Dudek tutaj był Wyprawa po jagody do lasu bywa świetną okazją do małego rekonesansu runa leśnego. Pióra, kości, grzyby. Bywa, że czasem wraca się z zupełnie innymi skarbami niż te zamierzone. Uwielbiam wyprawy do lasu. Las stanowi istotne źródło moich zasobów zarówno żywieniowych, jak również twórczych. Zawsze wracam z ogromnym ładunkiem inspiracji, ale również środków do tworzenia, co wydaje się potwierdzać fakt, że las jest w istocie najdoskonalszą formacją roślinną. W przeciwieństwie do wody, którą również uwielbiam, jest dostępny każdemu bez wyjątku praktycznie wszędzie. Las wydaje się czymś równie oczywistym jak to, że rano zaświeci słońce. Idealnie jeśli idzie w pakiecie z jeziorem. W każdym bądź razie zawsze mam poczucie, że wracam bogatsza. Ot, dzisiaj wielka sprawa. Znalazłam na ścieżce pióro dudka. Kiedyś szukałam go na próżno w szpalerach dziuplastych wierzb. Być może powinnam była szukać bliżej. Raptem kilometr od domu u samego wejścia do lasu. Odgłosem nie różni się wiele od kukułki. Byłoby śmiesznie, gdybym kiedyś go tutaj zobaczyła. Staram się zawsze pamiętać o tym, aby po takim pracowitym pobycie w lesie, usiąść choć na chwilę na pniu drzewa i na chwilę się wyłączyć. W tej sośninie było bardzo przyjemnie. Lubię zapach sosnowego lasu. Przypomina mi morze.
Podczas gdy jedni o żywności ekologicznej mogą jedynie pomarzyć i ich dylematy sprowadzają się do tego, czy wybrać najtańszą kaszę jęczmienną, a może jednak pokusić się o urozmaicenie raz na pół roku jadłospisu o wymarzona miskę najtańszego ryżu, inni porzucają nigdy nie otwarte opakowania z 5 różnymi odmianami ryżu z najwyższej półki przy śmietniku pod sklepem. Jaki to ma sens? Jaki sens ma robienie z żywności ekologicznej produktu elitarnego w sytuacji, gdy owe elity wychodzą z założenia, że skoro mogą kupić żywność ekologiczną, to mogą ją również zmarnować i wyrzucić, bo stać je na to, aby kupić drugie tyle. Kto bogatemu zabroni. No przecież przeterminowało się. No przecież trzeba było zrobić zapasy na lockdown, bo nie wiadomo było, czy z głodu nie umrzemy. Być może nie tędy droga. Być może te pieniądze przychodzą tym elitom jednak zbyt łatwo. W takich sytuacjach myślę sobie, że i słusznie, że rząd obciąża elity wyższym podatkiem. Być może jest on wciąż za niski, skoro wyrzucanie jedzenia przychodzi im tak łatwo. W tej torbie znajdowało się około 10 kilogramów żywności ekologicznej: ryże, makarony, kasze, mąki, płatki, soki, przetwory oraz wiele innych elitarnych produktów. Wiele z nich z ledwo przekroczonym „najlepiej spożyć przed”, a więc wciąż jak najbardziej zdatne do spożycia, niektóre z datą we wciąż dalekiej przyszłości. Jak się ma ta cała idea zdrowej żywności do dzieci głodujących w Afryce, do umierających z głodu lwów w Jemenie? Pieprzę tę całą modę na ekologię. Uważam, że obecnie to już niestety czysta komercja. Ja, dziecko epoki Disneya, które miało wszystko, ale nigdy nie potrafiło zaakceptować braku umiaru w zakupach, nieporządku i robactwa w lodówce, wyrzucanego lekką ręką do kosza jedzenia. Do dzisiaj krew mnie zalewa na wszelkie tego przejawy. Widzę je wciąż. Nasiliły się. Nie mam oporów zebrać chleba porzuconego na poboczu drogi, zabrać torby z żywnością porzuconej przy śmietniku, kupować produktów z krańcowym terminem ważności. Zaczynam się zastanawiać, czy w ogóle w mojej sytuacji ma jeszcze sens chodzenie do sklepu. Być może powinnam w istocie przerzucić się na śmietniki. Jedno jest pewne. Do końca roku nie będę już musiała tracić czasu na rozterki przed półką z kaszami, makaronami, mąkami. Tak oto ostatni będą pierwszymi, a żywność ekologiczna podlega sprawiedliwemu podziałowi. Szkoda tylko, że musi to mieć miejsce na śmietniku, a nie z godnością w sklepie. Być może ludzie, którzy w ten sposób postępują nie wynieśli z domu szacunku dla żywności, a jedynie dla pieniędzy, których zawsze na te pierwsze brakowało. Mi również brakuje teraz pieniędzy jako dorosłemu człowiekowi. Czy jeśli zamienimy się kiedyś miejscami, będę zdolna do porzucenia przy śmietniku torby z żywnością niepasującą mi do wystroju kuchni?
Procesor w moim aparacie ostatnio szaleje, więc przy wszelkich próbach nawet niewielkiego wydłużania ogniskowej siada balans bieli i mechanizm przepala zdjęcie. Pozostało mi więc ograniczyć się do szerokich kadrów. Trochę żal w niektórych momentach, ale cóż poradzić. Trzeba zacząć powoli oszczędzać na nowy sprzęt. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nowy aparat oznacza możliwość nagrywania filmów i dźwięku, a także fotografowania fauny, a takich możliwości brakowało mi od dawna. Byłam zmuszona skupić się na fotografii pejzażu i flory. Oku ludzkiemu zdecydowanie bliżej do dłuższych ogniskowych, na ten komfort będzie musiało jeszcze chwilę poczekać, a tymczasem zaczęłam dostrzegać i doceniać walory szerokich kadrów, których przeciętny fotograf zwykle unika z racji ich płaskości i obawy przed zarzutem o brak kreatywności. Nie jest to z pewnością świat takim, jakim postrzega go nasze wyczulone i wrażliwe oko, ale... Sami zobaczcie! W końcu udało mi się pojechać do elektryka i rozwiązać problem skorodowanych śrub w lampkach podświetlających tablicę rejestracyjną. I oto stała się jasność. Teraz "bijemy" po oczach jak uliczny neon. Polubiłam wschody słońca. Tym razem było bardzo urokliwie. Czerwone słoneczko jak w piosence Dwa plus jeden i poranne mgły to połączenie absolutnie zniewalające. Czerwone mgły i kapliczka skryta pod drzewami. Niby cepelia, ale takie widoki zawsze zachwycają Zaletą podróży o wschodzie na wschód jest złudzenie nieskończenie długo wschodzącego słońca Dziki i nieco mroczny Matlak o poranku Dziurawe drogi, wałęsające się psy, brak stacji benzynowej - ot dziki wschód. Czasami w drodze zastanawiasz się, czy nie pomyliłeś drogi, czy aby na pewno jedziesz w dobrym kierunku, czy dobrze skręciłeś. Bywa, że przejedziesz miejsce docelowe w uśpionej o poranku wsi. Szachy Długopis striptiz, czyli rubaszność rodem z Hajnówki Wszystko płynie. Każda woda - jezioro, rzeka, morze, strumień, staw, a nawet kałuża - to pokusa praktycznie dla mnie nie do odparcia. Mimo długiego, ciężkiego i w gruncie wyczerpującego dnia, nie odpuszczę możliwości dania sobie dodatkowego wycisku pływackiego. Uwielbiam wodę. Jest dla mnie formą oczyszczenia nie tyle z kurzu, co z emocji dnia. Uwielbiam pływać. To chyba jedyny sport, któremu potrafię oddawać się z czystym sumieniem bez presji nadawania mu jakiejś dodatkowej motywacji. Styl architektoniczny ze zdjęcia spędza mi ostatnio sen z powiek. Intrygują mnie kolorowe fikuśne balustrady, szklane dekoracje w tynku, motyw palmy i znajdującej się nad nią kapliczki w fasadzie domu, a nawet ogrodzenie z geometrycznymi motywami. Kt0kolwiek wie, w jaki styl podejrzewam prl-0wski wpisuje się ten budynek, będę wdzięczna po stokroć. Ponoć był to naturalny odruch przeciętnego Kowalskiego w odpowiedzi na ograniczoną możliwość wyboru materiałów budulcowych. Chyba skądś to znam. Deficyt środków zawsze przekłada się na na wręcz niepohamowaną kreatywność w znajdowaniu nieraz szokujących otoczenie zamienników. Dzisiaj większość ludzi ubolewa na widok podobnych okazów prl-owskiej fantazji, kwitując je określeniem "kicz" lub "bezguście". Moim zdaniem niesłusznie. A teraz uwaga! trzymajcie się mocno stołków! Mieszkałabym. Bardzo mi się podoba ten prztyczek w nos nudnej polskiej poprawności. Więcej na temat PRL-owskiej fantazji można dowiedzieć się z artykułu Joanny Spychały oraz w książki "Wyroby" Olgi Drendy.
Z natury swojej jestem niespokojnym umysłem, a jako że prowadzę nieco alternatywny tryb życia, to rzadko kiedy robię cokolwiek w imię słynnego hasła "sztuka dla sztuki". W moim przypadku to zwykle środki uświęcają cel, a nie odwrotnie. Nauczyłam się więc zatrzymywać, zwalniać, a nawet zawracać po drodze, jeżeli coś mnie zaintrygowało, zachwyciło, zaciekawiło. Jako że realizacja celu zwykle nie przynosi mi ani specjalnej satysfakcji ani oczekiwanej gratyfikacji, nauczyłam się szukać ich wszędzie po drodze do i z celu. Dużą rolę odgrywa w tych poszukiwaniach pewna moja szczególna skłonność, którą jest zbieractwo. Zbieractwo w szerokim tego słowa znaczeniu - począwszy od zbierania owoców, przedmiotów po zbieranie wrażeń, historii, opowieści, a nawet robienie zdjęć, swoiste dokumentowanie, które również jest próbą pewnego rodzaju zabezpieczenia na trudny zimowy okres czy w ogóle trudniejsze czasy, w których nieraz to właśnie zdjęcia stanowią taki drogocenny skarbiec chwil pozwalający przetrwać chwile załamania, być może cofnąć się w czasie, a być może odbić w fantasmagorię. Natura - nie potrafiłabym bez niej przetrwać. Las, łąka, jezioro. Gdy nie znajduje zrozumienia w ludzkim świecie, to właśnie natura obejmuje mnie swoim troskliwym ramieniem. Masz jagody, kochanie i trzy kurki nawet dla Ciebie uchowałam. A może to nie natura, ale Pan Choinka?! Zdarza mi się, że ludzie sugerują, że poniosła mnie fantazja, ale jak widzę takie rzeczy, w ogóle widzę wiele rzeczy w wielu miejscach nieraz oddalonych od siebie o setki kilometrów, to myślę sobie, że paradoksalnie jestem mimo wszystko cholernie racjonalna. Często zdarza mi się, że ludzie kwitują moje zbieractwo pobłażliwymi spojrzeniami. Przecież żyjemy w takich postępowych czasach, że zaradnego człowieka stać na to, aby zbierali za niego inni. Ja myślę, że w ten sposób odbieramy sobie pewną dozę sprawczości, samowystarczalności, ale również możliwości faktycznego organicznego kontaktu z naturą takiego, jaki był naturalnie wpisany w życie naszych przodków. Ktoś mógłby powiedzieć, że pójście do lasu po to, aby coś zbierać, to znowuż brak umiejętności wyciszenia w rozumieniu sztuki dla sztuki, ale moim zdaniem wyciszyć, a nawet wręcz wtopić w las można spokojnie poprzez zbieranie, na przykład jagód. Oto po pół godzinie siedzenia w jagodzisku, z nieopodal dochodzą do Ciebie jakieś odgłosy. Piski stają się coraz donośniejsze i donośniejsze. Potrafisz zidentyfikować kierunek, z którego dochodzą, potem miejsce, a na koniec dostrzegasz poruszenie w kępie jagód metr od siebie. Po chwili z kępy na wyciągnięcie ręki wyłania się rudy gryzoń. Nornik lub nornica. Nie wydaje się specjalnie zaskoczony ani przerażony. Wręcz przeciwnie wygląda na zaciekawionego analogicznie do mnie. Ciekawe czy, jak by potrafił może przezwyciężyłby nieśmiałość i nawet się przywitał. Po chwili z krzaków wyskakuje drugi i rzuca się na pierwszego. Być może ten drugi dla odmiany spanikował lub postanowił nastraszyć pierwszego. Obydwa gryzonie rzucają się w popłochu w jagodzisko. Po ruchu gałązek widzę, jak się oddalają. Takie momenty sprawiają, że czuję taką totalną akceptację lasu i wszelkiego jego stworzenia dla mojej w nim obecności. Paradoksalnie czuję się bezpieczna. Czuję ulgę. Współczuję. Mogłabym położyć się i zasnąć. Ostatnio zresztą coraz częściej odczuwam taką fizjologiczną potrzebę. Kładę się i patrzę w niebo prześwitujące w okapie koron drzew. Czasami spadnie deszcz. Do runa docierają tylko wyselekcjonowane krople. Rozcinają mrok lasu trochę jak świetliste strzały. Ostatnio mój wiekowy kapelusz wyparł tradycyjny wiklinowy koszyk na ziemniaki. Często zdarza mi się, że ludzie pytają mnie, czy jest na sprzedaż. Ile mogłoby kosztować 5 lat doświadczeń uzbieranych podczas włóczenia się po Polsce i świecie? Kiedyś był piękny. Miał proste rondo, jednolity kolor. Dzisiaj jest pofałdowany, przebarwiony. Służył mi za okulary przeciwsłoneczne, parasol, manierkę i wiele innych przedmiotów bez których teoretycznie normalny człowiek powinien nie potrafić sobie poradzić. Ostatnio okazało się, że świetnie sprawdza się jako koszyk w sytuacjach kryzysowych. Zbieranie jagód czy innych leśnych darów to paradoksalnie świetna okazja, aby odkrywać tajemnice lasu. Podczas jednej z wypraw trafiłam na porzucone gniazdo kosa. Być może ptak padł ofiarą jakiegoś dzikiego zwierzęcia, a porzucone jaja znalazły innego amatora. Ciekawe, jakie zwierzę, ptak lub owad specjalizuje się w przedziurawianiu skorupek by wydobyć ich pożywną zawartość.
Ostatnio pewne doświadczenia skłoniły mnie do refleksji nad znaczeniem pojęcia czułość. Zastanawiałam się nad tym, czy moje tego pojęcia rozumienie czasami nie jest mylne, może się przedawniło, może poszło z duchem czasu?! Jak inaczej mogłabym się tak z kimś minąć? Jak mogło dojść do tak dotkliwego nieporozumienia? Piosenka jak poezja bywa esencją tego, co najważniejsze.
If you do not feel like sunrise, here I bring it to you. What is it worth? Nothing. Everything. Water. I could stay here sitting on this stone submerged in water. What do I want? Nothing. Everything. The River. Constantly on the run. Promising freshness, yet the current is cunning. Seemingly safe on the shallows, you lose perspective. Suddenly you realize the current has taken you far from the bank and swimming back across it turns out to be quite a challenge. Malva. July has just started, but it almost feels like August. The plentifulness of flowers makes me anxious about the time passing so quickly. On the bank the black ducks, possibly males of the common scoter (Melanitta nigra) As long as she smiles I can trust
Dopiero co wczoraj przypomniałam sobie o Krishna Radha. Rok temu znajoma hinduska malarka z Katowic chciała mi ofiarować obraz swojego autorstwa przedstawiający Krishne i Radhe na huśtawce. Nie zabrała go jednak ze sobą na finisaż wydarzenia, w którym brałyśmy wspólnie udział, bo nie wiedziała, czy przyjadę do Katowic. Potem zapraszała mnie, abym odwiedziła ją, wpadła na hinduski obiad, kiedy będę w Katowicach następnym razem. Wtedy pokaże mi obraz. Do Katowic jednak ostatecznie nie dotarłam. Siła wyższa. W tym roku moja przygoda ze Śląskiem wszystko na to wskazuje na niebie i i ziemi najwyraźniej dobiegła końca. Jest to o tyle intrygujące, że przyczyniły się do tego szczególne okoliczności, których nie chciałam zaakceptować, ale o braku akceptacji tego, co los przynosi dalej. W piątek nie wiedzieć czemu, oczy mi się zamykały, ledwo trzymałam się na nogach, wzięło mnie na oparach na realizację długo odkładanego pomysłu ekspozytora (oto jest pytanie, chyba nie chce być ekspozytorem, ale czymś więcej, czym? być może czymś zaiste niepraktycznym oczywiście) niegdyś zebranych w tym celu kawałków drewna. To już kolejna instalacja, druga z motywem drzewa. Zabrałam ją ze sobą do Spały. Ostatniej rzeczy, jakiej bym się spodziewała tego dnia, była decyzja o zawitaniu do pobliskiego Zakościela, a właściwie wewnętrzny przymus. Rozsądek z kolei nakazywałby wracać po zaledwie dwóch godzinach snu i całym dniu w upalnym słońcu. Wracać... albo zostać. Gdzie jest pies pogrzebany?! Oto jest pytanie. Rok temu miałam odwiedzić tutaj pełną rodzinę zapoznaną w Spale, ale ostatecznie nie starczyło czasu, sumienie wyborcy wzięło górę i zawróciłam, będąc prawie w przedsionku. Dzisiaj spotkaliśmy się ponownie i wypomniano mi, że miałam przyjechać, bo więc mimo zmęczenia i licznych wymówek, postanowiłam tym razem dopełnić dzieła, nie bez komplikacji zresztą. Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy nad brzegiem Pilicy w Zakościelu zobaczyłam huśtawkę. Uświadomiło mi to, choć być może to wyssane z palca, żeby kierować się od razu znakami, które znajduję po drodze, odpowiadać na sygnały natychmiast, nie odkładać na później, jutro, za tydzień, miesiąc, rok. Być może całe to moje zeszłoroczne zawieszenie, swoista hibernacja, wegetacja, a następnie wszelkie niepowodzenia, impulsywne reakcje, ucieczki były spowodowane poczynionym wówczas zaniechaniem. Pamiętam, jak dzisiaj, jak opuszczałam Inowłódz o zmroku, a roztaczający się za plecami kościoła św. Idziego krajobraz wprost przyciągał mnie, jak magnes. Nawet teraz uświadamiam sobie, że i nawet dzisiaj stanęłam kila razy okoniem, popłynęłam pod prąd, choć powiedziano mi wyraźnie, abym jechała TAM! Dziwne to wszystko. Chyba się... powtarzam?! Mało powiedziane. Czuję się co najmniej tak, jak bym była na tropie jakiegoś skarbu, jakiejś jednej wielkiej tajemnicy, choć moją intuicje w dążeniu odkrycia ich zakłóca wciąż rozsądek, na który reaguję impulsywnie jak na rozżarzone żelazo. Kowal, a propos. Patrzył dzisiaj na mnie wymownie. Ludzie pytają mnie, jaki to ma sens? To całe jeżdżenie? Nie lepiej byłoby się zatrzymać? Jakaś jestem chyba zagubiona. Sęk w tym, że to dzieje się samo, a moje ciało biernie podąża za tym, co kieruje duszą. Cokolwiek to jest - zło czy dobro. Czyż ostatecznie nie są względne? nie są kwestią punktu widzenia? Moje zagubienie bywa niczym innym, jak przeznaczeniem. Jest wręcz bezwarunkową immunologiczną reakcją organizmu walczącego paradoksalnie o nic innego, jak właśnie przetrwanie, wszystkie moje poszukiwania, zagubienia, ucieczki, jeżeliby pójść tropem biologii totalnej. Ot odpowiedź na pytające spojrzenia ludzi, gdy mówię im, że nie zamierzam bronić się przed chorobą. Ugładzać jej pod linijkę po to, aby udawać przed sobą i innymi, że się dostosowałam, dopasowałam, już będę cicho, będę grzeczną dziewczynką. Nie zamierzam przedłużać sobie życia na siłę. Czy szaleństwo też jest chorobą? Z czego wynika? Czy jest fizycznym objawem? czy stanem emocjonalnym? wołaniem duszy? czy faktycznie należy zamykać się na emocje? jak to zrobić? gdy zamykam się na emocje, wzmaga się we mnie paradoksalnie nieznośne poczucie rozdwojenia, przed którym uciekam. Oto moja huśtawka.
Carpe diem. Najlepiej być gotowym łapać dzień jeszcze zanim wzejdzie słońce Anioły Pawła Bełdowicza z Łomży Znajomy postanowił rzucić picie. Zapisał się do AA. Pokazał mi modlitwę, którą codziennie odmawia. Czasami prosi innych, aby odmówili ją razem z nim. Akurat podszedł do mnie. "Wina była owocniejsza niż niewinność. Niewinność uczyniła mnie pysznym, wina zaś - uległym" Św. Ambroży Święty Ambroży uchodzi za patrona pszczelarzy, co wiąże się z legendą o pszczołach składających miód na jego ustach. Legenda mówi, że gdy Ambroży był dzieckiem, pewnego razu przyleciały do niego pszczoły i zaczęły wchodzić mu do ust, ale zaraz wylatywały i unosiły się w górę, nic złego mu nie czyniąc. Przez jego ojca zostało to odczytane jako znak-przepowiednia, że Ambroży będzie kimś wielkim. Jak na ironię losu, za plecami świętego bowiem cmentarz żydowski, św. Ambroży zwalczał judaizm. Cmentarz żydowski w Łomży Generalnie rzeźbione na płytach nagrobnych zwierzęta są symbolami rodów i patriarchów, alegorią imienia zmarłych. Jeleń oznacza, że zmarły należał do pokolenia Naftalego. Jeleń jest również symbolem imienia Hirsz lub Cwi. Na wielu macewach z powodzeniem można odszukać zwierzęta biblijne Z ciekawostek: GROBY KOBIET LOKALIZOWANE SĄ NA OGÓŁ W OSOBNYCH, POŁOŻONYCH Z DALA OD MĘŚKICH, KWATERACH. Obowiązkiem i przywilejem żydowskich kobiet było zapalanie świec w każdy szabasowy wieczór. Na cmentarzach natrafić można więc na płyty z wyrytymi świecznikami z mniejszą ilością pogaszonych lub złamanych w połowie świec. Świecznik obok skarbonki może oznaczać nie tylko pobożność, ale również powszechnie znaną hojność i gotowość służenia potrzebującym wsparcia finansowego. Jeleń na macewie oznaczającej grób kobiety symbolizuje, że zmarła miała na imię Lea. Łatwo to wytłumaczyć, gdyż po hebrajsku lea to po prostu łania. NJACZĘŚCIEJ JEDNAK GROBY KOBIET SYMBOLIZUJĄ ROZMAITE PTAKI. Łatwo znaleźć płytę, na której ptak wyrywa dziobem pióra z piersi. To znak gotowości do poświęcenia z jednej strony, z drugiej zaś przypomnienie do życia w żałobie. Może oznaczać grób bogobojnej wdowy. Pelikan przypomina o niespotykanej opiekuńczości, gloryfikuje gotową do największych poświęceń matczyną miłość zmarłej. Pelikan karmiący młode, pelikan rwący sobie pióra, pelikan raniący własną pierś, by krwią nakarmić wygłodniałe pisklęta to symbol osieroconych dzieci. W języku hebrajskim czasem o sierotach mówi się bowiem pieszczotliwie - biedne gołąbki... Krwawnik kichawiec, kuzyn krwawnika pospolitego o podobnych, choć zawężonych właściwościach Prawie truskawka Pocztówka z przeszłości. Widok z fortów okalających Łomżę Narew Bąk Mój debiut na rowerku wodnym. Wolałabym spróbować swoich sił na pychówce, ale rowerka jeszcze nie było, więc ku chwale potomności, żeby mi nie wyrzucała, że Ciotka nigdy nie zrobiła nic szalonego. Jedna ze onieśmielającyh strażniczek skansenu w Nowogrodzie Obrzynki drzew bartnych Szczęście z Nowogrodu Polski heban W gościnie u wiedźmy Nowa funkcja kapelusza - koszyk A perfect cherry
Deja vu. Gdy szłam zbierać jagody w zeszłym roku, na łące wzdłuż torowiska rosły kwiaty. Gdy wracałam, łąka była ścięta. W tym roku ta sama sytuacja. Przyznam, że poczułam się co najmniej dziwnie. Co najmniej jak bym chodziła w kółko. Niewygodne uczucie w gruncie rzeczy jakby kolejnego straconego czasu, roku życia. Powinnam się cieszyć z uzbieranych jagód, a czuję się tak, jak bym powinna być zupełnie gdzie indziej w tym momencie. Jakby te jagody już zostały raz uzbierane, to doświadczenie miało już miejsce, a teraz powinno zdarzyć się zupełnie co innego, być może w zupełnie innym miejscu, podczas gdy ja jestem tam nieobecna, bo utknęłam, zacięłam się w przeszłości. Nie wiem, czy te pierogi z jagodami coś zmieniają?
WHAT THEN MUST WE DO?
Była taka melodia. Melodia krajobrazu. Stałam po kolana w śniegu w głuchej ciszy i czytałam dźwięki z tego krajobrazu jak z pięciolinii, mimo że już dawno zapomniałam, jak czytać nuty. Ten krajobraz nauczył mnie słuchać i widzieć w pełnej skali ciszy i bieli. To właśnie wówczas usłyszałam w głębi duszy dźwięki instrumentu. Towarzyszył mi przez te wszystkie lata, ale żyłam w poczuciu, że nie zasłużyłam, aby posiadać go na własność. Wprawdzie szukałam, pisałam po różnych rzemieślnikach, ale bez odzewu. Nie udało mi się też trafić na żadne stoisko z instrumentami ludowymi, mimo że od tamtego czasu, przetoczyłam się przez niezliczone kramy i jarmarki całej Polski. I oto raptem 10 kilometrów od rodzinnego miasta na targowisku rozbrzmiewa ptasie radio. Nieco sceptycznie podchodzę bliżej wiedziona jakimś podświadomym przeczuciem, że może wśród ptasich gwizdków znajdzie się Ona. Nie mogłam uwierzyć, gdy moim oczom ukazała się pękata gruszka z dziurkami. Prawie taka, jaką sobie wymarzyłam. Okaryna. Durowa wprawdzie. Byłoby lepiej, gdyby była jednak mollowa z 8 dziurkami, ta skala lepiej współgrałaby z moją melancholijną naturą, ale trudno. Niech będzie i wesoła durowa. Może i dobrze. Może jej dźwięk przełamie we mnie to, co stłumione. Może poskromi moje demony. Może ujdą ze mnie wszystkie powietrza, które wstrzymywałam dotąd, żeby nie krzyczeć, płakać, śpiewać, po prostu wyrażać siebie, to, co czuję. po prostu oddychać. Po dłuższej chwili wahania, widząc, że sprzedawca zbiera się do odjazdu, podjęłam męską decyzję. Teraz albo nigdy. Druga taka okazja może się prędko nie trafić. Gdy na pytanie, czy umiem na niej grać, odpowiedziałam, że nie, nigdy nie grałam, słyszałam tylko melodie grane na instrumencie i od tamtej pory marzyłam, by go sobie sprawić, gdy jeszcze poprosiłam, żeby sprzedawca zagrał na obu instrumentach, bo chciałabym usłyszeć, jak brzmią dźwięki ziemi, mężczyźnie zaświeciły się oczy. Sam wykonywał wszystkie instrumenty i pięknie na nich grał przez cały czas trwania jarmarku. Nawet ptasie gwizdki brzmiały jak prawdziwe ptaki. Nie mogłam skupić się na pracy i cały czas odrywałam oczy i spoglądałam w kierunku stoiska. Kilka razy nasze spojrzenia spotkały się. To mogło znaczyć tylko jedno, że nadszedł ten dzień, w którym w końcu spełnię swoje marzenie. I oto jest. Moja nowa towarzyszka podróży. Od dawna brakowało mi jakiegoś kieszonkowego instrumentu, na którym mogłabym pograć, improwizować nad jeziorem, rzeką, w lesie, ptakom, koniom. Uwielbiam wszystko, co wydaje dźwięki. Jako dziecko uczyłam się gry na pianinie, ale byłam strasznie oporna. Zawsze żałowałam, że zmarnowałam tę szansę od losu, ale było po prostu dla mnie za wcześnie. Fascynacja tym wszystkim, co wydaje dźwięki przyszła później, późno, jakby na fali tłumionej przez całe życie autoekspresji. Nie znajdowała też zrozumienia w ludziach teoretycznie mi najbliższych. Jest wiele prawdy w przekonaniu, ze jeżeli ma się jakieś marzenie, lepiej o nim głośno nie mówić, znajdzie się wówczas wielu, którzy będą próbowali stanąć na drodze jego realizacji, zbagatelizować, stłumić. Po latach będąc już studentką w szkole filmowej spotkałam się ponownie z moim nauczycielem od gry na pianinie, szukając wsparcia w przygotowaniach do egzaminu z muzyki filmowej. Szczerze powiedziawszy, chętnie rzuciłabym studia i egzamin z muzyki filmowej, aby znowu zacząć uczyć się grać, ale wydawało mi się to niedorzeczne. Wówczas nie umiałam dokonywać wyborów, a próba pogodzenia jeszcze jednego zadania z podwójnym życiem, jakie już wiodłam, po prostu nie miała racji bytu. Spadłam z nieba Panu Kajdzie akurat w najgorszym momencie życia, wkrótce po śmierci żony. Do dzisiaj pamiętam wyraz jego twarzy, gdy stał w dużym pokoju jadalnym, wydawał się taki delikatny jak porcelanowy świecznik, i zwierzył mi się, że nie potrafi się odnaleźć we własnym domu po śmierci żony, nie wie nawet, gdzie chowała jego białe koszule. Tyle o miłości aż po grób. Do dzisiaj żałuję, że nie zaproponowałam mu, abyśmy razem poszukali tych białych koszul. Może jako kobieta? dziewczyna? osoba? dusza? wiedziałabym, gdzie szukać?! W podstawówce chętnie grałam na flecie, ale jakimś dziwnym trafem wszystkie flety z tego okresu zapadły się pod ziemię. Okaryna ma w sumie trochę wspólnego z fletem. To jakby jego prymitywniejsza wersja. Nigdy nie sądziłam, że wrócę do instrumentów dętych. Kolekcjonowałam przez lata najróżniejsze instrumenty z różnych części świata. Uzbierała mi się całkiem pokaźna kolekcja. Na studiach za pierwsze zarobione pieniądze kupiłam sobie nawet gitarę. Wcześniej zakłócałam spokój mieszkańców akademika rzępoleniem na roztrojonej gitarce, którą podarował mi na komunię ojciec chrzestny. Gdy spotkaliśmy się po latach i wysłałam mu zdjęcie, które współlokatorka zrobiła mi z gitarką na klatce schodowej, rozłożyłam go na łopatki. Liczył na miłą pogawędkę z dorosłą kobietą, a ja w głębi duszy nigdy nie dorosłam, nie chciałam dorosnąć, a odczytanie prawdziwych intencji mojego ojca chrzestnego, utwierdziło mnie jedynie w przekonaniu, że nie warto dorastać. Na próżno szukam wciąż motywacji, że może jednak warto, ale gdy próbuję, czuję jedynie pustkę, moje ciało staje mi się obce, moja dusza ucieka szukać wiatru w polu. A ja tak rzępoliłam na tej gitarce. Tak bardzo chciałam wyciągnąć z niej magię, że w końcu kolega z animacji się nade mną i całym światem ulitował i pomógł mi wybrać gitarę z prawdziwego zdarzenia w sklepie muzycznym. Potem zeszłam na cygańskie ścieżki i na nowe instrumenty przestało mnie już stać. Gitara nie była zbyt poręczna nawet w cygańskim wozie. Choć w głębi duszy zazdrościłam tym, którzy mogą sobie pozwolić na różne zbytki, pragnienie bycia wiecznie w drodze było nieodparte i byłam gotowa poświęcić dla niego dosłownie wszystko. Czasami trzeba odrzucić wszystko, by zrozumieć, co jest najważniejsze. Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że tak będzie wyglądało moje życie, że nie będzie w nim na co dzień tylu rzeczy, bez których wówczas pewnie nie wyobrażałabym sobie życia, a i wciąż byłabym teraz gotowa odrzucić kolejne, pewnie ta ja z przeszłości pomyślałaby, że jestem wariatką. Być może jestem. Być może stałam się dokładnie taka, jak mi zarzucano przez te wszystkie lata tylko i wyłącznie dlatego, bo nauczyłam się widzieć, wiedzieć i czuć więcej niż inni. Okaryna okazała się idealnym zadośćuczynieniem dla mojej cygańskiej duszy. People often ask me about the sense of what I am doing and I always tell them: if not that, then what? Should I stay at home and stare in the ceiling waiting for the salvation army? Would anybody come and save me? Would you come and save me then? Would anything happen if I stay in my comfort zone? Will it change anything in my life for the better? If I was positive, would we have ever met? Should we meet? Or would you rather turn back time? What do you think? Sunday morning. Most people are still asleep. And so is maybe the tramp standing at the corner by a roadside chapel. An elderly man with sparse gray hair on his bald head leaning heavy on the arms crossed on the bicycle handlebar. The bicycle is heavy with a great number of colorful plastic bags which remind me of balloons from which the air flew. There is also a cart filled with a comparable amount of colorful bags attached to the back. The man wears a heavy emerald green winter coat, which seems seems to stand at odds with the heat just sweeping across the country. I wonder is he asleep or maybe praying. For me he will always remain frozen on the way to God only knows where. He could as well be a balloonist grieving over his balloons. I regret I have not stopped and given him the only one apple I took with me. Maybe it would change his day, his life forever? if he realized that he is not as invisible to the world around as he thought. If I could ask him one question, I wonder what would be his answer to the question: what is the most important thing in life? The question I cannot find an answer to myself. I began to question the happy end, I rarely achieve my goal, and became more and more distracted by the things around me which eventually turn out to be the only real benefit of passing all the way to achieve the goal I have set myself at the beginning. I would end with empty hands and pockets if I resisted stopping by the things that apparently only distracted me from the goal. The poppies above, the meadow below, the yellow carpets, the predator in the skies, the doors of a ruined mansion visible from the road in the clearance of the forest. These are just impressions out of context, but there are bigger things in the course of life which distract us from our goals. We try to escape new situations, ignore them, undermine their importance, while nothing happens to us by coincidence. They might be the chance of starting something new, of learning something new, of enriching oneself with new experience, wisdom, emotions. If we run away, we loose this chance. It is so strange to realize it now when looking at the photo of the poppies so beautifully highlighted by the sunrise, though they mean nothing in comparison with human relations which we find much easier to ignore than the poppies. So many people pass by my eyes now, people who resigned from their goals to face the responsibilities that arouse by coincidence. Some people would pity them that they gave up their talents, but what if in a matter of years they will rise to their talents even greater and better than they were before. What if in the end they will be the winners who achieved more than they have ever dreamt of? More than they have ever imagined? Will I be among them? I guess I am more of the type who as they say rather escape their ultimate destiny. Death. They escaped it once by total coincidence as if they were the chosen ones. Though they cannot get over it, often not understanding why they, they would give everything to be in the shoes of the lost ones. They are those who put their lives at stake almost as if asking for death but ironically always being left behind with yet more scars. It is not that I like it. I just cannot help it. It is almost as if I shared a body with another spirit which carries me away with the wind not giving a shit about my screams and cries. I scream. I cry. I am angry. I wanna stay. I wanna come back and be left alone. Go away, take all I have and let me just be happy here and now. I do my best. I even give myself a day off to say good bye to my past life and get ready for the new beginning. So why? Why are you still here with me? Why do you mess with my new life? Why do you force me to leave? To come back? Why do I have to escape again? Again and again. God bless me. God help me.
Tak jak sobie obiecałam, tak też się stało. Tegoroczny wyjazd na Suwalszczyznę był o tyle szczególny, że dawno nie było mnie już tutaj w czerwcu, a więc w czasie na swój sposób symbolicznym dla mojej póki co nieskończonej przygody z tym kawałkiem raju na ziemi. To właśnie na początku czerwca 2014 roku postawiłam po raz pierwszy swoją stopę na suwalskiej ziemi i od tamtej pory staram się wykorzystywać każdą możliwą okazję, aby przyjechać tutaj choćby raz do roku na kilka dni. Znajomi, którzy mieszkają w Suwalskim Parku Krajobrazowym od ponad 10 lat, śmieją się, że znam go lepiej niż oni. Ostatnio niestety pozbawiłam złudzeń znajomego, który był święcie przekonany, że pochodzę z Suwałk. Może kiedyś, bo nie ukrywam, że chciałabym kiedyś zostać tutaj już na zawsze nad jeziorem. Dla mnie Suwalszczyzna to taka polska Szkocja łącząca w sobie walory zarówno krainy gór, jak i jezior. Podmokłe łąki i jeziora w zagłębieniach, pagórkowate wyniesienia, ruiny opuszczonych gospodarstw, karłowate drzewka, pofałdowany krajobraz. Dużo jeździłam, chodziłam po okolicy. Spędziłam tutaj nawet suwalską zimę, a nawet zaciągnęłam się do pracy na gospodarstwie. Mroczny świerkowy las ma wiele uroku. To właśnie tędy prowadzi ścieżka nad jezioro Bezkresne łany szczawika zajęczego przypominają koniczynę. Szkoda, że ma tylko trzy liście Już niedługo będzie pewnie można zbierać jagody Pomost nad Jeziorem Wysokie Finezyjne kształty chmur na niebie skojarzyły mi się z pofałdowanym suwalskim krajobrazem Kamienie to nieodłączny element suwalskiego krajobrazu Patrząc na te szyszkowe pobojowisko, opowieść o wielkim czarnym dzięciole działała na moją wyobraźnię. Niestety zaszczyt spotkania tego szlachetnego ptaka wymaga z całą pewnością dłuższego pobytu i wsłuchania w magiczne odgłosy lasu Myślałam, że to truskawka. Okazało się jednak, że to poziomka. Pewnie już owocuje. Ciekawe, czy owoce ma równie wielkie jak kwiaty Jak widać, wena mi dopisała i stworzyłam kilka nowych wersji kolorystycznych bransoletek z żołędzimi kapeluszami.
Views that should make me happy, but make me feel like I am miles away St. Giles Church in Inowłodz / Kościół św. Idziego w Inowłodzu Panorama of the river Pilica from the viewpoint St.Giles Church in Inowlodz Panorama rzeki Pilica z punktu widokowego Kościół św. Idziego w Inowłodzu On the bank of the river Pilica on the way to the town of Spała Nad brzegiem Pilicy w drodze do Spały The Church of Our Lady, Queen of the Polish Crown in Spała Parafia Matki Bożej Królowej Korony Polskiej w Spale Co roku łąka w parku okalającym kościół zakwita innymi kwiatami. Rok temu prym wiódł różowy kąkol polny, w tym roku króluje tutaj złocień właściwy, jastrun właściwy (Leucanthemum vulgare syn. Chrysanthemum leucanthemum) roślina wieloletnia, często nazywana margerytką. Należy do rodziny astrowatych (Asteraceae). Every year the meadow in the park surrounding the church grows with different flowers. A year ago the pink common corn-cockle (Agrostemma githago) grew here, this year the meadow was dominated by Leucanthemum (daisy). You can find and buy more of my photos from the place on my Shutterstock account here: www.shutterstock.com/pl/g/victoriatucholka?searchterm=spala&sort=popular
Let me also invite you to have a look at other of my relations from the trips to Spała: http://viktoriatucholka.weebly.com/wycieczki-osobiste/wycieczki-osobiste-veni-vidi http://viktoriatucholka.weebly.com/wycieczki-osobiste/wycieczki-osobiste-spala-czyli-gdzie-wybrac-sie-na-jeden-dzien-w-promieniu-100-km Słońce. Słońce na horyzoncie. Słońce w Twoim zodiaku. Słońce w moim horoskopie. Słońce - drogowskaz na fasadach mijanych po drodze domów. Nieodparta siła wyższa prowadziła mnie wszelkimi znakami na niebie i ziemi z zachodu na wschód, ze wschodu na zachód, od wschodu do zachodu. Gwałtownie. Nie było czasu do stracenia. Za kilka dni zaćmienie. Nie ma przypadków. Wszystko jest zapisane w gwiazdach. Najjaśniejsza z nich rozświetlała mi drogę, choć i bez tego któż zdołałby oprzeć się pokusie i nie rzucić się jak ćma w śmiertelnym transie w Twoje silne ramiona. Przyćmić Cię zdołałam zaledwie na krotochwilę nagłym i krótkim błyskiem. Zapłaciłam najwyższą cenę. Wypaliłam się. Któż by mnie spostrzegł w Twoim blasku. Mogłam być co najwyżej złudzeniem, mirażem, fatamorganą, choć bez Ciebie nigdy bym nie zaistniała w tej zjawiskowej postaci. Gdybyśmy tylko nie upadli tak daleko od gwiazd... Z jednej strony zaczyna mnie powoli przerażać, że wszystko to, co ludzkie staje mi się obce. Brak kuchni z prawdziwego zdarzenia wydaje się najmniejszą stratą. Przygotowanie posiłku urasta wówczas do aktu medytacji. Rytuału. Swoistego misterium. Czy tak czuli się w dawnych czasach ludzie zgromadzeni wokół ognia? Ja czuję, że jestem dzisiaj przy tym ogniu kompletnie sama. Nie ma ze mną nawet duchów. Kiedyś gdy byłam dzieckiem podniosłam kamień z ledwo tlącego się ogniska i poparzyłam dłoń. Zawsze musiałam wszystkiego dotknąć. Z płaczem pobiegłam do swojego sąsiada. Starszy pan wyciągnął tajemniczą buteleczkę i wycisnął na moją dłoń krem o konsystencji gęstej bitej śmietany. Ból zniknął. Po oparzeniu nie został nawet ślad, a mój sąsiad awansował wówczas do rangi mojego osobistego magika. Ogień, choć jest nadal przedmiotem mojej fascynacji, zwykle pojawiał się w moim życiu gwałtownie. Nauczył mnie ostrożności. Kamień, który tym razem wyciągnęłam z popiołu, był jednak zimny i martwy. Zaczęłam się zastanawiać, czy sytuacja z dzieciństwa wydarzyła się naprawdę. Czy była prawdziwa? A może była tylko grą, w którą umiejętnie wciągałam ludzi dookoła, łaknąc uwagi, by ktoś zechciał się ze mną pobawić. Co by się stało, gdybym teraz znowu się poparzyła? Czasami mam wrażenie, że to pragnienie urosło do rangi obsesji na punkcie chęci poczucia znowu, że się żyje. Mimo nabytej i wyuczonej ostrożności, ostatecznie zawsze wkładam ręce w to, co niechybnie tym grozi. Być może kieruje mną nadzieja na to, że spotkam znowu kogoś takiego, jak mój sąsiad, który okaże się balsamem dla mojej niespokojnej duszy. Być może potrzebuję magii równie gwałtownej i błyskotliwej jak ogień. Fatalne zauroczenie. Drogowskazy. Pamiętam je. Już kiedyś mnie prowadziły Dokąd prowadzą dzikie ścieżki? Smółka pospolita Bobrek trójlistkowy. Musi być pięknie, gdy brzeg zakwitnie na biało Wolność. Trudno wypuścić z rąk coś, co samemu się złapało, a jednak czasami nawet wizja skromnej kolacji nie potrafi przemówić do rozsądku. Co by było, gdybym była tą rybą podstępem pozbawioną strefy komfortu? Czy nie jest dla niej już wystarczającą karą i przestrogą sama demonstracja siły i wyższości drapieżnika? Skoro już mówimy o człowieku jako istocie ewolucyjnie wyższej, czy w związku z tym nie stać go na łaskę? Czyż nie ma właśnie niepowtarzalnej okazji, aby zademonstrować swoją wyższość? Czy rybia wolność jest w stanie jej zagrozić?
Niektórzy na bagna chodzą napić się piwa. Niespecjalnie się z tym kryją. I ślepy by spostrzegł napoczętego czteropaka w taniej foliówce. Być może jest to ostatnie miejsce, w którym spodziewaliby się spotkać żywą duszę, która skarciłaby ich wzrokiem jak tego złego ducha. Ten Pan jednak mnie nie zauważył. Stałam bowiem w dole na karpie jednej z olch na skraju zarośniętego torfowiska nieruchoma jak sarna obserwująca potencjalnego drapieżnika gotowa zerwać się do... nie, zdecydowanie nie zerwałabym się do ucieczki. Więcej mam w sobie w tym momencie z wilka w owczej skórze gotowego rzucić się na człowieka, jak na lekkomyślnego psa, gdyby ten wkroczył na moje terytorium i podszedł za blisko. Kto wie, być może ten człowiek był już na tyle pod wpływem, sądząc po głośnym szemraniu, że gdyby mnie spostrzegł, wyzionąłby ducha, biorąc mnie sam za jakąś topielicę. Nigdy tego nie rozumiałam. Zwłaszcza z uwagi na porzucone puszki, których widok mnie irytował. Sama dawno przestałam topić smutki w kieliszku. To jedna z zalet tego, że nie ma się głowy do interesów, a ma ambicje. Zaczyna się rezygnować ze wszystkiego, co zbyteczne. Piwo staje się nagrodą celebrowaną z największym namaszczeniem jak... wino mszalne. Dziwne skojarzenie, zważywszy na clou całej opowieści, ale o tym później. A jednak gdy opuszczałam bagno, przystanęłam na chwilę na ścieżce wzdłuż torowiska i spojrzałam w kierunku mostku nad strugą, pod którym zapewne schronił się amator gorzkiego trunku, jakże Hłaskowe klimaty, i wówczas uderzył mnie ptasi świergot, którym tętniły o zmroku kępy rozłożystych wierzb i doszłam do wniosku, że w istocie miło byłoby usiąść na skarpie i w świętym spokoju napić się piwa w tych pięknych okolicznościach przyrody. Błogostan! Chyba zaczynam powoli kumać, o co chodzi. Narobił mi Pan smaku. Na zdrowie! Wracając jednak do tego, co kieruje ludzi na bagna, ja poszłam szukać na bagnach... tadam! smardzów! Skuszona znaleziskiem znajomej na okolicznych opłotkach, poczytałam i wyczytałam, że smardze rosną ponoć pod olchami. Jak pod olchami, no to trzeba iść, a jakże! na bagienko. Ostatnio trudno było mi znaleźć wymówkę, aby od tak po prostu się powłóczyć. Jestem zdecydowanie pracoholikiem. Pracoholizm to obsesja na punkcie ciągłego pracowania, która wynika z faktu, że praca nie przynosi wymiernych korzyści, za to powoduje chroniczne wręcz poczucie niepokoju. Jest to oczywiście wytrychem ku temu, aby szukać korzyści przy każdej nadarzającej się sposobności gdzie indziej. Im wizja potencjalnej korzyści bardziej wybujała, tym zwykle więcej przynosi korzyści pobocznych, choć, a właściwie dlatego, że sama, jak się okaże również w tym przypadku, pozostaje zwykle niespełniona. Mózg człowieka zaprogramowany jednak na zrealizowanie celu, znalezienie korzyści, ostatecznie znajdzie zastępcze trofeum (trofea). Wszystko jest kwestią skali. Gdy myślisz, że dana rzecz jest tym, czego Ci do szczęścia potrzeba, a jej nie zrealizujesz, z całą pewnością znajdziesz coś innego, do czego dorobisz stosowną filozofię, legendę, która pozwoli Ci klepnąć upragnione "veni, vidi, vici". Niektórzy nazywają ten stan desperacją. Smardzów nie znalazłam, za to znalazłam... tadam! Pana Jezusa! Jak ten grom z jasnego nieba wyrósł mi pod nogami tam, gdzie miałam nadzieję znaleźć nigdy nie spotkanego dotąd grzyba. I to jaki ładny. Trójwymiarowy. Tak, jak lubię najbardziej. Któż znałby moje upodobania lepiej i jeszcze chciał je spełnić, zamiast na złość robić na przekór, jak nie sam Pan Jezus we własnej osobie. Wiedział, że wpadły mi ostatnio w oko na kiermaszu kolczyki z trójwymiarowymi kwiatami lotosu, ale ich sobie oczywiście pożałowałam. No to na pocieszenie zaserwował mi w trójwymiarze siebie samego. Skromnym być! Chyba lubi takie dziewczyny, jak ja. Takie Marie Magdaleny. "Kobiety z(a)gubione" jak to ludzie lubią prawić, choć on by ich pewnie nigdy tak nie określił i chwała mu za to! Większość ludzi Pana Jezusa szuka w kościele. I ja go tam szukałam, ale nigdy nie znalazłam. Udział w życiu kościelnym miał dla mnie wymiar raczej społeczny, socjologiczny niż duchowy. Zawsze więc mówię ludziom, że gdy chcę spotkać Pana Boga, idę w dzicz. A jaki jest związek świętych obrazków z dziczą? Paradoksalnie większy niżeli większość ludzi zapewne by sądziła. Pamiętam, jak kiedyś, klucząc bocznymi drogami pod Tomaszowem Mazowieckim, natknęłam się na kapliczkę. Oto wyrosła biała jak welon na wyniesieniu przy drodze opadającej ku bagnistemu zagłębieniu. Wejście niskie, zmuszające co wyższych zapewne do pochylenia głowy, jeśli nie wejścia na klęczkach do misternie udekorowanego w święte obrazki, koronki, kwiatki i wszelkiego rodzaju ozdoby wnętrza. Nad wejściem wyblakła, choć wciąż barwna papierowa kopia ikony Pneumatofory Maryi niosącej Ducha Świętego. Nie zastanawiałam się długo nad motywacją postawienia tutaj bielonej kaplicy. XXI wiek. Droga przejezdna nawet w największe ulewy. A kiedyś? Mroczny, morowy, bagnisty trakt, w którym grzęzły zaprzęgnięte w łyski wozy. Być może woźnica przy kaplicy przystawał i modły wznosił do nieba, by mu droga lekką była i na pokuszenie nie powiodła jakaś senna mara. Być może jaśniała w mrocznym lesie jak latarnia, znacząc bezpieczną przystań zagubionym wędrowcom. Przyczajone jeżozwierze. Kępy situ skupionego Miło odkryć w pobliżu czerwoną porzeczkę. Trochę mokro, ale jakby nie szło wybyć nigdzie dalej, zawsze można się uraczyć. Nie potrafiłam oprzeć się czasze. Zwykle merdający na mój widok czworonożny stróż jednej z działek po drodze rzucił mi w drodze powrotnej wrogie spojrzenie, cofnął do tyłu i obszczekał. Strach się bać! To chyba szkielet kuny domowej. Kosaćce (irysy), zawsze jakieś pocieszenie. W zeszłym roku prawie ich nie było. Tam w głębi bieli się chyba okrężnica bagienna. Ładnie, bujnie, grząsko. Wodą stoi. Poczułam wodę w trzeciej parze butów :tej wiosny Niestety nie należę do tego gatunku płci pięknej, która może poszczycić się ich kolekcją.
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|