którego zawitam na dłużej przy następnej okazji. Na trasie do Lublina moim oczom ukazały się również moje ukochane pierwsze pola rzepakowe, a także łączka pokryta w całości różowymi kwiatkami. Mimo dużego opóźnienia, nawet nie patrzyłam na zegarek, żeby się nie stresować, Ola już pewnie czekała na mnie w Lublinie, musiałam zrobić nawrotkę i stanąć obiema nogami na ziemi i podelektować się chwilę tym pięknym widokiem. LUBLIN Lublin powitał mnie po australijsku. Jak się okazało województwo lubelskie słynie z działań na rzecz ochrony płazów - od kilku lat systematycznie prowadzi akcje mające na celu chronić te stworzenia. Brawo! Bardzo mi się to podoba. Poczułam się jak na piątym kontynencie. Ośrodek Wypoczynkowy Forest Do Lublina zawitałam niemal o zachodzie słońca bez pomysłu na nocleg, więc razem z Olą pojechałyśmy na spontaniczny rekonesans Zalewu Zemborzyckiego. Nie widziałyśmy się chyba ze 3 lata. Szmat czasu, a ja zapomniałam nawet butelki wina. Okazało się, że w Lublinie jest tylko jeden kemping nad Zalewem. Za to jaki! Z natury jestem wzrokowcem. Czego oczy nie widzą, to sercu niemiłe:) Jako że na miejsce zajechałyśmy po zmroku, byłam nieco niepocieszona. Dopiero kiedy wstało słońce, a ja wybrałam się na spontaniczną wycieczkę rowerem wzdłuż zróżnicowanego brzegu zalewu, zaczęło mi się tam podobać. Ogromny udział w moim pozytywnym odbiorze tego miejsca noclegowego mieli oczywiście przemili właściciele ośrodka, którzy okazali się niezwykle wyrozumiali i pomocni w stopniu, który przerósł wszelkie moje oczekiwania. Gorąco Wam polecam Ośrodek Wypoczynkowy Forest nad Zalewem Zemborzyckim, zwłaszcza jeżeli szukacie miejsca na uboczu, w leśnym zaciszu, a blisko miasta (tutaj uwaga! nie jestem typowym mieszczuchem i moja interpretacja słowa „blisko”jest bardzo osobliwa, mi jest po prostu wszędzie blisko, gdzie jest miło). Standard domków jest, moim zdaniem, bardzo wysoki jak na takie miejsce. Domki są bardzo przytulne, schludne i dobrze wyposażone. Dobra jakość w dobrej cenie. Ośrodek znajduje się ponadto tuż nad zalewem z roztaczającą się z brzegu panoramą na Lublin oraz licznymi urozmaiconymi ścieżkami pieszymi i rowerowymi. Jeśli lubicie rowerowe eskapady z pewnością będziecie mogli się tutaj wyszaleć. To z resztą jedyny ośrodek wypoczynkowy w okolicy. Nie łatwo do niego trafić, ale warto. Przy drodze przebiegającej wzdłuż południowego leśnego brzegu zalewu znajduje się tablica informacyjna, w nocy jasno podświetlona. Byłam bardzo mile zaskoczona. Gorąco polecam. I przemiły psiak właścicieli, który stanowił chyba dowód na to, że to, co sobie pichciłam w swojej polowej kuchni nie było jeszcze szczytem braku smaku :) Turystyczna kuchenka gazowa świetnie się sprawdziła podczas wyjazdu. Zrobiłam ją nie lada furorę wśród ludzi, których spotykałam, którzy patrzyli na mnie co najmniej jakbym się urwała z innej epoki. Karimata posłużyła jako osłona przed wiatrem. Ośrodek Wypoczynkowy Forest ul. Nad Zalewem 1-3,20-523 Lublin +48 60361 54 54 e-mail: [email protected] www.forest-bis.pl Zalew Zemborzycki Rowerowe eskapady to stały element moich wypraw. Wszędzie zabieram ze sobą swojego grata. Jest to świetna opcja w terenach turystycznie mniej obleganych, gdzie nie ma możliwości wypożyczenia dwukołowca. Rower traktuję również jako symboliczne koło ratunkowe na wypadek, gdyby mi zabrakło paliwa w baku ;) Rower pakuję do bagażnika w swoim kombi, choć wiem, że spokojnie zmieści się i w sedanie. Takim autem podróżowałam wcześniej. Bagażnik na tylną klapę znajduje się wciąż na mojej liście marzeń. Zalew jak zalew. Niestety do klasy najczystszych nie należy, co nie zmienia faktu, że jest idealnym miejscem na rowerowe eskapady. Rowerzystów tam nie brakowało. Linia brzegowa jest bardzo zróżnicowana – począwszy od ścieżek i chodników biegnących bezpośrednio przy brzegu przez nieco bardziej wymagające kręte i pagórkowate ścieżki leśne, a nawet podmokłe tereny. Z zalesionego południowego brzegu roztacza się również panorama całego Lublina. Im bardziej na zachód, tym linia brzegowa robi się bardziej dzika i dziewicza. Po drodze zaobserwowałam nawet zaskrońca, który zaniepokojony ruchem ewakuował się na taflę jeziora i zgrabnymi pląsami pływał wzdłuż brzegu. Przepiękne stworzenie. Nazywam go Misiem Uszatkiem wśród węży, bo ma na głowie takie dwie jasnożółte plamy, które niechybnie przypominają mi pluszowe uszy. Zbiorniki wody, zalewy, jeziora, rzeki, strumienie byłyby niczym bez moich ukochanych wędkarzy. Nad zalewem spotykałam ich prawie na każdym kroku. Oczywiście nie omieszkam przywitać się i zadać standardowego pytania: „Bierze coś?” Nie zawsze pociągnie to za sobą dłuższą rozmowę, zazwyczaj jednak tak. Tak też było i w tym przypadku. Rozmowa rozwinęła się na tyle, że o mały włos, gdybym oczywiście nie była już spóźniona na kolejne spotkanie;), pewnie złowiłabym tego dnia jakąś rybę. Ponoć jak się znajdzie kompana z kartą wędkarską i pozwoleniem, można śmiało z nim łowić bez konsekwencji, a ponoć nad zalewem kontrolę są na porządku dziennym. Już od dawna obiecuję sobie wyrobić kartę wędkarską, ale jakoś braknie czasu. Okazało się, że mój rozmówcaw ogóle pochodzi z Gdańska, ale oczarowała go niegdyś pewna Lublinianka i osiadł na stałe w Lublinie. Pochwalił się synem, córką i raczkującymi jeszcze wnuczętami. Pogawędziliśmy trochę o okolicy, więc dowiedziałam się, że wzdłuż zachodniego brzegu jeziora prowadzi bardzo ładna ścieżka przez las, a znajdująca się na jeziorze wyspa słynęła ponoć niegdyś z plaży nudystów. Na jeziorze można ponadto uprawiać wiele sportów wodnych – żagle, rowery wodne, a w szczególności narty wodne. Wyprawa na stare miasto
dok placu ponoć w kształcie oka cadyka. Kształt ten zaczęłam z resztą dostrzegać dopiero po dłuższej chwili. Czasami warto się zatrzymać, wrosnąć w otaczającą przestrzeń jak mech w schody, chłonąć obtaczającą przestrzeń pełną piersią. Na rynku oczywiście mnogość kamieniczek o przepięknych fasadach. Nie potrafiłam oderwać oczu i obiektywu ku utrapieniu mojej biednej towarzyszki, dla której paradoksalnie spotkanie ze mną było okazją do długo odkładanych odwiedzin lubelskiego rynku. Często się zdarza, że najmniej wiemy właśnie o miejscach, w których sami mieszkamy. Patrzymy na nie codziennie, znamy na pamięć, przestajemy dostrzegać nawet niecodzienne przejawy piękna w najbliższym otoczeniu. Ola, moja ex-współlokatorka, świetna fotografka i przewodniczka po Lublinie na tle jednego z ponoć obowiązkowych fotograficznych przystanków na rynku starego miasta w Lublinie. Wegetarianin Gdyby nie Ola, pewnie nie miałabym okazji też tak dobrze tego dnia zjeść. Polecam wam sklep i bar z żywnością wegetariańską Wegetarianin mieszczący się przy Placu Wolności w bramie na ul. Narutowicza. Nie łatwo tam trafić, lokal jest mały i niepozorny, ale z pewnością warto, bo można dobrze, zdrowo i tanio zjeść, jak również napić się pysznego, świeżo wyciśniętego soku z jabłek, buraków, marchwi, a ponadto zaopatrzyć się we wszelkiego rodzaju zdrową żywność i inne naturalne produkty. Wybór jest niezwykle szeroki, a ceny przystępne. Wnętrze tego małego lokaliku bardzo przytulne. Na ścianie bardzo fajne kolorowe grafitti z pasterzem pasącym na łące krowy. I w ogóle miejsce ma bardzo przyjazny klimat. Ja byłam zachwycona. Polecam Wam danie o nazwie falafel - taki wegetariański kebab, jakkolwiek należę chyba do 1% ludzi na świecie, którzy mają zero zrozumienia dla fenomenu kebaba :) Sos na bazie tahini. No i oczywiście dorzucacie do tego świeży sok z jabłka, buraka lub/i marchwi. Smacznego! Między Słowami A jeżeli macie ochotę uczcić wizytę w Lublinie dobrą kawą, herbatą lub innym trunkiem (uwaga: wybór przyprawia o ból głowy) z pewnością warto, abyście wybrali się do kawiarni&księgarni Między Słowami na ul. Rybna 4/5 na Starym Mieście. Nawet najtańsza kawa smakuje tam bosko. Wybór piw jest niezwykle różnorodny, a jeżeli trudno będzie się wam zdecydować po bukiecie, z pewnością wybór ułatwią równie ekscentryczne nazwy. Każdy znajdzie coś dla siebie. No i ponownie, gdyby nie wyjątkowe towarzystwo Oli, pewnie bym się tam nie wybrała, pewnie w ogóle nie wiedziałabym o istnieniu tego miejsca. Kameralność tego zakątka z pewnością sprzyja babskim pogaduchom, a i pewnie romantycznym wieczorom we dwoje. Przytulne i cieple wnętrza utrzymane są w stylu retro z bogactwem rożnych starych mebli, „oldschoolowych” rekwizytów i mnóstwem książek. Prawdziwa gratka dla moli książkowych. Mnie oczywiście ujęło w szczególności patio znajdujące się na tyłach kawiarni, a zwłaszcza widok otaczających je starych kamienic z wywieszonym praniem, uchylonym oknem, gołębiami na parapecie. Takie po prostu tchnienie zwykłego życia w starorynkowym blichtrze! Zamość-Lublin Wyjeżdżając z Lublina na trasę na Zamość (przez Świdnik, Krasnystaw) z pewnością warto zatrzymać się przy piekarni Baker obok Lewiatana. W sklepie znajdziecie szeroki wybór przepysznego pieczywa na zakwasie. Żałowałam, że nie zaopatrzyłam się w większą ilość żytniego na zakwasie, bo był przepyszny. A przy okazji oczywiście oczy mi się zaświeciły na widok szerokiego wyboru produktów mojego ulubionego polskiego zakładu mleczarskiego Krasnystaw – oczywiście dobrze mi znany kefir, po który potrafię normalnie jechać rowerem drugie tyle do kolejnego sklepu, jogurty naturalne i owocowe, których nie sposób już dostać w moich stronach, poza tym sery białe, śmietany i wszelkiego rodzaju inne mleczne produkty również rzadkie w moich stronach). Trasa Lublin-Zamość stopniowo odsłania coraz to bardziej urozmaiconą rzeźbę krajobrazu. Im dalej, tym teren staje się bardziej pagórkowaty, a szachownicą okalających ten pofalowany krajobraz wszelakiego rodzaju pól uprawnych, w tym w szczególności mojego ukochanego rzepaku skłania do częstych postojów by podelektować się nieco tymi pięknymi widokami. Oprócz tego również coraz więcej przykładów zaniedbanych, ale urokliwych architektonicznych perełek (domów, stacyjek), jak również urzekających panoram miast, na przykład Krasnystawu z górującym nad miastem zabytkowym kościołem. Przepiękny widok. Panorama Krasnystawu Zamość Zjawiskowy park w Zamościu. Jak w bajce. Spośród wszystkich miejsc, w których byłam, Zamość zachwycił mnie najmniej, choć może powinnam ująć to inaczej. To piękne, niesłychanie zadbane miasto z mnóstwem urokliwych uliczek, bram, kamieniczek, zachwycającym zarówno za dnia, jak i w nocy parkiem (polecam zwłaszcza późnym wieczorem, mój pobyt w Zamościu zbiegł się akurat z okresem godowym żab, te żabie serenady przypomniały mi pewną noc w mieście Emerald w Nowej Południowej Walii, Australia, kiedy w nocy obudził mnie dziwny dźwięk, dopiero po chwili skojarzyłam go z żabami, które paradowały po trawniku o zmroku, kiedy zajechaliśmy na kemping. Wyszłam na zewnątrz, usiadłam na krześle w ciemnościach, twarzą do pustego pola, czarnej tafli nocnego nieba, przez które przewijały się przysłaniające gwiazdy resztki chmur groźnie błyszczącej jeszcze na horyzoncie burzy i oddalam się temu transowemu przeżyciu. Nigdy przedtem nie uczestniczyłam w czymś jednocześnie tak pięknym i niepokojącym. Rzadko bywam w teatrach, filharmoniach i operetkach. Z jednej strony jestem zbyt wymagająca, chciałabym skorzystać z najlepszej oferty, a że zazwyczaj nie śledzę na bieżąco wydarzeń kulturalnych, zazwyczaj nie ma już miejsc. W takich chwilach dochodzę do wniosku, że wolę po stokroć te kulturalne przeżycia, które oferuje mi sama natura. Cała reszta wydaje mi się wówczas próżnym wymysłem cywilizacji, żeby zarobić, żeby mieć cel, żeby się pokazać. Byłabym zapomniała... gdy tak siedziałam tej nocy i pomyślałam sobie o tych wszystkich pionierach, którzy przecierali szlaki, sami po środku pustyni, walczyli o przetrwanie, musieli stawiać czoła nieprzyjaznej naturze jakże psychodelicznym przeżyciem musiało być słuchanie co noc tego koncertu. Ta refleksja wróciła bumerangiem, gdy stałam w parkowej bramie i przysłuchiwałam się godowym pieśniom zamojskich żab. Trochę niezręcznie mi się do tego Wam przyznać, ale te żabie trele bardziej mnie zachwyciły niż nawet fasady ozdobnych ormiańskich kamienic na zamojskim rynku (a te kamienice są w istocie przepięknie zdobione). Zamość to oczywiście miejsce urodzenia legendy polskiej muzyki Marka Grechuty. Tablice pamiątkową poświęconą artyście znajdziecie na różowej fasadzie kamienicy, w której mieszkał, znajdującej się po prawej stronie, kierując się od rynku w stronę plant. Przy okazji warto rzucić okiem, a nawet wejść w bramy znajdujące się po lewo. W głębi kryją się podwórka z urokliwymi fontannami. Z tym miejscem miałam szczęście. Kiedy udawałam się na stare miasto, akurat zaczęły się zbierać chmury. Nie ma chyba lepszych efektów świetlnych, jak właśnie promienie słoneczne zogniskowane przez szparę w burzowych wrotach. Następnego dnia w pełnym słońcu podwórko to nie wydawało się już tak zjawiskowe. Taki sycylijski klimat, nie? Takich miejsc jest z resztą wiele w Zamościu, dlatego warto być czujnym, przechadzając się ulicami miasta. No i oczywiście koniecznie trzeba wybrać się na miasto nocą – jak na większości zabytkowych rynków można liczyć na spektakularne podświetlenie kamienic, kościołów i przede wszystkim reprezentatywnego i ratusza wyróżniającego się w skali polskiej pod względem niecodziennego umiejscowienia na planie rynku (a może twórca popełnił po prostu mały błąd i tak wyszło, byłabym skłonna w to uwierzyć:). W Zamościu zatrzymałam się na Kempingu Duet. Na pierwszy rzut oka miejsce to może odstraszać swoja słabą reprezentatywnością – wyblakłe znaki, równie wyblakła tablica chińskiej restauracji – no, nie, nie tak sobie wyobrażamy przyzwoity kemping, zwłaszcza w Zamościu, no i nie za tą cenę. Gdyby nie bliskość rynku, pewnie ucieklibyśmy do lasu. No, ale ostatecznie nie było aż tak źle, jak się spodziewałam. Przede wszystkim plac namiotowo-kempingowy był przyjemnie zielony z wydzielonymi miejscami dla aut rozdzielonymi świerkami. Można więc było liczyć na odrobinę prywatności. Podłączenie do prądu w dogodnym miejscu na widoku. I tutaj ważna uwaga trochę z innej beczki – warto zabrać ze sobą rozgałęziacz i przedłużacz. Z pewnością przyda się w takich sytuacjach i będziecie czuć się bardziej komfortowo ze wszystkimi swoimi skarbami w zasięgu reki, a nie łypiąc non-stop okiem, czy wasz aparat jest bezpieczny. Łazienka i miejsce do mycia naczyń takie sobie, ale da się przeżyć. Obsługa mila, cena nieco zawyżona jak na oferowany standard – przynajmniej w mojej skromnej opinii. Nie rozumiem istoty pobierania opłaty osobno za człowieka i osobno za namiot, samochód lub camper, etc. I dlaczego opłata za samochód jest niższa od opłaty za namiot? Niech mi ktoś wyjaśni logikę kryjącą się za tym przedziwnym przelicznikiem. Tak, wiem – można zarobić więcej, a coś poza tym? Boże Ciało Do Zamościa zajechałam na dzień przed Bożym Ciałem. Postanowiłam więc skorzystać z okazji i zobaczyć, jak obchody tego święta wyglądają w takim miejscu. W prawdzie zanim udałam się w podroż w te strony, rozważałam pojechać do Łowicza, bezapelacyjnie słynącego z najhuczniejszych obchodów Bożego Ciała. Niemniej jednak nie żałuję, że to święto spędzałam właśnie w Zamościu, bo procesja była w istocie imponująca. Nie zdziwiłabym się, gdyby zeszli się na mia mieszkańcy całego miasta. Była to dla mnie po raz kolejny okazja do obserwacji ludzi. Najbardziej w pamięć zapadły mi dwie starsze panie opuszczające ceremonie – jedna z nich wskazała dłonią na wiszące na niebie obłoki i rzekła do drugiej: Spójrz na te piękne obłoki. To muszą być archaniołowie na swych podniebnych rydwanach. Z pozoru naiwna uwaga, mnie jednak podnosząca na duchu, że nie jestem odosobniona w takim spojrzeniu na otaczającą rzeczywistość. Mam nadzieje, że jak będę w wieku tej pani, nadal z równym entuzjazmem będę dopatrywać się podobnej głębi w otaczającym świecie. A na zakończenie relacji z Zamościa jeszcze taki smaczek. Kto by się mógł spodziewać, że w Boże Ciało zawita do Zamościa bociek. Przysiadł w najlepszym punkcie widokowym na warownej bramie prowadzącej do stóp kościoła, robiąc przy tym furorę wśród przybywających. Nielisz Do Nielisza znajdującego się poza moją główną trasą ściągnęło mnie jezioro, a właściwie sztuczny zalew. Oczywiście miałam nadzieję na zaczerpnięcie orzeźwiającej kąpieli w jego wodach, ale nie udało mi się znaleźć żadnej plaży. Za to znalazłam na swojej drodze kilka przykładów niezwykle urokliwych kapliczek przydrożnych. Jedna z nich znajdująca się po zachodniej stronie jeziora zasługiwała na uwagę w szczególności sposobem, w jaki została oporządzona, a mianowicie z uwagi na Boże Ciało kapliczka została nie tylko przepięknie ozdobiona, ale również rozwinięto przed nią chodnikowy dywan dla wiernych. Pewnie jeszcze tego wieczoru mieszkańcy okolicznych domostw zebrali się tam, aby modlić się i śpiewać ku chwale Maryi. Z kolei po wschodniej stronie, jadąc w dół do Szczebrzeszyna, znajduje się inna, rzeźbiona drewniana kapliczka z przepiękna figura matki boskiej również ręcznie wykonana w drewnie. Na tle bezkresu jeziora i zbliżającej się wielkimi krokami burzy kapliczka ta nabrała wyjątkowego uroku. Szczebrzeszyn Będzie krotko, bo nie zatrzymywałam się w mieście. Moja uwagę przykula oczywiście podobizna chrząszcza na rynku miasta, stary młyn i zapowiedz pagórkowatego krajobrazu. Zwłaszcza przy wyjeździe z miasta na Biłgoraj, Zwierzyniec, nie sposób przejechać obojętnie obok wysokiego wyniesienia przypominającego swoimi zboczami wielka plantację winorośli. Jak się wkrótce okaże, przyjdzie mi wrócić w te strony oglądać je z nieco innej perspektywy – wijącej się wśród pagórków rzeki Wieprz. ZWIERZYNIEC Obowiązkowym punktem programu podczas pobytu w Zwierzyńcu są Stawy Echo – chyba jedyne miejsce w Polsce, gdzie można kąpać się w samym sercu parku narodowego – Roztoczańskiego Parku Narodowego. Zachęca do tego zarówno biały piasek okalającej zbiornik plaży, jak również jego czysta woda. Choć stawy znajdują się w samym sercu lasu, bywa tu równie upalnie i tłoczno jak na nadbałtyckich plażach. Ale nie bójcie się, w wodzie jest zdecydowanie mniej ludzi :) Właściwie pierwotnie nie uwzględniałam Zwierzyńca w swoich planach. Jednak na kempingu w Zamościu przez pomyłkę zapytałam o Pieprzowe Góry, o których wspomniała mi moja koleżanka Ola z Lublina, a jako że moje wyjazdy mają zasadniczo bardzo spontaniczny przebieg, a co więcej nie posiadam przez ten czas dostępu do internetu, polegając w pełni na zasobach licznych map i zakładek z Atlasu Polski, częstokroć zdarza mi się nieco gubić w natłoku rożnych nowinek. Tak też i w tym przypadku moja pomyłka poskutkowała nie tyle sprostowaniem co do tego, że Pieprzowe Góry znajdują się w Sandomierzu (być może przypadkiem chłopak, który sprawdzał lokalizację gór dowiedział się dzięki mnie czegoś nowego o Sandomierzu, bo był zaskoczony, kiedy go o nie spytałam, w istocie Góry Pieprzowe nie są specjalnie zareklamowane nawet w samym Sandomierzu), co wskazówką, aby w poszukiwaniu podobnych atrakcji udać się właśnie do Zwierzyńca. Właściwie miałam się tam zatrzymać tylko na chwilę, ale malownicza panorama szachownicy pól na wzburzonym oceanie okolicznych wzgórz widoczna z Bukowej Góry (przypomina nieco suwalskie Wodziłki) podbiła moje serce, a rozładowana bateria w aparacie zaważyła o pierwszym noclegu. Jeszcze tego samego dnia dotarłam również nad Stawy Echo, które zdobyły moje serce właśnie wymarzoną możliwością kąpieli, której nie udało mi się zrealizować w pobliskim Nieliszu. Byłam wniebowzięta. Kąpieli zażywałam z resztą i przez kolejne dwa wieczory. Za każdym razem zapoznając kogoś nowego – a to przemiłą rodzinę z Lublina, a to rowerzystę Radka, a to chemika Kornela. Te spotkania świadczą chyba o tym, że miejsce to ma naprawdę dobra energię. Zapoznana przez mnie rodzina stwierdziła jednogłośnie, że odkąd pierwszy raz tutaj przyjechali, dotychczasowe wczasy nad morzem zniknęły z ich corocznego harmonogramu i zaczęli regularnie wynajmować domek w okolicach Zwierzyńca na cały lipiec, tak im się tutaj spodobało. Gdyby jednak nie Marcin, pracownik Kempingu Echo w Zwierzyńcu, na którym się zatrzymałam, pewnie nie zagościłabym w Zwierzyńcu aż tak długo. Powinni mu za to dodatkowo płacić, że tak skutecznie reklamuje swoje miasto, nakręca interes okolicznym przedsiębiorcom lub choćby zaliczyć w poczet honorowych mieszkańców miasta. Ma chłopak gadane. Przemiły człowiek. Gawędziliśmy każdego wieczoru o życiu przy kubku cappuccino. To dzięki niemu miałam również okazję wziąć udział w pierwszym w swoim życiu samodzielnym spływie kajakowym z Obroku do Szczebrzeszyna, a nawet dalej:) W promocyjnej cenie. Przy okazji gorąco polecam firmę Eltrax organizującą spływy kajakowe z Obroku do Szczebrzeszyna. Jak uśmiechniecie się do Marcina macie jak w banku 10% zniżki. Kajaków nie miałam w planie. Nigdy również sama nie płynęłam solo. Nigdy po rzece. Nigdy też aż tak długiej trasy jako Obrok-Szczebrzeszyn. Z początku myślałam o tej kajakowej przeprawie jak o wyzwaniu, w miarę spływu nabrała ona wymiarów prawdziwej przyjemności, a nawet przygody (niby spokojna rzeczka, ale momentami robiło się naprawdę górsko i byłam o krok od powierzania się opatrzności :), a gdybym nie zadzwoniła w porę do organizatora, przecierałabym szlak i dalej za Szczebrzeszyn. Tak to ze mną jest, jak mi się przed nosem nie postawi wielkiego znaku "KONIEC TRASY". Jeden z mieszkańców Szczebrzeszyna chylił czapkę na widok mojego bohaterskiego wyczynu. Polecam się na przyszłość, jak byście chcieli przecierać nowe szlaki:) Małe sprzątanie świata i płyniemy dalej. Oczywiście świetna jakość w cenie – bardzo fajne kajaki (jeden taki dopisuję z pewnością do swojej osobistej listy zachcianek), miła i kompleksowa obsługa wraz z dowozem na miejsce i elastycznością w dostosowaniu trasy do własnych możliwości (wystarczy telefon do organizatora w wybranym punkcie i odbiór z miejsca gwarantowany wraz ze zwrotem ewentualnych kosztów za nieprzebyte odcinki – bardzo fajna sprawa). Obiecajcie mi tylko, że się bardziej tam zareklamujecie (Zalew Rudka, Szczebrzeszyn), to macie u mnie i 6-tą gwiazdkę. Uwielbiam Breakout. Uwielbiam Mirę. Moja pierwsza płyta CD w życiu. Zwierzyniec to oczywiście nie tylko raj dla kajakarzy, górskich wędrowców, ale również rowerzystów. Jest to świetna baza wypadowa do wielu okolicznych miast – Józefów, Krasnobród, Susiec, Guciów, Zamość, Szczebrzeszyn oraz wielu innych miejsc. Osobiście postanowiłam skorzystać z trasy rowerowej do Florianki. Znajduje się tam Izba Leśna - mini-skansen, prezentujący życie codzienne leśnika i jego rodziny, oraz oraz gospodarkę leśną. Ponadto nieopodal znajduje się dąb Florian, którego pień osiągnął już 770 cm obwodu, a w 1956 r. został uznany za pomnik przyrody oraz stajenną Hodowlę Konika Polskiego. Trasa ma długość ok. 12 km w jedną stronę. Oczywiście można jechać dalej do Górowa Kościelnego. Z całej wyprawy najbardziej w pamięci zapadła mi ulewa, która była dla mnie totalnym zaskoczeniem i uświadomiła, że kurtka przeciwdeszczowa to absolutny must have każdej rowerowej wyprawy. Z drugiej strony pewnie nie miałabym wówczas okazji zagadać do swoich sąsiadów, którzy schronili się pod drzewkiem po drugiej stronie drogi. Dużo przyjemności sprawił mi również powrót, kiedy nie zatrzymywałam się już nigdzie po drodze i pozwoliłam sobie rozpędzić się na maksa. Zwierzyniec stanowi również niezwykle urokliwe miejsce z pięknym deptakiem biegnącym wzdłuż zbiornika, na którym znajduje się przepięknie podświetlony nocą Kościół pod wezwaniem Św. Jana Nepomucena. Ponoć najpiękniejszy w okolicy. Z pewnością w nocy, bo ja odkryłam w czasie swojej wyprawy inną perełkę w okolicy znajdującego się nieopodal Janowa Podlaskiego, ale o tym dalej. Warto wstąpić na pieroga biłgorajskiego do Karczmy Młyn, spróbować piwa z beczki w browarze Zwierzyniec, zakupić regionalne produkty (miód fasolowy z Gospodarstwa Pasiecznego z Roztocza Ulik z miejscowości Mokrelipie), – z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie na deptaku. Myślę, że mogę spokojnie dopisać Roztocze do miejsc, w które będę chciała wracać. Prawdziwe odkrycie! Gorąco polecam! Frampol-Janów Podlaski Trasa godna uwagi ze względu na rozliczne i różnorodne kapliczki przydrożne. Prawdziwe zatrzęsienie. MOMOTY GÓRNE Wizyta w tej małej wsi nie była generalnie w moich pierwotnych planach. Zupełnym przypadkiem w zabranej przez mnie zakładce o Janowie Lubelskim (Atlas Polski) znalazłam informacje małym druczkiem na marginesie o znajdującym się tam zabytkowym drewnianym kościołku św. Wojciecha, będącym ponoć w całości realizacją idei księdza-rzeźbiarza Kazimierza Pińciurka, który swojego czasu zmobilizował społeczność tej małej wsi do zbudowania kościołka. Osoba księdza zasługuje z resztą na uwagę – w kościołku można zakupić pięknie ilustrowaną i napisaną książkę poświęconą osobie księdza „Dzieło serca i rąk” autorstwa Ewy Bajek. Wnętrze kościołka podobnie z resztą jak otaczające go kapliczki z ręcznie rzeźbionymi ołtarzami robią ogromne wrażenie. Różnorodnie zdobione sklepienie przywodzi mi na myśl najwymyślniejsze z kamiennych wnętrz francuskich kościołów. Z jedną tylko różnicą, że wnętrze kościołka w Momotach jest o wiele przytulniejsze i cieplejsze, a w upalne dni zapewnia chłodne schronienie. Skala majstersztyku wykonanych prac jest zdumiewającą. Przepiękny ołtarz z solarnym motywem. Tuż nad nim przepiękne niebiesko-złote sklepienie z okiem opatrzności. Scena ostatniej wieczerzy, w której orzekło mnie zróżnicowanie cieni i różnorodność ujęć dłoni ludzkich. Ponadto bogato zdobione sklepienia głównej nawy. Przepiękne figury, przedstawienia i wizerunki. Wszystko to w drewnie. Po prostu arcydzieło. Wieś Momoty Górne znajduje się w odległości około 12 km od Janowa Lubelskiego. Prowadzi tam asfaltowa droga przez geste lasy, a po drodze można wstąpić do ostoi koników biłgorajskich, regionalnego centrum suki biłgorajskiej, jak również udać się na okoliczny punkt widokowy na Porytowym Wzgórzu. Okolice Momot są w ogóle niezwykle urokliwe zarówno pod względem dziewiczości przyrody, jak i zabudowy. To właśnie w kościołku w Momotach Górnych spotkałam przemiłą Panią Agnieszkę z mężem i córką z okolicznego Jarocina, których zaintrygowałam tym skąd przybyłam i, dlaczego. Na parkingu zobaczyli bowiem moje auto na obcych rejestracjach. Była niedziela, długi weekend, postanowili wybrać się więc na małą wycieczkę w nadziei na możliwość uczestniczenia we mszy i odwiedzenia grobów na lokalnym cmentarzu. To oni opowiedzieli mi o historii kościoła i jego słynnym proboszczu. Tym bardziej przekonało mnie to do zakupienia książki poświęconej księdzu oraz jego dziełu. Muszę z resztą przyznać, że zawarta w książce opowieść niezwykle mnie ujęła. Osoba księdza pozostaje dla mnie niezwykle inspirująca, zwłaszcza że sama jestem do pewnego stopnia twórcą-samoukiem i bliskie są mi refleksje księdza w związku z tym, jak pierwotnie odbierano to, co z takim zaangażowaniem tworzył. Dla każdego twórcy z pewnością będzie on niezwykłą inspiracją i motywacją do niepoprzestawania na laurach i konsekwentnego dążenia do doskonałości. A wracając do poznanej w Momotach pary, kiedy dowiedzieli się, że wstąpiłam tutaj po drodze na Sandomierz, zaproponowali, że pokażą mi którędy jechać, aby nie nadkładać drogi przez Janów Lubelski. Ostatecznie postanowili mnie nawet eskortować przez leśne bezdroża do rodzimego Jarocina. Tam jeszcze raz się pozdrowiliśmy, należycie przedstawiliśmy, podałam im numer do siebie na wszelki wypadek, gdyby kiedyś znaleźli się w moich stronach,potrzebowali pomocy lub przewodnika, który pokaże im okolice. To było bardzo mile spotkanie. SANDOMIERZ - POLSKA TOSKANIA Do Sandomierza dojechałam późnym popołudniem. Na wstępie zauroczyła mnie imponująca panorama starego miasta widoczna z prowadzącego na stare miasto mostu nad Wisłą. Wiedziałam, że czeka mnie obowiązkowa wycieczka rowerowa w celu uwiecznienia tego pięknego widoku. Sandomierz zauroczył mnie na dzień dobry. Jeszcze odrobina zagubienia w mieście i z uśmiechem na twarzy zajechałam na kemping Browarny mieszczący się tuż u stóp staromiejskiej skarpy. Był to najdroższy kemping ze wszystkich, na których się zatrzymałam w trakcie swojej wyprawy, za to najschludniejszy, najlepiej wyposażony i położony najbliżej docelowego miejsca zwiedzania. Zadbane łazienki, choć przebywający na miejscu Niemcy oczywiście kręcili nosami na pojedyncze owady. Kuchnia z lodówką, kuchenką gazową, czajnikiem, ekspresem do kawy, a nawet pralkami. Stoliki i krzesła pod zadaszeniem. Osobno zlewy do mycia naczyń i ubrań. Prawdziwa kultura. Zielony trawnik z ławeczkami – osobno pole namiotowe, osobno miejsca kempingowe. Duży teren – każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie. Na terenie ponadto chatka z porządnym piecem-grillem przy stawie. No i przepiękny zarówno w dzień, jak i w nocy widok na staromiejską skarpę. Teren zabezpieczony – w nocy brama zamykana, furtka wychodząca na stare miasto na kod. Bardzo miły, pomocny i wyrozumiały gospodarz. Dostałam nawet mapę starego miasta. Nie musiałam więc tracić czasu na szukanie punktu informacji i od razu udałam się na zwiedzanie miasta. Sandomierz jest tak piękny, że postanowiłam założyć specjalnie na ta okazje przygotowana moją ulubioną długą białą spódnicę. Większości z Was Sandomierz kojarzy się pewnie ze znanym polskim serialem "Ojciec Mateusz". Jestem ignorantką w tym względzie, więc nie przyjechałam do Sandomierza po to, aby zobaczyć słynne uliczki, które Ojciec Mateusz przemierza w otwierającej serial sekwencji z napisami. Nadal nie wiem, które to uliczki. Nie da się ukryć, że popularność serialu jest wykorzystywana przez lokalnych producentów - można zakupić na przykład krówki w opakowaniu z napisem "Ojciec Mateusz" albo przybić sobie pieczątkę z tym logo w lokalnym punkcie informacyjnym. Wracając jednak do mojej białej spódnicy i tego, co ma ona wspólnego z "Ojcem Mateuszem", gdy wieczorem wybrałam się na obowiązkowy spacer aby zobaczyć miasto w nocnej iluminacji, wpadłam oczywiście na ekipę filmową. Jako, że było już późno i byłam jedną z ostatnich osób spacerujących po rynku, jeden z jej pracowników w szampańskim nastroju wziął mnie za białą damę. Dobrze się chyba stało dla niego, że nie byłam jednak biała damą. Przyznam szczerze, że ta pierwsza po latach konfrontacja z ludźmi polskiej kinematografii jakoś nie sprawiła, żebym zatęskniła za tą branżą ani tym bardziej, żebym pożałowała swojej decyzji o rozstaniu z nią. Okazało się, ze moje przybycie zbiegło się z wydarzeniem Czas Dobrego Sera. Na rynku odbywał się wielki kiermasz produktów regionalnych – nie tylko serów, ale win, piw, pieczywa, soków oraz wielu innych produktów (najbardziej zaintrygowały mnie akcesoria kuchenne wykonane z łupka, jak się potem okazało z resztą nie bez powodu był to łupek, Góry Pieprzowe są wszakże z niego zbudowane). Uwielbiam wszelakiego rodzaju sery, choć wybór był w istocie imponujący, jakoś nie w głowie mi były zakupy. Zapisuję jednak wydarzenie w przysłowiowym kalendarzyku. Za rok chętnie wybiorę się na małe zakupy i Wam również polecam to wydarzenie. Chciałam zobaczyć tego dnia jak najwięcej. Nie było więc czasu do stracenia. Zakupiłam jedynie świeżo wyciskany sok jabłkowo-rokitnikowy. Nigdy przedtem takiego nie piłam. Był pyszny! Polecam [email protected] I ruszyłam zwiedzać. Jakimś cudem udało mi się do zmroku obejść całe miasto. Nie wszędzie udało mi się wejść, bo była niedziela i wiele zabytków oraz muzeów zamykało się o 18, ale skorzystałam z wycieczki podziemną trasą turystyczną. Wycieczka jak wycieczka. Jak na mój gust trochę przypominająca spęd owiec. Chciałoby się mieć więcej czasu na obejrzenie wszystkich znajdujących się w tym podziemnym sięgającym głębokości 12 metrów pod ziemia labiryncie wystaw, a jest co oglądać. 40 minut to stanowczo za mało. Niemniej jednak można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy z historii Sandomierza, jak na przykład tego, ze miały tu miejsce częste osuwiska i miasto było wielokrotnie przenoszone. Nie obyło się bez reklamy okolicznej stolicy porcelany Ćmielowa wraz z jego nowatorskim żywym muzeum porcelany (o tym więcej dalej), Opatowa – stolicy polskiego diamentu, krzemienia pasiastego oraz lokalnych winnic i innych trunków. Po tej wycieczce zapadł wyrok – jak na patriotkę przystało trzeba kupić polskie wino i miód pitny półtorak. W sumie dobrze się złożyło, bo odczuwałam dług wdzięczności wobec znajomego pszczelarza i koleżanki z Lublina. Nie było to tanie, ale doszłam do wniosku, że nie warto niczego odkładać na potem. Nie wiadomo, kiedy znowu wrócę w te strony. Do torby z zakupami dorzuciłam jeszcze sandomierski smalczyk z czosnkiem niedźwiedzim i sandomierskie krówki. Sprzedawcy byli bardzo mili i chętnie doradzali, które produkty są najlepsze. Postanowiłam również zakupić obwarzanki u pana, który wpadł mi w oko poprzedniego dnia. Zawsze stoi przy Bramie Opatowskiej. Przemiły człowiek, który jak się okazało zna Brwinów jak własną kieszeń – wielokrotnie bywał w moim mieście, jego syn przez 6 lat uczył katechezy w lokalnej szkole. Nie dziwi mnie to – Sandomierz wydal mi się miejscem bardzo uduchowionym – jest tu wiele kościołów, mieści wiele instytucji kościelnych, księży często mija się na ulicach. Wracając jednak do obwarzanek, polecam świętokrzyskie bez soli i cukru. Są bardzo lekkie i chrupkie. Sandomierskie z makiem z kolei słodkawe i dużo cięższe. Ach i byłabym zapomniała – jako, że jestem amatorem soków, muszę Wam koniecznie polecić produkty grupy sadowniczej „Owoc Sandomierski”, a zwłaszcza sok jabłkowy. To był chyba najlepszy sok jabłkowy, jaki miałam okazje dotąd piłam. Jeżeli chodzi więc o produkty regionalne, zdecydowanie Sandomierz plasuje się moim zdaniem na pierwszym miejscu. Lokalni przedsiębiorcy zasługują na medal jeżeli chodzi o promowanie polskich produktów. Tak, wiem, pewnie niektórzy z Was stwierdzą, że dałam się nabić w butelkę, że, dziewczyno! oni Cię mają w nosie, przepłaciłaś, a oni tylko zacierają ręce, że sprzedawcy są mili, bo chcą na Tobie zarobić (o dziwo! bardzo często mi się zdarza, że nie lubię kupować w niektórych miejscach, bo sprzedawcy są tak antypatyczni, że nie dość, że mi ciężko wydawać pieniądze w ogóle, to tracę jeszcze satysfakcję z tego, że w ogóle coś kupiłam, a w Sandomierzu byłam mile zaskoczona, kiedy wchodząc do sklepu, a wszyscy już zamykali, przepraszając, że tak na ostatnią chwilę, pan stwierdził, że dopóki w sklepie jest klient, jesteśmy otwarci, nie pośpieszał, nie niecierpliwił się, nie robił niezadowolonej miny, takich sprzedawców lubimy! Kolejny punkt dla Sandomierza). Choć Sandomierz jest wręcz naszpikowany zabytkowymi kamienicami i imponującymi kościołami, najbardziej urzekły mnie jego winnice znajdujące się dosłownie w centrum miasta, tajemnicze wąwozy oraz zwłaszcza Góry Pieprzowe. Nie łatwo było tam trafić. Gdyby nie powiedziała mi o nich koleżanka, pewnie nigdy bym się nie zorientowała, ze w Sandomierzu są jakieś góry. Niby na mieście wisiał jakiś baner, ale równie dobrze mogłoby go nie być. Niewiele wyjaśniał, nie wyglądał również zachęcająco, a jak się okazało jest co na takim banerze umieścić. Nie wiem, dlaczego nikt nie pomyślał o tym, aby nadrukować na nim panoramę miasta z górami. Są w końcu tam takie punkty widokowe, gdzie można uwiecznić i jedno i drugie. W moim Atlasie Polski określenie to pojawiło się raz bez żadnego komentarza. Bardzo mnie to dziwi, bo osobiście uważam, że wizyta w Sandomierzu bez wyprawy w Góry Pieprzowe byłaby zdecydowanie niepełna. To tam właśnie na pozór górnolotne określenie Sandomierza polską Toskanią nabiera autentyczności. Góry Pieprzowe kwalifikują się pod obszar Natura 2000, a co za tym idzie są to tereny, w których ingerencja człowieka jest ograniczona do minimum. Świadczy o tym chociażby śladowa infrastruktura na stromych ścieżkach, jak również mocno zapuszczone i zarośnięte ścieżki. Obowiązkowo należy założyć górskie obuwie – przyda się na wymagających, stromych, skalistych stokach, długie spodnie – z uwagi na pokrzywy oraz owady (mnie ukąsił jakiś owad, co poskutkowało zapaleniem stawu kolanowego), przewiewną koszulę z długim rękawem oraz nakrycie głowy, bo w upalny dzień robi się tam doprawdy nieprzyjemnie gorąco i można się naprawdę spalić. Punktów widokowych jest kilka. Prowadza do nich niepozorne ścieżki wśród gęstwiny ponoć największego w Polsce rosarium, co dodaje miejscu uroku. Najbardziej imponujący widok zobaczycie z punktu znajdującego się bliżej Dwikoz (około 2,6 kilometra od wejścia od strony Sandomierza). Prowadzi do niego odsłonięta ściana gór umożliwiająca bliższe przyjrzenie się strukturze formacji, jest jednak bardzo gładka, nie należy się dać zwieść pozorom, idzie za tym również duża śliskość powierzchni, wejście na sam szczyt jest również bardzo wymagające, niemniej jednak warto, bo na górze można usiąść na ławeczkach z zapierającym dech widokiem nie tylko na Sandomierz, Wisłę, ale również urozmaicone stoki gór w dole. Trudy i niewygody zdecydowanie warte wysiłku. Muszę również przyznać, że w Górach Pieprzowych panuje bardzo tajemnicza atmosfera niczym z „Pikniku pod Wiszącą Skałą”. Podejrzane wybuchy dające się posłyszeć w przestrzeni, pudrowo-siarkowy zapach unoszący się suchym powietrzu, nieliczni i dziwni ludzie. Aha, i zapomnijcie o rowerze. Będzie tylko kulą u nogi. W ramach zwieńczenia swojego krótkiego pobytu w Sandomierzu odczułam jeszcze niewyjaśnioną potrzebę odwiedzenia krypty Teresy Morsztynówny, pewnej młodej kobiety, która zmarła młodo w XVII wieku, a naukowcy dotąd nie potrafią wyjaśnić powodu, dla którego jej ciało zachowało się w tak dobrym stanie aż po dzień dzisiejszy. Zastanawiała mnie ta tajemnica wiecznej młodości. Nie wiem, czy to najlepsze określenie w tym akurat przypadku. Niemniej jednak odczulam taka potrzebę udania się tam – zmierzenia swojego wiecznie młodego wizerunku za życia z jej wiecznie młodym wizerunkiem po śmierci. Spotkanie to nie przyniosło mi żadnej odpowiedzi, raczej zasępiło. Podziękowałam siostrze, która udostępniła mi kryptę, choć było już po czasie i udałam się spokojnie w stronę parkingu po drodze ucinając sobie jeszcze krótką pogawędkę ze sprzedawcą obwarzanek, z której to rozmowy wynikło właśnie to, o czym pisałam Wam wcześniej. Mój wyjazd zbiegł się z diametralną zmianą pogody – z południa nadciągała burza. Mój pobyt odbył się więc zgodnie z planem natury. Opatów - stolica polskiego diamentu, krzemienia pasiastego. Ponoć kamienia optymizmu. Ostrowiec Świętokrzyski - kolebka Miry Kubasińskiej, wokalistki zespołu Breakout. Uwielbiam ich! Moja pierwsza płyta CD! Ćmielów, Żywe Muzeum Porcelany To małe miasteczko zasługuje na uwagę właśnie ze względu na owo żywe muzeum. Ponoć pierwsze i póki co jedyne w skali kraju. Na świecie tego typu muzeów jest wiele, choćby w takiej Australii. Dygresja: wiem, macie już pewnie dosyć o tej Australii, ale dla mnie Australia pozostanie na długo głównym punktem odniesienia w dążeniu do tego, by widzieć, odkrywać, doświadczać więcej, jak również aby udowadniać, że Polacy, nie gęsi, swój kraj mają i można w nim znaleźć również przejawy równej egzotyki, co w zagranicznych krajach, w Polsce bardzo wiele się zmieniło pod względem turystycznym w przeciągu ostatnich kilku lat, są to zmiany powolne, na małą skalę, ale na poziomie nie gorszym jak w innych częściach Europy czy świata, niektórzy z Was zarzucą mi pewnie niepoprawny optymizm, ale będę uparta i na wzór zagranicznych turystów z uśmiechem na twarzy dopatrzę się zalet w każdym polskim zakamarku, a wierzcie mi wcale tak źle w oczach zagranicznych turystów nie wypadamy. Ewenement tego muzeum polega na tym, że możecie samodzielnie wytopić porcelanowe cudo, a tym samym wziąć udział w całym przebiegu procesu produkcyjnego. A warto, bo porcelanowe produkty z Ćmielowa cieszą się długą sławą. Każdy kiedyś marzył o porcelanowej zastawie z Ćmielowa. Porcelanowe cuda nie należą również do najtańszych. Skromną galerię wybranych produktów można również podziwiać w Podziemnej Trasie Turystycznej w Sandomierzu. Na trasie Ożarów-Zwoleń wypatrujcie pól facelii błękitnej, przydrożnego warzywniaku z domowymi ogórkami kiszonymi oraz tradycyjnych drewnianych chat z ozdobnymi sztukateriami. Strasznie Was przepraszam za braki zdjęciach, będę je stopniowo uzupełniała, także zaglądajcie, bo i w samych tekstach znajdą się niewielkie uzupełnienia. Ostatni dzień maja upłynął mi pod znakiem obchodów maryjnych. Udało mi się jakimś cudem zdążyć wykonać odbitki wspólnego zdjęcia dla wszystkich pań i udać się na ostatnie tegoroczne spotkanie przy lokalnej kaplicy. Serce na ramieniu. Gdy dotarłam na miejsce, nikogo jeszcze nie było. Już się bałam, że się spóźniłam. Już wyciągnęłam papier, szukałam pióra, żeby zostawić paniom wiadomość razem ze zdjęciami, kiedy dwie znajome twarze pojawiły się na rogu ulicy. Ucieszyłam się i panie chyba też, jak zorientowały się, że to ja. Z początku zastanawiały się, co to za chłopak:) Tym razem będzie nieco poetycko, ponieważ są takie sytuacje, w których nie mam śmiałości wyciągać aparatu i robić zdjęć, żeby nie psuć atmosfery, w tym wypadku podniosłej i uduchowionej. To, czego nie uda mi się ująć w formie zdjęć, zazwyczaj staram się ująć w rysunku lub słowie. Siwe głowy. Ciężkie powieki. Dłonie jak powoje oplecione wokół rękojeści parasolki. Dłonie zbrużdżone jak kora drzewa. Dłonie powykręcane jak dębowe gałęzie. Dłonie spracowane. Dłonie papierowe. Dłonie, które na wzór maryjny ukołysały niejedną malutką główkę. Dłonie zbite w pięść uderzające rytmicznie w dzwon piersi. Palce zaplątane w paciorkach różańców. Dłonie złożone na pożółkłych stronicach śpiewników założonych świętymi obrazkami. Wizerunku symbolu nadziei gołębicy, majestatycznej Matki Boskiej Częstochowskiej, rozpromienionego Jezusa. Starej dobrej szewskiej roboty skórzane pantofle z podpalanej skóry, a w nich stopy jakby jeszcze bardziej wiotkie niż okalające je zamszowe pończochy. Wydaje się, że gdyby nie one, ciała zaraz by uleciały jak duchy, rozsypały się w pył, zdematerializowały. Pewnie zadajecie sobie pytanie, dlaczego właściwie uczestniczyłam w tych spotkaniach przy kaplicy... przede wszystkim po to, aby przezwyciężyć własne ograniczenia, niejako „wyjść z siebie”, wyjść do ludzi, oswajać rzeczywistość, zrealizować również kolejne długo w czasie odkładane marzenie. Poznać ludzi. Zrozumieć tradycję. Jak wiecie, kocham Polskę. Niejednokrotnie przebywam ją podrzędnymi drogami i zawsze, ale to zawsze zachwycają mnie przydrożne kapliczki, nieraz zatrzymuje się przy nich, by je dokumentować, uświadamiać sobie bogactwo ich rodzajów, pomodlić. Wiem, że są takie miejsca, gdzie drogi usłane są nimi jak grzybami po deszczu (polecam trasę Frampol-Janów Lubelski); są i takie, gdzie ciężko znaleźć choć jedną. Czasami gromadzi się wokół nich zaledwie kilka osób, czasami wydaje się, że cała wieś. Należy przy tym pamiętać, że kapliczki nie stoją przy drodze bez powodu. „Wznoszenie kapliczek ma na celu gloryfikację Boga, ale w grę wchodzą także niekiedy pobudki bynajmniej nie religijne, np. chęć utrwalenia przez fundatora swojej osoby, podkreślenia własnej zamożności czy pobożności, pozostawienia śladu przyszłym pokoleniom.” Zachęcam do zapoznania się z całością tekstu, bo jest niezwykle ciekawy. Dla mnie najistotniejsza jest oczywiście ta pierwsza funkcja. Gloryfikacja Boga, która miała zapewnić polom sąsiadującym z kapliczkami, aby opatrzność boska zawsze czuwała nad bezpieczeństwem i obfitością plonów. Tak przecież niegdyś kluczowych dla lokalnych społeczności. Moje ukochane pola rzepaku, facelii błękitnej, zboża, pastwiska, dzikie łąki, leśne błonia. Czymże byłybyście bez przydrożnych kapliczek? Czymże byłyby kapliczki bez tych pól malowanych... aż chciałoby się zacytować Adama Mickiewicza. Czymże byłyby bez głębokiej wiary swych bogobojnych opiekunów? Róża pozostawiona ponoć przez młodą dziewczynę, którą spotkała po drodze jedna z pań. - Dzisiaj minęłam dwie młode damy, które paliły papierosy. Jedna z nich niosła chzba tę czerwoną różę. Kto by pomyślał, że zostawi ją przy kaplicy, - opowiadała. Chyba swoją obecnością rozbudziłam w paniach nadzieję na większy udział młodych osób w przyszłorocznych obchodach maryjnych. Jak same stwierdziły, byłoby fajnie, gdyby do grupy dołączyło jeszcze kilka młodych osób. Kto wie, być może liczne osoby, które nas mijały, być może te, które będą miały okazję zobaczyć nasze wspólne zdjęcie, być może dzieci, wnuki tych pań, a może Ty, który czytasz teraz ten tekst, być może odczujesz potrzebę zachowania i kontynuowania tradycji. Jeżeli nie my, to kto? A na zakończenie kolejna piękna pieśń maryjna. Kiedy dopływałam kajakiem do Szczebrzeszyna, usłyszałam w pewnym momencie chyba właśnie tą pieśń nuconą kobiecym głosem dochodzącą gdzieś zza gęsto porośniętego olszynami brzegu. Odłożyłam wiosło i oddalam się tej magicznej kołysance. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |