Dudek tutaj był Wyprawa po jagody do lasu bywa świetną okazją do małego rekonesansu runa leśnego. Pióra, kości, grzyby. Bywa, że czasem wraca się z zupełnie innymi skarbami niż te zamierzone. Uwielbiam wyprawy do lasu. Las stanowi istotne źródło moich zasobów zarówno żywieniowych, jak również twórczych. Zawsze wracam z ogromnym ładunkiem inspiracji, ale również środków do tworzenia, co wydaje się potwierdzać fakt, że las jest w istocie najdoskonalszą formacją roślinną. W przeciwieństwie do wody, którą również uwielbiam, jest dostępny każdemu bez wyjątku praktycznie wszędzie. Las wydaje się czymś równie oczywistym jak to, że rano zaświeci słońce. Idealnie jeśli idzie w pakiecie z jeziorem. W każdym bądź razie zawsze mam poczucie, że wracam bogatsza. Ot, dzisiaj wielka sprawa. Znalazłam na ścieżce pióro dudka. Kiedyś szukałam go na próżno w szpalerach dziuplastych wierzb. Być może powinnam była szukać bliżej. Raptem kilometr od domu u samego wejścia do lasu. Odgłosem nie różni się wiele od kukułki. Byłoby śmiesznie, gdybym kiedyś go tutaj zobaczyła. Staram się zawsze pamiętać o tym, aby po takim pracowitym pobycie w lesie, usiąść choć na chwilę na pniu drzewa i na chwilę się wyłączyć. W tej sośninie było bardzo przyjemnie. Lubię zapach sosnowego lasu. Przypomina mi morze.
0 Comments
Podczas gdy jedni o żywności ekologicznej mogą jedynie pomarzyć i ich dylematy sprowadzają się do tego, czy wybrać najtańszą kaszę jęczmienną, a może jednak pokusić się o urozmaicenie raz na pół roku jadłospisu o wymarzona miskę najtańszego ryżu, inni porzucają nigdy nie otwarte opakowania z 5 różnymi odmianami ryżu z najwyższej półki przy śmietniku pod sklepem. Jaki to ma sens? Jaki sens ma robienie z żywności ekologicznej produktu elitarnego w sytuacji, gdy owe elity wychodzą z założenia, że skoro mogą kupić żywność ekologiczną, to mogą ją również zmarnować i wyrzucić, bo stać je na to, aby kupić drugie tyle. Kto bogatemu zabroni. No przecież przeterminowało się. No przecież trzeba było zrobić zapasy na lockdown, bo nie wiadomo było, czy z głodu nie umrzemy. Być może nie tędy droga. Być może te pieniądze przychodzą tym elitom jednak zbyt łatwo. W takich sytuacjach myślę sobie, że i słusznie, że rząd obciąża elity wyższym podatkiem. Być może jest on wciąż za niski, skoro wyrzucanie jedzenia przychodzi im tak łatwo. W tej torbie znajdowało się około 10 kilogramów żywności ekologicznej: ryże, makarony, kasze, mąki, płatki, soki, przetwory oraz wiele innych elitarnych produktów. Wiele z nich z ledwo przekroczonym „najlepiej spożyć przed”, a więc wciąż jak najbardziej zdatne do spożycia, niektóre z datą we wciąż dalekiej przyszłości. Jak się ma ta cała idea zdrowej żywności do dzieci głodujących w Afryce, do umierających z głodu lwów w Jemenie? Pieprzę tę całą modę na ekologię. Uważam, że obecnie to już niestety czysta komercja. Ja, dziecko epoki Disneya, które miało wszystko, ale nigdy nie potrafiło zaakceptować braku umiaru w zakupach, nieporządku i robactwa w lodówce, wyrzucanego lekką ręką do kosza jedzenia. Do dzisiaj krew mnie zalewa na wszelkie tego przejawy. Widzę je wciąż. Nasiliły się. Nie mam oporów zebrać chleba porzuconego na poboczu drogi, zabrać torby z żywnością porzuconej przy śmietniku, kupować produktów z krańcowym terminem ważności. Zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle w mojej sytuacji ma jeszcze sens chodzenie do sklepu. Być może powinnam w istocie przerzucić się na śmietniki. Jedno jest pewne. Do końca roku nie będę już musiała tracić czasu na rozterki przed półką z kaszami, makaronami, mąkami. Tak oto ostatni będą pierwszymi, a żywność ekologiczna podlega sprawiedliwemu podziałowi. Szkoda tylko, że musi to mieć miejsce na śmietniku, a nie z godnością w sklepie. Być może ludzie, którzy w ten sposób postępują nie wynieśli z domu szacunku dla żywności, a jedynie dla pieniędzy, których zawsze na te pierwsze brakowało. Mi również brakuje teraz pieniędzy jako dorosłemu człowiekowi. Czy jeśli zamienimy się kiedyś miejscami, będę zdolna do porzucenia przy śmietniku torby z żywnością niepasującą mi do wystroju kuchni?
Procesor w moim aparacie ostatnio szaleje, więc przy wszelkich próbach nawet niewielkiego wydłużania ogniskowej siada balans bieli i mechanizm przepala zdjęcie. Pozostało mi więc ograniczyć się do szerokich kadrów. Trochę żal w niektórych momentach, ale cóż poradzić. Trzeba zacząć powoli oszczędzać na nowy sprzęt. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nowy aparat oznacza możliwość nagrywania filmów i dźwięku, a także fotografowania fauny, a takich możliwości brakowało mi od dawna. Byłam zmuszona skupić się na fotografii pejzażu i flory. Oku ludzkiemu zdecydowanie bliżej do dłuższych ogniskowych, na ten komfort będzie musiało jeszcze chwilę poczekać, a tymczasem zaczęłam dostrzegać i doceniać walory szerokich kadrów, których przeciętny fotograf zwykle unika z racji ich płaskości i obawy przed zarzutem o brak kreatywności. Nie jest to z pewnością świat takim, jakim postrzega go nasze wyczulone i wrażliwe oko, ale... Sami zobaczcie! W końcu udało mi się pojechać do elektryka i rozwiązać problem skorodowanych śrub w lampkach podświetlających tablicę rejestracyjną. I oto stała się jasność. Teraz "bijemy" po oczach jak uliczny neon. Polubiłam wschody słońca. Tym razem było bardzo urokliwie. Czerwone słoneczko jak w piosence Dwa plus jeden i poranne mgły to połączenie absolutnie zniewalające. Czerwone mgły i kapliczka skryta pod drzewami. Niby cepelia, ale takie widoki zawsze zachwycają Zaletą podróży o wschodzie na wschód jest złudzenie nieskończenie długo wschodzącego słońca Dziki i nieco mroczny Matlak o poranku Dziurawe drogi, wałęsające się psy, brak stacji benzynowej - ot dziki wschód. Czasami w drodze zastanawiasz się, czy nie pomyliłeś drogi, czy aby na pewno jedziesz w dobrym kierunku, czy dobrze skręciłeś. Bywa, że przejedziesz miejsce docelowe w uśpionej o poranku wsi. Szachy Długopis striptiz, czyli rubaszność rodem z Hajnówki Wszystko płynie. Każda woda - jezioro, rzeka, morze, strumień, staw, a nawet kałuża - to pokusa praktycznie dla mnie nie do odparcia. Mimo długiego, ciężkiego i w gruncie wyczerpującego dnia, nie odpuszczę możliwości dania sobie dodatkowego wycisku pływackiego. Uwielbiam wodę. Jest dla mnie formą oczyszczenia nie tyle z kurzu, co z emocji dnia. Uwielbiam pływać. To chyba jedyny sport, któremu potrafię oddawać się z czystym sumieniem bez presji nadawania mu jakiejś dodatkowej motywacji. Styl architektoniczny ze zdjęcia spędza mi ostatnio sen z powiek. Intrygują mnie kolorowe fikuśne balustrady, szklane dekoracje w tynku, motyw palmy i znajdującej się nad nią kapliczki w fasadzie domu, a nawet ogrodzenie z geometrycznymi motywami. Kt0kolwiek wie, w jaki styl podejrzewam prl-0wski wpisuje się ten budynek, będę wdzięczna po stokroć. Ponoć był to naturalny odruch przeciętnego Kowalskiego w odpowiedzi na ograniczoną możliwość wyboru materiałów budulcowych. Chyba skądś to znam. Deficyt środków zawsze przekłada się na na wręcz niepohamowaną kreatywność w znajdowaniu nieraz szokujących otoczenie zamienników. Dzisiaj większość ludzi ubolewa na widok podobnych okazów prl-owskiej fantazji, kwitując je określeniem "kicz" lub "bezguście". Moim zdaniem niesłusznie. A teraz uwaga! trzymajcie się mocno stołków! Mieszkałabym. Bardzo mi się podoba ten prztyczek w nos nudnej polskiej poprawności. Więcej na temat PRL-owskiej fantazji można dowiedzieć się z artykułu Joanny Spychały oraz w książki "Wyroby" Olgi Drendy.
Z natury swojej jestem niespokojnym umysłem, a jako że prowadzę nieco alternatywny tryb życia, to rzadko kiedy robię cokolwiek w imię słynnego hasła "sztuka dla sztuki". W moim przypadku to zwykle środki uświęcają cel, a nie odwrotnie. Nauczyłam się więc zatrzymywać, zwalniać, a nawet zawracać po drodze, jeżeli coś mnie zaintrygowało, zachwyciło, zaciekawiło. Jako że realizacja celu zwykle nie przynosi mi ani specjalnej satysfakcji ani oczekiwanej gratyfikacji, nauczyłam się szukać ich wszędzie po drodze do i z celu. Dużą rolę odgrywa w tych poszukiwaniach pewna moja szczególna skłonność, którą jest zbieractwo. Zbieractwo w szerokim tego słowa znaczeniu - począwszy od zbierania owoców, przedmiotów po zbieranie wrażeń, historii, opowieści, a nawet robienie zdjęć, swoiste dokumentowanie, które również jest próbą pewnego rodzaju zabezpieczenia na trudny zimowy okres czy w ogóle trudniejsze czasy, w których nieraz to właśnie zdjęcia stanowią taki drogocenny skarbiec chwil pozwalający przetrwać chwile załamania, być może cofnąć się w czasie, a być może odbić w fantasmagorię. Natura - nie potrafiłabym bez niej przetrwać. Las, łąka, jezioro. Gdy nie znajduje zrozumienia w ludzkim świecie, to właśnie natura obejmuje mnie swoim troskliwym ramieniem. Masz jagody, kochanie i trzy kurki nawet dla Ciebie uchowałam. A może to nie natura, ale Pan Choinka?! Zdarza mi się, że ludzie sugerują, że poniosła mnie fantazja, ale jak widzę takie rzeczy, w ogóle widzę wiele rzeczy w wielu miejscach nieraz oddalonych od siebie o setki kilometrów, to myślę sobie, że paradoksalnie jestem mimo wszystko cholernie racjonalna. Często zdarza mi się, że ludzie kwitują moje zbieractwo pobłażliwymi spojrzeniami. Przecież żyjemy w takich postępowych czasach, że zaradnego człowieka stać na to, aby zbierali za niego inni. Ja myślę, że w ten sposób odbieramy sobie pewną dozę sprawczości, samowystarczalności, ale również możliwości faktycznego organicznego kontaktu z naturą takiego, jaki był naturalnie wpisany w życie naszych przodków. Ktoś mógłby powiedzieć, że pójście do lasu po to, aby coś zbierać, to znowuż brak umiejętności wyciszenia w rozumieniu sztuki dla sztuki, ale moim zdaniem wyciszyć, a nawet wręcz wtopić w las można spokojnie poprzez zbieranie, na przykład jagód. Oto po pół godzinie siedzenia w jagodzisku, z nieopodal dochodzą do Ciebie jakieś odgłosy. Piski stają się coraz donośniejsze i donośniejsze. Potrafisz zidentyfikować kierunek, z którego dochodzą, potem miejsce, a na koniec dostrzegasz poruszenie w kępie jagód metr od siebie. Po chwili z kępy na wyciągnięcie ręki wyłania się rudy gryzoń. Nornik lub nornica. Nie wydaje się specjalnie zaskoczony ani przerażony. Wręcz przeciwnie wygląda na zaciekawionego analogicznie do mnie. Ciekawe czy, jak by potrafił może przezwyciężyłby nieśmiałość i nawet się przywitał. Po chwili z krzaków wyskakuje drugi i rzuca się na pierwszego. Być może ten drugi dla odmiany spanikował lub postanowił nastraszyć pierwszego. Obydwa gryzonie rzucają się w popłochu w jagodzisko. Po ruchu gałązek widzę, jak się oddalają. Takie momenty sprawiają, że czuję taką totalną akceptację lasu i wszelkiego jego stworzenia dla mojej w nim obecności. Paradoksalnie czuję się bezpieczna. Czuję ulgę. Współczuję. Mogłabym położyć się i zasnąć. Ostatnio zresztą coraz częściej odczuwam taką fizjologiczną potrzebę. Kładę się i patrzę w niebo prześwitujące w okapie koron drzew. Czasami spadnie deszcz. Do runa docierają tylko wyselekcjonowane krople. Rozcinają mrok lasu trochę jak świetliste strzały. Ostatnio mój wiekowy kapelusz wyparł tradycyjny wiklinowy koszyk na ziemniaki. Często zdarza mi się, że ludzie pytają mnie, czy jest na sprzedaż. Ile mogłoby kosztować 5 lat doświadczeń uzbieranych podczas włóczenia się po Polsce i świecie? Kiedyś był piękny. Miał proste rondo, jednolity kolor. Dzisiaj jest pofałdowany, przebarwiony. Służył mi za okulary przeciwsłoneczne, parasol, manierkę i wiele innych przedmiotów bez których teoretycznie normalny człowiek powinien nie potrafić sobie poradzić. Ostatnio okazało się, że świetnie sprawdza się jako koszyk w sytuacjach kryzysowych. Zbieranie jagód czy innych leśnych darów to paradoksalnie świetna okazja, aby odkrywać tajemnice lasu. Podczas jednej z wypraw trafiłam na porzucone gniazdo kosa. Być może ptak padł ofiarą jakiegoś dzikiego zwierzęcia, a porzucone jaja znalazły innego amatora. Ciekawe, jakie zwierzę, ptak lub owad specjalizuje się w przedziurawianiu skorupek by wydobyć ich pożywną zawartość.
Ostatnio pewne doświadczenia skłoniły mnie do refleksji nad znaczeniem pojęcia czułość. Zastanawiałam się nad tym, czy moje tego pojęcia rozumienie czasami nie jest mylne, może się przedawniło, może poszło z duchem czasu?! Jak inaczej mogłabym się tak z kimś minąć? Jak mogło dojść do tak dotkliwego nieporozumienia? Piosenka jak poezja bywa esencją tego, co najważniejsze.
If you do not feel like sunrise, here I bring it to you. What is it worth? Nothing. Everything. Water. I could stay here sitting on this stone submerged in water. What do I want? Nothing. Everything. The River. Constantly on the run. Promising freshness, yet the current is cunning. Seemingly safe on the shallows, you lose perspective. Suddenly you realize the current has taken you far from the bank and swimming back across it turns out to be quite a challenge. Malva. July has just started, but it almost feels like August. The plentifulness of flowers makes me anxious about the time passing so quickly. On the bank the black ducks, possibly males of the common scoter (Melanitta nigra) As long as she smiles I can trust
Dopiero co wczoraj przypomniałam sobie o Krishna Radha. Rok temu znajoma hinduska malarka z Katowic chciała mi ofiarować obraz swojego autorstwa przedstawiający Krishne i Radhe na huśtawce. Nie zabrała go jednak ze sobą na finisaż wydarzenia, w którym brałyśmy wspólnie udział, bo nie wiedziała, czy przyjadę do Katowic. Potem zapraszała mnie, abym odwiedziła ją, wpadła na hinduski obiad, kiedy będę w Katowicach następnym razem. Wtedy pokaże mi obraz. Do Katowic jednak ostatecznie nie dotarłam. Siła wyższa. W tym roku moja przygoda ze Śląskiem wszystko na to wskazuje na niebie i i ziemi najwyraźniej dobiegła końca. Jest to o tyle intrygujące, że przyczyniły się do tego szczególne okoliczności, których nie chciałam zaakceptować, ale o braku akceptacji tego, co los przynosi dalej. W piątek nie wiedzieć czemu, oczy mi się zamykały, ledwo trzymałam się na nogach, wzięło mnie na oparach na realizację długo odkładanego pomysłu ekspozytora (oto jest pytanie, chyba nie chce być ekspozytorem, ale czymś więcej, czym? być może czymś zaiste niepraktycznym oczywiście) niegdyś zebranych w tym celu kawałków drewna. To już kolejna instalacja, druga z motywem drzewa. Zabrałam ją ze sobą do Spały. Ostatniej rzeczy, jakiej bym się spodziewała tego dnia, była decyzja o zawitaniu do pobliskiego Zakościela, a właściwie wewnętrzny przymus. Rozsądek z kolei nakazywałby wracać po zaledwie dwóch godzinach snu i całym dniu w upalnym słońcu. Wracać... albo zostać. Gdzie jest pies pogrzebany?! Oto jest pytanie. Rok temu miałam odwiedzić tutaj pełną rodzinę zapoznaną w Spale, ale ostatecznie nie starczyło czasu, sumienie wyborcy wzięło górę i zawróciłam, będąc prawie w przedsionku. Dzisiaj spotkaliśmy się ponownie i wypomniano mi, że miałam przyjechać, bo więc mimo zmęczenia i licznych wymówek, postanowiłam tym razem dopełnić dzieła, nie bez komplikacji zresztą. Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy nad brzegiem Pilicy w Zakościelu zobaczyłam huśtawkę. Uświadomiło mi to, choć być może to wyssane z palca, żeby kierować się od razu znakami, które znajduję po drodze, odpowiadać na sygnały natychmiast, nie odkładać na później, jutro, za tydzień, miesiąc, rok. Być może całe to moje zeszłoroczne zawieszenie, swoista hibernacja, wegetacja, a następnie wszelkie niepowodzenia, impulsywne reakcje, ucieczki były spowodowane poczynionym wówczas zaniechaniem. Pamiętam, jak dzisiaj, jak opuszczałam Inowłódz o zmroku, a roztaczający się za plecami kościoła św. Idziego krajobraz wprost przyciągał mnie, jak magnes. Nawet teraz uświadamiam sobie, że i nawet dzisiaj stanęłam kila razy okoniem, popłynęłam pod prąd, choć powiedziano mi wyraźnie, abym jechała TAM! Dziwne to wszystko. Chyba się... powtarzam?! Mało powiedziane. Czuję się co najmniej tak, jak bym była na tropie jakiegoś skarbu, jakiejś jednej wielkiej tajemnicy, choć moją intuicje w dążeniu odkrycia ich zakłóca wciąż rozsądek, na który reaguję impulsywnie jak na rozżarzone żelazo. Kowal, a propos. Patrzył dzisiaj na mnie wymownie. Ludzie pytają mnie, jaki to ma sens? To całe jeżdżenie? Nie lepiej byłoby się zatrzymać? Jakaś jestem chyba zagubiona. Sęk w tym, że to dzieje się samo, a moje ciało biernie podąża za tym, co kieruje duszą. Cokolwiek to jest - zło czy dobro. Czyż ostatecznie nie są względne? nie są kwestią punktu widzenia? Moje zagubienie bywa niczym innym, jak przeznaczeniem. Jest wręcz bezwarunkową immunologiczną reakcją organizmu walczącego paradoksalnie o nic innego, jak właśnie przetrwanie, wszystkie moje poszukiwania, zagubienia, ucieczki, jeżeliby pójść tropem biologii totalnej. Ot odpowiedź na pytające spojrzenia ludzi, gdy mówię im, że nie zamierzam bronić się przed chorobą. Ugładzać jej pod linijkę po to, aby udawać przed sobą i innymi, że się dostosowałam, dopasowałam, już będę cicho, będę grzeczną dziewczynką. Nie zamierzam przedłużać sobie życia na siłę. Czy szaleństwo też jest chorobą? Z czego wynika? Czy jest fizycznym objawem? czy stanem emocjonalnym? wołaniem duszy? czy faktycznie należy zamykać się na emocje? jak to zrobić? gdy zamykam się na emocje, wzmaga się we mnie paradoksalnie nieznośne poczucie rozdwojenia, przed którym uciekam. Oto moja huśtawka.
Carpe diem. Najlepiej być gotowym łapać dzień jeszcze zanim wzejdzie słońce Anioły Pawła Bełdowicza z Łomży Znajomy postanowił rzucić picie. Zapisał się do AA. Pokazał mi modlitwę, którą codziennie odmawia. Czasami prosi innych, aby odmówili ją razem z nim. Akurat podszedł do mnie. "Wina była owocniejsza niż niewinność. Niewinność uczyniła mnie pysznym, wina zaś - uległym" Św. Ambroży Święty Ambroży uchodzi za patrona pszczelarzy, co wiąże się z legendą o pszczołach składających miód na jego ustach. Legenda mówi, że gdy Ambroży był dzieckiem, pewnego razu przyleciały do niego pszczoły i zaczęły wchodzić mu do ust, ale zaraz wylatywały i unosiły się w górę, nic złego mu nie czyniąc. Przez jego ojca zostało to odczytane jako znak-przepowiednia, że Ambroży będzie kimś wielkim. Jak na ironię losu, za plecami świętego bowiem cmentarz żydowski, św. Ambroży zwalczał judaizm. Cmentarz żydowski w Łomży Generalnie rzeźbione na płytach nagrobnych zwierzęta są symbolami rodów i patriarchów, alegorią imienia zmarłych. Jeleń oznacza, że zmarły należał do pokolenia Naftalego. Jeleń jest również symbolem imienia Hirsz lub Cwi. Na wielu macewach z powodzeniem można odszukać zwierzęta biblijne Z ciekawostek: GROBY KOBIET LOKALIZOWANE SĄ NA OGÓŁ W OSOBNYCH, POŁOŻONYCH Z DALA OD MĘŚKICH, KWATERACH. Obowiązkiem i przywilejem żydowskich kobiet było zapalanie świec w każdy szabasowy wieczór. Na cmentarzach natrafić można więc na płyty z wyrytymi świecznikami z mniejszą ilością pogaszonych lub złamanych w połowie świec. Świecznik obok skarbonki może oznaczać nie tylko pobożność, ale również powszechnie znaną hojność i gotowość służenia potrzebującym wsparcia finansowego. Jeleń na macewie oznaczającej grób kobiety symbolizuje, że zmarła miała na imię Lea. Łatwo to wytłumaczyć, gdyż po hebrajsku lea to po prostu łania. NJACZĘŚCIEJ JEDNAK GROBY KOBIET SYMBOLIZUJĄ ROZMAITE PTAKI. Łatwo znaleźć płytę, na której ptak wyrywa dziobem pióra z piersi. To znak gotowości do poświęcenia z jednej strony, z drugiej zaś przypomnienie do życia w żałobie. Może oznaczać grób bogobojnej wdowy. Pelikan przypomina o niespotykanej opiekuńczości, gloryfikuje gotową do największych poświęceń matczyną miłość zmarłej. Pelikan karmiący młode, pelikan rwący sobie pióra, pelikan raniący własną pierś, by krwią nakarmić wygłodniałe pisklęta to symbol osieroconych dzieci. W języku hebrajskim czasem o sierotach mówi się bowiem pieszczotliwie - biedne gołąbki... Krwawnik kichawiec, kuzyn krwawnika pospolitego o podobnych, choć zawężonych właściwościach Prawie truskawka Pocztówka z przeszłości. Widok z fortów okalających Łomżę Narew Bąk Mój debiut na rowerku wodnym. Wolałabym spróbować swoich sił na pychówce, ale rowerka jeszcze nie było, więc ku chwale potomności, żeby mi nie wyrzucała, że Ciotka nigdy nie zrobiła nic szalonego. Jedna ze onieśmielającyh strażniczek skansenu w Nowogrodzie Obrzynki drzew bartnych Szczęście z Nowogrodu Polski heban W gościnie u wiedźmy Nowa funkcja kapelusza - koszyk A perfect cherry
Deja vu. Gdy szłam zbierać jagody w zeszłym roku, na łące wzdłuż torowiska rosły kwiaty. Gdy wracałam, łąka była ścięta. W tym roku ta sama sytuacja. Przyznam, że poczułam się co najmniej dziwnie. Co najmniej jak bym chodziła w kółko. Niewygodne uczucie w gruncie rzeczy jakby kolejnego straconego czasu, roku życia. Powinnam się cieszyć z uzbieranych jagód, a czuję się tak, jak bym powinna być zupełnie gdzie indziej w tym momencie. Jakby te jagody już zostały raz uzbierane, to doświadczenie miało już miejsce, a teraz powinno zdarzyć się zupełnie co innego, być może w zupełnie innym miejscu, podczas gdy ja jestem tam nieobecna, bo utknęłam, zacięłam się w przeszłości. Nie wiem, czy te pierogi z jagodami coś zmieniają?
WHAT THEN MUST WE DO?
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|