A oto składniki:
ziemniaki - kupiłabym 10 sztuk, tyle wystarczyłoby do przyrządzenia ostatniego dania. Nie znoszę monotonii w jadłospisie ani zalegającego w kuchni jedzenia. Nie lubię robić zapasów. Akurat tak się złożyło, że nie miałam wyboru i musiałam kupić 3-kilowy worek ziemniaków. Szybko oczywiście mi się te ziemniaki przejadły i ubolewałam nad tym, co ja zrobię, ile wytrzymam. Natłok obowiązków i brak czasu zmusił mnie jednak do pobudzenia wodzy wyobraźni. Co ja tam jeszcze mam...
Jeden burak. Jedna marchewka. Pół pomidora. Pół cebuli. 3 ząbki czosnku. Ostatnie 2 gałązki pietruszki. Pestki z dyni. Pół świeżego ogórka. Resztka serka kanapkowego z rzodkiewkami.
I jak to zrobić, żeby znowu nie gotować. Na samą myśl o gotowanych ziemniakach mnie odrzucało. Smażone też mi jakoś nie smakowały. W końcu doznałam olśnienia... piekarnik, czyli urządzenie, bez którego nie wyobrażałabym sobie własnego domu.
Sięgnęłam więc po żaroodporną brytwanę, na spód polałam olej słonecznikowy, pokroiłam w plasterki ziemniaki, cebulę, czosnek jednego dnia marchewkę, drugiego buraczka i pomidora, wszystko to posypałam szczodrze pestkami z dyni (zawierają bardzo dużo białka, podobno więcej niż mięso!!! Na sucho mogą nie każdemu smakować, za to upieczone są pyszne) i jeszcze zioła prowansalskie, sól, pieprz i ostra papryka rodem z Budapesztu (duży słoiczek przywiozła mi niegdyś jedna znajoma. Rewelacja! W niczym się nie umywa do tej kupionej w Polsce). I tak oto przygotowaną bez większej finezyjnej filozofii brytwanę wstawiłam do piekarnika na temperaturę dowolną! Rezultat przerósł wszystkie moje oczekiwania! Po ozdobieniu plastrami świeżego ogórka, serkiem i nieodzownym w każdym moim daniu liściem pietruszki danie cieszyło oko niemniej niż te, które podają w wykwintnych restauracjach.
Polecam zabawić się co jakiś czas w takiego kulinarnego Kolumba, poćwiczyć cierpliwość, ale przede wszystkim wyobraźnię i stworzyć swoje własne małe dziełko! Ciekawa jestem, co Wy byście zmalowali na talerzu...