Nie wiem, czy Pani wiedziała, że obok dworu znajdował się wzniesiony później pałac - zaczęłam. - Ta kwestia przez lata budziła duże wątpliwości wśród osób zainteresowanych tematem, a ja nie byłam w stanie tych wątpliwości rozwiać z uwagi na brak dokumentów, zdjęć. Dopiero lokalny historyk dokopał się chyba w jakimś poznańskim archiwum do archiwalnego zdjęcia przedstawiającego jakieś dwie osoby siedzące przed pałacem, a w tle chyba dworek. Kwestią niezrozumiałą pozostaje dla mnie całkowite przemilczenie tego faktu przez władze poligonu Biedrusko w oficjalnej nocie dotyczącej Glinna. Ciśnie się retoryczne pytanie: Czym Tuchołkowie zawinili, że nie tylko siłowo ich wywłaszczono, ale i po dziś dzień nie chce uznać ich zasług dla Glinna i okolic, w tym w szczególności dla zachowania dworku i przechowywanych w nim pamiątek, co ponoć czynili z wyraźną troską i szacunkiem, a zostało nawet udokumentowane w dokumentach z tamtych czasów. Muszę przyznać, że to przykre dla mnie zgłębiać historię własnego rodu, który piastował wysokie stanowiska, posiadał i prężnie zarządzał tak licznymi majątkami rozsianymi po całej zachodniej Polsce od Pomorza przez Kaszuby, Wielkopolskę aż po Śląsk, które dzisiaj w przeważającej większości straszą ruiną, o ich gospodarzach instytucyje, które pamięć o historii powinny utrwalać i pielęgnować, milczą, jak zaklęte. Mam o to ogromny żal do władz i poczucie, że sprawiedliwości wciąż nie stało się zadość, że budujemy jakąś wyimaginowaną wizję niepodległej Polski przy kompletnym przemilczeniu krzywd, którym wciąż nie stało się zadość. Złość mnie bierze, gdy czytam pełne przekąsu podsumowanie artykułu o pomniku Chopina, w którym autor z wyraźną satysfakcją podkreśla, że spadkobiercom pierwotnych właścicieli nie udało się pomnika odzyskać. Podobnie zresztą jak samego majątku, który, jak na ironię losu, historia najwyraźniej lubi się powtarzać, stanął akurat nie tak dawno w płomieniach oczywiście z rąk, a jakże! przypadkowego podpalacza! Najwyraźniej niezmiennie pozostajemy wrogami publicznymi tego, co należy. Kiedy włodarze kolejnej gminy podetrą się łaskawie nazwiskiem, zapewne uczynią to w celach tradycyjnie komercyjnych. Zapewne wspomną o zasługach, choć nie wspomną już o tym, jak haniebnie potraktowano zasłużonych. Pominą również żyjących potomków zbyt kolorowych w swej nędznej poniewierce. Ot, cepelia i komercja współczesnego rozmiłowania w pielęgnowaniu lokalnej historii. - To pewnie zabrzmi kontrowersyjnie, co powiem, ale dla mnie Polska straciła niepodległość wraz z końcem II Wojny Światowej i nigdy tak naprawdę jej nie odzyskała, chyba nawet nie ma już takiej możliwości, przerwano pewien ciąg, pewną tradycję. Jedyne, co możemy, to pielęgnować pamięć o niegdysiejszej chwale w uznaniu jej brutalnego i ostatecznego kresu, który położyła wojna. Długo zastanawiałam się, dlaczego u mnie w rodzinie, praktycznie w ogóle nie rozmawiano o czasach przedwojennych. W końcu pojęłam. Po prostu wojna rzuciła ludzi niegdyś dumnych ze swojego szlachectwa na kolana, zburzyła wszystko, co udało im się zbudować, odebrała wszystko to, co dawało poczucie przynależności, tożsamości, godności, zmieszała z błotem wszelkie zasługi, tytuły, dobre imiona. Ludzie ginęli na wojnie, w obozach, w innych okolicznościach. Bóg jeden raczy wiedzieć, co przeszła moja babcia w niemieckim więzieniu w Lipsku. O tym po prostu nie wypadało mówić. Która kobieta mówi o tym nawet dzisiaj?! Wniosek nasuwa się chyba sam. Nie było, czego kontynuować, czego pielęgnować, czego przekazywać kolejnym pokoleniom. Myślę, że ludzie nie potrafili się pogodzić z tym, co się stało. W pewien sposób ich świat się skończył, a oni go przeżyli. Jak żyć w poczuciu hańby i klęski?! Jak chcieć pamiętać? Wojna wyzerowała wszystko. Jakież to aktualne w obliczu wojny w Ukrainie. Pytanie brzmi, czy Europa ponownie przyzwoli na analogiczną niegodziwość. - pisałam w odpowiedzi na wiadomość od przedstawicielki Fundacji Gawrońskich zainteresowanej odbudową nieistniejącego dworu ojca polskiego teatru Wojciecha Bogusławskiego w Glinnie, którego to majątku ostatnimi zarządcami, a opiekunami dworu w okresie międzywojennym byli moi pradziadowie Tuchołkowie.
Przyznam, że nie jestem asem z historii. Najwięcej w tym względzie wyniosłam ze studiowania rodzinnej historii i związanych z tym konfrontacji z takimi znawcami i pasjonatami, jak Pan - kontynuowałam w korespondencji z lokalnym historykiem, dzięki któremu udało mi się ustalić, że w rodzinnym majątku obok dworku Bogusławskiego znajdował się zbudowany później pałac. - W świetle tragicznych losów mojej rodziny w okresie II Wojny Światowej i po niej brak mi zrozumienia dla opieszałości krajów Europy Zachodniej wobec tego, co ma miejsce na Ukrainie. Osobiście długo mi zajęło pojęcie, dlaczego tak niewiele mówiło się u mnie w rodzinie o czasach wielkopolskiej chwały i nie tylko (nie trzeba się zbytnio gimnastykować, aby wujek google wyszukał dziesiątki stron poświęconych majątkom zarządzanym przez Tuchołków rozrzuconych po całej, w szczególności zachodniej Polsce przyznam, że byłam w szoku). Otóż jak z dumą opowiadać dzieciom czy wnukom o szlacheckich korzeniach, jeżeli zostało się bezpowrotnie pozbawionym ziemi, majątku, własności, o godności czy życiu bliskich nie wspominając? Jak kontynuować tradycję, skoro naznaczona jest hańbą? Jak świętować niepodległość, skoro właśnie wszystkiego tego, co się jej zawdzięczało, zostało się tak brutalnie pozbawionym? Dla mnie Polska nigdy nie odzyskała tak naprawdę niepodległości. Cieszyliśmy się nią zaledwie przez 18 lat. Koniec wojny położył kres jej obronie. Niepodległość poszła z dymem wraz z pałacem. W szkole zbudowanej z jego cegły kolejnemu pokoleniu moich rodziców wpajano pogardę dla własnych przodków, a mojemu pokoleniu na pytanie dlaczego historii powojennej poświęca się zaledwie pół godziny, że jest jeszcze za wcześnie na rozliczenia z komunizmem, po to tylko, aby dzisiaj jakiś emerytowany komuch opływający w luksusy zarzucał mi, że nie kontynuuję tradycji, jak córka Marii Curie-Skłodkowskiej najwyraźniej w przekonaniu o tym, że nie mam pojęcia o własnych korzeniach. No bo przecież tak bardzo się starali zerwać wszelkie więzi z przeszłością. Okazało się, że nie przewidzieli jednego. Tego, że może i jedno pokolenie da się omamić, da się mu obrzydzić rodziców jako nieudolne ofiary i karły reakcji, ale nie przewidzieli tego, że już kolejne pokolenie nie będzie miało tyle zrozumienia dla agresywnej postawy rodziców, że będzie dociekać, że będzie szukać jakiegoś punktu zaczepienia, a nie znajdując go w rodzicach, nie zdążywszy znaleźć w dziadkach, rozmiłuje się w pozornie sentymentalnej, ostatecznie fatalnej przeszłości. Jedyną moją odpowiedzią na te uwłaczające wycieczki jest gniew oczywiście całkowicie niezrozumiały dla większości ludzi. Czyniący ze mnie persona non grata epatującą tak popularnym w ostatnich czasach hejtem. Cóż, najwyraźniej pobrzmiewa we mnie być może słabym echem tupet ostatniego zarządcy Glinna, którym doigrał się zemsty nieznanego podpalacza, a w moich artystycznych zapędach snobizm zarządcy i mecenasa z Marcinkowa Dolnego, który zarzucał mu jakiś krytyk sztuki wobec faktu ufundowania dwóch rzeźb Chopina i o, zgrozo! Pucciniego (jedyna rzeźba poświęcona Pucciniemu w Polsce kompletnie zignorowana przez konserwatora zabytków) i to w dodatku przez twórcę nieprofesjonalnego. Skandal! Co za snob! Taki los czeka właśnie takich, jak ja, którzy chcieliby zostawić ten świat piękniejszym i nie boją się podpisywać pod swym dziełem wielkimi literami. Moi przodkowie byli w o wiele lepszej sytuacji niż ja, bo byli mężczyznami, co niestety i tak nie uchroniło ich przed praktycznie totalnym wymazaniem z rejestru jakkolwiek zasłużonych dla ojczyzny. Tym bardziej przytłacza mnie wrażenie życia w cieniu wielkiego schyłku. Oto tradycja, która pozostała mi w udziale - tradycja hańby, klęski i straty - to moja odpowiedź dla tych, którzy zarzucają mi brak rozmachu na miarę córki Curie-Skłodowskiej. Sztuką w moim przypadku jest znajdować codziennie od nowa powody ku temu, aby postępować szlachetnie na tym pobojowisku, żeby nie powiedzieć w ogóle jakiekolwiek powody do tego, aby wstać, działać i jakoś nawet nie żyć, ale przetrwać do końca. Oto dramat pokolenia wykorzenionych na próżno szukających swojego miejsca. Nie ma go. Została goła ziemia. Być może to po części tłumaczy owo zagubienie, które tak często zarzuca się ludziom takim jak ja. To, co dla jednych jest zagubieniem, dla drugich jest jedyną dostępną rzeczywistością. Wszystko jest kwestią skali. Warunkiem przetrwania jest umiejętność dostosowania jej do możliwości.