Pewnego razu, gdy Mojżesz pasł owce na górze Horeb, zobaczył zdumiewające zjawisko- płonący krzew, który się nie spalał. W ten sposób Bóg objawił się Mojżeszowi objawiając mu swoje imię i polecił, aby wyprowadził naród izraelski z niewoli egipskiej do „kraju mlekiem i miodem płynącej”- do Kanaanu. W płonącym krzewie Bóg objawił swoją moc, przewyższającą siły natury. Krzew który się nie spalał rozumiany jest również jako symbol bez końca odnawiającej się i umacniającej mocy wiary. Nasza wiara powinna być właśnie jak ten krzew gorejący, powinna płonąć bez końca, wciąż odnawiając siebie.
Źródło: https://www.muszynskieogrodybiblijne.pl/tablica-8/
Gdy już jestem w drodze, zawsze zachodzę w głowę, jak mogłam choć przez chwilę zwątpić w sens kolejnej wyprawy. Jestem w końcu człowiekiem drogi. Każda podróż, choćby i nawet była bezzwrotna czy wiązała się ze stratą, przynosi mojemu niespokojnemu duchowi swoiste katharsis, a czasem nawet wzbudza swoistą euforię. Czuję, że żyję. Chwilo trwaj! Bywa, że takie właśnie myśli towarzyszą mi, gdy już dotrę do celu i postawię nogę na nowej ziemi. Takie moje osobiste odkrywanie Ameryki! Podróżować można wszakże i w kropli wody, jeżeli bardzo potrzeba, a nie można pozwolić sobie na większy rozmach. To jedna z najcenniejszych umiejętności, które udało mi się rozwinąć na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat, a która pozwala mi trwać do tego końca w poczuciu względnego spełnienia. Każde dotarcie bezpiecznie do celu jest dla mnie swoistym zwycięstwem. Paradoksalnie prymatem ducha nad materią, bo jakby ktoś spojrzał obiektywnym okiem na wszelkie pomoce naukowe, dzięki którym realizuję swoje cele, pokiwałby przecząco głową i z góry skazał na niepowodzenie. A jednak! Wszystkim tym, co udaje mi się więc każdego dnia osiągać, właściwie zaprzeczam logice. Za każdym razem jestem więc trochę jak ten Łazarz wskrzeszony przez Jezusa i choć nie jestem osobą ani specjalnie religijną ani specjalnie praktykującą, mimowolnie być może przez swoje silne związki z naturą nie rażą mnie takie skojarzenia.
Moja wyprawa do Kielc była bardzo spontaniczna i jak wspominałam wyżej właściwie niepewna do samego końca. Nic więc dziwnego, że w całym ogniu rozterek nie pomyślałam o tym, aby tradycyjnie gdy planuję wyprawę w nowe miejsce, zapoznać się z przewodnikiem, a szkoda, bo dopiero na miejscu doszło do mnie, że znajduję się właściwie w samym sercu Kielc. Niepowtarzalna okazja dla mnie dzikiego człowieka, który na samą myśl o wyprawie do miasta najeża się jak jeż, a nogi drżą mu jak u spłoszonej sarny, aby nie mieć wyboru i trochę powłóczyć się po ulicach w poszukiwaniu zachwytów. Pamiętam, gdy 8 lat temu kupiłam Herr Golfa, kolega, który mi pomagał, dziwił się, że podczas naszych podróży po Mazowszu celem rekonesansu ani razu nie wyszłam z auta podczas krótkich postojów w miastach po drodze. Kupno auta było i nadal stanowi jedną z największych decyzji finansowych w moim życiu. Towarzyszyło mi więc dużo być może nieoczywistych dla drugiej strony nerwów. No cóż, z perspektywy czasu zapewne wiązało się to z różnym nastawieniem stron do tematu - dla mojego kolegi, jak i wielu później męskich komentatorów zakup ten był na krótką metę z przeznaczeniem do zajeżdżenia, ja tymczasem planowałam zakup na lata, aktualnie już 8 lat. Być może dochodził również pewien dyskomfort związany z faktem, że nie jestem sama i powinnam się ograniczyć, aby nie marnować czasu drugiej osoby. Skąd niby miałam wiedzieć, że nie przeszkadzałoby jej, gdybym wyskoczyła z auta i zaczęła fotografować starą bramę albo poszła do piekarni sprawdzić, czy nie znajdę tam czasami jakiegoś intrygującego specjału. Zawsze byłam samotnikiem i do dzisiaj trudno mi się odnaleźć w towarzystwie. Zwykle padają potem pod moim adresem zarzuty o brak spontaniczności lub przeciwnej skrajności o brak poszanowania czasu innych. Ostatecznie więc najbardziej lubię podróżować i szwendać się wszędzie sama. Bardziej bowiem przeraża mnie wizja radzenia sobie z ludzkimi emocjami niż na przykład z rozładowanym akumulatorem.
Wracając jednak do Kielc. Jak tylko udało mi się zaparkować i to na kopertę dzięki pomocy jednego z kierowców, za co ślicznie dziękuję, nie znoszę parkować na kopertę! pierwszy miły gest ze strony Kielczanina, miałam jeszcze godzinę do otwarcia Dworku Laszczyków (Muzeum Wsi Kieleckiej), skądinąd piękna zielona przytulna enklawa warta odwiedzenia, więc tylko przypudrowałam nosek i wyskoczyłam na krótki spacer. Tuż obok znajdował się park i katedra. To właśnie ta ostatnia przyczyniła się do pierwszego zachwytu tego dnia. No może oprócz kilku widoczków z drogi, które zapadły niestety jedynie w mojej pamięci. A to sarenka żerująca o świcie na przydrożnym polu, a to widok kościoła w Białobrzegach nad Pilicą. Gdy tylko weszłam do środka kieleckiej katedry poczułam się jak w bazylice w Studziannej-Poświętne w okolicach Opoczna. Jak ten chłop pańszczyźniany z obrazów Chełmońskiego, co po długim brodzeniu w bagnistej drodze przyczłapał wreszcie do migoczącej na horyzoncie iskierki świętości. Moja uwagę przykuło od razu malowane sklepienie i liczne polichromie. Ze wszystkich to właśnie polichromia przedstawiająca objawienie Mojżeszowi Pana Boga pod postacią płonącego krzewu wywarła na mnie najsilniejsze wrażenie.
Wracając jednak do polichromii w kieleckiej katedrze. Oto, co piszą na temat na stronie parafii Wniebowzięcia NMP:
Źródło: http://www.kielcekatedra.pl/bazylika-katedralna-16817/historia-bazyliki-16868/nawa-poludniowa-16874
Czym byłaby cywilizacja, gdyby nie mogła obrastać w te kolorowe piórka?
To zaledwie jedna z wielu rzeźb, które można podziwiać na Skwerze im. Szarych Szeregów w Kielcach. Miasto jest ponoć naszpikowane rzeźbami na każdym kroku. Ta akurat rzeźba zachwyciła mnie pod wieloma względami. Przedstawia postać trzymającą dziecko w objęciach. Pierwsze skojarzenie to oczywiście macierzyństwo, ale ja byłabym gotowa zaryzykować, że to wcale nie musi być kobieta. Silnie zbudowana postać o szerokich i umięśnionych ramionach przywodzi mi bardziej na myśl mężczyznę. Ostatnio widziałam zdjęcie syna znajomego trzymającego w szpitalu swojego dopiero co narodzonego syna w ramionach. Zdjęcie zostało wykonane z góry. Układ jego ciała bardzo mi się kojarzy z rzeźbą Opali. Rzeźba wykonana jest z ceramiki, a z uwagi na fakt, że znajduje się w plenerze nosi wiele śladów naturalnej korozji i śladów konserwacji. Fascynują mnie te ranki, zmarszczki, blizny. Są dla mnie dowodem na to, że rzeźba nigdy nie jest skończona, ewoluuje w nieskończoność, starzeje się jak żywy organizm. Wspaniale oddane są również detale anatomiczne, w szczególności stopy i dłonie zarówno dziecka, jak i jego opiekuna. A to z kolei ma swoją kontynuacje lub raczej analogię w otaczającej naturze. Oto bowiem na naszej drodze wyrasta takie arcydzieło największej artystki par excellence natury.
Wyżej: kolumna przy wejściu do budynku banku. Poniżej mury katedry zbudowane z cegieł z miejscowych skał piaskowca i precyzyjnie formowanych wedle zasady czworokąta.