Huśtawka. Pojawiła się w moim życiu znienacka jakiś miesiąc temu. Wspomnieniem obrazu sprzed z kolei roku, w którego posiadanie ostatecznie nigdy nie weszłam. Tak wyszło. Nie miałam na to wpływu. Obraz przedstawiał parę hinduistycznych bogów bujających się właśnie na huśtawce. Dziwnym zbiegiem okoliczności właśnie wówczas odkryłam prawdziwą huśtawkę nad brzegiem rzeki. Dało mi to do myślenia. Zderzenie tej wizji z realnym obiektem uruchomiło lawinę wspomnień począwszy od tych czysto wrażeniowych, świeżych, raptem tegorocznych po takie sięgające niemalże 30 lat wstecz. Wróciłam ponownie w to miejsce dokładnie miesiąc później co najmniej jak bym chciała zacząć wszystko znowu od początku. Huśtawka nabrała dla mnie rangi fetyszu. Artefaktu umożliwiającego zaczynanie wiecznie od początku. Magicznej różdżki. Kamienia filozoficznego. Huśtanie się nabrało dla mnie rytuału przewrotnie oczyszczającego ze wszelkich złych energii. Być może kłania się kołysanie, którego chyba nigdy nie zaznałam jako dziecko. Byłam więźniem zakratowanego kojca. Huśtanie kojarzy mi się bardziej z o wiele późniejszymi i przyjemniejszymi wspomnieniami: nieważkością nurkowania, żeglowania po morzu lub leżenia na rozbujanym pomoście. Wszystkimi tymi doświadczeniami, które paradoksalnie sama sobie zafundowałam. Kontakt z drugim człowiekiem nigdy nie dał mi poczucia tego rodzaju komfortu. Dlaczego więc upieram się, by ciągle próbować go w nim szukać? Bujam się cały czas w tę i z powrotem. Uczucie to przypomina mi czkawkę, którą trudno opanować. Trzeba cierpliwie czekać. Wstrzymywanie powietrza niespecjalnie pomaga. Trzeba pozwolić jej wybrzmieć. Mówią, że czkawka oznacza, że ktoś nas właśnie wspomina. Mi wydaje się, że to ja wciąż nie potrafię zapomnieć. Totalna amnezja choć budzi dyskomfort związany z kompletną bezradnością tego, kogo atakuje, wydaje mi się zbawieniem. Jak musi być źle, że tak myślę? Chciałabym zapomnieć. Chciałabym nie musieć być. Nie musieć starać się stawać wciąż na wysokości zadań, które stawiają mi inni. Czuję się potwornie zmęczona, ale... no właśnie! nie odpuszczam, choć paradoksalnie mam poczucie jakbym robiła to takim kosztem siebie, już nie tyle duszy, moja dusza, serce, jak zwał, tak zwał, jakby kompletnie się wówczas wyłącza, ciało! rób co chcesz, że zakrawa to wręcz o autodestrukcję. Dusza odłącza się od ciała. Bywa, że słyszę wówczas, że nie mam serca. Jak mam je mieć, skoro nikt nie słucha tego, co próbuję zakomunikować. Życie to nie bajka. To ciągła walka o dominacje. Nie masz serca brzmi jak zaklęcie, które ma poskromić moją własną potrzebę sprawczości. Bo albo czynisz w zgodzie z sobą albo inni wykorzystują Cię do własnych potrzeb. Mój organizm ostatnio zastrajkował. Na początku delikatnie, to było chyba ostrzeżenie, a właściwie sprzeciw, po to, by kilka dni potem dosłownie zbić mnie z nóg, zaprotestować z całą siłą, zastrajkować, przeprowadzić na swój sposób akt terroru. W moim ciele zaczął rosnąć wielki kamień, który rozdzierał mnie od środka. Dzisiaj w kilku miejscach padło pytanie o to, co ten kamień mógł chcieć mi powiedzieć. Chyba zaczęło powoli do mnie dochodzić, co się stało. Czyżbym znowu próbowała sprostać jakiemuś zadaniu? wyzwaniu? czyimś oczekiwaniom? Czy próbowałam znowu coś udowodnić? Sobie? Innym? Czy naprawdę tego chciałam? Tego potrzebowałam? Czego potrzebowałam? Dlaczego mimo, że wiedziałam, czego chciałam, nie potrafiłam tego sprawić? Dlaczego poddałam się? Dlaczego nie stawiałam oporu? Zrobił to za mnie mój organizm w tempie błyskawicznym. Dał mi w pełni uzasadnioną szansę na wyrażenie w pełnej skali tego, co czułam, a co tłumiłam, bo przecież jestem dużą dziewczynką, a duże dziewczynki nie złoszczą się, nie krzyczą, nie płaczą, nie rzucają się, nie... protestują. Tylko cierpliwie znoszą to, co im zsyła los. Jedynym uzasadnionym wyjątkiem wydaje się tylko konkretna fizyczna dolegliwość lub uszkodzenie ciała, na które umysł nie ma realnego wpływu? A może to właśnie konflikt na płaszczyźnie jak najbardziej rozumowej inicjuje blokadę w organiźmie? jest ostatnią instancją, hamulcem bezpieczeństwa? Nie dochodzi? No to sprawię, że dostaniesz ataku serca, zemdlejesz z bólu, upadniesz, rozbijesz sobie głowę, będziesz mieć wypadek, ale muszę Cię zatrzymać, bo inaczej nie przetrwamy. Mój organizm dał mi tym samym dodatkowe 2 godziny czasu na zastanowienie, reakcję, zmianę postępowania. Dlaczego nie umiałam ich wykorzystać? Dlaczego nie doszło do mnie, że ból, który odczuwam jest wprost proporocjonalny do skali ograniczenia mojej sprawczości? Dlaczego ten sam scenariusz znowu się powtórzył? Deja vu? Powtórzenie? Dlaczego nie potrafiłam go udaremnić? Zatrzymać tej huśtawki? Dlaczego wciąż do niej wracam? Czy jest to faktycznie kwestią przetrwania? Czy autodestrukcyjny schemat może być faktycznie skuteczną formą przetrwania? Czy choć wiem już, o co chodzi, będę potrafiła uniknąć powtórzenia schematu? Co jeśli nie mam na to żadnego wpływu? Co jeśli moja wola nie jest wolna? Co jeśli nie mam woli? Co jeśli coś takiego jak wola w ogóle nie istnieje? Dlaczego tak się stało? Dzieje się? Co jeśli zostałam zaprogramowana i wszelkie moje przekonanie o możliwości samostanowienia jest jedynie mrzonką? jednym wielkim złudzeniem? ciągłym dostosowywaniem skali do warunków, jakie by nie były absurdalne po to tylko, aby przetrwać, a ostatecznie i tak górę bierze program? autoprojekcją mojego wewnętrznego świata, który nie ma racji bytu w teraźniejszości? ma? czy postaci z moich obrazów mają jakąkolwiek kontrolę nad światem wpisanym w ramy obrazu? dlaczego mam to nieprzyjemne uczucie, że nie mają? dlaczego czuję na sobie wciąż ciężar odpowiedzialności, a nie mam kompletnie ochoty brać go na siebie? obraz daje mi taką możliwość. Wolę być obserwatorem. Czuję się często jakbym była obojętnym obserwatorem nawet w rzeczywistości. Biernym obserwatorem własnego ciała. Staelitą krążącym nieporuszenie w kółko dookoła 24 godziny na dobę niezależnie od tego, co się dzieje. Moje ciało odpycha mnie. Odwracam się od niego plecami do widoku za oknem, żeby nie musieć patrzeć, co robi. Gdybym tylko mogła sama wyjść, wyszłabym i zostawiłabym je i nigdy nie wróciła. Zdjęłabym to poszarpane ubranie. Nie mam ochoty na nie patrzeć. Tacy byli bohaterowie moich niegdysiejszych obrazów. Ciało jest tu, dusza tam odwrócona plecami do ciała, wpatrzona w przestrzeń przed nią, równie dobrze mogłaby być jej częścią. Owszem: jesteś sam. To właśnie mówią odbiorcy moje obrazy. Jeżeli komuś niewygodnie z tym poczuciem i wróci grzecznie do domu do żony, męża, chłopaka, mamy, taty, dzieci lub kogokolwiek, to znaczy, że chyba moje obrazy mogą mieć jakieś działania terapeutyczne. Ostatnio w moich obrazach coraz częściej pojawiają się dwie postaci skrajnie od siebie odmienne, przeciwstawne, jest w ich relacji coś niepokojącego, wydają się sobie obce, wrogie. A przecież to najprawdopodobniej jedna i ta sama postać. Rozdarta na duszę i ciało. Dusza jest mroczna. Ciało z kolei delikatne, lotne, lejące się, kruche. Przed oczyma znowu staje mi obraz Boscha. Ogród rozkoszy ziemskich. Zwłaszcza jego prawe skrzydło, gdzie różne istoty zwierzęce znęcają się nad ciałami ludzi przypominających tych, co wcześniej zażywali rozkoszy. Ot, dusza, zwierzę, dzika istota wroga ciału, torturująca je samą swoją obecnością, patrzeniem, traktująca z niepokojącą nie tyle obojętnością, co okrutną wyższością. Jeteś słaba, jesteś niczym beze mnie, ale ja nie zamierzam Ci pomóc, nie obchodzisz mnie, twoje jęki nie robią na mnie wrażenia. Kwintesencja pozornie dopełniających się, ale w rzeczywistości przeciwstawnych i kompletnie na siebie obojętnych, tolerujących się jedynie z konieczności yin yang. Polska w ruinie. Destrukcja uwalnia nieoczywiste piękno. Niepowtarzalne w swej ulotności. To piękno jest tylko czymś tymczasowym, przejściowym między starym a nowym. Być może złotym środkiem. Wielką tajemnicą istoty stworzenia. Droga donikąd Przymus szerokiego kadrowania przywiódł mi w pamięci twórczość niemieckich romantyków. Oto najważniejszym i głównym tematem staje się pejzaż. Romantycy przedstawiali pejzaż jako wzór boskiego porządku świata, którego człowiek jest zaledwie składnikiem – człowiek stoi jakby obok natury, choć pragnie być jej częścią, ale jest to możliwe jedynie w wyobraźni, a nie w rzeczywistości. Artyści ci postrzegali człowieka jako jednostkę, która kontempluje i czuje więcej niż kalkuluje i myśli, i której głównym pragnieniem było stać się istotą duchową i intelektualną (Źródło: https://www.sothebys.com/en/articles/7-things-you-need-to-know-about-german-romanticism). Jakże mi to bliskie. Czyż moje obrazy nie są paradoksalnie właśnie romantyczne? Nieśmiały, stłumiony romantyczny głos zawoalowany w pozornie dziecinną otoczkę, bezpiecznie przerysowany do granic kiczu, który tak lekko przychodzi ludziom bagatelizować, zbywać między bajki dla dzieci, kolorowe ilustracje bez głębszego znaczenia? Czyż nie lekceważono tak kiedyś braci Grimm, którzy w pozornie niewinnej bajkowej odsłonie przemycali czytelnikowi ciężar niezbyt pocieszających refleksji o ludzkiej obłudzie, hipokryzji, zuchwałości, pysze, bezczelności? Piasek, woda, słońce. Tracę siły do tego stopnia, że realizacja podstawowych pragnień okupiona jest ogromnym wysiłkiem, by choć na chwilę zdjąć z siebie ten ciężar. O dziwo! to działa. Nic tak mnie nie cieszy, jak postawienie stopy na granicy nieba i ziemi i zanurzenie się w jej wodach. I znowu romantycznie. Żywa inspiracja do kolejnego obrazu, a ludzie wciąż dziwią się, gdy odpowiadam im, że inspiruje mnie życie. Tylko i wyłącznie to, co przeżyję, zobaczę, doświadczę, nawet jeśli uciekam i uciekam od tej jednej, jedynej prawdy o życiu, że ma ono sens tylko i wyłącznie wówczas, gdy potrafisz się zatrzymać i odczuć wewnętrzny spokój, a nie przymus dalszej ucieczki. Takie momenty próbuję zatrzymywać w swoich obrazach,. Co więc tak przeszkadza w nich ludziom? Niektórzy twierdzą, że to krzykliwe kolory. Inni, że samotność znajdujących się na nich postaci. Jeszcze inni, że poczucie niepokoju. W istocie moje obrazy to wizualizacja ucieczki duszy, jej oderwania od ciała. Ciało jest poza kadrem, ciało patrzy, Ty jesteś ciałem, a dusza niespecjalnie ma ochotę brać za Ciebie odpowiedzialność. Chce być częścią otaczającego ją boskiego porządku. Nie potrzebuje ciała. Nie potrzebuje Ciebie i Twoich ciągłych rozterek, dylematów, wątpliwości, problemów. Nie chce brać za nie wszystkie odpowiedzialności. Nie chce decydować. Nie chce ponosić konsekwencji. Walczyć ani się poświęcać. Jedyne, czego chce, to odzyskać spokój, choć nie jest w stanie, bo nie jest w stanie zdematerializować się, zawsze pozostanie częścią jak najbardziej namacalnego, materialnego, przemijającego świata czy to będąc przypisana do konkretnego ciała z krwi i kości w rzeczywistości czy będąc jedynie muśnięciem farby na płótnie. To, co utrwalone, jest martwe, jak powiedział Paul Valery. Zatrzymać znaczy zabić. Podobno temperatura wody w tych źródłach oscyluje cały rok w niezmiennych granicach około 10 stopni Celsjusza. Nie zamarza w zimie, w lecie nie nagrzewa się. Myślałam, że odczuję przyjemny chłód. Tak się jednak nie stało. Podobno mam zimne dłonie, choć ja sama tak tego nie odczuwam. Bywa, że gdy jedni musną je i odskakują jak od ducha, ja mam poczucie jakby mnie paliło od środka, jakbym zrzucała skórę jak wąż, ulegała jakiemuś przepoczwarzeniu. Warunki naturalne wywierzysk nie sprzyjają podobno zbytniej różnorodności podwodnej flory. Dziwi mnie, że mimo to, jedyna i bez wątpienia zwracająca szczególną uwagę fluorescencyjnie zielona roślina porastająca bujnie dno wywierzyska nie została nigdzie oznaczona ani na tablicach znajdujących się na terenie rezerwatu, ani w źródłach internetowych. Chciałoby się wskoczyć do źródła i przyjrzeć roślinie z bliska, ale to niemożliwe. Pozostaje jedynie liczyć na łut szczęścia i spotkanie z botanikiem z prawdziwego zdarzenia. Miejsce ma wiele uroku, który przywiódł mi w pamięci meandry rzeki Czarna Hańcza z tym jednym wyjątkiem, że lustro wody jest o wiele szersze, co tym bardziej podkreśla walory okalających źródła maowniczych łęgów i olsów. Ten niewielki w gruncie rzeczy teren reprezentuje sobie ogromny potencjał różnorodności. Nie ma to, jak zgubić się w Tomaszowie Mazowieckim. Moja orientacja w terenie pozwoliła mi jednak szybko dojść do wniosku, że wiele jest prawdy w stwierdzeniu, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Gdybym podążyła dalej tą ścieżką i tak doszłabym do źródeł. Poprzestałam jednak na tym pięknym widoku okazałych wierzb nad brzegiem Pilicy. Dzisiaj rzeka pachniała miętą, a las rozgrzanym olejkiem sosnowym. Przestrzeń. Oddech. Jakaż odmiana od zamkniętych czterech ścian lasu.
0 Comments
Leave a Reply. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|