Wydarzenia ostatnich dni skłoniły mnie do pewnej tragicznej refleksji. Mam poczucie, że nigdy na prawdę nie spotkałam się ze swoimi rodzicami w głębszym sensie. Myślałam, że zrobiłam już w tym względzie wszystko i owszem być może ja zrobiłam, ale oni nie. Spotkałam się z Ojcem. W związku z tym podjęłam również nieudaną próbę porozumienia z matką. Nieudaną, ale jednak próbowałam. Uznałam kwestie swojego dzieciństwa za zamkniętą. Oficjalnie zadeklarowałam i Matce i Ojcu, że nie będę więcej wracać do tej kwestii. Chyba znowu spoczęłam na laurach, wyświadczając obojgu rodzicom wielką przysługę - dałam im święty spokój, a właściwie oddałam im swój spokój, bo sama zostałam z otwartą raną, która niestety wciąż daje się we znaki. Ja wciąż próbuję zapełnić pustkę w związku z faktem porzucenia mnie duchowo przez obojga rodziców. Nie potrafię zapełnić jej sama. Okazuje się, że nieumiejętnie wmówiłam sobie tylko, że nie ma tej pustki, wychodzi jednak bokiem w postaci głodu platonicznej miłości rodzicielskiej, której nigdy nie doświadczyłam, bo oboje moi rodzice byli de facto obojętni na mój krzyk o uwagę lub w ogóle nie byli jego świadkami. Popadłam więc ostatecznie w apatię. Odrzuciłam miłość we wszelkich jej przejawach, aby żyć, choć de facto chciałam umrzeć, nie widziałam sensu swojej egzystencji już w wieku 11 lat i chyba faktycznie coś we mnie umarło. Chyba udało mi się zabić tą miłość, cytując tytuł filmu Janusza Morgensterna. Nie umiem odwzajemniać miłości. Od swoich partnerów oczekuję naiwnie miłości platonicznej, pozbawionej aspektu erotycznego. Nie potrafię poradzić sobie z wielkimi namiętnościami, których padam przedmiotem, uciekam. Poniższ utwór wzbudził jakiś czas temu u mnie rezerwę. Mimo pozytywnych wibracji melodii, był dla mnie kontrowersyjny - słowa wydawały mi się negatywnie nacechowane. Utwór zdawał się być przesycony "defetyzmem", jakby życie było męką i jedyne zbawienie od jego trudów można było znaleźć po tamtej stronie. Jeszcze ten tekst o spotkaniu z matką i ojcem w niebie wzbudził we mnie wewnętrzny protest, bo przecież trzeba miłować życie tu i teraz, jakby ta matka i ojciec byli niejako tożsami z rzekomym niebiańskim spokojem. Dzisiaj ta piosenka nabrała jednak dla mnie innego charakteru wobec wniosku, że tak naprawdę nigdy nie spotkałam się naprawdę w sensie duchowym z żadnym z nich tu na ziemi. Nasze relacje były powierzchowne, pozbawione zaufania i prawdziwej miłości wyrażanej nie tyle w przedmiotach i słowach, co w czynach i w byciu. Obserwowaniu, dostrzeganiu, słuchaniu. Doświadczeniu. Najgorsze jest to, że nie potrafię już więcej z siebie dać, aby dopomóc w nadrobieniu tego. Nie potrafię też pogodzić się z tym. Nie potrafię uleczyć sama własnych ran. Nie umiem tym samym odwzajemnić uczuć innych ludzi. Stałoby to w sprzeczności z moimi prawdziwymi pragnieniami. Byłoby formą psychicznego, ale również fizycznego gwałtu na sobie samej. Staraniem się zaspokoić pragnienia innych przy jednoczesnym niezaspokajaniu własnych. Wyrzekam się więc miłości, aby nie popadać w konflikt sama ze sobą. Nie mogę oczekiwać od nich, aby zastąpili mi matkę i ojca, bo nie są w stanie obdarzyć mnie taką miłością. Takie oczekiwania byłyby krzywdzące. Nie umiem ich też obdarzyć miłością partnerską, bo nie wiem, co to znaczy. Nie wiem, co czuje kobieta, która się zakochuje. Nie potrafię tego rozpoznać. Wielokrotnie w swoim życiu myślałam, że się zakochałam, że kocham. Z obecnej perspektywy wszystko to jawi mi się jak samooszukiwanie się, a wszelkie rozstania i cierpienia z nimi związane jak użalanie się nad samą sobą. Wówczas niezrozumiałe dla innych, niezrozumiałe dla mnie. Długofalowe i bolesne umieranie i odradzanie się na nowo w nieskończoność. Dzisiaj też znowu coś boli. Nie czuję tego bólu. Znieczuliłam się. Widzę go jednak w każdej najmniejszej czynności. Widzę jak mnie ten ból nosi, jak mną miota, jak mną rzuca. Moje ciało, na które się zamknęłam, zobojętniałam, które zabiłam prawie 20 lat temu, wykręca się w potwornym bólu. Bólu, który ma rację bytu tylko na skali ruchu. Nie da się go zmierzyć krzykiem, płaczem, jękiem. W wieku 11 lat poprzysięgłam sobie, że już nigdy więcej nie będę chciała umrzeć. Przestałam więc krzyczeć, płakać, jęczeć. Wyłączyłam w sobie te funkcje. Zamknęłam na klucz gdzieś głęboko w sobie. Już nawet sama ich nie słyszę. Jeżeli płaczę, krzyczę, jęczę, to jedynie kiedy użalam się nad sobą. Obiecałam sobie jakiś czas temu, że nigdy już więcej nie będę tego robić w obecności osób trzecich. Oni nie rozumieją... jak mogą rozumieć, skoro nie są w stanie tego zrozumieć, skoro nawet ja sama nie jestem w stanie tego poczuć. Świadomość inkranacji tego bólu w postaci ruchu wzrosła u mnie dzisiaj ze wzmożoną siłą. Mam poczucie, że gdybym otworzyła się na ten ból, nie zniosłabym go, że spowodowałoby to nieodwracalne kalectwo psychiczne, fizyczne lub anwet śmierć. Śmierć, która depcze mi po piętach trudnymi do wytłamaczniea przeczuciami, że muszę się śpieszyć, by przeżyć w życiu wszystko to, czego dotąd nie przeżyłam, wszystkie te durne marzenia, być może dlatego, że jest we mnie coraz więcej dziur, jak bym była uszkodzoną tamą z trudem powstrzymującą niszczycielski napór wody, który zmiecie z powierzchni ziemii wszystko, co napotka na swojej drodze, rozleje się, położy kres cywilizacji. Zwycięży dzika i nieokiełznana natura. Tylekroć przecież odzywającą się we mnie. To takie właśnei małe dziury w moim życiu. Te moje wszystkie ucieczki. Aż trudno mi się pogodzić z myślą, że każda z nich przybliża mnie jedynie do ostatecznej, wydawać by się mogło, tragedii, klęski, śmierci. Żyje się tylko raz. Ma się tylko jedną duszę i jedno ciało. Tyle, że ja robię wszystko, odkąd przyszłam na ten świat, aby umrzeć. Być może to żadne odkrycie. Każdy dzień przybliża każdego z nas w mniejszym lub większym stopniu do śmierci. Być może nie ma nic niezwykłego w moim przekonaniu o tym, że chcę umrzeć. Być może tylko tak to nazywam, bo tak naprawdę chciałabym mieć kontrolę i nad śmiercią, decydować o czymkolwiek, skoro nie mogę decydować o innych sprawach, dlaczego chęć śmierci nie miałaby być przeze mnie interpretowana jako forma władzy. Ale to tylko jedna strona monety, bo jest mnie jakby dwie - jedna cierpi i chce umrzeć, druga chce żyć i doświadczać coraz to nowego. Jakby dwie dusze nie do pogodzenia. Jedna tkwi w przeszłości jak dziecko. Ukrywa się. Druga żyje z dnia na dzień. Ucieka przed tą pierwszą. Ucieka od przeszłości. Przyszłość woli pozostawić niedopowiedzianą, żeby móc w każdej chwili się wycofać i pójść w inną stronę niż wszyscy by się tego spodziewali. To ma generować złudne poczucie bezpieczeństwa. Zbyt chwilowe, tymczasowe jednak, aby uniknąć poczucia rozbicia i niepewności.
0 Comments
Leave a Reply. |
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|