Przez ten cały czas zbierałam się do spisania kilku refleksji na temat tego trudnego wyjazdu, więc wyciągnęłam notes i zaczęłam coś pisać w nikłym świetle padającym z korytarza przez szczelinę w zasłonach. Po chwili mężczyzna zagadnął, czy nie szkoda mi wzroku. Spojrzałam na niego zmieszana i po chwili odłożyłam notes, dochodząc do wniosku, że to i tak nie ma sensu, lepiej dam sobie spokój z tymi refleksjami, w końcu to i tak nic przyjemnego. Na refleksje przyjdzie jeszcze czas. Nie oponowałam, kiedy starsza kobieta zapytała, czy może zgasić światło. Miałam latarkę, ale zdążyłam się już przyzwyczaić do robienia wielu rzeczy po ciemku. Mężczyzna co chwilę mnie zagadywał. Miał, widać, ogromną potrzebę konwersacji. Opowiedział między innymi jak, czekając na pociąg, zauważył jakąś dziewczynę na torach, która fotografowała wagony. Miłośniczka kolei, stwierdziłam. Proszę Pani, ja ją pytam, co ona fotografuje, a ona mi odpowiada, że fotografuje wagony, bo na nich się tak ładnie rozkłada światło. Czy to ma sens? Ludzie nie mają, co robić, podsumował. W myśli pomyślałam sobie z rozczarowaniem o swojej własnej fotograficznej pasji, która przypominała nieco właśnie tą asburdalną odpowiedź dziewczyny. Bo tak się ładnie światło rozkłada. Nie czułam złości na swojego sąsiada. Raczej miałam poczucie, że jest w tym, co powiedział, niestety wiele prawdy. Nagle zaczął strasznie kaszleć i próbował go tłumić, kaszląc w kurtkę. Zaproponowałam, że może chciałby się napić wody i wyciągnęłam do połowy pełną małą butelkę wody, która już i tak ledwo starczyłaby mi z resztą na powrót. Podziękował i wytłumaczył, że to nic takiego. Papierochy. Dzisiaj wypalił 20, a właściwie 22, licząc te 2 ostatnie, kiedy zdenerwował się całą sytuacją w pociągu. 22 – to i tak mało, stwierdził. Mimowolnie pomyślałam o Ojcu, ale już dawno dałam sobie spokój z pouczaniem kogokolwiek. Sama byłam nałogowcem.
Sytuacja z pociągu nie dawała mężczyźnie spokoju, więc cały czas do niej nawiązywał. Stwierdził, że nie potrafi zrozumieć, dlaczego został tak potraktowany. Jego rozczarowanie stało się dla mnie jasne, kiedy wyznał, że to jego 3 dzień na wolności, że spędził ostatnie 14 lat w więzieniu. Były wojskowy. Pracownik BOR-u. Pracował w obstawie Kaczyńskiego. Kaczyński do Łodzi leciał samolotem 120 kilometrów, a oni musieli go obstawiać z szosy. Co za absurd, dodał, lecieć samolotem do Łodzi za pieniądze podatników, kiedy możnaby taniej samochodem. Wycelował w niewłaściwego człowieka. Sąd wojskowy. 14 lat więzienia. 14 lat, które kompletnie zmieniły jego życie. W czasie odsiadki zmarli rodzice, zmarła żona, został sam, odeszli wszyscy drodzy mu ludzie. Jedyne, o czym teraz marzy to wrócić do rodzinnego domu w Nowym Sączu i zaszyć się w głuszy na 2 tygodnie. Nikogo nie widzieć. Tylko on i przyroda. Wiewiórki, które były tak oswojone, że siadały mu na ramieniu. Niedźwiedzie – ciekawe, czy jeszcze żyją. Odsiadywał wyrok w więzieniu w Słupsku, ma tam mieszkanie, ale stwierdził, że musi odpocząć od tego miejsca. Choćby do Wielkanocy zaszyć się na rodzinnej działce w Nowym Sączu. Żadne luksusy. Kuchnia, łazienka, sypialnia, pokój jadalny, niewielki ogródek. Na miejscu będzie o 12, o ile znowu się nie okaże, że coś z biletem nie tak i go nie wyrzucą. Kto by pomyślał, żeby tak potraktować człowieka, tak wprowadzić w błąd i jeszcze mieć pretensje do pasażera o bałagan na kolei nie z jego winy. Przerwałam mu i powiedziałam: "Niech Pan sobie pomyśli, że gdyby Pan wsiadł do właściwego pociągu, może nigdy byśmy się nie spotkali i nie rozmawialibyśmy teraz," skonstatowałam. Po raz pierwszy chyba mężczyzna się rozluźnił, wręcz roześmiał i stwierdził, że w sumie to mam rację. "Trzeba zawsze szukać pozytywnych stron nawet w największym nieszczęściu. Inaczej człowiek by zwariował," dodałam. A wiedziałam doskonale, co mówię, choć nie było to dla mnie w sumie żadnym pocieszeniem. Pozwoliło po prostu przetrwać chwilę załamania.
I tak oto dogadali się: były więzień z prawdziwego zdarzenia, który wszystko stracił i ja, więzień z wyboru, który myślał, że nie ma już nic do stracenia, a jednak wracał właśnie w poczuciu utraty własnej godności. Nie mogliśmy się nie dogadać, choć powody, dla których czuliśmy, że nie uszanowano naszej godności, leżały po przeciwnych stronach biegunów. Posądzenie o nieważny bilet to była kropla w moim morzu ludzkiej niegodziwości. A jednak wytrzymałam to nerwowo. Jednak przetrwałam. Siedzę w tym pociągu i znowu wracam jeszcze uboższa, choć może bardziej zahartowana, stanąć ponownie do tej samej walki. W kółko do tej samej walki. Ta podróż to mój ostatni odpoczynek, ten pociąg to mój ostatni azyl, tych kilka godzin to mój ostatni czas względnej wolności. Wracam za kraty. Znowu nie udało mi się uciec. Przynajmniej znam powód. Czy było warto? Nie, choć przynajmniej uświadomiłam sobie jeszcze kilka smutnych prawd o tym świecie i o ludziach. Prędzej czy później i tak pewnie spotkałby mnie taki los, o ile nie gorszy.
Przeprosiłam swojego sąsiada i powiedziałam, że spróbuję się trochę zdrzemnąć, bo jutro czeka mnie ciężki dzień, a i dzisiaj nie było łatwo. Zaproponował, żebym położyła głowę na oparciu, na którym położył bluzę, będzie wygodniej. To miło z jego strony. Podziękowałam i skuliłam się jednak przy oknie. Obudził mnie świt. Nigdy nie doświadczyłam świtu w pociągu. Mój sąsiad spał w najlepsze, choć w sposób, który przypomniał mi pierwsze kadry z filmu 'Nosferatu Wampir' Wernera Herzoga, gdzie w podziemnych lochach siedziały skulone mumie o ustach wykrzywionych w przeraźliwym grymasie jakby ujrzały śmierć. Odwróciłam wzrok. Kątem oka dostrzegłam starszą kobietę odmawiającą różaniec. Być może za mnie, być może za naszego sąsiada, a być może za własną sprawę. Wyszłam na korytarz, przywitać dzień. Wszechobecna jasność pochłonęła mnie bez reszty. Patrzyłam jak słońce rozświetla bezkresne pola, lasy, gospodarstwa ciepłą łuną. Ten wschód słońca zapadnie mi na długo w pamięć, choć to będzie bardzo męczące wspomnienie. Wyjechałam odpocząć, cieszyłam się, byłam pełna optymizmu i spokoju, wracam jednak bardziej zmęczona, jakby połowa mnie wraca w poczuciu straty tego, co udało mi się z ogromnym trudem z siebie wydobyć w przeciągu ostatnich tygodni, mimo niepomyślnych wiatrów. Być może to Bóg mnie pokarał. Tylko za co? Za to, że jestem taka, jaka jestem?! Staram się, ile mogę, ale nie mam już siły dalej trwać. Próbowałam żyć. Odbić się od dna. Być może lepiej zostać na dnie. Przynajmniej nie spadnie się już niżej. Dnie, którego szczerze nienawidzę w swojej bezsilności. Kto by mi współczuł?! Prędzej pewnie ten obcy człowiek z wagonu, którego imienia nawet nie poznałam, a bardzo żałuję. Być może i dla niego byłby to zaszczyt, gdyby ktoś chciał poznać jego godność. Mógłby się w końcu poczuć jak człowiek, a nie jak pies, bo takie odniosłam wrażenie, że tliła się w nim wątpliwość, czy mając taką przeszłość, ma prawo jeszcze czuć się jak człowiek. To nie ważne, że nikt może nawet o jego przeszłości nie wiedział, ważne, że to on czuł się jakby wszyscy wiedzieli. Na tyle nie potrafił pogodzić się z tym, co go spotkało, że już nawet wolność stawała się nie do zniesienia. Doskonale to rozumiałam. Być może gdyby tak się stało, gdybyśmy mieli okazję się jeszcze pożegnać, mogłabym mu powiedzieć, że jakby przeżywał chwilę zwątpienia, żeby pomyślał o mnie, że jest na tym świecie choć jeden człowiek, któremu nie jest obojętny i, który dobrze mu życzy. Może byłoby mu łatwiej, a może wcale tego nie potrzebował. Być może tylko bym go uraziła. Odniosłam jednak wrażenie po załamaniach w głosie, że on już wyjeżdża na zawsze, że już nie wróci, że to jego ostatnia podróż. Że gdzieś tam w głębi duszy, chce już tylko umrzeć. Że nie widzi sensu dalej żyć. Współczułam mu. Być może dobrze się stało. Być może ponownie ingerowałabym niesłusznie w prawa natury, być może tak już musi być, być może trzeba się zdać na łaskę Pana, gdzie nas zaprowadzi. Choćby i to było na zatracenie. Być może tylko zakłóciłabym spokój tej jego ostatniej podróży.