Czyli dobrze, żeby tak rozmawiać o tym [in vitro], żeby też ludziom mówić, że nie jest to [in vitro] naprawdę nic złego?
Doda:
Zwłaszcza jeżeli chodzi o dzieci, bo jeżeli dzieci mają potem słuchać jakiś niemiłych epitetów na swój temat, ponieważ rodzice są ignorantami i tak mówią: A ten Twój kolega z ławki to jest z próbówki, wiesz o tym… i później one to powtarzają, to musi być okropne. To musi być łamiące psychikę dla takiego dziecka, więc chociażby dlatego takie książki są ważne, żeby nie krzywdzić tych, którzy nie są temu winni i jakby nie zasługują na to.
Teraz cofnijmy się jakieś piętnaście, siedemnaście lat wstecz do początku lat 90-tych i wyobraźmy sobie taką sytuację: samotna matka wychowująca dziecko obrażona na biologicznego ojca na pytanie swojej 6-letniej córki: gdzie jest tatuś? odpowiada jej, że nie ma żadnego tatusia, że jest "z próbówki", nie tłumacząc tak naprawdę nic więcej, co to w ogóle znaczy "być z próbówki". Uradowana odpowiedzią swojej mamy, która jest dla niej całym światem, chodzącą doskonałością, wyrocznią, pierwszą rzeczą, jaką chwali się następnego dnia wśród rówieśników jest to, że jest "z próbówki". Właściwie żaden kolega ani żadna koleżanka nie rozumieją, co to znaczy, więc co śmielsze biegną do wychowawczyni, inne pytają rodziców w domu. Oczywiście temat in vitro na początku lat 90-tych był jeśli nie kompletnie nieznany i niezrozumiały, to z całą pewnością kontrowersyjny i kojarzył się z najgorszym, a więc nic dziwnego, że poruszenie go przez dziecko w podstawówce skutkowało wezwaniem rodzica "na dywanik", że potem koleżanki i koledzy zaczęli unikać, lekceważyć lub traktować 6-letnią dziewczynkę jako gorszą, bo nie ma tatusia, bo jest "z próbówki", bo tak powiedzieli im rodzice żyjący z duchem wciąz pruderyjncyh lat 90-tych. Mimo wezwania matki przez nauczycielkę do szkoły w celu wyjaśnień, ta nigdy nie pojawiła się osobiście, zasłaniając się tym, że nie ma czasu i wysyłając pierwszego lepszego zastępcę. Temat został zamknięty dla świata i dla dziewczynki, krótko mówiąc zamieciony pod dywan, bo matka... nie ma czasu?!
Inni ludzie mogą być ignorantami w temacie, mogą być nawet przeciwni całej idei i mogą uważać ją za coś sprzecznego z naturą, i mają do tego prawo. To oczywiste, że ich dzieci będą wtórowały rodzicom, choć moim zdaniem przede wszystkim dzieci w ogóle nie powinny być wtajemniczane w temat do pewnego określonego wieku, a już z całą pewnoscią nie bez należytego, a mówiąc precyzjnie rzeczowego wyjaśnienia tematu. W powyższym przykładzie mamy oczywiście do czynienia z jednoznacznym kłamstwem. Matka okłamuje córkę, swoje dziecko, dziecko. Jest to jednoznacznie złe, bo wmawianie 6-letniemu dziecku podobnych rzeczy bez wytłumaczenia, co tak naprawdę znaczą, nie tylko generuje mnogość krzywdzących sytuacji poza domem, ale samo w sobie jest już krzywdą i okrucieństwem o charakterze psychicznym ze strony matki wobec dziecka, na swój sposób puszką pandory, bombą z opóźnionym zapłonem. Moim zdaniem, to nie innych ludzi należy edukować, ale przede wszystkim rodziców takich dzieci, aby byli uwrażliwieni na kontrowersyjność tematu i nie narażali ich na niepotrzebne i bezmyślne ryzyko wyobcowania przez rówieśników, a tym samym ryzyko nieprawidłowego rozwoju psych0fizycznego, tylko i wyłącznie dlatego, bo oni mają misję oświecania ludzi. Jeżeli komuś bardzo zależy na tym, aby mieć dzieci, a nie może ich mieć, i decyduje się na podobne rozwiązanie, jak in vitro, to sam fakt poczęcia dziecka tą metodą powinien być wystarczający. Czy faktycznie konieczne jest, aby wciągać w ten temat dzieci, zanim osiągną odpowiedni wiek, lub zanim nastaną czasy, w których in vitro będzie w pełni akceptowane? Czy faktycznie trzeba ogłaszać wszem i wobec tę "radosną nowinę", w jaki sposób doszło do przyjścia dziecka na świat? Czy nie jest najważniejsze, że ono w ogóle jest?
Nie bez powodu poruszam ten temat, bo to ja jestem tą 6-letnią dziewczynką, której matka bezmyślnie wmawiała, że jest "z próbówki", przy okazji, jak na ironię! "z próbówki" to na dodatek określenie kolokwialne i de facto pejoratywne, a nawet negatywnie nacechowane, to jest właśnie to ignoranckie podejście do tematu, które Doda zarzuca niektórym rodzicom, twierdząc, że dla takiego dziecka to musi być okropne. To musi być łamiące psychikę [..], więc chociażby dlatego takie książki są ważne, żeby nie krzywdzić tych, którzy nie są temu winni i jakby nie zasługują na to. I w istocie to było okropne, to złamało moją psychikę, nie byłam temu winna, nie zasłużyłam na to, to doprowadziłodo tego, że w wieku 33 lat myślę o sobie często w kategoriach "jestem nikim". Jeżeli doprowadzisz jako rodzic do sytuacji, w której Twoje dziecko zacznie myśleć o sobie jako o kimś gorszym od innych, skazujesz je tym samym na to, że całe życie będzie starało sie udowodnić, że jest jednak coś warte za wszelką cenę, czasami ta cena może się okazać druzgocąca. Sensem życia człowieka nie jest z całą pewnością udowadnianie sensu własnego życia. Sensem życia człowieka jest rozwijanie się i doskonalanie. Jeżeli przyczyniasz się do czyjejś degradacji, jeżeli przyczyniasz się do umniejszania sensu czyjegoś życia, jeżeli obracasz złość wobec jednego człowieka na innego niewinnego, to postępujesz po prostu nieludzko. Możesz bawić się w Boga, w reżysera ludzkiego życia, może Ci się wydawać, że wiesz lepiej, ale jeżeli naruszasz tym samym prawo drugiego człowieka, niezależnie od tego, czy jest dzieckiem czy dorosłym, to robisz coś złego i to zło zawsze obróci się przeciwko Tobie. Tutaj mamy sytuację matka-córka! Smutne, bardzo smutne. Tym bardziej, że to ja jestem tą sześcioletnią dziewczynką, która potem pobiegła do szkoły pochwalić sie koleżankom i kolegom przekonana, że to coś fajnego być "z próbówki". Okazało się, że to wcale nie jest nic fajnego, że koledzy i koleżanki wcale nie zaczęli mnie bardziej lubić, wręcz przeciwnie, zaczęli traktować jeszcze gorzej, lekceważyć, wyśmiewać, wytykać palcami. Czułam się inna, czułam się gorsza, moje beztroskie dzieciństwo, ten świat skończyły się dla mnie zanim zdążyłam w ogóle dorosnąć, zaczęłam się zamykać w sobie, zaczęłam tworzyć swój wewnętrzny świat, niedostępny dla nikogo. Temat taty również nie został rozwiązany. Jestem już dorosłą kobietą, mam 33 lata i nadal mam ogromny żal do mojej matki o to, że mnie oszukała w tak okrutny sposób. Nigdy nie usłyszałam nawet najzwyklejszego "przepraszam", nie wspominając już o wyjaśnieniu, co takiego starsznego się wydarzyło, że nigdy nie powiedziała mi, kto jest moim ojcem i, dlaczego nie miałam możliwości nigdy go poznać.
To był zaledwie jeden z wielu incydentów dotyczących tematu ojca w moim dzieciństwie. Tak na prawdę mam żal do wielu ludzi, którzy nie dołożyli wszelkich starań, aby zatrzymać to błędne koło okrucieństwa, które toczyło moje dzieciństwo, wróć!, na którym łamała mnie moja własna matka, podkopując moje poczucie własnej wartości, sens życia, sens całego tego świata i wszystkiego wokół. Mam żal do nauczycieli, do rodziców moich rówieśników, do rówieśników, do polskiej służby zdrowia, lekarzy, którzy leczyli mnie z anoreksji, kiedy miałam 11 lat i nie dołożyli wszelkich starań, aby doprowadzić do terapii rodzinnej, ale przede wszystkim do matki, która blokowała przez całe moje dzieciństwo i dojrzewanie możliwość mojego prawidłowego rozwoju i kontakt z ojcem. I choć miałam 28 lat, kiedy poruszyłam temat ojca po raz trzeci i ostatni po to, by spotkać się z kompeltnym brakiem zrozumienia, nieuzasadnioną histerią, szantażem emocjonalnym, wręcz lekceważeniem, usłyszałam, że ona chce mieć już święty spokój, a ja? co z moim spokojem? Poczułam się zdeprawowana przez moją matkę w bardzo ważnej kwestii już nie tylko jako dziecko, córka, córka mojego ojca, ale przede wszystkim kobieta, dorosła kobieta, dorosły człowiek, wreszcie człowiek, bo po raz kolejny usłyszałam jakieś absurdalne wyjaśnienie, że niby taki człowiek, jak mój ojciec nie istnieje i nigdy nie istniał, choć doskonale obydwie wiedziałyśmy o tym, że jak najbardziej istnieje, tymbardziej mam żal i nie widzę szansy na to, abyśmy dalej utrzymywały normalne kontakty, bo niby o czym miałybyśmy ze sobą rozmawiać? Jaki sens miałaby taka rozmowa, skoro połowa mojego świata, a tym samym połowa mnie miałaby niby nie istnieć? miałaby ulec nawet nie zakwestionowaniu, ale zaprzeczeniu. Wszystko albo nic. Wybieram wszystko. Wybieram siebie w całości, a nie tylko jakąś część. Taką, która akurat komuś pasuje do jego układanki. Nie jestem "z próbówki". Jestem córką mojego Ojca i tak samo powinny myśleć o sobie wszystkie dzieci, niezależnie od tego, czy są "z próbówki" czy nie. Ważne jest to, żeby w dzieciach budować poczucie tożsamości, a nie wykorzeniać w imię jakiejś chorej ideologii. Nieważne, jaka by nie była, choćby najcudowniejsza, najdoskonalsza, naj naj naj wizja świata. Każdy ma prawo uważać o in vitro, co mu się żywnie podoba, może uważać, że to złe lub dobre, ale nie ma prawa piętnować ani swoich własnych dzieci ani tym bardziej dzieci innych ludzi, bo to jest po prostu największa krzywda, jaką można dzieciom, w ogóle człowiekowi wyrządzić, niezależnie od obiektywnej zasadności metody in vitro.