Oto po mroźnej nocy na spowitych w porannej mgle polach uprawnych okalających wysadzaną brzeziną drogę zarysowuje się sylweta potężnego zwierza. Ni to koń, ni to kopiec buraków pastewnych. Primabalerina dziczy. Łoś. Większość kierowców przede mną niewzruszona tym niecodziennym(?) zjawiskiem, a może niewystarczająco wzruszona i zbyt zaklapkowano skupiona na celu podróży, znika w oddali, podczas gdy ja nie potrafię oprzeć się pokusie zawrócenia. Zbyt wiele takich okazji już w życiu przepuściłam, nie wiadomo, czy będzie kolejna, czasami ta właśnie nieplanowana okazja może uratować misternie zaplanowany, a zakończony fiaskiem dzień, a świat obchodzi się beze mnie ostatnio świetnie, więc wypadałoby w końcu wyciągnąć z tego jakieś wnioski. Moje najnowsze występy na arenie lokalnej niestety potwierdzają tę nieszczęsną regułę, więc pewnie dzisiaj również będę dla niektórych tylko nieproszonym złodziejem czasoprzestrzeni (nie jest to przyjemne uczucie, więc w sumie chętnie poświęcę jakiś kolejny jego ułamek i dam ponownie upust samotniczej namiętności doświadczania, zwłaszcza w plenerze, której skąpię sobie ostatnio okrutnie w imię autokarnego przeświadczenia o konieczności podlegania odgórnemu wyrokowi powszechnej martyrologii. Umysł zniewolony to i ciało zniewolone!). Niestety łoś również dał mi tego manifestację, gdy tylko wysiadłam z auta i dosłownie posunęłam jak na niedoszłych łyżwach po lodowicy asfaltowej drogi na przeciwległe poboczne (niezła ślizgawka, wyczuwalna całą drogę pod palcem, a więc to jednak nie wina opon wołających o pomstę do nieba, a raczej o boski sponsoring, ni buntującego się drążka kierowniczego, wszakże bardziej asekuracyjnie już prowadzić niepodobne), łoś akurat klęczał na przednich nogach (komiczny widok, jak słowo daję) i wyjadał rolnikowi jakieś resztki ze zmarzniętego na zorany kamień pola. Chyba na widok mojej uszatki ze sztucznego futra łudząco przypominającego dziczą sierść, uniósł głowę i wbił we mnie zaniepokojone spojrzenie. Być może młokos nie potrafi jeszcze odróżnić dzika od psa lub nieszczęsnego wilka - jedynego naturalnego wroga, od którego ostatnio ponoć zaroiło się w Kampinoskim Parku Narodowym (wataha pięciu wilków!). Wyprostował się i po chwili zadumy zaczął oddalać tanecznym nieco zniewieściałym chodem, rzucając w moją stronę skryte spojrzenia wahadłem rozbujanej łepetyny jak jakaś nieśmiała dziewka. Co najmniej jakby próbował złagodzić pozornie niezbyt urodziwą masywność potężnego cielska. To chyba jeden z nielicznych dzikich przyjaciół, który poruszając się, sprawia wrażenie, jakby pozbawiony był kości, jakby był workiem wypełnionym jakąś bliżej nieokreśloną cieszą. Nic dziwnego, że taki płochliwy, wszak to jeszcze młodziak. W gwarze myśliwskiej mawiają na takiego chłyst. Ledwo dwie pasynki na każdej łopacie. Zatrzymał się jednak na miedzy, a spostrzegłszy, że za nim nie gonię, tylko wciąż stoję jak to cielę i gapię się jak w malowane wrota, wrócił po śladach i dalej grzebie w zmarzlinie. Widzę go teraz en face. Jakoś bawi mnie widok łosiej łepetyny z odstającymi na boki niezbyt imponującymi łopatami (szczerze mówiąc, bardziej przypominają parostki karzełka jelonka) i uszami przypominającymi postawione na sztorc frędzle, jak w dziecięcej kreskówce. Dobrze, kolego, już nie przeszkadzam i ruszam w swoją stronę.
Gdy więc pytano mnie dzisiaj prowokacyjnie, czy nie mam żalu do sąsiada, że ma większą łódź, odpowiadałam zdecydowanie, że absolutnie nie. W istocie wszyscy jedziemy na jednym i tym samym wózku. Wszyscy mamy jeden i ten sam problem. Nie potrafimy odrzucić tej cholernej łodzi. Jakby to robiło jakieś znaczenie, jaka ona jest... Oto rzeka - taki obraz, zbudowałeś łódź - masz płótno i farby, pokonałeś rzekę - namalowałeś obraz i zamiast zostawić łódź i iść dalej, nosisz ją na plecach jak ten osioł, obnosząc się z własnym ciężarem jak z krzyżem w imię jakiejś niezrozumiałej martyrologii codzienności. Cierp, a będziesz zbawiony. Co za absurd. W istocie obydwoje z Panem Sławkiem nie baliśmy się przyznać do swojej oślej natury, choć mój własny upór przy wynoszeniu tego mojego ciężaru pod niebiosa wydaje mi się z perspektywy całego dnia jeszcze bardziej absurdalny niż dotychczas. Chętnie oddałabym komuś swoją łódź. Problem tylko w tym, że przyciągam ludzi, którzy chcą zrobić dokładnie to samo. Widzę ich przez szybę, jak ciągną w pocie czoła te łodzie po wybrukowanej tą potworną kostką bauma ulicy (potrafię sobie wyobrazić obrzydliwe bogactwo producenta tego arcyniestetycznego wynalazku i całej tej mafii ludzi, którzy nakręcają ten interes rozbawionych rozważaniami innych nad wyższością kostki betonowej nad granitową) otwierają sobie bramę tak, jakby byli u siebie i suną po piaskowym podjeździe wprost pod próg moich obdrapanych ze starości drzwi i oczekują, że powitam ich z otwartymi ramionami, ba! że będą mogli znowu się powyżywać, pomądrzyć, podominować, bo ja przecież taka jestem łatwowierna, taka naiwna, taka przeciętna, a że przecież taka jestem w tym dzielna, to pociągnę i drugą łódź, ale nie. Już nie. Już się zatrzasnęłam na siedem spustów. Marzę tylko o tym, aby stąd odpłynąć. Marzę już tylko o rzece, choć jednocześnie przeraża mnie wizja tego, że w końcu zakończę ten spływ i tego, że całkiem możliwe, że zrobię dokładnie to samo, co oni.