Ten steward musiał chyba być spod mojego znaku zodiaku. Jakbym słyszała siebie:) Nic więcej dodać, nic ująć, nie można było mnie, kapryśnego czytelnika, odpowiednik inkwizycyjnej próby trzech stron, wziąć bardziej za gardło niż decydując się na 2-miesięczną wyprawę łajbą do Australii. Uwielbiam morskie klimaty. Zawsze marzyła mi się taka morska wyprawa. Kto by dzisiaj popłynął do Australii?! Wiecie, że w latach 70-tych podróż samolotem z Polski do Australii wcale nie trwała dłużej jak dzisiaj. 30 godzin, chociaż jakby popatrzeć na aktualne harmonogramy niektórych lotów, to można by odnieść wrażenie jakby awiacja nie posunęła się zbytnio do przodu. Z pewnością nie dla zwykłego, szarego człowieka.
Momentami autor nie szczędzi słów ostrej, wręcz marynarskiej krytyki pod adresem różnych przejawów rozbujanej w tamtych czasach (lata 70-te) kultury zachodniej. Dla mnie osobiście jest to krytyka miażdżąca, nie pozostawiająca marginesu nie tyle akceptacji, co tolerancji dla innych punktów widzenia. Przywodzi na myśl mocno prawicowe poglądy. Z drugiej strony, to wszystko, co krytykuje, mamy teraz na co dzień w Polsce i w sumie chyba niedaleko odbiega jego krytyczna postawa od postawy przeciętnego współczesnego Polaka. Tylko jedno się nie zmieniło, wciąż naprawiamy obce statki lepiej niż własne. I wciąż polski robotnik jest bardziej ceniony na zachodzie niż w kraju. Pomiędzy tymi dwoma ostatnimi istnieje chyba silna korelacja. Szkoda, że nic się w tym względzie nie zmieniło przez te 30 lat. W istocie, podobnie jak autor, nie ma się wątpliwości, że lepiej wskoczyć na statek, który zawiśnie w błogim morskim eterze, niż ugrzęznąć w kostniejącym błocie kontynentalnej hipokryzji. Czy kusząca obietnicą Australia, najmniejszy spośród kontynentów, największa wyspa, pozornie osłonięta od zła całego świata bezkresnymi morskimi wodami w istocie będzie swoistą ziemią obiecaną? Aby się o tym przekonać, trzeba uzbroić się w cierpliwość i razem z autorem przepłynąć kilkadziesiąt stron przewrotnych mil morskich.