Wczesne godziny poranne to najlepszy czas na obserwacje ptaków. Wystarczy pięć minut w oknie z kubkiem kawy, aby dowiedzieć się, na czym stoi dzisiaj ptasi świat. Jaskrawo ubarwiony samczyk sikory modrej (Cyanistes caeruleus) Kowalik żerujący jak zwykle na jakimś łakomym kąsku w gałęziach rozłożystej robinii akacjowej. Kawki zlatujące z gniazda znajdującego się w nieczynnym kominie domu. Sroka z gałązką w dziobie odpoczywająca na gałęzi. Wrona siwa rozgrzebująca liście w poszukiwaniu pokarmu. Sikora bogatka czyniąca kolejny z wielu rekonesansów budki lęgowej. Samczyk sikory modrej (samiczka zwykle mniej jaskrawo ubarwiona) z bojowo nastroszonym irokezem na głowie przyglądający się większej i silniejszej rywalce. Zapewne w tym roku budka lęgowa przypadnie ponownie w udziale bogatkom. Moje biedne modraszki! Pierwotnie ta budka zawisła z myślą o nich. Gnieździły się jakiś czas pod więźbą dachową. No cóż, ostatecznie wygrywa silniejszy. Ostatecznie na terenie wiszą jeszcze trzy inne ptasie budki. Ta lokalizacja jest oczywiście najlepsza, bo najbliżej do wodopoju. Poniżej wisi domek dla murarek ogrodowych i innych dzikich pszczół regularnie dewastowany przez dzięcioła dużego. Domek pochodzi z czasów raczkującej jeszcze mody na domki dla owadów, a wówczas mało kto wiedział, że to ulubiona stołówka dzięciołów, więc domek nie został wyposażony w siatkę zabezpieczającą. Ile to już razy musiałam zbierać wygrzebaną przez dzięcioła słomę i ponownie wypełniać nią domek... Cały czas obiecuję sobie, że założę w końcu tę siatkę, ale jak już znajduję chwilę, to nie mogę sobie przypomnieć, gdzie ją upchnęłam. Dzisiaj miałam okazję zaobserwować dzięcioła w akcji, a właściwię Panią... Inspketor Nadzoru Budowlanego, która z chrakterystyczną dla siebie konsekwencją eliminowała niepożądanych jej zdaniem lokatorów. Ordnung muss sein. Wszystko jest kwestią punktu widzenia. Dla człowieka to budka dla pszczół. Dla dzięcioła spiżarnia lub wręcz wylęgarnia zawsze świeżych i chrupiących insektów. Z naturą nie wygrasz. Człowiek sobie, natura sobie. Na szczęście dzisiaj obyło się bez większego bałaganu. Zwykle cała słoma kończy na ziemii. Samicę od samca dziecioła dużego (Dendrocopus Major) odróżnicie po braku czerwonej plamy z tyłu głowy. Samica dzięcioła dużego (Dendrocopus major) żerująca na domku dla murarek ogrodowych i innych dzikich pszczół
0 Comments
Czasami nie trzeba wcale daleko jeździć, aby poczynić ciekawe ptasie obserwacje. Można je robić, nawet siedząc zamkniętym na cztery spusty ścian. Wystarczy, aby za oknem szumiał las, a w pokoju panowała kompletna cisza. Lubię ciszę. Dłuższe przebywanie w niej wyostrza zmysł słuchu do tego stopnia, że żaden dźwięk, nawet najniższy, nie umyknie uwadze. Czasem monotonię niskich dźwięków, szmerów i szumów przerywa jakiś inny nietypowo wysoki i przeciągły, gdy w tym lesie za oknem zagości wieczorowa sowa czy ranny skowronek, choć zdarzają się również bardziej nietypowi goście, których zapewne nie podejrzewalibyśmy o takie odgłosy. I tak dzisiejszą milczącą szarówkę przeszyło powtarzające się przeciągłe donośne kwilenie. Zaraz, zaraz - pomyślałam - chyba już to gdzieś słyszałam... Wiosna to oczywiście taki okres w roku, kiedy natura lubi sobie z człowieka najzwyczajniej w świecie zadrwić. Chętnie przychodzą jej w tym z pomocą arcymistrzynie mimetyzmu (dźwiękonaśladownictwa) i główne bohaterki kocich koszmarów - sójki czy powracające właśnie z zimowisk hałaśliwe błazny - szpaki. Szpaki to zresztą jedne z chyba najbardziej enigmatycznych skrzydlatych krzykaczy. Z uwagi na bogactwo dziwacznych odgłosów przezywam je żartobliwie R2-D2 wymiennie z Obi-Wan-Kenobi. Nie zdziwiłabym się, gdyby twórcy "Gwiezdnych Wojen" próbowali w ten sposób utrzeć nosa matce naturze. Niektórzy twierdzą, że pochodzimy od gwiazd. Być może jest w tym ziarno prawdy. Ile to już razy dałam się im wszystkim nabrać! Tym razem jednak opłacało się otworzyć okno i w marcowym chłodzie bacznie obserwować korony drzew w oczekiwaniu na kolejny tajemniczy odgłos. Nie trzeba było długo czekać. Oto pojawił się bowiem okaz nad wyraz wyjątkowy. Duży czarny ptak w charakterystycznej czerwonej czapeczce uczepił się strzelistego pnia starego klonu. Dzięcioł czarny (Dryocopus martius). Już nie raz widziałam go tutaj na wiosnę, choć takich gości nigdy za wiele. Zwiastuny wiosny mają jak widać wiele postaci. Ucieszyłam się, że w amoku panującej wszędzie dookoła wycinki, której nie uszła nawet ta zaciszna okolica, w której mieszkam, dzięcioł czarny wciąż powraca w moje zapuszczone, dzikie progi. W takich momentach dziękuję Bogu, że nie obdarzył mnie ani nikogo z domowników darem bezdennej głupoty, która mogłaby przejawić się w szale wycinania tych wszystkich starych drzew w pień. Wprawdzie spadają z nich tony liści, a ich systemy korzeniowe na tyle spenetrowały ściółkę, że ku rozpaczy duszy ogrodnika, która we mnie drzemie, praktycznie wyeliminowały możliwość jakiegokolwiek innego życia, poza feniksami świata polskiej flory, czyli nieśmiertelnymi chwastami, ale cóż - coś za coś. Las to las. Ogród to ogród. Nie ma ideałów. Nie można zjeść ciasteczka i mieć ciasteczka. Po prostu nie można mieć wszystkiego. Ostatecznie wiele z tych chwastów jest jak najbardziej jadalnych, nie wspominając o ich leczniczych właściwościach. Może kiedyś poświęcę tym moim feniksom osobny wpis. Przy okazji tematu wycinki drzew zielone płuca Warszawy pozdrawiają wszystkich bojowników i wizjonerów walki ze smogiem. Obyście nie udusili się w oparach absurdu. Oby się Wam język nie połamał na tych wszystkich pokrętnych rozwiązaniach. Może czas na 500+ dla wszystkich posiadaczy działek o choćby dziesięciu drzewach o obwodzie większym niż 60 centymetrów. Wracając do mojego zacnego gościa. Dzięcioł czarny okazał się nad wyraz ruchliwym osobnikiem. Nie dało rady go sfotografować. Co najmniej jakby miał sokoli wzrok, a może ta jego ekscentryczna czerwona czapeczka skrywa jakiś niezbadany dotąd radar informujący o wszelkich poruszeniach w otaczającej przestrzeni w promieniu najbliższych 100 metrów. Wszystkie dzięcioły są generalnie bardzo ruchliwe. To są właśnie te momenty, w których maniera perfekcjonisty kompletnie nie zdaje egzaminu. Żadne tam kadrowanie, ustawianie, wyostrzanie. O statywie to już w ogóle zapomnij. Tutaj trzeba iść na żywioł i jak ten paparazzi strzelać na chybił-trafił, byle strzelać, może coś jednak wyjdzie. Jeśli ptak uraczy nas dłuższą chwilą bezruchu i uda się wyostrzyć, może zdążymy nacisnąć przycisk nagrywania, choć to nagranie będzie z pewnością mocno zalatane. Dzęcioł czarny ma najwyraźniej bardzo napięty grafik na wiosnę. Muszę o tym pamiętać, kiedy następnym razem dojdzie mnie z ogrodu jego zawodzenie. A póki co dzielę się z Wami moimi dotychczasowymi zdjęciami tego zjawiskowego ptaka. GALERIA UWAGA: Niniejsze zdjęcia, jak również wszelkie inne zdjęcia znajdujące na tej stronie, są własnością prywatną. Jeżeli zamierzasz je ściągać i wykorzystywać w jakimkolwiek innym celu niż prywatny, skontaktuj się w tej sprawie poprzez formularz kontaktowy, zakładka Kontakt, lub zakup zdjęcia w pełnej rozdzielczości i bez znaków autorskich na profilu Shutterstock. Niniejsze zdjęcia nie są zdjęciami w pełnej rodzielczości. ATTENTION: All the photos published below and on this website are private property. If you intend to use them for any other than private purpose, please contact me using contact form (section Contact), or purchase the photos in full resolution without logos on my profile on Shutterstock. Kliknij na zdjęcie, aby powiększyć Samiec dzięcioła czarnego żerujący na leżącym na ziemii pniu brzozy. Na zdjęciach widać charakterystyczną czerwoną czapeczkę biegnącą od czoła i zwężającą się ku potylicy. To znak rozpoznawczy samca dzięcioła czarnego. Starorzecze Bugu, okolice Serocka. Zima 2017 Samica dzięcioła czarnego żerującą na pniu starego klonu. Czerwona czapeczka o wiele mniejsza i umiejscowiona na potylicy. Brwinów. Wiosna, 2017 Zwróć uwagę na potężne stopy dzięcioła czarnego wyposażone w cztery długie palce o zakrzywionych pazurach. Dwa zewnętrzne skierowane są do tyłu, pozostałe dwa do przodu. To między innymi one pomagają ptakowi tak sprawnie poruszać się po pniach drzew. Poruszanie ułatwia również dzięciołowi czarnemu sztywny ogon, który działa jak podpora. Co ciekawe, ogon nabrał w toku ewolucji tak kluczowego znaczenia, że tworzące go stosiny nie tylko szybko odrastają, ale również pierzenie następuje stopniowo tak, aby ogon nigdy nie tracił swoich właściwości. Dzięcioł czarny to największy z naszych polskich dzięciołów. Wielkością przypomina gawrona. W locie nietrudno też niewprawionemu obserwatorwoi pomylić go z kawką czy wroną. Przyznam szczerze, że gdy dzisiaj wyskoczyłam szukać go do lasu, sama dałam się kilka razy zwieść pozorom, wodząc wzrokiem za przelatującymi tu i tam kawkami. Na szczęście jest jedna rzecz, która znacząco odróżnia go od innych czarnych ptaków, a mianowicie czerwona czapeczka na głowie - u samca większa biegnąca od czoła do potylicy, u samicy mniejsza czerwona plamka znajdująca się tylko na potylicy. W przeciwieństwie do innych dzięciołów dziecioł czarny jako jedyny lata w linii prostej, a nie falistej. Tak jak już wspominałam wcześniej, obecność dzięcioła czarnego najłatwiej ustalić po dźwiękach, które wydaje. Są one naprawdę charakterystyczne. W pierwszym odruchu przywodzą na myśl jakiegoś drapieżnego ptaka, a to z uwagi na ich przeciągły charakter. Zazwyczaj jest to odgłos ciągły, wysoki, doniosły, głośny, kwilący, choć mogą to być również dźwięki krótsze, metaliczne, wibrujące. W każdym razie są to odgłosy, wobec których trudno przejść obojętnie. Możesz odsłuchać je tutaj. Choć dzięcioł czarny występuje na całym obszarze kraju, jest ptakiem raczej nielicznym i rzadko spotykanym. Zazwyczaj gniazduje w dziupli wykutej w pniu starego drzewa. Takich dziupli nie brakuje w starych sosnach na moim terenie. Żywi się larwami, poczwarkami, dorosłymi owadami żyjącymi w drewnie, również mrówkami. W tym celu potrafi rozkuwać obumarłe pnie i wykuwać duże dziuple w zdrowym drzewie. Podobnie jak inne dzięcioły również opukuje drzewa i nieraz da się posłyszeć jego doniosłe stukanie. Widok pnia drzewa ogołoconego do żywego z kory zazwyczaj od wysokości 2 metrów wzwyż, ale czasem i od podstawy, to typowa pozostałość po żerowaniu jednego z dzięciołów, w tym również dzięcioła czarnego. Jest to ptak osiadły. Nie powinien więc dziwić fakt, że będziemy go spotykać regularnie na danym terenie, zwłaszcza na wiosnę. Jest to również gatunek chroniony. Nota opracowana na podstawie informacji zawartych na stronie Ptaki.info oraz Głosy ptaków.pl. Widziałeś w lesie dziwne drzewa ogołocone z kory i podziurawione? Zastanawiałeś się, co za zwierzę mogło to zrobić? A może to jednak człowiek? To sprawka dzięcioła. Paradoksalnie daleko mu do lekarza drzew. Wejdź na Dziczenie, aby zobaczyć zdjęcia i dowiedzieć się więcej. P.S. A jednak, udało mi się zrobić zdjęcie. Dzięcioł czarny pojawił się ponownie na terenie. Wszystko wskazuje na to, że musi tu być stałym bywalcem. Być może gniazduje nieopodal.
Nie mogąc doczekać się zapowiedzi XII Dnia Wierzby Głowiastej na Mazowszu organizowanego przez Towarzystwo Przyrodnicze Bocian, zajrzałam na konto fb TP Bocian i miło się zaskoczyłam, dopiero teraz odkrywając (wkrótce minie rok, odkąd nie mam konta fb) sierpniowe zdjęcia wierzb ogłowionych przez nas w trakcie XI Dnia Wierzby Głowiastej na przełomie lutego i marca zeszłego roku. Piękny widok. Bardzo się cieszę, że mimo wszelkich przeszkód, w szczególności niespodziewanego ataku zimy, wzięłam udział w tym wydarzeniu i przyczyniłam się do tego, że jedna z polskich dróg może pochwalić się wzorcowo ogłowionymi wierzbami. Podczas wydarzenia poznałam wielu równie pozytywnie wierzbowo nakręconych ludzi. Mam nadzieję, że spotkamy się wszyscy w tym roku na XII Dniu Wierzby Głowiastej! TP Bocian dziękuję za pamięć i oznaczenie mnie pod tym wpisem. Zdjęcia pochodzą ze strony facebook TP Bocian https://pl-pl.facebook.com/tpbocian/ Relacja z XI DZIEŃ WIERZBY GŁOWIASTEJ na Mazowszu z TP Bocian: http://viktoriatucholka.weebly.com/wycieczki-osobiste/xi-dzien-wierzby-glowiastej Relacja z DOŻYNEK WIERZBOWYCH: http://viktoriatucholka.weebly.com/wycieczki-osobiste/uciekam-w-plener-dozynki-wierzbowe Cóż to za lekkomyślne liści poruszenie w ten przedwiosenny dzień zimowy? Leniwie umykam przed drzewami spadającymi cieniami pod koła. Słońce rozpuściło dyskretnie włosy w alejkach parkowych. W kącie oka umyka dostojna ławeczka. Tyle pokus. Może potem... umówiłam się na randkę z wiosną. Przedsiębiorczość W końcu słońce wyszło zza chmur i po raz pierwszy od dawna powiało wiosną. Obiecałam sobie, że jeżeli najbliższa niedziela będzie słoneczna, udam się nad rozlewisko Utraty w Krakowianach, aby wreszcie trochę tam z prawdziwego zdarzenia pomyszkować. Choć znajdujący się tutaj staw skuty był wciąż lodem, najwyraźniej zapomniałam, że jest weekend, i to na dodatek dzień niehandlowy, a to oznacza natłok ludzi. Nie zabrakło wędkarza, rodzin z dziećmi i zakochanych par. Umknęłam więc czym prędzej jedną z wydeptanych przez zwierzynę ścieżek wzdłuż podmokłego zwykle brzegu w postanowieniu obejścia zbiornika dookoła. Odetchnęłam z ulgą, nie spotykając nikogo po drodze. Ludzie obierają na szczęście wciąż bezpieczne ludzkie ścieżki. Właściwie takim pierwszym zwiastunem wiosny stały się w tym roku dla mnie dzięcioły. Gdy w okolicy zaczynają intensywnie rozbrzmiewać charkaterystyczne postukiwania, poszczekiwania i odgłosy jakiegoś wielkiego poruszenia w gałęziach drzew, to oznacza, że dzięcioły są we wiosennym, to znaczy godowym nastroju. I nad Utratą ich nie zabrakło, chociaż pierwsze skrzypce zagrało spotkanie z myszołowem, który musiał obserwować mnie dłuższą chwilę z wierzchołka jednej ze strzelistych olch porastających koryto rzeki. O jego obecności uprzedziła mnie spadająca gałąź i charakterystyczne drapieżne pojękiwanie. Chwila moment wzbił się wysoko w powietrze i poszybował nas wierzchołkami drzew na prześwitującą zza ściany lasu polanę. Przez chwilę widziałam go jeszcze jak kołował nad błoniami po to, aby po dłuższym oczekiwaniu skapitulować i wrócić do drogi. Po drodze rozglądałam się za rosnącą tutaj na wiosnę śledziennicą skrętolistną (Chrysosplenium alternifolium L.). Z ulgą odszukałam roślinę wśród warstwy zbutwiałych liści i olszynowych szyszek. Ucieszyłam się na widok młodych listków. Wiosna murowana. Na odchodnym posłyszałam ponownie pojękiwanie myszołowa, wrócił kołował mi teraz nad głową, jakby złorzecząc w triumfalnym uniesieniu przed ponownym wkroczeniem na jego terytorium. Samotna wyspa Gdy tylko zajechałam nad zbiornik, bacznie obserwowałam przeciwległy brzeg w poszukiwaniu oznak dzikiego życia. Nie musiałam długo czekać. Moją uwagę zwróciło momentalnie białe poruszenie wśród gęstych turzycowych kęp. Z oddali trudno było stwierdzić z całą pewnością, co to za ptak, choć intuicja nakazywała podejrzewać, że to jednak nie łabędź, ale czapla biała (Ardea alba). Te domysły rozwiał ostatecznie widok wzbijającyh się do lotu ptaków zaniepokojonych hałasem, który zrobiłam w krzakach, próbując znaleźć dogodniejsze miejsce do obserwacji. Na szczęście ptaki wróciły szybko na swoje miejsca i kontynuowały przerwaną wcześniej toaletę. Zakochana para. To kolejna oznaka wiosny. Podczas gdy prawy brzeg stawu żyje własnym dzikim życiem, po jego lewej stronie znajduje się rozległa polana z licznymi starymi jabłonkami i podupadłymi domkami letniskowymi. To musiało być kiedyś piękne miejsce na letnisko. Pełna zachwytu dla tych starych drzew owocowych przechadzałam się pod ich rozłożystymi poskręcanymi gałęziami wciąż obciążonymi pomarszczonymi, szczerniałymi suszkami owoców, których ostatnia jesień nie poskąpiła. Żałowałam, że nie przyjechałam tutaj wtedy i nie zebrałam trochę owoców, bo teraz chodziłam po prawdziwym pobojowisku marności. Gdzieniegdzie nie brakowało śladów bytności dzików. Nie dziwię się. Niektóre jabłka, mimo mrozu, wciąż wyglądały całkiem soczyście. Starość, nieradość. Piękno Archeologia Home, sweet home Niestety wszystko się pozmieniało po drodze. Powiew pozornie cywilizowanej europejskości w postaci ubijanych na jedną modłę dróg w cukierkowych opakowaniach kontrastuje z okalającymi je nieużytkami, które kiedyś były zapewne polami uprawnymi usłanymi starymi chatami, wierzbowymi szpalerami i kapliczkami na rozdrożach. Teraz wytyka się te nieużytki jako przykład polskiej niegospodarności i zacofania, a przecież nie zawsze tak było. Niektóre z tych rozdroży zamieniły się w ronda umożliwiające jeszcze bardziej skuteczne i bezkolizyjne omijanie się nawzajem. Przydrożna kapliczka wylądowała gdzieś na niedostępnej twierdzy pobocza i, choć pozwolono jej nadal trwać, a raczej przemijać, pozwolono również zarosnąć na tyle, że z trudem można ją jeszcze dostrzec z drogi wśród wysokich zarośli. I tak oto w oko kierowcy rzuca się nagle turkusowa posągowość krzyża ledwo górująca nad zaroślami. By się tam dostać, trzeba złamać przepisy owej cywilizowanej europejskości. Mimo braku miejsa do zatrzymania zjeżdżam najbardziej jak się da w podmokłe gliniaste pobocze oczywiście idealnie na zakręcie, na wszelki wypadek zapalam awaryjne i brodzę w górę po grząskim podłożu. Data na posągu wskazuje, że kapliczka ma około 100 lat. To nie tak, żebym była jakaś religijna, właśnie uświadamiam sobie, że nawet nie klęknęłam, nie pomodliłam się, nawet nie przeżegnałam, choć w sumie po co te konwenanse, grunt, że w ogóle zaznaczyłam jej istnienie swoją obecnością. Przydrożne kapliczki są w istocie symbolem religijności w Polsce, stanowią jednak również integralną część polskiego krajobrazu, są swoistym symbolem polskiej wsi, częścią kulturowej spuścizny, wreszcie dziełami sztuki. To przy nich w okresie majowym wciąż gromadzą się jeszcze ludzie sami z siebie bez udziału księdza, burmistrza, prezydenta czy wojska polskiego i owszem modlą się, śpiewają pieśni religijne, ale również i przede wszystkim ze sobą rozmawiają na różne tematy i paradoksalnie rozmowy te wcale nie są nacechowane politycznie, w tym prawicowo, choć oczywiście o wiele łatwiej coś szufladkować, jeśli nie bierze się w tym bezpośredniego udziału. Patrzę na te zdjęcia i wciąż ten widok razi mnie w jakiś niewytłumaczalny sposób. Z dwojga złego wolałabym w istocie bezkresny nieużytek poprzecinany polnymi drogami i niebieski krzyż niż ten zaiście nieprzyjazny człowiekowi widok. Na ro... na rondzie
Zwierzęta lubią wyżową pogodę. Człowiek również jakby wówczas ożywa i jest bardziej skory do wypraw w teren. Całkiem prawdopodobne, że pośród naszpikowanych i najeżonych lodowymi kolcami niczym kaktusy biało oszronionych drzew wypatrzy wówczas sarny, lisy, a nawet innych dzikich mieszkańców odludnych zakątków. Choć gruba warstwa zalegającego wszędzie śniegu skrzypi nieznośnie pod stopami, a powietrze jest ostre jak brzytwa, zazwyczaj związany z tym dyskomfort łagodzą brak lodowatego północnego wiatru i ciepłe promienie słoneczne. Słońce ożywia na co dzień monotonny biały krajobraz lazurowym błękitem, którego nie powstydziłyby się jak na ironię losu najbardziej egzotyczne zakątki świata. Wszystko ma jednak swoją cenę. Nawet rosyjska bajka, a właściwie suwalska, choć ten najbardziej wysunięty region północno-wschodniej części Polski w zupełności oddaje wszelkie uroki, jak również ciemne strony prawdziwej zimy. Kto nie był tu ni razu, chyba nigdy nie zaznał zimy w pełnym tego słowa znaczeniu i nie zrozumie tubylców, którzy jak jeden mąż otwarcie deklarują niechęć dla tej pory roku. Mimo to pozostaję chyba nieodrodnym dzieckiem swojego znaku zodiaku i nieustająco łudzę się, upatrując w zimowym kokonie nadziei na ponowne odrodzenie w piękniejszej formie. Niechętnie wypatruję pierwszych oznak wiosny, które mogłyby położyć kres moim nadziejom. Nie zawsze jednak możemy mieć to, czego chcemy tu i teraz, wtedy, kiedy tego chcemy. Czasami musi minąć wiele zim. Fatamorgana. Windmills of my mind. Zaczynam rozumieć Don Kichota. Być tak blisko, a jednocześnie tak daleko – czyż można wyobrazić sobie większą torturę?! Dobrze, że myśl ludzka nie zawsze ma moc sprawczą, bo gdyby to ode mnie zależało na Ziemi, a z pewnością tam, gdzie się akurat znajduję, zapewne zapanowałaby wieczna zima. Z tą porą roku wiążę ostatnimi czasy największe nadzieje na jakąkolwiek odmianę w życiu. Nieustająco stanowi dla mnie niezrozumiały potencjał metamorfozy. Jakby tylko wówczas możliwe było zaistnienie jakiejkolwiek przemiany. Taka karma. Obsesja nieskończonej powtarzalności ponownego odradzania się. Być może w końcu kiedyś uda mi się wytrwać cierpliwie w tym pozornie śmiertelnym całunie, by w porę choć na przysłowiowo przewrotny jeden wiosenny dzień rozwinąć skrzydła w całym ich mistrzowskim triumfie. Wciąż jednak jakby brakuje mi cierpliwości, brakuje mi wizji, brakuje mi pewności, brakuje sensu. Wiary? Przede mną kolejne białe płótno. Czy powinnam w ogóle kaleczyć je swoją wizją? Niechętnie spoglądam za siebie na skrytą jakby w butwiejącym jesiennym mroku galerię wszystkich jak dotąd rozbitych emocji i trudno mi znaleźć sens dalszego tworzenia. Nie pamiętam, kiedy była ostatnia zima, którą faktycznie przeżyłam. (Prze)żyłam z pewnością połowę tegorocznej, poległam na stworzeniu drugiej połowy. A może powinno być inne po... lub prze... Być może nie jestem osamotniona. Ostatnio zauważyłam pierwsze skromne przebiśniegi, a to oznacza, że wiosna jest już blisko... Póki co zabieram Was w pieszą wędrówkę przez lodową suwalską pustynię w jeden z najpiękniejszych, choć jednocześnie najmroźniejszych zimowych dni. Termometr wskazuje tego poranka temperaturę -17 stopni Celsjusza, za oknem leży świeży śnieg skrzący się w promieniach słońca diamentowym pyłem, najeżone szronem drzewa odcinają się ostro na tle wielkiego błękitu. Moim celem jest dzisiaj jezioro Linówek skryte u stóp zjawiskowego tworu matki natury – amfiteatru wodziłkowskiego. Chcę przekonać się, czy w zimie wygląda równie pięknie, jak w lecie. Pogoda wydaje się idealna. By dotrzeć do amfiteatru podążam szlakiem Czarnej Hańczy wiodącym po charakterystycznych wypiętrzeniach terenu wzdłuż koryta, a właściwie rozlewiska rozlegle meandrującej rzeki, tzw. ozem turtulskim. Oz turtulski to w największym skrócie ciąg około 13 wydłużonych pagórków o wysokości kilkunastu metrów ciągnący się wzdłuż doliny Czarnej Hańczy. Zaletą wypraw nieodśnieżonymi szlakami poza sezonem jest z pewnością brak turystów. Tego dnia szlakiem nie podążał jeszcze nikt. Ledwo weszłam w sosnowy las, ujrzałam na przeciwległym stoku sarny, które najwyraźniej posilały się korą drzew przed dalszą wędrówką po okalających dolinę polach uprawnych praktycznie całkowicie pozbawionych jakiegokolwiek drzewostanu. Wcześniej tego dnia widziałam jedną spacerującą odważnie po ich rozległym płaskowyżu. Sarna spacerująca pod rozłożystą koroną oszronionego skrzącego się w promieniach słońca żywopłotu – widok jak z bajki. Widok ten przypięczętował również ostateczną decyzję o wyruszeniu w drogę. Takie sielskie okoliczności przyrody nie oznaczają jednak rozejmu pomiędzy światem ludzi i zwierząt. Sarny nie uznają towarzysza nawet w mojej skromnej, drobnej i bezbronnej osobie. Umykają na mój widok w rączych podskokach i znikają za ścianą sosnowego młodnika. Gdy dochodzę do prześwitu, nie ma już po nich śladu. Idę dalej po śladach zwierząt w nadziei na to, że obrały drogę najmniej karkołomną. Wszędzie zalega bowiem wysoka warstwa śniegu sięgająca nieraz po kolana, a po ścieżce ani śladu. Oszronione od stóp po najdrobniejszą gałązkę drzewa przypominają sobą teraz bardziej misterną koronkową robotę niż dłuto matki natury. Błyskotliwy tunel mroźnych iluminacji. Czy zimowa aura mogła być natchnieniem dla wiejskich koronczarek? Ze szlaku Czarnej Hańczy roztacza się imponujący widok na rozlewisko rzeki wpadającej do sztuczno utworzonego zbiornika turtulskiego. Stromo opadające ku dolinie stoki porastają stare powykręcane sosny jakby z trudem zapierające się swoją jedną stopą na pochyłości terenu. Na stokach leżą również kamienie co najmniej jakby po jakiejś lawinie. Zapewne zwykle zbierane z pól przez rolników w ogromne sterty samoistnie rozpierzchły się po stoku, jak to mają w swoim suwalskim zwyczaju. Kamienie to prawdziwa plaga tych okolic. Ubolewa nad nimi niejeden suwalski rolnik. Rosną jak grzyby po deszczu. Ledwo zbierzesz je na wiosnę, kolejna przynosi jak na złość nowe szeregi kamiennych wojaków. Syzyfowa praca. Czasem gdy patrzę na ten wyniosły krajobraz zastanawiam się, czy każde wypiętrzenie terenu nie skrywa czasem kamiennego kolosa pod cienką warstwą zieleni i haromnijką świerkowego lasu. Szlak Czarnej Hańczy w stronę Turtulu rozwidla się w pewnym momencie na dwie ścieżki. W lecie to rozwidlenie umknęło mojej uwadze, jak się wkrótce okaże, podobnie z resztą jak jeszcze kilka innych ścieżek w okolicy. Myślałam, że to złudzenie optyczne, chwila nieuwagi, kaprys matki natury, która uparcie próbuje zatrzeć ślady ludzkiej egzystencji wysokimi trawami. Być może nie bez powodu jednak tereny te zaczęły w ostatnim czasie uosabiać dla mnie jakiś przewrotnie żywy organizm, który nieustająco się zmienia na wzór filmowej Zony Tarkovskiego, choć być może w istocie to nie krajobraz się zmienia, a moja własna kondycja. Być może w tym akurat momencie swojego życia w tych, a nie innych okolicznościach przyrody weszłam na taki poziom świadomości, że potrafię dostrzec nową, jeszcze inną drogę. Tyle dróg nieprzebytych, tyle ścieżek nieprzedeptanych... Można podążać ścieżką prowadzącą w dół doliny do zbiornika turtulskiego wiodącą wzdłuż jego brzegów pod parasolem powykręcanych olszynowych koron. Tego dnia napotkać można było na niej liczne przeszkody w postaci powalonych przez bobry drzew. Sama ścieżka naznaczona była licznymi szczelinami – w miejscach tych warstwa ziemi nad sufitami bobrzych korytarzy najzwyczajniej w świecie była tak cienka, że zapewne sama się zapadła. Być może budowniczy po prostu pogubili się w swoich wyliczeniach. Na szczęście nie były to zbyt duże wyrwy, aby nie móc ich bezpiecznie ominąć. Z kolei ze ścieżki biegnącej po ostatnim i chyba najwyższym z wypiętrzeń ozu turtulskiego rozciąga się imponująca panorama zbiornika turtulskiego. Przy sprzyjających warunkach można obserwować stamtąd wędkarzy podczas połowów odkrywkowych. Z perspektywy znajdującej się tutaj ławeczki wędkarze wyglądają jak małe żołnierzyki ubrane w pomarańczowe i źółte mundurki. Ścieżka prowadzi dalej skrajem lasu powykręcanych starych olch do punktu widokowego, skąd podziwiać można panoramę okolicy – przebiegającą po wysoczyźnie przeciwległego skraju doliny drogę, siedzibę Suwalskiego Parku Krajobrazowego z malowniczą przystanią nad zbiornikiem turtulskim, ruiny starego młyna i wyraźnie odcinającą się zimą na tle lasu w sezonie zwykle gęstego od zieleni listowia meandrującą Czarną Hańczę, graniczącą nieopodal ze źrodłem rzeki Szeszupy. To właśnie dno tej rozległej, szerokiej doliny, tzw. zagłębienie Szeszupy zamierzam podziwiać dzisiaj z perspektywy przebiegającej wyżej drogi. Jak się okaże, moja niska postura nie da mi jednak pełni satysfakcji z podziwiania panoramy rozlewiska takiej, jaką daje zwykle podziwianie tego widoku z punktu widzenia pasażera czy kierowcy. O wiele ciekawsze wrażenia wyniosę z drogi powrotnej, podążając położoną niżej gruntową drogą, którą przebiega również oficjalny szlak “U źródeł Szeszupy”. To właśnie podążając tędy śladem niegdysiejszego lodowca można dotrzeć do wspomnianego przeze mnie wcześniej malowniczego amfiteatru wodziłkowskiego ze skrytym w zagłębieniu dziewiczym jeziorem wytopiskowym Linówek. To chyba jedno z bardziej malowniczych jezior Suwalskiego Parku Krajobrazowego, choć mało znanych, bo i punkt widokowy, z którego można je podziwiać jest dyskretnie oznakowany i w sezonie łatwo go nie zauważyć z drogi. Ja sama odkryłam to miejsce dopiero podczas swojej trzeciej podróży w te strony. Lodowiec - to jemu Suwalszczyzna zawdzięcza cały swój urok, choć być może płacić musi za to sowitą zimową cenę. Amfiteatr wodziłkowski skrywa jeszcze inne tajemnice, ale o tym potem, bo zanim udam się w dalszą drogę, postanawiam zajrzeć do siedziby Suwalskiego Parku Krajobrazowego w Turtulu, by przekonać się, czy największe spiętrzenie wody w biegu Czarnej Hańczy przy ruinach starego młyna oparło się mroźnej pogodzie. Opadające w nieskończoność pofalowane włosy czarnej Wenus zastygły w konwencjonalnych lodowych warkoczach. Krew pulsuje w ściętych lodem żyłach rytmicznym oddechem. Turkusu blask przez perłę tęczówki przebija. Któż obejmie w całość tak niedbale lodem ścięte doskonałe ciało? Ponadto chcę nabyć symboliczną cegiełkę. Ten skromny znaczek kosztuje tylko 4 złote, a możemy dzięki temu przyczynić się do dofinansowania prac konserwatorskich na Szlaku Czarnej Hańczy. Myślę, że warto, bo sama odkryłam ten szlak jako jeden z ostatnich, po drodze nawet się zgubiłam, a niektóre tablice przydałoby się przestawić w inne miejsce. Od pracującej tego dnia strażniczki parku dowiaduję się jednak, że poza sezonem nie ma potrzeby uiszczania tej opłaty. Szkoda, bo chętnie bym to zrobiła choćby po to, aby móc zachować jakąś pamiątkę po tej zimowej marszrucie. Szlak w istocie nie jest utrzymywany (czytaj: odśnieżany) w zimie. Należy się więc solidnie przygotować na brodzenie w wysokim śniegu. W tych zaiste zjawiskowych okolicznościach przyrody ta przeprawa była jednak warta swojej ceny. Myślę, że napotkani przeze mnie po drodze piechurowie – ojciec z synem – również by się ze mną zgodzili. Opuszczam turtulski las, szumiące źródło Szeszupy, i zaczynam powoli piąć się w górę asfaltową drogą, która dzisiaj wraz z przyległymi terenamizlewa się w jednolity biały pejzaż. Po mojej lewej stronie stok opada łagodnie w zagłębienie Szeszupy. Widzę je teraz jak na dłoni. Odcina się wyraźnie od bieli obsypanych śniegiem wyniesień po drugiej stronie doliny. Na jednym z pagórków stoi domek. Ciekawe, czy ktoś w ogóle w nim przebywa o tej porze roku. Wydaje się odcięty od świata. Co najmniej jakby Pan Bóg wyciągnął rękę z nieba i od tak dla własnego kaprysu postawił go na najwyższym ośnieżonym pagórku, by po prostu cieszył oko. Sztuka dla sztuki. I po raz kolejny nachodzi mnie refleksja, że najbardziej niezdecydowani podróżnicy nie mogliby wyobrazić sobie lepszego kompromisu pomiędzy górami a doliną wielkich jezior mazurskich, jak właśnie Suwalszczyzna. A i do morza stąd też wcale niedaleko. Po drodze mijam brzozowy zagajnik. Cieniutkie brzozowe witki wyglądają jak anielskie włosie. Oto stoję przed bezkresnym jego gąszczem. Wreszcie wychodzę na płaskowyż. Wokół mnie roztacza się bezkresna lodowa pustynia zasypanych śniegiem zmarźniętych na przewrotny suwalski kamień pól uprawnych poznaczonych zaledwie pojedynczymi drzewami. I słońce dorównuje pustyniom świata, operując niemiłosiernie odbijającym się od bezkresnych śnieżnych blend oślepiającym blaskiem. Trudno nie mrużyć oczu. Powoli zbliżam się rozjeżdzonym śniegiem drogi do pierwszego punktu widokowego na amfiteatr wodziłkowski. W tym celu muszę nieco zboczyć z głównej trasy w boczną gruntową drogę. Oto przed moimi oczyma roztacza się widok iście bajkowy. Jakże odmienny od letniego pejzażu. Zimowa aura aż kusi by zignorować ogrodzenie i iść dalej przed siebie na przełaj. Śniegu zalega tam pewnie po pas. Z trudem opieram się tej pokusie i wracam na powrót do głównej drogi, by po bożemu dojść wyznaczonym szlakiem do platfortmy widokowej - obiecanego przystanku na herbatę z termosu i chwilę lenistwa. Siadam jak zwykle na brzegu platformy oparta rękoma o barierkę i popijam ten bezludny krajobraz letnią herbatą. Oszczędność kolorów uwydatnia znajdujący się u stóp platformy teren gospodarstwa otoczony karłowatymi i powykręcanymi ze starości drzewami owocowymi, pozostałościami murków i fundamentów. Latem trudno się domyślić, że tam w dole kryje się jakaś tajemnica. Wówczas przyroda łapczywie oddaje się namiętności niepohamowanej regeneracji i jak kropla drąży kamień usilnie próbuje dalej zacierać ślady bytności człowieka na tych terenach bujną zielenią, podstępnym korzeniem. W zimie brakuje tylko krów, które niczym forpoczta ludzkiego świata wygryzają co lepszą zieleninę, równoważąc naturalne dzieło zniszczenia z ludzkim dziełem zapomnienia. I ponownie dostrzegam to, czego nie udało mi się dostrzec latem. Oto zalegający śnieg uwypuklił jakby schodzącą w dół do gospodarstwa drogę. Jak się okaże to część szlaku po okolicy, który jednak w lecie zarasta najprawdopodobniej całkowicie trawami i staje się ledwo widoczny. Postanawiam podążyć tą drogą do położonych niżej magicznych włości. Zwykle takie opuszczone miejsca mają kapryśną aurę. Nigdy nie wiadomo, czy ostatni mieszkańcy opuścili je dobrowolnie, czy może zostali z nich wypędzeni siłą. Suwalska zima wydaje się nieśmiało podpowiadać odpowiedź na to pytanie. Jeżeli jednak będziemy zgłębiać temat dalej i spróbujemy dotknąć życia na jednym z pobliskich gospodarstw, zamarzy się nam być tu i żyć, uświadomimy sobie, że nawet tych odludnych suwalskich progów nie omija smutna polska rzeczywistość, która wraz z całym swoim wyrachowanym system wydaje się człowiekowi jeszcze mniej przychylna niż suwalska zima, jeśli nie kompletnie nieświadoma związanych z nią znojów życia codziennego. Opuszczone gospodarstwo emanuje jednak dla mnie niezmiennie pozytywną aurą. Wręcz zapraszającą. Łudzącą ciepłem domowego ogniska. Co najmniej jakby dobra energia nigdy go tak na prawdę nie opuściła, być może po prostu gospodarze zasnęli wiecznym snem, lecz duszą nigdy tak naprawdę nie opuścili. Być może wraca mnie tutaj wymykające się nawet mojemy pojęciu przyciąganie dusz. Być może jestem pożądanym jakże rzadkim w tych okolicznościach przyrody gościem i rozumiemy się bez słów. Moja zwykle oszczędna i chłodna powierzchowność nie stanowi dla nich złowrogiej bariery, która tak często utrudnia mi relacje z ludźmi z krwi i kości. Być może to dlatego, że choć przestali istnieć dla świata rzeczywistego, mogą istnieć dalej w moim wewnętrznym świecie. Ku swojemu zdziwieniu odkrywam, że podwórko na terenie opuszczonego gospodarstwa jest całkowicie zryte przez dziki. Zdaniem mojego gospodarza znalazły schronienie w okalającym teren świerkowym lesie. Najwyraźniej po zmroku wychodzą na stare pastwiska, które cenią sobie jako najszlachetniejsze źródło pożywienia. Jeszcze w sierpniu pozostałe tutaj po dawnym sadzie stare drzewa owocowe obsypane były bogato mirabelkami i jabłkami. Chyba w niektórych rozpoznałam również stare śliwy. Na niektórych wciąż jeszcze wiszą szczerniałe suszki. Z całą pewnością nikt nie zbiera tych owoców, no może poza amatorkami jabłek krowami, więc większość spadła z drzew i po prostu zgniła, a dziki wprost uwielbiają takie smakołyki. Podczas mojej wędrówki napotykam wiele buchtowisk. Buchtowisko to fachowe określenie zrytych przez dziki połaci ziemi. Buchtowisko na podwórku, buchtowisko w dolinie, buchtowisko na głazowisku. Jedno wielkie buchtowisko. Dziki z całą pewnością są tutaj bardzo aktywne i podejrzewam, że jest ich tutaj imponująca wataha. Przyznam szczerze, że przez moment poczułam się nawet nieswojo. Wolałabym jednak nie spotkać ich na swojej drodze, a miałam w planach jeszcze kawałek pobrodzić w śniegu wgłąb wzdłuż jeziora Linówek do miejsca, z którego została mi podnosząca na duchu w ponure listopadowe wieczory zielona zdjęciowa pocztówka z lipca zeszłego roku. Kiedy zestawiam te dwa ujęcia, dochodzę do wniosku, że zima wcale nie jest biała, może niebieska, choć są takie zimowe dni, kiedy wydaje mi się, że krajobraz bieli się tęczą kolorów. Być może to złudzenie, a być może jakieś spaczenie, żeby nie powiedzieć zawodowe i malarzom nie ująć, powiedzmy artystyczne, choć wolałabym się nie podszywać ani sama nie zaszufladkowywać pod żadną z tych dwóch kategorii. Po prostu maluję, więc skala naturalnej bieli nie powinna wprawiać mnie w większą konsternacje niż wachlarz dostępnych odcieni bieli w sklepie malarskim. Na domiar jestem kobietą, co sprawę naturalnie komplikuje. Niektórym zapewne to ostatnie wytłumaczenie w zupełności by wystarczyło. Podążając jak na ironię losu śladami dzików na przełaj w kierunku granicy świerkowego losu, osiągam ostatecznie swój cel. Widok z tego miejsca z pewnością jest piękny, ale w lecie, a w zimie z pewnością wczesnym rankiem, gdy słońce operuje z przeciwnej strony. Do celu dotarłam niestety zbyt późno, gdy słońce niemalże chowało się już za okalającymi dolinę wyniesieniami, zachwycając kolejną zjawiskową iluminacją, przypominając mi tym samym o konieczności zbierania się powoli do powrotu. Przede mną wszakże kawałek drogi do przejścia. Postanawiam obejść jezioro dookoła, zachodząc po drodze nad otwarty brzeg, a następnie udać się drogą niejako na skróty, choć wymagającą solidnej wspinaczki po stromym i mocno ośnieżonym stoku do znajdującej się wyżej drogi, tym razem nie bacząc na prowizoryczne ogrodzenia po drodze. W końcu ostatnio zatęskniłam za górami, no to znalazłam sobie też i godne tych tęsknot wyzwanie. Nigdy nie podziwiłam Linówka z tego miejsca. Choć i stąd jezioro skryte było już w połowie w cieniu wzgórza, na którym stałam, ciężko było się rozstawać z tym widokiem. Najwyższy czas ruszać chyba w powrotną drogę. W prawdzie ni razu nie spojrzałam po drodze na zegarek, intuicyjnie kierując się pozycją słońca na nieboskłonie, niemniej jednak podświadomie czułam, że najwyższa pora wracać i to dla odmiany szybkim marszem, a nie zwyczajowym dla mnie lawirowaniem. Niedawno strasznie się uśmiałam, wracając z jednej ze swoich wypraw, bo oto moim oczom ukazały się w śniegu jakieś dziwnie zawiłe ślady jakby serpentyny pozostawione przez jakiegoś wielkiego węża. Moja bujna wyobraźnia weszła ponownie w bajkopisarskie, jeśli nie fantastyczno-naukowo-przygodowe tryby! Anakonda! A jeśli miałabym być wierna legendom tych terenów, powinnam krzyknąć: Žaltis! Tak bowiem nazywał się legendarny król węży, który zamieszkiwał dno pobliskiego jeziora Szurpiły, a z którym wiąże się słynna legenda suwalskich stron o miłości tegoż do przepięknej Jegli. Žaltis to po litewsku zaskroniec. Niezwykle pożądany gość na każdym gospodarstwie. Symbol pomyślności. Kto dołki pod kim kopie, ten sam w nie wpada. Tym razem zazwyczaj przewrotne polskie przysłowia zaskoczyły dosłownością. Ku swojemu rozbawieniu odkryłam, że sama zostawiłam te ślady. Śnieg był na tyle wysoki, że ślady po każdym moim kolejnym kroku łączyły się w jedną całość, a że oczywiście bywam niezdecydowana, robiąc zdjęcia, cały czas szukam sobie idealnego miejsca, chyba nie można było wyobrazić sobie lepszej wizualizacji tego, jak bardzo skomplikowany bywa proces wykonania tego jednego idealnego ujęcia. Wracając jednak do mojego wyśmienitego poczucia timingu. Mój wewnętrzny zegar biologiczny okazał się niezawodny. W prawdzie spóźniłam się na obiad, ale zdążyłam dotrzeć z powrotem przed zachodem słońca, a więc chociaż kury nie miały do mnie żalu. Blisko półtora miesiąca pracy na gospodarstwie zahartowało mnie wystarczająco, aby tak jak kiszki grają marsza, gdy doskwiera głód, tak cały organizm chodził jak przysłowiowy szwajcarski zegarek. Dokładnie co do minuty zsynchronizownay z otaczającą przyrodą. Żebym jeszcze potrafiła zsynchronizować się równie idealnie z ludźmi, byłabym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Gdzieś jednak nie potrafię oprzeć się naturze, pochłania mnie dzicz, kusi nawet jej mrok i cień. Większość zawróciłaby prędzej, być może wybrała bardziej uczęszczaną drogę, skorzystała z autostopu, by szybciej zagościć w ciepłym progu, a ja pozostaje nieodrodnym dzieckiem odludnych, dzikich, wymagających kocich ścieżek jakby ciągle sprawdzającym granice czasoprzestrzni i intuicyjnej z nią synchronizacji. Wolę iśc na około niż prosto do celu. Jakbym łudziła się, że być może to stamtąd dochodzi ten głos, że być może to coś, co nieustająco zakłóca mój spokój, czeka na mnie właśnie tam, by oddać mi to, czego tak bardzo mi brak. Cóżkolwiek to jest. Być może duszę. Ki diabeł jakiś. Na bezdrożu. Na niewydeptanej ścieżce. Na samotnym szlaku. Jakaż gwiazda mnie prowadzi tak nieopatrznie, na przekór rozsądkowi, wiedzy i doświadczeniu pokoleń, że nawet istota tak dotkliwie okaleczona doświadczeniem zła wszelakiego, przewrotnie świadoma niebezpieczeństw i ryzyka wpisanych w samotną wędrówkę, tak uparcie przeświadczona o tym, że wszystko ma swój kres, nadal posuwam tę granicę jakby w pobożnym życzeniu, żeby w istocie to się wszystko w końcu skończyło przysłowiową kropką nad "i". Odpowiedzią na nurtujące pytanie o sens istnienia. Być może kieruje mną zmęczenie i przygnębienie smutną rzeczywistością, być może potrzebuję wyzwań, by tę wizję rzeczywistości przełamywać, by w ogóle doznać jakiejkolwiek choćby krótkotrwałej satysfakcji i spełnienia, a których odnaleźć nie potrafię w prozie życia. Ileż bowiem już rąk i nóg połamałam w zderzeniu z ludzkim światem. Już sama nie poznaje siebie w odbiciu w lustrze, a być może nie chcę widzieć. Być może sama się na siebie oślepiłam, bo tak jest łatwiej w ogóle dalej żyć. Zdecydowanie wolę okna od luster. Wolę widzieć siebie poprzez to, czym i, kim się otaczam. Co najmniej jakby moje życie rozbiło się gdzieś uśmiechem na pyzatej twarzy 6-latki w kroćset płatków drobnych maków czerwonych pole. Potęga fotografi. Nie ma już tego uśmiechu. Nie ma tej dziewczynki. Nie ma też i pola maków. Zostały tylko marne powidoki rozrzucone jak odłamki rozbitego szkła w różnych częściach świata, a być może mojej własnej podświadomości. Jakby całe moje obecne życie sprowadzało się do tego, by odnaleźć w tym świecie w ogóle cokolwiek, jakikolwiek strzęp niegdysiejszej chwały. Czasami miewam chwile, kiedy łudzę się, że być może mogłabym zwierzyć się z tego sentymentu drugiemu człowiekowi, że być może gdybym mu siebie opisała taką, jaką się czuję w głębi duszy, być może by zrozumiał, być może by zawierzył, że to możliwe, że taka właśnie jestem, że cała reszta, to tylko przewrotne złudzenie. Oto jakby mojej świadomości przydarzyła się chwila nieuwagi, jakby wyrwała się z okowów śmiertelnego kokonu, zatrzepotała beztrosko tęczą pawiego oka, jakby zawieszony gdzieś w nicości próźni ten szklany odłamek akurat złapał światło i rozbłysnął tęczą źrenicy psotnej sześciolatki, kątem oka dostrzegam jakieś poruszenie, jakby mnie ktoś minął bezszelestnie jak motyl, być może jak chochlik jakiś nawet zachichotał, a może to podłoga zaskrzypiała, przez krotochwilę widziałam siebie sprzed lat, odbiłam się w ludzkich oczach jak w dziurce od klucza. I ten ktoś również przejrzał mnie na wylot, ale to była tylko chwila. Chwila, która zaszła teatralną kurtyną. Koniec przedstawienia. Czas wracać do domu. Wydoić kozy. Umyć naczynia. Nakarmić kota. Życie jeszcze nieraz zaserwuje nam samo z siebie emocje na miarę żewnej opery, greckiej tragedi, teatru masek, w których przejrzymy się boleśnie jak w lustrze. Czasem to prawdziwa ulga móc zaszyć się gdzieś między jednym a drugim przez trzecie codziennej rutyny. A więc żyj i daj żyć...
To miał być krótki wypad do lasu. Coś w stylu "zaraz wracam", choć nie wiem, jak długo będę się jeszcze oszukiwać, że nie oznacza to w moim przypadku czegoś zupełnie przeciwnego. Ostatnim razem w dolinie rozlewiska Czarnej Hańczy wypatrzyłam w gęstwinie olszyny porastającej meandry rzeki - lisa, a właściwie wpierw usłyszałam pierwsze godowe odgłosy najprawdopodobniej zbliżających się do siebie osobników nieco przypominające gardłowe zawodzenie jakiegoś ptaka. Mi skojarzyły się z gdakaniem kur. Wpierw założyłam, że odgłosy te dochodzą napewno z jakiegoś gospodarstwa po drugiej stronie rozlewiska. Szybko jednak obaliłam tę hipotezę. W okresie od około połowy stycznia do połowy lutego, zależnie od regionu, trwa bowiem ruja u lisów. To jedyny okres w roku, kiedy można mieć szczęście zobaczyć te sprytne stworzenia w parach, a nie w pojedynkę. Co ciekawe są to zwierzęta jak najbardziej społeczne, żyjące w grupie, choć upiorności tej ciekawostce nadaje fakt, że większość osobników żyjących w stadzie jest potomkami samicy i samca alfa. Mioty pozostałych samic są eliminowane przez przewodzącą parę lub pozostałych członków stada. Samce w tym okresie toczą ze sobą zaciekłe boje, co mogło być przyczyną kulenia osobnika, którego widziałam nad rozlewiskiem. Wracając jednak do mojej ostatniej wyprawy... intuicja podpowiedziała mi, żeby zamiast w dół rozlewiska udać się jednak w przeciwnym kierunku pod osłonę rozłożystych parasolowatych gałęzi pokaźnych suwalskich świerków. Tam ku mojemu zdziwieniu nie tylko wypatrzyłam ścieżkę wydeptaną przez zwierzęta wzdłuż koryta krętej rzeki, ale również tajemniczy znak wyryty w korze jednego ze świerkowych pni. Tajemniczy trójkąt w pierwszym odruchu przywiódł mi na myśl symbol oka opatrzności, choć równie dobrze mógł to być wyryty przez dziecko wyimaginowany kadłub wizjonerskiego pojazdu poruszającego się na dwóch kołach, promieniście rozchodzacych się kolistych śladach pozostałych po niegdysiejszych gałęziach. Ścieżka przylegała praktycznie do koryta rzeki. Podejrzewam, że zima to jedyny okres, kiedy można poruszać się tędy suchą nogą, choć zdarzają się miejsca, gdzie woda przenika czarno warstwę śniegu ubitą śladami zwierząt. Po drodze napotkałam liczne zwykle podmokłe turzycowiska przykryte śnieżną pierzyną. Można je odróżnić po tym, że powierzchnia jest jakby pofalowana. Co najmniej jakby pod warstwą śniegu teren usiany był licznymi kretowiskami. Te wypukłości znaczą gęste kępy turzyc. Intrygujący widok. Zapomniałam dodać, że zima na Suwalszczyźnie trwa w najlepsze w pełni znaczenia słowa „zima”. Temperatura utrzymuje się praktycznie ciągle poniżej zera, bywają dni, kiedy spada poniżej 20 stopni, pogoda bywa zmienna jak w marcu, śnieg pada prawie codziennie w mniejszym lub większym stopniu, ziemię pokrywa więc całkiem imponująca warstwa zmarzniętego śniegu, koryto rzeki w prawdzie nie zamarzło, wszystko płynie, podmokłe brzegi da się jednak przebyć suchą nogą, a pozbawione liści korony drzew odcinają się jasno od zachmurzonego szarego nieba bielą pokrywającego gałęzie śniegu. Po drodze mijam liczne bobrze żeremia. Nie dostrzegam jednak żadnych śladów w okolicach ziemnych jam. Najwyraźniej bobry oddały się snu zimowemu. Intryguje mnie tajemniczy szum. Dało się go posłyszeć już nieraz z wyżej położomych trerenów oddalonych znacząco od doliny rzeki. Nieodparcie przywodzi na myśl dźwięk wodospadu, ale o ile mi wiadomo, nie ma tu raczej żadnego wodospadu, poza sztucznie stworzonym spadkiem przy ruinach młyna przy turtulskim zbiorniku, ale to przecież zupełnie w przeciwnym kierunku. Im bardziej posuwam się do przodu, tym szum staje się głośniejszy. W końcu dostrzegam całkiem wysoką tamę zbudowaną przez bobry. Przypomina trochę idealnie wycięty stopień na rzece, gdyby nie pojedyncze sterczące w poprzek gałązki pokryte lodową otoczką. Z niektórych zwisają imponujące lodowe twory. Niektóre przypominają klasyczne sople, inne to prawdziwe arcydzieła sztuki nowoczesnej a la Sagrada Familia. Sztuka lodu to jeden z chyba najbardziej imponujących przejawów kreatywności matki natury. Po drodze napotykam jeszcze dwa mniejsze stopnie na rzece. Bobry z całą pewnością mogą spać spokojnie. Te tamy sprawiają wrażenie jak najbardziej solidnych budowli. W pewnym momencie zwracam uwagę na trop jakiegoś psowatego. Już raz nad pobliskim jeziorem zignorowałam podobny trop, więc tym razem postanawiam go zdokumentować i pójść dalej tym śladem w nadziei na jakieś ciekawe spotkanie trzeciego stopnia z jakimś dzikim mieszkańcem tej bajkowej krainy. Często chodzę po śladach zwierząt - wydeptane przez nie ścieżki z pewnością uchronią przed zbyt głębokim śniegiem i innymi pułapkami. Mojego niewidzialnego przewodnika ewidentnie zmorzyło pod drodze pragnienie. Postanowił podejść nad brzeg rzeki i się napoić, po czym udał się w dalszą drogę. Trop urwał się jednak u progu świerkowego lasu, symbolicznej bramy wiszącej doliny Gaciska. To jednak temat na kolejną wyprawę. W końcu miałam zaraz wracać, a przeszłam dosłownie samą siebie. Postanawiam przyśpieszyć tempa. Aż tu nagle... dostrzegam kątem oka jakieś poruszenie tuż przy brzegu na tle ciemnego lustra wody. Spoglądam w tamtym kierunku i co widzę? Małe zwierzątko łasicopodobne o ciemno brunatnej zmierzwionej od wody sierści wpatrzone we mnie z równym niedowierzaniem, jak ja w nie. Chyba oboje nie sądziliśmy, że jeszcze dzisiaj spotkamy tutaj żywą duszę. Dziwi mnie to spotkanie, bo założyłam, że przy tak skrzypiącym przy każdym kroku śniegu spłoszę pewnie większość zwierząt. Tutejsze zwierzęta muszą być albo na tyle obyte z ludźmi, że się ich nie obawiają, albo wręcz przeciwnie. Takie spotkania są dla nich rzadkością i widok dziwnego dwunożnoego stworzenia wzbudza ich naturalną ciekawość. Wyciągam aparat i próbuję zrobić zdjęcie stworzonku zanim umknie, gdzie pieprz rośnie. Nie mogę złapać ostrości. Tymczasem zwierzątko wskakuje do wody i znika. Dostrzegam jedynie charakterystyczne promienie rozchodzące się po powierzchni wody na boki w kierunku przeciwległego brzegu. Po chwili z wody wynurza się tam podłużne czarne ciałko i znika za porośniętym zielono mchami rosnącym tuż nad lustrem wody rozwidlającym się podwójnym pniem starej olchy. Czarna główka pojawia się w przerwie pomiędzy pniami i bacznie mnie obserwuje, wykonując przy tym posuwiste ruchy, przypominające ocieranie się. Być może to jakiś osobliwy sposób na wysuszenie futerka, może znaczenie swojego terenu, a może próba dosięgnięcia czegoś leżącego poniżej. Postanawiam cierpliwie poczekać aż emocje opadną i stworzonko zacznie kontynuować swoje sprawy. W międzyczasie dostrzegam żabę leżącą na cienkiej lodowej krze wzdłuż brzegu tuż pod moimi stopami. Wszystko wskazuje na to, że przeszkodziłam w polowaniu. Co najciekawsze, po chwili zauważam, że stworzonko opuszcza swoją kryjówkę z kolejną zdobyczą w pyszczku. Oddala się. Już myślę, że to koniec spotkania. Stworzonko chowa jednak zdobycz za pniem jednego z drzew i ponownie podbiega do brzegu. Chwyta coś w pyszczek i znowu biegnie w głąb lądu, kopie w śniegu i zostawia tam nosidełko. Ponownie podbiega do brzegu, rozgląda się, po czym daje nura w wodę. Tym razem nie nurkuje tak, jak ostatnio, ale chyba ośmielone, przepływa rzekę wpław. Podłużne czarne ciałko wyraźnie odcina się na powierzchni wody. Na brzegu czekają najwyraźniej kolejne, wcześniej złowione zdobycze, ponieważ zwierzątko kontynuuje chowanie ich w różnych kryjówkach wzdłuż brzegu, zbliżając się coraz bliżej mnie. Ostatecznie zatrzymuje się jakieś 3 metry ode mnie. W pyszczku trzyma jedną żabę, obok leżą ledwo żywe dwa inne żabie ciałka. Czyżby właśnie dlatego nurkowało pod wodą, aby wyciągnąć pogrążone w zimowym śnie żaby spod kamieni i gałęzi zalegających na dnie rzeki? Zwierzątko, po dłuższej obserwacji mojego zachowania i najwyraźniej dojściu do wniosku, że nie jestem zainteresowana jego konsumpcją, postanawia samo oddać się uczcie. Bardzo mnie to cieszy, ponieważ nie mogłam wymarzyć sobie chyba lepszego miejsca, by nakręcić całkiem dobrej jakości film. Prawdziwy żabojad. Ciekawe, czy menu tego stworzonka mogło być inspiracją dla Francuzów. Wszakże oni również gustują w żabich udkach. Gdy już wszystko wskazywało na to, że po uczcie zwierzątko oddali się, okazało się, że najwyraźniej zostałam przez nie zakwalifikowana jako osobnik najmniejszego zagrożenia, bo zbliżyło się dosłownie pod sam mój nos. Dzieliło nas nie więcej jak metr. Całe to ryzykanctwo z łakomstwa. Po to, aby oczywiście porzucona pod moimi nogami żaba nie zmarnowała się. Nie będę ukrywać, bardzo podoba mi się takie podejście do jedzenia, choć żarłoczność tego małego stworzonka przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Całkiem możliwe, że wkrótce okaże się, że te liczne zapasy w tak licznych kryjówkach mają sens. Wiewiórki działają na podobnych zasadach i wykazują się podobno niezawodną precyzją w odnajdywaniu swoich spiżarni, gdy nadejdzie potrzeba, co najmniej jakby miały wbudowany gps. Być może podobnie jest w przypadku norki amerykańskiej (Mustela vison), którą spotkałam podczas dzisiejszej wyprawy. Poczekamy, zobaczymy, jaką pogodę przyniosą najbliższe dni. Póki co jest ciepło i nie ma opadów, ale to może się w każdej chwili zmienić. Jeżeli chwyci mróz i koryto rzeki zamarznie, norka nie będzie mogła już nurkować i wybierać żab z ich podwodnych kryjówek pod kamieniami i gałęziami. Będzie musiała zdać się w całości na zmagazynowane zapasy. No dobrze, dostąpiłam zaszczytu poobserwować zwierzątko w trakcie jego tajnej misji, wszakże sobota to dzień gospodarczy, a także podczas tak intymnego momentu, jak zasłużona uczta po tak ciężkiej pracy, ale czyż nie mam wstydu? Ileż można się gapić? Norka postanowiła wziąć sprawę w swoje ręce, rzuciła mi ostatnie pogardliwe spojrzenie, jakże można gardzić żabim udkami przecie? chwyciła w zęby lężącą pod jej nogami żabę i zaczęła oddalać się wzdłuż brzegu posuwistymi ruchami swojego podłużnego ciałka, po czym dała nura i wynurzyła się na drugim brzegu, znikając po chwili w gęstwinie olszynowych pni. Tyle ją widziałam. Chyba miała rację. Najwyższy czas iść w swoją stronę. Jeszcze na początku ubiegłego stulecia na terenie niemal całej Europy występowała norka europejska (Mustela lutreola). Od norki amerykańskiej odróżniały ją dwie, a nie jedna dolna jak u tej pierwszej białe wargi. W skutek nadmiernych polowań i dewastacji środowiska gatunek ten został praktycznie całkowicie wytępiony w Europie. Można ją spotkać jeszcze na wschodnich krańcach Europy, ale rzadko. Norka amerykańska, z kolei, została sztucznie wprowadzona do środowiska przez człowieka w pierwszej połowie XX wieku, m.in. uciekając z ferm futrzarskich, skutecznie wypierając norkę europejską z jej dotychczasowych ostoi. Sposób życia i odżywiania plasuje norkę gdzieś pomiędzy tchórzem a wydrą. Jest związana ze środowiskiem wodnym, które stanowi dla niej główne źródło pożywienia. Poluje, pływając i nurkując, na żaby, ryby, ptaki wodne i ich jaja. Przy obfitości pożywienia gromadzi zapasy. Nie zasypia na zimę. Zazwyczaj można ją spotkać zarówno za dnia, jak i w nocy na zarośniętych pasach brzegowych nad niecałkowicie zamarzającymi zimą wodami śródlądowymi. Sama kopie nory nad brzegami zawsze z jednym dojściem od strony wody i na wypadek powodzi z kominem wentylacyjnym i przynajmniej jednym dojściem od strony lądu. Prowadzi samotniczy tryb życia. REFLEKSJA Stalker: The Zone is a very complicated system of traps, and they're all deadly. I don't know what's going on here in the absence of people, but the moment someone shows up, everything comes into motion. Old traps disappear and new ones emerge. Safe spots become impassable. Now your path is easy, now it's hopelessly involved. That's the Zone. It may even seem capricious. But it is what we've made it with our condition. It happened that people had to stop halfway and go back. Some of them even died on the very threshold of the room. But everything that's going on here depends not on the Zone, but on us! Writer: So it lets the good ones pass and kills the bad ones? Stalker: I don't know. I think it lets those pass who have lost all hope. Not good or bad, but wretched people. But even the most wretched will die if they don't know how to behave. You have been lucky, it just warned you. "Stalker", Andrei Tarkovsky Dzisiejsza wyprawa dała mi do myślenia. Zdecydowanie tego typu wyprawy na przysłowiowego grubego zwierza należy odbywać samotnie, aby kończyły się powodzeniem. Tylko wówczas wydaje się możliwe w pełni zsynchronizować z otaczającą przestrzenią. Stać się jej cześcią. W grupie człowiek zachowuje się zbyt głośno. Jest zbyt rozproszony. Jest jakby obok. Jest wciąż bardziej częścią świata ludzi niż zwierząt. Przemierzając dzikie ostępy samotnie wszystkie zmysły jakby się wyostrzają. Człowiek staje się czujniejszy na każdy dźwięk i ruch, co niejednokrotnie pozwala mu dostrzec to, czego normalnie by nie zauważył, rozpraszając uwagę na to, co robią inni członkowie grupy. POST SCRIPTUM Mróż ściął lodem brzegi rzeki, jak szyby w oknie. Jeszcze woda płynie. Jeszcze szumi na leżących w poprzek koryta ściętych przez bobry pniach wysmukłych olch. Na śniegu widać krzyżujące się ścieżki różnych zwierząt. Panuje jednak przemożna cisza i bezruch. Może gdzieś w oddali da się posłyszeć szczekanie psa. Może gdzieś w świerkowych gałęziach zaszczebioce sikora uboga. Choć zaciął mróz, brak wiatru sprawia, że temperatura odczuwalna jest całkiem znośna. Jutro ma być jeszcze mroźniej. Jeśli mróz utrzyma się, powierzchnię płytkiej meandrującej Czarnej Hańczy zapewne skuje lód. Skuł mróz lodem rzekę, a zawieja śniegu pierzyną przykryła. Próbuję sobie wyobrazić, jak to musiało być za czasów prionierów, gdy ludzie po raz pierwszy przemierzali w zimie nieznane sobie ostępy. Czy w ogóle ktokolwiek myślał je przemierzać w tak nieprzychylnych okolicznościach przyrody? Wymagało to z pewnością wiedzy, doświadczenia i rozeznania w terenie na miarę zaprawionego trapera. Oto schodzimy bowiem w zagłębienie terenu, a tam olszynowy las zatopiony w śniegu. Z trudem można dojrzeć pojedyncze plamy zlodowociałej tafli rzeki przebijające ze śnieżnej pustyni, jeszcze trudniej dojrzeć te, które jeszcze przebija szemrzący nurt na spiętrzonych przez rzekę krach. Ja wiem, któredy bezpiecznie przejść, lecz ktoś kto stanąłby u wrót tego zimowego labiryntu pierwszy raz, zapewne zawahałby się. Więc podążam znajomą ściężką przykrytą grubą warstwą śniegu. Dzisiaj nie było tutaj jeszcze nikogo. Na prześwitującyh wśród śniegu skutych lodem taflach rzeki dostrzegam liczne ślady zwierząt zapewne znęconych wodą płynącą w jednej z nielicznych przerw w lodowej krze. Poznaczone śladami zwierząt zawiłe meandry rzeki przypominają sobą lodową autostradę. Gdzieniegdzie wiatr zawiał fatamorgany zasp łudząco przypominające naturalną rzeźbę terenu. Tak naparwdę to tylko ogromne zwały śneigu. I po raz kolejny myślę sobie, że nie spotkam dzisiaj pewnie żywej duszy w tej bajkowej krainie. A jednak i tym razem gdzieś w oddali wśród gęstwiny olszynowych słupów dostrzegam zwinne, drobne, podłużne ciałko starej dobrej przyjaciółki - norki amerykańskiej. Nie mam już wątpliwości, że ten urokliwy zakątek rzeki to jej terytorium. Niezmiennie krząta się w najlepsze pod kolumnami olszynowej świątyni. Tym razem w zakolu rzeki, który rzeka normalnie zalewa na wiosnę. Ostrożnie podchodzę bliżej do miejsca, z którego zerkała na mnie zza jednego z olszynowych pni. Nietrudno je dzisiaj pomylić, wszystko wyglądają niemalże identycznie, jakby ciosane na miarę przez matkę naturę, ale w końcu udaje mi się dostrzec stworzonko w momencie, w którym wyściubia zaniepokojną główkę z lodowej norki tuż u stóp strzelistej olchy. Ta norka zapewne prowadzi... pod wodę. Wyczuwam bowiem niepewny grunt pod nogami. Zapewne sama stoję na kruchej lodowej krze. Pocieszający wydaje się jedynie fakt, że jest tutaj w miarę płytko, a zmrożony zwykle grzązki podmokły grunt tak łatwo nie zapadnie się pod nogą. Póki co woda nie przebija przez grubą warstwę śniegu pod moimi butami, więc mogę spokojnie postać tutaj jeszcze chwilę. Ciekawa jestem, czy sama wygrzebała tę szczelinę w twardym śniegu czy jedynie wyszukała dogodne miejsce na... poszukiwanie pożywienia, a może schronienie? W każdym razie nie podoba się jej, że znowu zagladam jej przez okno i postanawia przedreptać do... swojej kolejnej kryjówki. Identycznej szczeliny oddalonej o zaledwie kilka metrów. Zapewne ma tutaj wiele podobnych kryjówek. Być może są to po prostu kolejne spiżarnie. Jeśli podobają Ci się te zdjęcia i chciałbyś je mieć w pełnej rozdzielczości lub zakupić jakiekolwiek inne zdjęcie z tej strony, zapoznaj się z moją galerią zdjęć na shutterstock:
https://www.shutterstock.com/g/VictoriaTucholka?rid=185345942&utm_medium=email&utm_source=ctrbreferral-link If you like any of the photos above and you would like to buy it full res or buy any other photo, check in my shutterstock photo gallery: https://www.shutterstock.com/g/VictoriaTucholka?rid=185345942&utm_medium=email&utm_source=ctrbreferral-link Oj, czegoż to nie będzie w moim ogrodzie marzeń. Państwo w państwie i na dodatek jeszcze niesłychanie zróżnicowane krajobrazowo i klimatycznie. A w tym państwie w państwie z pewnością nie zabraknie zagonów kolorowej cynii z ogrodowym koprem. Na tym zdjęciu w tym wiejskim ogrodzie rośnie coś jeszcze, chyba chrzan, ale nie dam sobie ręki uciąć. Nie wiem, gdzie mnie zawieje na wiosnę, ale z pewnością nie zabraknie tam ze mną cynii. Jeśli podoba Ci się to zdjęcie i chciałbyś je mieć w pełnej rozdzielczości lub zakupić jakiekolwiek inne zdjęcie z tej strony, zapoznaj się z moją galerią na shutterstock: https://www.shutterstock.com/g/VictoriaTucholka?rid=185345942&utm_medium=email&utm_source=ctrbreferral-link
If you like the photo and you would like to buy a full res one or buy any other photo, got to my shutterstock account: https://www.shutterstock.com/g/VictoriaTucholka?rid=185345942&utm_medium=email&utm_source=ctrbreferral-link Napotkana na ścieżce łania, samica jelenia szlachetnego (Cervus elaphus). Mazowsze, październik 2018 Jak wygląda jeleń, wie każdy, choć mało kto miał okazję zobaczyć tego majestatycznego rogatego króla polskich lasów na własne oczy. Najczęściej widujemy mniej czujne i płochliwe samice jelenia szlachetnego (Cervus elaphus), tzw. łanie, które przez długi czas nie były w centrum zainteresowania przyrodników, jakby w cieniu pozornie o wiele ciekawszych zachowań jeleni. Ale czy na pewno jesteśmy pewni, że widzieliśmy właśnie łanie? Jestem gotowa założyć się, że wielu przeciętnych zjadaczy chleba obudzonych w środku nocy i zapytanych, jak odróżnić łanię od sarny, poległoby na tym pytaniu. Choć sprawa wydaje się oczywista, częstokroć skrótem myślowym wrzucamy przyuważone na skraju lasu długonogie zwierzęta do jednego worka pod nazwą sarny. I tutaj przyznam się bez bicia, że sama złapałam się ostatnio na tym, że chyba wielokrotnie już popełniłam ten błąd. Okazuje się, że dla niewprawionego oka amatora przyrodniczych zagadek identyfikacja wcale nie jest taka prosta. Czym właściwie różni się sarna od łani? Otóż sarna europejska (Capreolus capreolus), potocznie zwana kozą, waży znacząco mniej (12-16 kg w porównaniu z ważącą ok. 70-80 kg łanią) i jest zwykle mniejsza od łani (w kłębie 75 cm, łania - ok. 110 cm), co oczywiście nie jest głównym wyznacznikiem przy braku możliwości porównania. Przede wszystkim sarnę można odróżnić od łani po charakterystycznym umaszczeniu. Ma ona zwykle charakterystyczną dużą plamę białej sierści pod ogonem, tzw. lustro. Łania z kolei jest jednolita w ubarwieniu, choć zdarzają się osobniki z żółtym lustrem pod ogonem podobnej wielkości, co u sarny! Sierść łani jest również nieco ciemniejsza niż u sarny, a samo zwierze ma smuklejszą, bardziej wydłużoną budowę ciała w porównaniu z mniej proporcjonalną i korpulentną sarną. Łania ma również bardziej wydłużony i wąski pysk. Na nagraniu powyżej widać raczej... łanie. Dosłyszany z oddali olszynowego gąszczu ryk jelenia (niestety niezarejestrowany na tym nagraniu) tuż po przebiegnięciu ostatnich trzech łani przez pole wydaje się nie pozostawiać wątpliwości. Moje przypuszczenia potwierdziła również rozmowa z tubylcem, który miał okazję, wracając któregoś wieczoru na rowerze, spotkać się oko w oko z jeleniem. Ponoć to duży byk w przeciwieństwie do tego, co mógłby sugerować usłyszany przeze mnie ryk. Od połowy sierpnia do połowy października, choć okres trwania rykowiska jeleni może przebiegać różnie, być dłuższy lub krótszy, zaczynać się później lub kończyć wcześniej, zależnie od regionu, jelenie odbywają legendarne rykowiska, podczas których zabiegają spektakularnymi pojedynkami i sławnymi nocnymi nawoływaniami o jak największą ilość łani. Im większy harem, a mówiąc precyzyjnie chmara, tym większy prestiż jelenia. Na wielkość chmary wpływ ma wiele czynników, m.in. wiek, wielkość i stan zdrowia osobnika częstokroć możliwy do ocenienia po cechach odgłosów, jakie wydaje. Im niższy głos, tym starszy i bardziej doświadczony byk, a tym samym lepsze, bo jednoznacznie świadczące o najlepszym przystosowaniu i zdolnościach przetrwania, geny. Paradoksalnie, choć mogłoby się wydawać, że łanie nie mają większego wpływu na to, któremu samcowi przypadną w udziale, one również muszą zabiegać między sobą o pierwszeństwo. Rykowisko to dość wyczerpujący okres dla jeleni, które w tym czasie najwięcej uwagi poświęcają walce o samice, bronieniu swojej chmary i rozmnażaniu kosztem jedzenia, tracąc tym samym wiele na wadze. Wiadomo, że na początku tego okresu są najsilniejsze i najzdrowsze, a to nie pozostaje bez znaczenia dla przekazywanego dalej materiału genetycznego. Na podstawie obserwacji naukowcy udowodnili, że łanie doskonale o tym wiedzą i rywalizują między sobą o pierwszeństwo, odstraszając rywalki kopnięciami, odpychaniem, przepychaniem, wymuszając tym samym pewnego rodzaju hierarchię ważności wśród samic w chmarze, a czasami nawet stosując inne bardziej wysublimowane fortele, jak domniemana próba ucieczki z chmary, oddalenia od chmary zwracająca momentalnie uwagę nabuzowanego jelenia, którą łania, być może nawet ta najniżej w hierarchii, może wykorzystać na swoją korzyść. Taką historię w barwną literaturę przemienia Simona Kossak na kartach jednej ze swoich książek poświęconych jeleniowi. Łania z młodym. Smukła, wydłużona sylwetka i głowa to jedna z cech charakterystycznych dla łani odróżniająca ją od mniejszej sarny. Puszcza Augustowska, wrzesień 2018 Sarna z młodym na wierzbowisku. Na zdjęciu widoczne białawe zabarwienie tylnej części ciała pod ogonem, ale również szyi. Sarniątka do 6 tygodnia życia cechuje również szczególne ubarwienie - trzy rzędy białych plamek na grzbiecie. Cętki u młodego jelenia są przypadkowo rozłożone i zanikają w wieku 6 miesięcy. Mazowsze, marzec 2018 Spłoszone sarny podczas ucieczki. Charakterystycznym zachowaniem dla saren i łani jest nieruchomienie w obliczu zagrożenia, a następnie zazwyczaj szybka ucieczka Samiec sarny europejskiej (Capreolus capreolus), potocznie zwany rogaczem lub kozłem, w żargonie łowieckim określany również jako sarniak, jest o wiele drobniejszy od jelenia (14-21 kg w porównaniu z ważącym 100-250 kg jeleniem). Jego poroże jest również o wiele mniejsze. W przeciwieństwie do jelenia szlachetnego kozioł wykazuje zachowania terytorialne i związaną z tym agresję niezależnie od rui u samic, która przebiega zarówno w lecie, jak i w zimie. Zwykle prowadzi samotniczy tryb życia. Mazowsze, wrzesień 2018 Sarny żerujące na pastwisku pod lasem w okolicach dolnego Bugu. Począwszy od jesieni zwierzęta gromadzą się w większe stada, tzw. rudle, którym przewodzi doświadczona samica. Na wiosnę rudle rozpadają się. Samice szukają bezpiecznych kryjówek do okocenia i odchowania młodych. Ciekawostką jest, że nie przebywają na stałe z młodymi, gdyż zapach samicy mógłby przyciągnąć drapieżnika. Młode nie wydziela zapachu, za wyjątkiem wydzieliny z gruczołów ocznych, która jest czytelna tylko dla samicy i stanowi główny sposób porozumiewania się z matką. To dzięki temu zapachowi samica jest w stanie odnaleźć osamotnione młode. Mazowsze, jesień 2016 Zaalarmowana sarna. Wcześniej w towarzystwie buszowała beztrosko w zbożu. W lecie sarny opuszczają lasy i żerują na polach, łąkach i w zbożu. Na jesieni wracają z powrotem do lasu, gdzie jest im łatwiej przeżyć zimę w większym stadzie. Mazowsze, sierpień 2017 Sarna żerująca na wierzbowisku na terenach podmokłych. Obgryzanie młodych pędów i pączków wierzchołkowych młodych drzew jest jedną z największych bolączek rolników i leśników. To dlatego leśnicy odgradzają nowo nasadzone drzewa w lesie, a rolnicy sady lub pola wysokimi ogrodzeniami. Mazowsze, wiosna 2017
Claudia przypomniała mi, że chyba zaniedbałam swój ogród. Toż to już październik, a ja nie zebrałam jeszcze wszystkich warzyw, nie wspominając o przygotowaniu grządek na nowy sezon. Pierwszy dzień po powrocie spędziłam więc w ogrodzie. Po ogarnianiu całego tego urodzaju do białej nocy zostały mi tylko buraczki, które postanowiłam zostawić sobie na rano. Po porannej walce z buraczkami nic nie wskazywało na to, że kolejny wieczór spędzę równie pracowicie, a tu niespodzianka. To miał być krótki wypad rekonesansowy do pobliskiej brzezinki na zbiór podgrzybków zajączków, które specjalnie, jak się okazało, się nie rozchulały. Właściwie nie zdążyłam zrobić nawet dziesięciu kroków od bramy, gdy trafiłam na kaniowy sejmik. Dziesięć rosłych okazów na raz jeszcze mi się nigdy w życiu nie trafiło, a że jesienią grzyby goszczą na moim talerzu niemal codziennie, podjęłam wyzwanie przetworzenia wszystkich. Podgrzybków zajączków w pobliskiej brzezinie tyle, co kot napłakał. Trafił się jednak niezwykle urodziwy gość z rodziny gwiazdoszowatych Geastraceae, a właściwie cała rodzina, bo było ich tam z cztery, a może i pięć. Nie sądziłam, że takie cuda tu u mnie mogą wyrosnąć, ale cóż, po zeszłorocznym urodzaju prawdziwków, nazbierało się chyba z 50 sztuk, nic nie powinno mnie dziwić. Jest tak wiele odmian tego grzyba, że przykro mi, ale nie podejmę się identyfikacji. Nazwijmy go po prostu gwiazdoszem. Z pewnością ucieszy oko artysty, ale nie podniebienie konesera, a szkoda, bo widziałabym go jako dekoracyjny dodatek do jakiegoś dania. Niestety ten grzyb nie jest jadalny. Podgrzybków znalazłam tylko cztery. No trudno, idę dalej dla odmiany do borowikowego królestwa, ale i tam nic. Trafił się jeden mały podwójny prawdziwek i dwie pieczarki białawe (Agaricus arvensis Schaeff.). Te ostatnie zbieram "w ciemno". Pojawiają się na stałym stanowisku rok rocznie. Migdałowo-anyżkowy zapach nie pozostawia żadnych wątpliwości. Korzystając z okazji postanawiam udać się nad pobliskie stawy nazbierać jeszcze trochę malinowego ziela do ususzenia. Na niektórych gałązkach ostały się jeszcze owoce, a nawet po raz drugi zakwitły kwiaty. Wykorzystam ziele na napary. W drodze powrotnej zaglądam jeszcze na tarninowe pole. Śliwa tarnina to zapomniany owoc, który niegdyś uchodził za ogromny rarytas. Małe czarne śliweczki na surowo są ziarniste i gorzkie. Po przemrożeniu i przetworzeniu stanowią idealny dodatek do mięs. Kiedyś trzeba spróbować. W porównaniu z zeszłym rokiem śliwa tarnina w tym roku obrodziła. Taka okazja może się nieprędko powtórzyć. No i zrobiło się bardzo kolorowo i bogato w mojej kuchni. Jak ja lubię taki urodzaj. Poczucie, że z głodu się raczej nie umrze w najbliższym czasie niezwykle poprawia morale. No to miłego wieczoru moja droga! Samo się nie przerobi.
Good luck and... good night :) Sroka miauczy (i zawodzi jak drapieżny ptak, ile to już razy dałam się nabrać na ten numer i wypatrywałam na nieboskłonie drapieżnej sylwetki jastrzębia czy sokoła, nie wspomnę już nawet o zrozpaczonej kotce, która kompletnie głupieje, widząc miauczącego ptaka na gałęzi), a dzięcioł szczeka. O, tak! Ostatnio z niebywałą konsekwencją wysiaduje każdego wieczoru o zachodzie słońca na czubku starej strzelistej robinii akacjowej i po prostu szczeka jak pies. Intrygujące. Ciekawe, czym podyktowane jest takie zachowanie. Czy nawołuje samicę lub młode czy też sygnalizuje, że to jego terytorium.
Chyba powoli zbliża się czas na podsumowanie sezonu warzywnego. Przynajmniej w moim ogrodzie. Był to rok kolejnych spontanicznych eksperymentów. Na pierwszy ogień pójść musi zdecydowanie zaadaptowanie dachu garażu na poczet plantacji pomidorów, które wyjątkowo w tym roku obrodziły. Wciąż wisi na łodygach porcja na kolejny przecier. Temu urodzajowi, choć niewątpliwie dopomogły mu korzystne warunki meteorologiczne, no może mogłoby częściej padać, bo konieczność ciągłego nawadniania na wysokości była chyba największą bolączką, z pewnością sprzyjały większa ekspozycja na słońce osiągnięta przez wywyższenie plantacji, ogród znajduje się na dość mocno zalesionym, a tym samym zacienionym i wilgotnym terenie, jak również eliminacja ryzyka dostępu szkodników z gruntu. Analogicznie było w przypadku cukinii, która dała aż dwa przyzwoite owoce, choć ostatnio odkryłam, że i cukinie posadzone w gruncie jakby odżyły i zawiązało się kilka owoców. Chyba czekały na ustąpienie tropikalnych upałów, a jesień zapowiadająca się na wyjątkowo ciepłą wciąż rokuje pozytywnie na dojrzenie owoców dla odmiany żółtych. Niestety nie mogę tego samego powiedzieć o dyni i o tykwie, choć początkowo wydawało się, że plon będzie równie okazały. Garażowy plon ostatecznie się zmarnował. Być może temperatura blachy falistej zadziałała dosłownie jak patelnia. Na szczęście uchowała się jedna dynia na ogrodzeniu. Niezmordowanej dyni z całą pewnością nie straszne ani nieokiełznane dzikie wino ani chmiel. Za sukces postrzegam jednak również fakt, że tykwa zakwitła pięknie na biało. Kwiaty w istocie robiły wrażenie. Szokiem były dla mnie ogórki o ekscentrycznej żółto-seledynowej skórce. Myślałam, że zgniły, ale w środku były takie, jak każdy inny zdrowy ogórek. Ponoć żółta skórka i wybrzuszony kształt świadczą o niedoborze magnezu w glebie. Dziwi mnie to, bo podlewałam je z początku zarówno obornikiem, jak i nawozem z pokrzywy, a potem już tylko tym ostatnim, choć generalnie nie robiłam tego ani regularnie ani zbyt często. Są to najlepsze źródła magnezu i innych substancji korzystnych dla wzrostu roślin, więc dziwi mnie taki obrót spraw. W każdym razie najważniejsze, że w ogóle urosły, nie zgniły i spełniają wszelkie walory smakowe tradycyjnego ogórka. Okiem "artysty" muszę przyznać, że ich ekscentryczne ubarwienie nawet przypadło mi do gustu. O kukurydzy już wspominałam. Choć kolby nie spełniają standardów Unii Europejskiej, z pewnością można je zaliczyć jako przyzwoity plon uprawy ekologicznej. Moje bure piranie udające karasie już szczerzą zęby na myśl o konsumpcji tej zdrowej żywności. Zamierzam uszczknąć im kilka lepszych okazów. Fasolka szparagowa, bób i groszek dały plon satysfakcjonujący, choć zdecydowanie gorzej znoszą okresy przedłużających się upałów i suszy. Podobnie czarna porzeczka. Zaskoczyły mnie za to marchewki i buraki. Wszystko wskazuje na to, że pod koniec sezonu czeka mnie nie lada uczta. Wykopałam również ziemniaki. Choć małe, po ugotowaniu okazały sie bardzo smaczne. Niektórzy za takie małe sałatkowe ziemniaki byliby gotowi zapłacić w sklepie fortunę. Ponadto rozbuchał mi się na rabacie physalis, czyli miechunka. Nazbierałam już pierwsze lampionowate owoce całkiem przyzwoitych rozmiarów. Pachną zabójczo! Warto wspomnieć, że ta miechunka należy do świętej trójcy przezimowanych roślin zaraz obok jednego z krzaczków koktajlowych pomidorów i papryki, a z tej ostatniej rośnie powoli krzak z prawdziwego zdarzenia, łodyga zdrewniała, a krzaczek rzutem na taśmę nawet zaowocował. Na łodydze wiszą cztery owoce rokujące cieniem nadziei na małe papryczki, choć trudno mi w tym momencie stwierdzić, z których nasion, więc nie wiem, czy rosną małe papryczki chilli czy standardowe owoce. Zrobiło się również o wiele bardziej kwietnie niż rok temu. Do słoneczników, nasturcji i rudbekii dołączyły w tym roku kosmosy, ślazówki, a nawet nagietki. Zakwitło pięknie również kilka irysów. Zdecydowanie spóźniłam się w tym roku z wymarzoną cynią, choć dzięki uprzejmości rolników na targu wiem już, gdzie i, kiedy nabyć sadzonki. Liczę, że w następnym roku zakwitną również malwy, których zazdroszczę wciąż wiejskim ogrodom. W tym roku prym wiodły jednak żółte wiesiołki. Jeden z nich tak się zagalopował, że osiągnął wysokość i obwód całkiem pokaźnego krzaka. Żal mi go było jednak usuwać z grządki. Przy tej suszy obawiam się, że i tak niewiele by to zmieniło dla rosnącego obok bobu, który i tak radził sobie całkiem nieźle. A poniżej kolorowe nasiona fasoli wielokwiatowej, która cieszy oko również pięknymi czerwonymi kwiatami. Nasiona pozyskałam przypadkiem przy okazji zakupu nasion pod koniec zimy. Po remanencie właścicielom pozostał kosz pełen przeterminowanych nasion do rozdania - do wyboru do koloru. Oczywiście wzięłam wszystkiego po trochu, zastanawiając się przy okazji, gdzie ja to wszystko wysadzę. Rzutem na taśmę zaowocowała również fioletowa fasola tyczna 'Blauhilde'. Podobnie jak fasola wielokwiatowa urozmaica ogród mniejszymi, ale dla odmiany fioletowymi kwiatami, z których ostatecznie wykształcą się imponującej wielkości szerokie fioletowe strąki.
Pani Puszczykowa od dawna nie daje znaku życia. Zaczęłam już rozważać nocny wypad do parku. Być może upały sprawiły, że podobnie jak większość ludzi postanowiła pozostać w jakiejś chłodnej kryjówce.
Tymczasem na leśnej ścieżce w znajdującym się nieopodal mnie lesie znalazłam całkiem pokaźną ilość piór. Wszystko wskazuje na to, że są to pióra dorosłego puszczyka. Intrygujący jest fakt, że są to nowe pióra. Co to znaczy nowe? Otóż pióra zużywają się, niszczą i tracą na swojej kluczowej dla ptaka funkcjonalności. Mogą również ulec złamaniu lub zostać utracone w starciu z drapieżnikiem. Podejrzewam, że w tym przypadku najbardziej prawdopodobna wydaje się ta ostatnia wersja. Pióra skupione były w jednym punkcie ścieżki. Pośród piór znalazłam również niezidentyfikowany delikatny fragment kostny w kształcie litery "o". Być może ptak szamotał się ze zdobyczą i zahaczył skrzydłami o gałąź. Trudno mi to sobie jednak wyobrazić, mając w pamięci grację i bezszelestność sowich lotów. Po zbadaniu okolicy nie znalazłam żadnego więcej tropu, który mógłby wskazywać na to, że ptak został schwytany, przeciągnięty w inne miejsce i rozszarpany. Przypuszczam, że najprawdopodobniej wszedł w starcie z innym drapieżnikiem, ale ostatecznie wyszedł z tego cało. O tym, że są to nowe pióra świadczy znaczący udział osłonki łudząco przypominającej stosinę, czyli tę podłużną kostną wypustkę, kostną oś, wzdłuż której skupione są miękkie pstrokate promienie razem tworzące chorągiewkę pióra, którą możnaby porównać do wysoce wysublimowanej i wyspecjalizowanej wersji ludzkiego włosa. Wszakże to dzięki piórom ptaki mogą latać. Każde pióro ma swoją funkcję. Niektóre dalece odbiegającą od ochrony cieplnej lub funkcji ozdobnej. Możnaby je porównać do części, z których zbudowane są skrzydła samolotu, choć paradoksalnie to właśnie budowniczy pierwszych latających maszyn inspirowali się naturą, a nie na odwrót. Gdy pióro zużywa się, jest wypychane przez nowe pióro początkowo w całości osłonięte. Proces ten nazywa się pierzeniem. Z czasem osłonki nowego pióra pękają poczynając od góry, odsłaniając wpierw mały pędzelek, a następnie stopniowo całe pióro. Pióra na zdjęciu nie przeszły jeszcze całego procesu uwolnienia z osłonek. Jeżeli przyjrzeć się bliżej dowolnemu z nich, można z łatwością dostrzec pstrokate chorągiewki zwinięte wokół stosiny pod transparentnymi osłonkami. Pozostaje jedynie ustalić, czy pióra pochodzą ze skrzydeł, ogona czy innych części ciała. Może przy odrobinie szczęścia spotkam się z puszczykiem ponownie, choć przyznam, że po wstępnych oględzinach terenu, nie zlokalizowałam żadnych starych dziuplastych drzew, a puszczyki, jak zapewne wiecie, pisałam o tym tutaj, to duże ptaki, które mogą osiągać nawet do pół metra wysokości. Być może ten puszczyk przyleciał tutaj tylko na polowanie. Kilka dni temu podczas spaceru późnym wieczorem, usłyszałam dochodzące z tego terenu charakterystyczne sowie odgłosy. Niegdyś sowy były stałymi bywalcami w tym lesie, ale w wyniku postępującego zagospodarowywania działek, wycinki drzew, wzmożonej aktywności człowieka, coraz rzadziej można posłyszeć ich przerażające pojękiwania. Przerażające? Otóż odgłosy te można by porównać do rozdzierającego krzyku niemowlęcia. Aż trudno uwierzyć w to, że to dopiero koniec lipca, a tymczasem w ogrodzie pojawiły się... ...pierwsze parasolki Po latach bezowocnych, a raczej zielonych pomidorów, wreszcie można skosztować też pomidora prosto z ogródka. Bez wątpienia wiele czynników miało wpływ na ten urodzaj: mnogość sadzonek, jak się to wszystko pomieściło, nie wiem, pozyskanych zarówno z zewnętrznych źródeł, jak i z własnego siewu, jeden pomidor był w ogóle, wyobraźcie sobie, przezimowany! sprzyjająca pogoda, ogromna siła samozaparcia z mojej strony w przygotowaniu odpowiedniego podłoża, nawożeniu, przesadzaniu i podlewaniu nieco skomplikowanym koniecznością pracy na wysokości i wymagającymi warunkami atmosferycznymi, jak również pomysł na wykorzystanie dachu garażu-blaszaka na potrzeby naturalnej szklarni. Nie bez znaczenia na zalesionym terenie, choć i pomidory na grządkach dały w tym roku wcale nie gorszy plon i w cieniu i bez nawozu pod pseudo-prowizoryczną-szklarnią wykonaną przeze mnie włąsnoręcznie z wierzbowych żywokołów i folii po ubraniach z pralni chemicznej według własnej koncepcji oczywiście totalnie przeczącej wszelkiej logice, ogólnopojętemu sensowi i zapewne również prawom fizyki, chemii i wszelkich innych wynalazków cywilizacji. Zawsze marzyłam o szklarni i w końcu dopięłam swego! A dokładniej zawsze marzyłam o tym, aby zbudować szklarnię samodzielnie! W tym roku w pomidorowych donicach i na pomidorowych grządkach goszczą również dobre wróżki aksamitki wysiane z nasion pozyskanych na jesieni z odpadów porzuconych przez sąsiadów, a jakże! w pobliskim lesie! Kompostownik w ogrodzie jest, ale nie ma to jak wzbogacić ściółkę leśną, co nie?! Nic w przyrodzie nie ginie. Leśnym żuczkom takim jak ja, które do lasu chodzą przede wszystkim na grzyby, wśród góry śmieci, zużytych ubrań, butów, torebek, butelek, puszek, pluszowych misiów, reklamówek, opakowań po wszelakich luksusowych dobrach rozszarpanych i rozniesionych w cztery strony świata, moi drodzy ekologiczni sąsiedzi, tak! do Was mówię, jeśli myślicie, że mieszkając na ulicy, na której dobrze wiecie, że jest otwarta działka, uwierzę w to, jak mówicie, że jacyś obcy, niezidentyfikowani ludzie śmiecą, to przykro mi, ale nie mam wątpliwości, że to właśnie Wy, nie kto inny tylko Wy, mieszkańcy tej ulicy, zaśmiecacie ten piękny teren, nie umknie mi przy tym żadne porzucone przez Was nasionko ani zmaltretowana sadzoneczka z Waszego wymuskanego niczym z katalogu ogródeczka! Oprócz pomidorów na dachu garażu goszczą również ogórki, dynie i cukinie. Aż miło popatrzyć! To moje pierwsze w życiu samodzielnie wyhodowane cukinie. Piękna śmierć. W co wilgotniejszych, zacienionych partiach pobliskiego zagajnika uzbierałam już całą patelnię potrawki z zajączków i dwa słoiki manierowanych podgrzybków. Sezon grzybowy uważam tym samym oficjalnie za otwarty! To oznacza, że od teraz do przymrozków do listy osobistych uzależnień będę musiała dopisać coraz częstsze wypady do lasu. Nie zbierać - toż to by było przecież marnotrawstwo!
Położone na uboczu u stóp Góry Zamkowej jezioro Kluczysko przyciągało mnie jak magnes Wrota Podlasia, jak zwykłam określać trasę po zjeździe z ósemki na Łomżę, przywitały mnie w tym roku drogą usłaną niebieską cykorią podróżnik. To było coś naprawdę pięknego. Jakby pobocze wyścielone było błękitnymi szarfami. Liczyłam na to, że w drodze powrotnej zatrzymam się i zrobię zdjęcie. W drodze powrotnej nie było jednak śladu po niebieskich kępach tej magicznej rośliny - wszystko wykoszono w ramach dbania, o ironio losu! o należyte utrzymanie dróg! Ciężko mi się zrobiło na sercu. Jakby ten wykoszony kwiat zwiastował powrót do smutnej rzeczywistości, w której nie ma na to całe piękno miejsca. Znowu coś odeszło. Coś się skończyło. Świat leci na łeb na szyję i nie czeka na Twój zachwyt. Teraz albo nigdy. Dla mnie za szybko, by w pełni się tym pięknem nacieszyć. Wszystko jest oczywiście kwestią punktu widzenia. Dla jednego cykoria podróżnik to chwast, który należy tępić. dla drugiego integralny element krajobrazu. Chwała Bogu, że to chwast. Wiadomo, że zawsze odrośnie ze zdwojoną siłą. Ja nie wyobrażam sobie, na przykład, wiejskich dróg wokół Hańczy bez tych wszystkich kolorowych kwiatów, a i powiatowymi asfaltówkami jakoś milej się jedzie, gdy usłane są kwiatami, drzewami, polami uprawnymi, starymi chatami, a nie jedynie dźwiękoszczelnymi osłonami, stacjami benzynowymi, magazynami, osiedlami i przybytkami cywilizowanej kuchni. W tym roku udałam się nad Hańczę później niż zwykle, dosłownie rzutem na taśmę załapałam się na ostatni dzień symbolicznego dla mnie w tym względzie czerwca. Wielu zwierzało mi się, że bało się, że w tym roku nie przyjadę. I w istocie w tym roku zapłaciłam wysoką cenę za możliwość powrotu nad magiczne wody Hańczy, ale udało się. Niektórzy zmartwili się, że schudłam. Przyznam szczerze, że jedyne, co widziałam ostatnimi czasy w odbiciu w lustrze, było zmęczenie, zmęczenie walką o to, aby złapać jednak to życie za skrzydła i nadal realizować marzenia. Hańcza z pewnością jest jednym z nich. Takich marzeń, które realizuje się latami, a moim marzeniem byłoby chyba kiedyś już tu po prostu zostać i zapuścić korzenie. Jest wiele miejsc, które chciałabym zobaczyć, bo kocham Polskę, uważam, że żyję w pięknym kraju, a i pewnie jeszcze więcej na całym świecie, bo i świata i ludzi jestem ciekawa, ale Hańcza jest jednym z tych, do których odczuwam wewnętrzną potrzebę ciągłych powrotów, co najmniej jak ten nomad, który choć pozornie nie ma stałego adresu, wciąż przemierza wydeptane ścieżki i znane miejsca. To one właśnie są jego domem. I na swój sposób i ja jestem chyba takim nomadem, gdzie jestem, gdzie mnie zawieje, czuję się raczej gościem, mniej lub bardziej u siebie. Nad Hańczą bardziej u siebie niż, gdzie indziej. To taki mój stały przystanek w roku, gdzie przyjeżdżam zregenerować siły, wyzerować się, po prostu być. Tutaj jestem tak, jak bym chciała być zawsze, tylko ja, mój domek na czterech kółkach i zawartość bagażnika. Nic mi więcej do szczęścia nie potrzeba. Chwilo trwaj! - myślę sobie wówczas. Wszystko wskazuje na to, że chyba znalazłam takie miejsce na ziemi, w którym czuję się naprawdę szczęśliwa, bo jak inaczej tłumaczyć fakt, że za każdym razem przyciągam do siebie tylu życzliwych ludzi. Tutaj jakby łatwiej przychodzi mi dzielić się tym, co mam z innymi. Jak bym stawała się bogatsza z każdym gestem. Gestem, który wraca ze zdwojoną siłą. Buduje mój duchowy domek nad brzegiem jeziora. Mam poczucie, że stoi tu cały okrągły rok, a wszyscy czekają tylko, aż wyjdę i pozdrowię ich uśmiechem, gdy zmierzają na pole, do szkoły, nad jezioro. Moja bajka o Hańczy Gdy myślę o Hańczy, wydaje mi się to dziwne, że znam lepiej ludzi, którzy tam mieszkają niż sąsiadów na własnej ulicy. Wielokrotnie zastanawiam się, z czego to wynika. Może z tego, że jakby nie patrzyć, jestem kimś obcym, a z drugiej strony przyjeżdżam jednak regularnie co roku, usposobienie mam chyba przyjazne, pozdrawiają mnie, więc i ja pozdrawiam, ponoć na wsi nie ma innej opcji, minąć się i nie pozdrowić!? A jak już pozdrawiasz się z kimś regularnie co dzień, to mimowolnie wchodzi to w nawyk, staje się twoim chlebem powszednim. Czymś swojskim. Nawet jeśli ten stan rzecz trwa tylko tydzień raz do roku. Wieś ma chyba taki swój własny kalendarz w dużej mierze regulowany zmianami pór roku, pracą w plenerze, związaną z tym obrzędowością. Być może i ja stałam się takim zjawiskiem, na które wszyscy czekają, by pojawiło się na powrót w oknie, zapukało do drzwi, odwzajemniło pozdrowienie. Moja tegoroczna wyprawa nad Hańczę złożyła się korzystnie z ponad tygodniową przerwą w pracy. To oznaczało, że będę mogła nacieszyć się Hańczą do woli. Tym razem nie stawiałam sobie żadnych wyzwań. No może kilka, ale już nie na tyle absorbujących, przynajmniej tak mi się z początku wydawało, żeby nie znaleźć czasu na cieszenie się po prostu byciem w moim ulubionym miejscu w Polsce. Jeden dzień poświęciłam w prawdzie na spokojne przygotowania do wyjazdu: pakowanie i research. Wypisałam sobie listę miejsc, które chciałabym odwiedzić, szlaków, które chciałabym przejść, kaprysów do odhaczenia. To był bardzo dobry pomysł. Okazało się bowiem, że jest jeszcze wiele tras i miejsc w samym Suwalskim Parku Krajobrazowym, które umknęły mi przez te wszystkie lata, a wszystko wskazywało na to, że będą zjawiskowe. I tak w istocie było. Wow! Ale pięknie! Ten okrzyk wydawałam z ust nie jeden raz podczas tego pobytu. Choć prognoza pogody zapowiadała deszcze, niespecjalnie mnie to przerażało. Chyba oswoiłam się już z różnymi kaprysami mojego jeziora. Choć planowałam wyruszyć rano, nie sądziłam, że obudzę się już o piątej. Nie minęła pewnie 7 rano, a ja już byłam w drodze. W radiu leciała transmisja mszy z Jasnej Góry. Pięknie śpiewali. Na szybach pojawiły się pierwsze nieśmiałe krople deszczu. W oddali nad szachownicą nietypowo złocistych jak na koniec czerwca pól uprawnych zawisły ciemne chmury. Wszystko wskazywało na to, że Hańcza przywita mnie dzisiaj chmurnie i wietrznie. Ku rozpaczy burmistrzów-zwolenników postępu i standardów na miarę Unii Europejskiej, moje oko zawiesza się zwykle na miejscach pozornego rozkładu. Bywa, że okazuje się, że są to zabytkowe budowle wyróżniające się w skali Polski. Szkoda, że oddanie im należnej cześci wymyka się często europejskiej idei postępu Tym razem w planach miałam spotkanie z cywilizacją, choć generalnie unikam miast, uciekam w plener, ciągnie mnie raczej w dzicz. Nie bez powodu udałam się z wizytą do Muzeum Okręgowego w Suwałkach. Chciałam nabyć album zdjęciowy "Suwalszczyzna. Świat pogranicza" znajomego profesora, etnografa i założyciela Prywatnego Muzeum Sztuki Ludowej w Otrębusach pod Warszawą, Mariana Pokropka. Jak się okazało oprócz zamiłowania do rękodzieła ludowego, połączyła nas jeszcze pasja do Suwalszczyzny. Album można było nabyć tylko tutaj. A żeby zachować pozory przyzwoitości i nie zachować się jak ignorantka, postanowiłam więc nieco się ukulturalnić i zwiedzić nie tylko wystawy w muzeum, ale również odwiedzić kilka interesujących mnie zakątków w mieście, m.in. cmentarz siedmiu wyznań, a w szczególności zobaczyć bajkową cerkiew pw. Wszystkich Świętych, jak również już w drodze nad Hańczę zajechać na cmentarzysko jaćwieskie w Szwajcarii na obrzeżach Suwałk. Krzemień wiele ma twarzy... Podczas wizyty w muzeum w szczególności spodobał mi się dział poświęcony archeologii tutejszych ziem jakby naturalnie łączący się z wystawą "Na dziejowym trakcie". Dowiedziałam się między innymi, że jednym z największych bogactw dla pierwszych ludów zamieszkujących te tereny, a nie dysponujących wiedzą o pozyskiwaniu i obróbce rud metali, był krzemień zalegający w osadach kredowych odsłoniętych przez cofający sie lodowiec, jak również materiał pozyskiwany z upolowanych reniferów bytujących na tych terenach wkrótce po cofnięciu lodowca, a porośniętych jeszcze wówczas rachityczną roślinnością typową dla lasów tundrowych. To właśnie z rogów, kości, skór i innych materiałów organicznych pozyskiwanych z tych zwierząt ludy te wykonywały różne przedmioty i narzędzia codziennego użytku. Niektóre z nich można było podziwiać w muzeum. Na wypadek, gdyby skończył się Wam gaz w kuchence i zapomnielibyście garnka, zawsze dobrze mieć w zanadrzu jakiś skórzany worek i kamień :) Niezwykle interesujące były również wszelkie znaleziska rzucające światło na codzienne życie pierwszych osadników i wiedza o pochówkach, będąca rezultatem szeroko zakrojonych badań archeologicznych prowadzonych na tych terenach m.in. właśnie na terenie cmentarzyska jaćwieskiego w Szwajcarii pod Suwałkami. Choć teren jest zaniedbany, zarośnięty, słabo oznaczony, ma to swoje zalety. Nie da się ukryć, że dzięki temu można poczuć się samemu jak odkrywca, archeolog badający nieodkryty, dziki, leśny teren jakby niezmieniony od wieków usłany tajemniczymi kurhanami z kamieni pokrytych gęstą pierzyną mchów. Przylaszczka (Hepatica Mill.) Poszycie lasu pod rozłożystymi świerkami porastają bezkresne skupiska gęstych kęp przylaszczki. Rośliny o bardzo charakterystycznych trójdzielnych liściach. Musi tu panować niesamowity klimat wczesną wiosną, gdy te przylaszczkowe kobierce zakwitają na lawendowo. Jak każde cmentarzysko i to w Szwajcarii ma swoją specyficzną aurę. Takie uroczysko. W ogóle cała okolica ma swój szczególny klimat. Zanim dotarłam na miejsce, moją uwagę przykuła choćby stara drewniana chata z szopą, gospodarstwo na wzgórzu, chyba porzucone, niezamieszkałe, ale wciąż emanujące niezwykłą energią. Mam sentyment do takich zakątków pozornego rozkładu. Gdy przystaję przy takich miejscach, aż korci mnie podejść bliżej, zajrzeć do wnętrza, może kryje ono w sobie wciąż ślady ludzkiej obecności, np. krzyż na ścianie, haftowaną firankę w oknie, filiżankę na stole. Jakąś własną historię, której możnaby się jedynie domyślać. Nie pogardziłabym taką chatą, gdyby tylko stała jeszcze nad jakimś jeziorem. Kurhany kurhanami. Zdążyły już wtopić się w mistyczny charakter tutejszej przyrody Suwalszczyzna zawsze pozytywnie mnie zaskakiwała. Kiedyś udało mi się nawet nabyć tutaj ulubiony sok jabłkowy Owoc Sandomierski. Wiedziona nadzieją, że i tym razem uda mi się spełnić ten kaprys, a w planach miałam zamiar, a jakże! dogadzać sobie przez ten cały tydzień za wszystkie miesiące zaciskania pasa, udałam się więc do pierwszego lepszego sklepu. Przy okazji oczywiście nie umknęły mojej uwadze charakterystyczne stare kamienice. Postanowiłam zrobić kilka zdjęć. Od razu zwróciłam uwagę dwóch panów, którzy akurat podjechali autem pod sklep. Gdy spotkaliśmy się w progu, jeden z nich zażartował, że tym kamienicom nie wolno robić zdjęć. Zapytałam, dlaczego, a on na to, że to poniemieckie kamienice, jeszcze jakiś Niemiec zobaczy i powie, że to jego, a ja mu na to odpowiedziałam, że prędzej Polak zburzy niż Niemiec wykupi. Ekspedientka zaśmiała się. Cała sytuacja miała pogodny charakter. Cenię sobie Suwalszczan właśnie za tę pogodną mentalność. Pan był pewnie w moim wieku, charakterystycznie zaciągał po suwalsku, uwielbiam to zaciąganie, nie wiem, jak to wytłumaczyć, ale powierzchowność miał taką wschodnią, litewską, a może po prostu suwalską. Soku nie dostałam, za to na ulicy panowie ponownie mnie minęli, z grymasem uśmiechu na twarzy, grożąc paluszkiem, gdy robiłam kolejne zdjęcia. Pozdrowiłam ich tylko. Taka mała sytuacja, a cieszy. Czas najwyższy ruszać nad Hańczę. Choć czerwiec jeszcze się nie skończył, dało się wyczuć, że schyłek lata, a może i wczesna jesień zagalopowały się już na Suwalszczyznę. Nawet nie chodziło o chmurną i wietrzną pogodę. I w taką pogodę miałam okazję wypoczywać nad Hańczą. Chodziło raczej o ogólny klimat - suchych łąk, przekwitniętych łubinów, jarzębin uginających się pod ciężarem czerwonych kiści, złocących się pól pszenicy. Gdybym nie śledziła dni w kalendarzu z równą nonszalancją, z jaką nie śledzę wsakzówek zegarka, spokojnie zaryzykowałabym stwierdzenie, że zrobiło się sierpniowo, że prawie jesień puka już w suwalskie okna. Tiruriru, czyli kró†ka pogawędka z trznadlem zwyczajnym Trznadel, trznadel żółtobrzuch (Emberiza citrinella) Głazowisko w Rutce o zachodzie słońca Najbardziej dało się to odczuć na głazowisku w Rutce. Zwykle bujnie zielone o tej porze, teraz porośnięte było suchymi złotymi trawami. Szczęśliwie udało mi się załapać na piękny zachód słońca, który te suche ściernisko przemienił w zapierający dech w piersi spektakl zjawiskowych iluminacji. Zatrzymuję się tutaj chyba zawsze, a z każdym kolejnym pobytem odkrywam to miejsce na nowo. Następnym razem mam w planach spacer po wodziłkowskim amfiteatrze. To charakterystyczna stroma ściana pagórkowatych wypiętrzeń i pofałdowań okalająca znajdujące się w zagłębieniu terenu dziewicze jezioro Linówek wraz ze znajdującymi się tutaj podmokłymi terenami, na których rośnie nie tylko mnóstwo okazałych polskich storczyków, ale można ponoć wypatrzyć tutaj nawet mięsożerną rosiczkę. Takich miejsc jak Rutka jest w Suwalskim Parku Krajobrazowym wiele. Odwiedzisz je raz i zakochasz się, odwiedzisz je drugi raz i nie będziesz potrafił się nadziwić, jak to możliwe, że to samo miejsce może mieć tak wiele twarzy. Zachód słońca nad jeziorem Hańcza Hańcza choć ewidentnie zbierała się na chmurny, wietrzny i chłodny okres, ostatkiem sił wysupłała jeszcze dla mnie z kłębowiska chmur powitalne promienie zachodzącego słońca. Po całym dniu podróży i zwiedzania nie miałam już sił nawet na zrobienie sobie herbaty, więc położyłam się wcześnie wraz z wkraczającą na nieboskłon czerwcową zorzą jakże typową dla tego skrawka Polski. To właśnie dla tych nocy, wcale nie augustowskich, ale właśnie tych magicznych hańczowych zórz wracam tutaj każdego czerwca. Podczas pochmurnych dni na pomoście roiło się od jaskółek dymówek Deszczowa Hańcza też ma swój urok. To właśnie wtedy po brzegach jeziora spacerują mgły. Niesamowity to spektakl. Jeśliby dłużej się przyjrzeć, brzeg ten jakby ożywa, jakby to było jakieś masywne cielsko pokryte łuską wijące się niepostrzeżenie wzdłuż brzegu jeziora jak wąż. Jaskółki zniżają lot, można dosłownie poczuć muśnięcia wprawianego w ruch przez skrzydła powietrza na twarzy. Często przysiadują na barierkach pomostu. W oddali jakiś wędkarz buja się w swojej łódeczce na niespokojnej fali. Dżdży. Wiatr wieje prosto w twarz. Woda choć pofalowana wydaje się być bardziej klarowna niż zwykle. Widać każdą roślinkę, rybkę, skorupiaka z trudem opierających się silnemu prądowi. Deszczowa pogoda okazała się świetnym pretekstem do pogłębienia znajomości z moimi "sąsiadami" znad Hańczy, przmiłej pary Haliny i Marka, którzy byli pierwszymi osobami, które miałam okazję poznać, gdy przyjechałam nad jezioro po raz pierwszy pięć lat temu. Już jakoś weszło mi w krew, że jeśli jadę w jakieś miejsce po raz pierwszy i rozbijam się na dziko, zawsze pukam do pierwszych drzwi i pytam, czy nie będzie to przeszkadzało, jeżeli auto będzie stało całą noc, czasami mogą trzasnąć drzwi, może się zdarzyć, że będę się krzątać wokół do późna, a nie chciałabym nikogo niepokoić. Tak właśnie zaczęła się nasza przyjaźń nad Hańczą, która trwa do dzisiaj. Halinka, kwintesencja łagodności i pogody ducha jest dla mnie takim swoistym łącznikiem z tubylcami, którzy darzą ją dużym zaufaniem i traktują jak swoją, choć nie mieszkają tutaj z Markiem od zawsze. Cały dzień spędziłam więc z nimi na pogaduchach. Podzieliłam się chlebem, którego napiekłam na zapas na wyjazd z myślą o tym, że pewnie i tak rozdzielę go pomiędzy napotkanych ludzi, i poczęstowałam domowego wyrobu nalewkami. SZLAKIEM CZARNEJ HAŃCZY, CZYLI BIESZCZADY PO SUWALSKU Choć przylegające do Szlaku Czarnej Hańczy głazowisko w Bachanowie nie jest integralnym elementem tego szlaku, to właśnie od niego zacznę moją relację z tej wyprawy. Pozwolę sobie jedynie podkreślić, że te moje relacje nie są wyczerpującym źródłem wiedzy o miejscach, które będę opisywać. Na szlakach znajdziecie tablice, które w pełni opisują historię kolejnych przystanków. Ja skupię się przede wszystkim na tym, co najbardziej mnie zachwyciło, zdziwiło, zainteresowało. Będą to więc opisy w dużej mierze subiektywne. W przeciwieństwie do głazowiska w Rutce witającego z drogi każdego wkraczającego na teren Suwalskiego Parku Krajobrazowego, głazowisko w Bachanowie skryte jest w głebi pagórkowatego terenu. Prowadzi tam przez pastwiska, na których pasą się krowy, polna droga. Teren usłany jest naniesionymi niegdyś przez topniejące wody lodowca głazami porośniętymi porostami i mchami niczym enigmatycznymi mapami jakiś tajemnych baśniowych krain. Być może przyjdzie Ci je przemierzać właśnie dzisiaj. Mikrokosmos. Po prostu inny świat. Najprawdopodobniej płucnica islandzka (Centraria islandica), ale nie dałabym sobie ręki uciąć Warto pamiętać, że wiele z rosnących na głazach porostów nie jest tworami młodymi. Niektóre z nich pamiętać mogą czasy tak odległe, że ręka by nam zadrżała. Długowiecznością cieszą sie zwłaszcza porosty naskalne. Niektóre z nich mogą osiągać wiek nawet do 9000 lat. Przy tym są to twory niezwykle kruche, dlatego nie wskazane jest dotykanie tych roślin. Ponoć niegdyś głazów w Bachanowie było więcej, ale z racji narastającego osadnictwa i wzmożonej działalności rolniczej, były wykorzystywane jako materiał budulcowy pod domy, mury, piwniczki, drogi, a nawet inne konstrukcje, o czym możecie się przekonać na jednym z przystanków dawnej kopalni lub miejsca wydobycia kamienia, skąd Niemcy pozyskiwali w okresie wojny kruszec na budowę słynnego "wilczego szańca". Przechadzając się po głazowisku warto uważać, by nie pomylić kamienia z krowim plackiem. Większość punktów znajdujących się na szlakach, choć pozory mogłoby mylić, leży tak na prawdę na terenach prywatnych. Są to bowiem zazwyczaj pastwiska przylegające do rozsianych po okolicy gospodarstw. Nie zdziwiłoby mnie, gdybym spotkała tu któregoś razu krowy same zmierzające do wodopoju lub pędzone przez gospodarza. Śladów bytności krów jest tutaj wiele, spotkać można je prawie na każdym kroku, paść się w tych okolicznościach przyrody to się dopiero nazywa rajskie życie. Wśród kamieni rośnie wiele ziół, w tym charakterystycznie kwitnący na fioletowo o tej porze roku tymianek pospolity. Wprawne oko dostrzeże również uroczych zielonych mieszkańców tych terenów. Pasikoniki, które wraz z innymi stworzeniami boskimi współtworzą niepowtarzalną oprawę dźwiękową Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Pasikonik zielony (Tettigonia viridissima) Znalazło się też i coś dla podniebienia. Głazowisko wprost usiane było malinowymi chruśniakami. Nie będę ukrywać, że malina stanowiła jeden z głównych składników moich śniadań podczas tegorocznego pobytu. Choć drobne, sama słodycz. Żałuję, że nie zrobiłam żadnej konfitury w trakcie pobytu. Wszelkie malinowe przetwory będą mi chyba w tym roku wracać wspomnienia o tegorocznym pobycie. Głazy rozłożone są tutaj jakby piętrowo. Teren jest niezwykle zróżnicowany pod względem poziomów. Opada tarasami w kierunku koryta rzeki. Głazowisko w Bachanowie podobnie jak głazowisko w Rutce osłaniające malownicze jezioro Linówek skrywa niebywale malowniczy odcinek Czarnej Hańczy, która w istocie przypomina górski potok. Wielu osobom, które miałam okazję spotkać podczas swojego pobytu nad Hańczą, umykała wąska ścieżka w gęstej ścianie lasu prowadząca do koryta rzeki, a z pewnością właśnie to ten malowniczy zakątek czyni głazowisko w Bachanowie zjawiskowym. Wystarczy zagłębić się ścieżką w łęgowy las by znaleźć się nagle w innym nieco mrocznym, nieco tajemniczym świecie, gdzie dla odmiany zmurszałe i wilgotne głazy skrywa bujna gęstwina lasu. Rzeka płynie tutaj wąskim kamienistym korytem w zagłębieniu terenu pomiędzy stromymi zboczami pagórków, tzw. ozu turtulskiego. Roślinność jest tutaj niebywale bujna. Prawdziwa gratka dla pasjonata roślinek. Przy okazji podziwiania rosnącej wzdłuż torfowego brzegu roślinności nie umkną uwadze ślady zwierząt. Wciąż zachodzę w głowę, czy to ślady krów, które przychodzą tutaj do wododpoju, a może dzikich zwierząt, które wcale nie łatwo tutaj wypatrzyć. Nawet łabędzie na jeziorach trzymają się na dystans. Nie potrzebują i nie szukają kontaktu z człowiekiem. Dziewicza natura tych terenów zapewnia im wszystko, co tylko żywa istota mogłaby sobie wymarzyć. Zachylnik błotny (Thelypteris palustris Schott) Choć regulamin szlaków w Suwalskim Parku Krajobrazowym zastrzega kierowanie się wytyczonymi ścieżkami, wprost nie potrafiłam oprzeć się pokusie skrócenia sobie drogi i przejścia na drugi brzeg rzeki po prowizorycznej kamienistej grobli. Raz kozie śmierć. Najwyżej się przekąpię - pomyślałam. Oczywiście to propozycja tylko dla zaprawionych piechurów, którzy przewidzieli, że teren może być grząski. Kalosze to obowiązkowy element wyposażenia, bez którego odradzam chodzenie na przełaj, a warto, bo właśnie najpiękniejsze widoki znajdziecie nie na szlaku, ale właśnie nad brzegiem rzeki. Takich zejść jest na szlaku wiele. Z pewnością wymagają większego wysiłku, bo wiążą się z koniecznością wspinaczki powrotnej na miarę bieszczadzkich wierchów, ale z pewnością nie pożałujecie. Gdy wreszcie dodrapałam się do właściwego szlaku, moim oczom ukazał się taki widok. Bieszczady - aż cisnęło się na usta. Szlak przebiega głównie grzbietami wzgórz, tzw. ozem turtulskim, w przeważającym stopniu pozbawionymi drzew, choć zdarzają się fragmenty zalesione, głównie aromatyczną sośniną. Brzeg rzeki porastają z kolei w przeważającym stopniu olchy. Do głazowiska w Bachanowie nie ma niestety bezpośredniego zejścia ze szlaku, trzeba pójść na około. Do złego, czyli do pokonywania Czarnej Hańczy w bród nie nakłaniam w ramach poszanowania regulaminu szlaku, z pewnością nie jest to również opcja dla dzieci i dla osób niezaopatrzonych w kalosze, ale nie będę ukrywać, warto. Tuż przed głazowiskiem na szlaku znajdują się pozostałości kopalni kamienia wraz z wciąż widocznym nasypem kolejowym. To właśnie stąd w okresie II wojny światowej Niemcy pozyskiwali kruszywo na potrzeby budowy kwatery Hitlera - słynnego "wilczego szańca". Zaraz za punktem głazowisko w Bachanowie w kierunku Turtula znajduje się zawieszona 10 metrów nad poziomem koryta rzeki dolina Gaciska. Jedno z miejsc, w którym warto zboczyć ze szlaku i zejść do koryta rzeki. Sama rzeka poprzedzielana drutami ogrodzeń pastwisk być może nie jest w tym odcinku najbardziej malownicza, choć koryto wije się wśród drzew jak wąż, co ostatecznie daje pełne wyobrażenie o ogólnym zróżnicowaniu biegu rzeki. Warto również zejść na dół choćby dla bujnej roślinności. Może i Wam uda się dostrzec rosnący nad brzegiem storczyk plamisty (kukułkę plamistą). W zacienionych, co wilgotniejszych partiach szlaku spotkałam inną roślinę. Ślaz piżmowy (Malva moschata). Ponoć ziele wykorzystawne jest w przemyśle farmaceutycznym do wyrobu syropów i okładów. Należy wziąć poprawkę na to, że w tym roku (2018) przyroda narzuciła ostre tępo - wiele roślin zakwitło i zaoowocowało z co najmniej miesięcznym wyprzedzeniem. Ślaz piżmowy (Malva moschata) I znowu róż. Lipiec w tym roku zdecydowanie różowy. Dla odmiany wierzbówka kiprzyca. Spotkamy ją o wejściu na szlak. Rośnie na obrzeżach pól, dróg, miedzach. Gdy ją widzę, nie potrzebuję znaków - wiem, że jestem w granicach Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Choć roślina uznawana jest oczywiście jako chwast, to nie rośnie wszędzie. Kiedyś jej liście używane były jako namiastka luksusowej herbaty. Wierzbówka kiprzyca (Epilobium angustifolium) Widok na oz turtulski z perspketywy rzeki. Te wały lub ciągi wzgórz o stromych zboczach zbudowane są z piasków i żwirów. Wytworzyły się w wyniku działania wód spływających krawędziami, tunelami i szczelinami lodowca. Oz turtulski biegnie wzdłuż doliny Czarnej Hańczy. Ma około 3 km długości. Składa się z trzynastu pagórków o wysokości do 17 metrów. Po wdrapaniu się z powrotem na szlak, rzucam jeszcze ostatnie spojrzenie na malowniczą dolinę i ruszam dalej. Ścieżka biegnie dla odmiany przez sosnowy las. Dalej Czarna Hańcza robi się coraz piękniejsza. Aż korci porzucić szlak i iść dalej z biegiem rzeki. Widoki zapierają dech w piersi. Jeszcze bardziej dech w piersi zapierają powrotne wspinaczki stromymi pagórkami do szlaku. Warto! Sami zobaczcie. Poniżej zaledwie kilka ujęć co bardziej malowniczych zakątków nad rzeką. To właśnie w takich miejscach zobaczyć możecie również bobrze żeremia opisywane na jednej ze znajdujących się na szlaku tablic. Niestety znajduje się ona zdecydowanie w niewłaściwym miejscu. Oczywiście nieodzwonym elementem każdego suwalskiego szlaku są krowy. Tym razem trafiła mi się nawet prawdziwa modelka z dzwonem na szyji, którym i ja bym nie pogardziła. To nie dzwon, to prawdziwy zabytek. Szlak kończy się nad rozlewiskiem Czarnej Hańczy w Turtulu. O Turtulu rozpisywałam, a raczej rozpływałam się nad nim wilokrotnie wcześniej tutaj i tutaj i tutaj. To przepiękne miejsce, od której strony by nie patrzyć i z pewnością stanowi obowiązkowy punkt programu wyprawy do Suwalskiego Parku Krajobrazowego. Tym razem prezentuję Wam nieco inne ujęcie tego miejsca z perspektywy szlaku biegnącego po otaczających zbiornik pagórkach. Gwoli ścisłości w Turtulu znajduje się siedziba dyrekcji parku, stary młyn, punkt widokowy, jak również wiele przyrodniczych atrakcji. Na terenie Turtulu odbywają się również regularnie różne wydarzenia kulturalne, m.in. puszczanie wianków. Z pewnością warto wybrać się tutaj w tym czasie, aby puścić na wodę wianek, przepłynąć się łódką po stawie, posłuchać koncertów lokalnych kapeli, skosztować kartacza prosto z gara czy innych regionalnych specjałów. Przy okazji wizyty w punkcie informacyjnym, jeśli nie zrobiliście tego w Bachanowie, nie zapomnijcie nabyć symbolicznej cegiełki w cenie 4 złotych, dzięki której będziecie mogli dofinansować utrzymanie infrastruktury tego pięknego szlaku. UROKLIWE SEJNY Nie będę ukrywać, że wyprawa na pogranicze polsko-litewskie miała być pierwotnie wyprawą stricte kulinarną. Posmakować czegoś regionalnego to obowiązkowy punkt programu każdej mojej wyprawy. Tym razem zamarzyło mi się skosztować dla odmiany specjałów kuchni litewskiej. Na Litwie miałam okazję być rok temu na Wielkanoc przy okazji pierwszego w życiu rejsu jachtem morskim po Bałtyku. Choć pierwotnie naszym celem była Karlskrona w Szwecji, morskie wiatry zawiały nas do Kłajpedy na wybrzeżu litewskim. Wówczas żałowałam, że nie spróbowałm kuchni litewskiej. Aby nadać jednak swojej łakomej motywacji rangi przyzwoitości, bo jakże to tak jechać na pogranicze polsko-litewskie tylko po to, aby zaspokoić głód, postanowiłam opracować na potrzeby tej wyprawy kilka przystanków krajoznawczo-kulturalnych. Szybko okazało się, że pogranicze polsko-litewskie ma do zaoferowania o wiele więcej niż da się zobaczyć w jeden dzień. Mój pierwotny plan zakładał trasę wzdłuż zachodniego brzegu Jezior Szelment Wielki i Mały przez Becejły i Puńsk, na który musiałabym poświęcić co najmniej kilka godzin z uwagi na liczne atrakcje - Muzeum Stara Plebania, Muzeum etnograficzne Józefa Vainy, skansen. Jak się teraz okazało, to zaledwie wierzchołek góry lodowej, bo okolice Puńska kryją jeszcze kilka zakątków wartych odwiedzenia. Ostatecznie plan uległ zmianie w wyniku uszkodzenia wtyczki ładowarki aparatu fotograficznego i braku miejsca na karcie w awaryjnym aparacie, który był mi niezbędny (ten typ tak ma, że bez aparatu ani rusz), i wiązał się z koniecznością wizyty w Suwałkach. Skądinąd bardzo miłej wizyty. Kolejnej wizyty potwierdzającej moje przekonanie o niezwykłej mentalności Suwalszczan niezwykle sympatycznych i pomocnych w potrzebie. Choć pierwotnie wszystko wskazywało na to, że nie uda mi się rozwiązać mojego fotograficznego problemu, ostatecznie właściciel sklepu Audioton jak magik wyciągnął z szuflady niczym z kapelusza przysłowiowego białego królika - swoją nieużywaną kartę, której zakup uratował moje fotograficzne nadzieje na kolejne fotograficzne pamiątki z wyjazdu, którymi mogę się z Wami tutaj podzielić. Poczułam się przez chwilę jak Alicja w Krainie Czarów. Dziwnym zrządzeniem losu, mimo szerokozakrojonych przygotowań i starań wykluczenia wszelkich możliwych awarii, jak również zabezpieczenia się na takie ewentualności, jakimś cudem uszkodziłam gwint we wtyczce ładowarki aparatu zanim w ogóle dotarłam do miejsca przeznaczenia. Pech. Z resztą ten pech już tak ma, że zawsze dopada mnie akurat w Suwałkach. Jakaś dziwna sprawa. Jakaś dziwna energia w tych Suwałkach, a z drugiej strony dobrze się składa, że przychodzi mi uświadomić sobie podobne kompliakcje jeszcze w ramionach cywilizacji, a nie w dziczy. I jak to zwykkle bywa - nic nie dzieje się bez powodu, wszystko, nawet taki pech otwiera sobą potencjał nowych sytuacji, spotkań i zmian, no i ten wypadek sprawił, że nie tylko miałam okazję zetknąć się z kolejnymi symaptycznymi Suwalszczanami, ale i przyszło mi moją litewską przygodę zacząć niejako od końca, od wisienki na torcie, którą miał być zasłużony obiad w karczmie Dom Litewski w Sejnach. Nigdy chyba głód podczas podróży nie doskwierał mi tak, jak podczas podróży do Sejn. Zwykle takie atrakcje zostawiam sobie na koniec zwiedzania jako swoistą nagrodę. Tym razem jednak postanowiłam zmienić kolejność. Chyba sama myśl o spróbowaniu tych wszystkich pyszności podsycała apetyt na tyle, że nawet kiszki zaczęły grać mi marsza. Karczma Dom Litewski Rosół z kołdunami podbił moje serce Nie bez powodu wybrałam akurat tę restaurację - założyłam, że z uwagi na sąsiedztwo z konsulatem litewskim, jakość potraw będzie tam na najwyższym poziomie. Nie myliłam się. Rosół z kołdunami podbił moje serce. Wciąż pamietam, jak moja pierwsza kulinarna przygoda na Suwalszczyźnie wzruszyła mnie do łez. W karczmie w Stańczykach zamówiłam swoje pierwsze w życiu kartacze. W prawdzie odmrażane, bo sezon wakacyjny nie zaczął się na dobre, ale i tak było to dla mnie duże przeżycie, bo był to mój pierwszy dłuższy samodzielny wyjazd i właściwie pierwsze danie zamówione w restuaracji z prawdziwego zdarzenia. W dodatku danie wymarzone, które wcale nie tak łatwo udało mi się wówczas znaleźć. Rzadko płaczę. Najczęściej właśnie przy okazji stołowania się na wyjazdach. Trudno mi wyjaśnić, dlaczego tak się dzieje. Tym razem nie miało to bowiem miejsca. Zamówione na drugie danie soczewiaki, czyli pierożki nadziewane soczewicą, nie zrobiły już na mnie takiego wrażenia, ale w kombinacji z rosołem z kołdunami niewiele regionalnych specjałów ma szansę zabłysnąć przynajmniej w moim skromnym mniemaniu. Za to na deser zamówiłam porcję ciasta o nazwie stulisiec - to rolada z masy makowej zawiniętej w bardzo cienkie jak papier, kruche, słodkie miodowe ciasto. Jeżeli mieliście kiedykolwiek okazję skosztować tureckiej baklawy, to moim zdaniem oba te specjały mają ze sobą wiele wspólnego. Stulisiec przypominał mi trochę makiełki, czyli ciasto formowane z masy makowej z suszonymi owocami serwowane na słodko w moim rodzinnym domu na święta Bożego Narodzenia. Mało ma wspólnego z polskim makowcem, w którym zwykle więcej jest nadmuchanego ciasta niż masy makowej. A ta masa makowa nie jest bez znaczenia. W tradycji ludowej, w szczególności na Żmudzi, w Kurlandii, na Litwie mak symbolizuje obfitość i płodność. Niegdyś wiązały się z nim szczególne obrzędy, na przykład przy okazji wesel, kiedy to smarowano pannie młodej usta miodem i obsypywano wszelakim dobrodziejstwem zbiorów - owsem, jęczmieniem, bobem i właśnie makiem, przy okazji wypowiadając życzenia wierności mężowi, dobrego gospodarowania, dostatku i obfitości. A moja mama zawsze zwykła powtarzać, że kto nie zje makiełek w święta, temu koło fortuny sprzyjać nie będzie w nowym roku. Trudno powiedzieć, skąd zwyczaj przyrządzania makiełek, w dodatku w takiej surowej postaci, a nie tradycyjnie z łazankami, przywędrował na rodzinny stół, bo większość rodziny, w tym pradziadowie, a nawet dalsi przodkowie wywodzili się z zachodniej Polski, a nie z kresów. Stulisiec, czyli litewski makowiec na bogato Bazylika Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny Po tak wystawnym i zasłużonym po całym roku wyrzeczeń posiłku przyszedł czas na zwiedzanie miasta. Wedle wielokrotnie przerabianego schematu, że nie należy odkładać niczego na potem, bo to potem może po prostu nie nastąpić, postanowiłam odwiedzić wszystkie atrakcje w mieście, a przynajmniej wszystkie te, które sobie wynotowałam. Zaczęłam przede wszystkim od bazyliki Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny, w której znajduje się chyba najważniejsza moim skromnym zdaniem "atrakcja" Sejn, czyli Sanktuarium Matki Boskiej Sejneńskiej. Na pierwszym planie rzeka Marycha. W głębi kolorowa fasada kościóła Najświętszej Maryi Panny w Sejnach. Gdyby tego pięknego widoku nie przysłaniała współczesna zabudowa, możnaby się poczuć tak, jakby czas stanął w miejscu Kościół zbudowany jest w stylu baroku wileńskiego - jest to jedyny przykład tego typu świątyni na terenach obecnej Polski obok kościoła w Różanymstoku na Dolnym Śląsku. Jest to również jeden z najbardziej charakterystycznych punktów górujących nad kamienicami w mieście nadający miastu zwarty charakter. Kolorowa fasada kościoła wpisuje się barwny charakter małego miasteczka. Niebieskie podwoja kościoła same w sobie nadają mistycznego charakteru temu miejscu Wnętrze kościoła utrzymane jest w stylu barokowym, a więc niezwykle bogato zdobione, ociekające złotem, ciepłe i jasne, i choć generalnie preferuję skromniejszy styl drewnianych kościółków, dobrze się tutaj czułam. Sanktuarium Matki Boskiej Sejneńskiej w kościele NMP w Sejnach Najbardziej zależało mi na zobaczeniu figury Matki Boskiej Sejneńskiej. Zasadniczo nie jestem praktykującym katolikiem i nie lubię zawracać bez powodu Panu Bogu głowy swoimi problemami, ani tym bardziej nadużywać wszelkich łask. W końcu z wieloma bolączkami można sobie poradzić jakoś samemu, wiele z nich w istocie urasta z przysłowiowych igieł do wideł, a ostatecznie zawsze warto pamiętać o tym, aby po prostu postępować dobrze tak, aby nikomu i niczemu nie szkodzić, a już zwłaszcza niepotrzebnie nie obciążać własnego sumienia. Jeżeli już udaję się do świętych miejsc, to wiedziona duchową potrzebą. Taką właśnie potrzebę odczułam w związku ze znajdującą się tutaj figurą Matki Boskiej Sejneńskiej. Figura Matki Boskiej Sejneńskiej w Kościele NMP w Sejnach Tę drewnianą figurę słynącą łaskami sprowadzono tutaj w XVII wieku. Kult maryjny rozwijał się tutaj niezwykle silnie w szczególności w XVIII wieku. Sanktuarium robi wrażenie. Figura Matki Boskiej ucieszyła moje oko głównie ze względu na goszczący na twarzy Matki Boskiej uśmiech, którego zazwyczaj brakuje mi na podobiznach najświętszej panienki, które mam okazję zwykle spotykać na swojej drodze. Taki uśmiech zawsze przynosi ulgę. Rzeźba jest o tyle ciekawa, że stanowi niejako ołtarz sam w sobie. Jest to drewniana figura szafkowa z XV wieku przedstawiająca Matkę Boską z dzieciątkiem. Po otwarciu szafki oczom wiernych ukazuje się nowe ujęcie dzieła. W całej Europie jest zaledwie kilka takich figur. Nie omieszkałam pomodlić się i zapalić świeczki w intencji mojej znajomej znad Hańczy, która jest właśnie świeżo po operacji, jak również tego, aby zawsze gościły w jej domu spokój, radość i zdrowie, a także zabrać ze sobą kilka świętych obrazków z podobizną Matki Boskiej Sejneńskiej, którymi obdarowałam przy okazji kilka osób jeszcze nad Hańczą. Z perspektywy czasu zawsze zastanawiam się, dlaczego nigdy nie proszę o nic dla siebie. Jakbym zapominała o tym, że w końcu będę musiała opuścić te piękne strony i czeka mnie zderzenie ze smutną rzeczywistością. Już wróciłam i chyba dopadł mnie jakiś kryzys. Jak ja to lubię mawiać - dogoniło mnie moje zwykle ociągające się, depresyjne i czarnowidzące alter ego. Chyba czas najwyższy wyciągnąć święty obrazek i odwołać się o łaskę do Matki Boskiej Sejneńskiej. Klasztor Podominikański Wnętrze muzeum diecezjalnego w klasztorze podominikańskim Na tyłach kościoła znajduje się przykościelny Klasztor Podominikański, którego zimne, oszczędne białe mury mogą wydawać się mało zachęcające, z pewnością jest to jednak miejsce, do którego warto wstąpić z uwagi na znajdujące się tam Muzeum Diecezjalne i Etnograficzne o różnorodnych i bogatych zasobach oraz mające tutaj miejsce liczne wystawy stałe i czasowe. Przyznam szczerze, że byłam bardzo pozytywnie zaskoczona, a wizyta w klasztorze zrekompensowała mi w dużym stopniu konieczność rezygnacji z wizyty w Puńsku z uwagi na ograniczenia czasowe. Nie wspomnę już o towarzyszącym letnim wyjazdom wątpliwościach, czy faktycznie warto rezygnować dla muzeów z odpoczynku na łonie natury, a ja mam raczej skrzywienie w tę ostatnią stronę, więc ten zachwyt wiele znaczy. Warto było poświęcić kilka słonecznych godzin na to zwiedzanie. Wystawa etnograficzna zebrała w niewielkim pomieszczeniu bogactwo skrupulatnie opisanych eksponatów codziennego użytku oraz liczne fotografie z dawnych lat. To właśnie wizerunki ludzi ze zdjęć zapadły mi najbardziej w pamięci. Po raz kolejny myślę sobie o tym, jak wielką siłę mają zdjęcia. Wówczas trochę mi lżej z moją fotograficzną obsesją. Być może kiedyś niektóre z tych moich zdjęć również będą świadectwem minionych czasów, choć wciąż jakoś nie mam odwagi robić zdjęć ludziom chyba na tej samej zasadzie, jak nie lubię jak mi robią zdjęcia. Rzadko też sama o to proszę. Nie zabrakło również wystawy rękodzieła współczesnych artystów ludowych. Ponadto miałam okazję obejrzeć również wystawę malarstwa sakralnego. Niektóre przedstawienia Matki Boskiej zrobiły na mnie ogromne wrażenie swoją oryginalnością, np. Matka Boska Kodeńska i Matka Boska Dzikowska. Była i wystawa starych aparatów i odbiorników radiowych. Izba litewska. Izba harcerska. Długo by wyliczać. Szybko uświadomiłam sobie, że Puńsk będę musiała sobie tego dnia darować, bo wybiła 17-ta, a ja miałam jeszcze jeden punkt do odhaczenia. Tak zwaną białą lub szarą synagogę. Biała (Szara) Synagoga Mimo wskazówek otrzymanych od pracownika muzeum w klasztorze ostatecznie docieram do synagogi zupełnym przypadkiem, myszkując po ulicach miasta. Budynek synagogi robi na mnie ogromne wrażenie. Jest po prostu piękny. Pozostaje jedynie ubolewać nad faktem, że oryginalny wystrój wnętrza nie ostał się do dzisiejszych czasów (w tym celu warto udać się do Tykocina, w tamtejszej synagodze ostały się zjawiskowe wręcz malowidła naścienne), a biorąc pod uwagę fakt, że budynek synagogi pełnił w między czasie szereg zaskakujących funkcji, jak choćby skład nawozów, to i tak cud, że fasada budynku ostała się do dnia dzisiejszego w praktycznie niezmienionym stanie. Wewnątrz miała akurat miejsce wystawa rękodzieła ludowego, a dokładnie makatek, krajek i haftów regionalnych pod znamienną nazwą "Miłość i zgoda - domu ozdoba. Makatkowa Sejneńszczyzna". Przedmiotem mojego szczególnego zainteresowania były krajki. Bardzo chciałam zakupić jedną symboliczną na pamiątkę. Podczas wizyty w Sejnach moja wiedza na temat krajek ograniczała się do tego, że krajka to przykład typowego litewskiego rękodzieła i, że ludzie z całego świata po najpiękniejsze krajki jeżdżą do Puńska (więcej o krajkach dowiecie się we wpisie poświęconym Puńskowi). Na myśl o Puńsku robiło mi się jakoś ciężko na sercu. Musiałam niestety pogodzić się z faktem, że nie uda mi się zrealizować pierwotnego planu odwiedzenia jeszcze dzisiaj stolicy polskich Litwinów. Wszystko wskazywało na to, że będę musiała odłożyć tę wyprawę na następny raz, podobnie jak zakup wymarzonej krajki. Jakoś do żadnej, które oglądałam w synagodze, nie poczułam tego magicznego "czegoś", a nie chciałam zmuszać się do zakupu na siłę tylko po to, aby wejść w posiadanie kolejnej pamiątki bez duszy, która będzie się po prostu kurzyła w zapomnieniu rzucona w kąt. Nie wspomnę już nawet o kluczowej dla mnie sprawie - duchowej potrzebie poznania autora rękodzieła. Rzeczy dla mnie o tyle istotnej, że sama jestem jak by nie patrzeć twórcą, który przelewa w swoje dzieła własną energię. Rozmowa z twórcą, poznanie go ma więc dla mnie ogromne znaczenie. Artysta i dzieło to jakby jeden byt. Wszystkie prezentowane tkaniny i rękodzieło zostały zebrane po prywatnych domach przez dzieci, które w okresie wakacyjnym mają kluczowy wpływ na kształtowanie lokalnej oferty kulturalnej, a w budynku synagogi odbywają się regularnie koncerty, wystawy, przedstawienia, którym ton nadaje właśnie najmłodsze pokolenie. Tego dnia wieczorem odbyć miała się kolejna odsłona spektaklu "Kroniki sejneńskie", który cieszy się niesłabnącą popularnością. Spektakl wystawiany był w wielu miejscach w Polsce i na świecie. Z pewnością będzie to dla mnie świetny pretekst ku temu, aby odwiedzić Sejny po raz kolejny. Na odchodnym żegna mnie słoneczna fasada drewnianego domku z bujnymi pelargoniami w przysłoniętych firankami oknach. Przykładów tego typu perełek architektury drewnianej wciąż zamieszkałych i zadbanych jest z resztą w Sejnach wiele. Obieram kierunek na Becejły. Po drodze mijam stare drewniane chaty, kwieciste łąki, piękne kościoły, kuszący zjazd na Puńsk (na zwiedzanie jest już jednak zdecydowanie za późno), samotnego piechura o szarej jak papier twarzy i litewskich rysach, rozliczne kapliczki, urokliwe meandry rzeki Marychy, pachnące gęste sośniny, pozostałości odgradzającego drogę od pól rozpadającego się drewnianego ogrodzenia, które w swoim pofalowym przez czas fragmentarycznym charakterze idealnie wkomponowałoby się w jeden z obrazów Salvadora Dali. Rzutem na taśmę załapuję się jeszcze na zachód słońca na odcinku drogi o mocno zużytej nawierzchni biegnącej wzdłuż jezior Szelment Mały i Szelment Wielki. Po drodze czynię oczywiście liczne urokliwe przystanki fotograficzne. Na jeziorze bujają się w łódeczce wędkujący być może ojciec z synem. Zjeżdżam na pobocze jak to zwykle zauroczona starą drewnianą chatą na zakręcie po to tylko, aby odkryć stojący przed nią stary pozłacany misternie wykuty krzyż z 1896 roku. Ciepłem przepełnia mnie spowita w promieniach zachodzącego słońca senna poświata domów, pagórków, łąk i pól jeleniewskich. Mojej uwadze nie umyka nawet jelonek brykający i charakterystycznie porykujący po szerokiej opadającej ku brzegom jeziora równinie łąk i pól uprawnych. Z ulgą przyjmuję nadchodzącą odsiecz - ojciec z synem również czynią przystanek podczas rowerowej przejażdżki, by przyjrzeć się widowisku, a można się było tutaj poczuć tak, jakby siedziało się w najlepszym rzędzie rzymskiego koloseum. Dolina opadała szerokim łukiem bujnego zielonego pastwiska ku brzegom porośniętego ścianą lasu jeziora. Prawdziwe igrzyska natury. Swoisty amfiteatr szelmentowski. Zdjęcia z tej powrotnej podróży podziwiać możecie we wpisie Dom Duszy: Impresje suwalskie (1). Pozostałości odgradzającego drogę od pól rozpadającego się drewnianego ogrodzenia w swoim pofalowym przez czas fragmentarycznym charakterze idealnie wkomponowałoby się w jeden z obrazów Salvadora Dali PUŃSK KRAJKĄ MALOWANY Przytulny ganek w Muzeum Stara Plebania będzie mi zawsze przywoływał miłe wspomnienia o litewskiej gościnności Puńsk to miasto słynące przede wszystkim z tego, że ponad 80% mieszkańców jest pochodzenia litewskiego. Jest to również jeden z najsilniejszych ośrodków kultury litewskiej w Polsce. Swoista stolica kulturalna polskich Litwinów. Wbrew temu, co podają niektóre przewodniki, dogadamy się tutaj bez problemu po polsku. Warto jednak z uwagi na burzliwą historię naszych polsko-litewskich relacji nauczyć się choćby jednego zwrotu po litewsku. Z pewnością przełamie on lody w kontaktach z tubylcami. Język litewski i język polski niestety mają niewiele ze sobą wspólnego. Jakoś nie pomyślałam o tym, aby przed wyjazdem nauczyć się kilku zwrotów po litewsku. Sytuację uratowała moja znajoma znad Hańczy, która miała koleżankę z Litwy i zdradziła mi, jak po litewsku mówi się "dzień dobry". Laba diena. Tak jak już Wam wcześniej wspominałam, byłam nawet gotowa odłożyć wyprawę do Puńska na kolejny wyjazd. Gdy jednak obudziłam się rano nad Hańczą, jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi, że muszę tam jednak pojechać jeszcze w tym roku. Nieśpiesznie wstałam, ogarnęłam wehikuł, popływam w Hańczy i zjadłam śniadanie. Zrobiła się jedenasta. Najwyższy czas, aby ruszyć w drogę. Postanowiłam pojechać inną drogą niż wcześniej, gdy wracałam z Sejn. Skręciłam w prawdzie za wcześnie w wysypaną tłuczniem gruntową drogę, ostatnio w okolicy ma miejsce dużo robót drogowych mających na celu utwardzenie dotychczas gruntowych skrótów, co jednak miało oczywiste zalety - miałam okazję odkryć kilka kolejnych zanikających powoli perełek architektury drewnianej wraz z ich urokliwymi wiejskimi obejściami. Urokliwa kręta droga, na której pojawił się charakterystyczny dwujęzyczny, podobnie jak na Kaszubach, znak z nazwą miasta, po litewsku Punskas, wiodła wokół malowniczego pagórka, na którego szczycie znajdował się charakterystyczny podłużny budynek gospodarczy z drewnianymi podwojami - zapewne stodoła. Swoje pierwsze trochę niepewne kroki skierowałam do kościoła w Puńsku, w którym akurat trwały przygotowania do jakiejś uroczystości. Jakiej, dowiecie się za chwilę. Okazało się bowiem, że moja wyprawa do Puńska zbiegła się przypadkowo z jednym z narodowych świąt litewskich. Pierwsza lekcja historii Litwy za pasem. Wewnątrz krzątali się ludzie stawiający sztandary z wizerunkami świętych i dekorujący ławki bukiecikami z kwiatami. Pomyślałam, że pewnie szykuje się jakaś ceremonia. Może ślub. Moją uwagę zwróciły girlandy z liści, prawdopodobnie dębowych, i charakterystyczne zdobienia arkad i ścian. Dopiero pod koniec wyjazdu uświadomiłam sobie, że te dekoracje nawiązują do motywu legendarnej puńskiej krajki. Wnętrze kościoła Najświętszej Maryi Panny w Puńsku zdobione motywem nawiązującym do litewskiej krajki Królestwem krajki jest z pewnością Muzeum Stara Plebania znajdujące się tuż przy kościele. W muzeum można podziwiać wiele z tych arcydzieł. W progu tego kameralnego, ciepłego miejsca przywitała mnie Pani Anastazija. Przywitała mnie po polsku. Nie ukrywałam swojego zdziwienia i przyznałam bez ogródek, że spodziewałam się tego, że wszyscy będą mówili po litewsku, a ja znam tylko jedno słowo. Laba diena, czyli dzień dobry. Pani Anastazija uśmiechnęła się i odpowiedziała mi pięknym, miękkim litewskim, który przypomniał mi suwalski akcent, z jakim mówili mieszkańcy Suwałk. Zaprosiła mnie do środka i oprowadziła po kolejnych izbach kryjących bogactwo pamiątek po dawnej plebanii, rękodzieła zgromadzonego po tutejszych domach, wystawy pisanek w chyba wszystkich możliwych technikach ludowych, jak również tych bardziej innowacyjnych. Moją uwagę przyciągnęły w szczególności krajki, co nie umknęło uwadze Pani Anastaziji. Wyjaśniła mi, że kolory i wzory pojawiające się na krajkach nie są przypadkowe. Każdy coś symbolizuje. Gwiazdka pomyślność. Drzewo życia to z kolei symbol pojawiający się na ślubnych krajkach. Poza tym jest jeszcze popularny wąż i romb i wiele innych symboli, które uległy przekształceniom do tego stopnia, że zapewne nie byłyby już czytelne dla tradycjonalistów. We współczesnych krajkach nie brakuje nawet słów i cyfr. Krajka towarzyszyła niegdyś człowiekowi od kołyski aż po grób. Niegdyś tkano krajki z myślą o konkretnej osobie, z konkretną inencją, na konkrektną okazję lub wydarzenie. Krajką obowiązywano tkaninę, w którą zawijało się dziecko, na krajce podwieszano kołyskę, krajką przewiązywali dłonie młodzi idący do ślubu, towarzyszyła ona ludziom przy wielu okazjach i obrzędach, na krajkach składano trumnę do grobu, wreszcie krajką zdobiono nagrobek. Przyznam, że bardzo mnie to zaciekawiło do tego stopnia, że postanowiłam nabyć kolejną książkę "Krajka w życiu człowieka" autorstwa, jak się okazało, mojej przewodniczki po zbiorach muzeum Pani Anastaziji Sidariene. Nie wiedziałam również o tym, że tradycyjne pająki wieszali pod powałą nowożeńcy ku pomyślności w nowym życiu. Wisiało ich w muzeum wiele. Każdy inny. Moją uwagę zwrócił również jeden z eksponatów - strunowy instrument muzyczny, wykorzystywany w ludowej muzyce litewskiej, a przypominający cytrę, który nie doczekał się polskiej nazwy - kankles. Choć obowiązywał generalny zakaz fotografowania, Pani Anastazija wyraziła zgodę na fotografowanie eksponatów w niektórych częściach muzeum. Zwróciło to jednak uwagę jej koleżanki, która poruszyła ze mną ponownie ten temat. Zwróciła uwagę na fakt, że zdarzało się, że zdjęcia eksponatów z muzeum pojawiały się w publikacjach bez odpowiedniej adnotacji, nie wspominając o zgodzie na ich wykorzystanie w celach komercyjnych. Od razu uspokoiłam ją, że nie mam zamiaru wykorzystywać zdjęć w ten sposób, dlatego też, choć moja strona nie jest stroną komercyjną, będziecie musieli obejść się dla odmiany słowem. Tym bardziej, że sama zajmuję się działalnością artystyczną i również nie chciałabym, aby zdjęcia moich prac były wykorzystywane w podobny sposób. Gdy tylko panie usłyszały, że również tworzę, lody się przełamały. Gdy tylko muzeum opuścili ostatni goście, zaprosiły mnie na przytulny, oszklony ganek na kawę i lody. Rozmawiałyśmy dłuższą chwilę o rękodziele ludowym, krajkach, miejscach wartych odwiedzenia w Puńsku, o relacjach polsko-litewskich. Szybko uświadomiłam sobie, że krzywda dziejowa, która dotknęła Litwinów, wszakże tereny obecnej Suwalszczyzny były od XV wieku częścią Litwy, a wcześniej zamieszkiwało je plemię pogańskich Jaćwingów, które najprawdopodobniej rozproszyło się po podboju krzyżackim właśnie po terenach obecnej Litwy, co nie jest bez znaczenia, zważywszy na późną chrystianizację samej Litwy, a co za tym idzie fakt, że pogańska spuścizna o wiele dłużej oddziaływała na kulturę litewską niż polską, co jest widoczne moim zdaniem po dziś dzień choćby w rękodziele. Nic więc dziwnego, że nieuzasadniona historycznie granica polsko-litewska wytyczona przez Francuzów po pierwszej wojnie światowej, przyczyniła się do wybuchu tak silnego konfliktu, którego pokłosie wciąż da się wyczuć w poczuciu niesprawiedliwości emanującym z rozmów ze współczesnymi Litwinami, zwłaszcza polskimi Litwinami zamieszkującymi tereny dzisiejszej Suwalszczyzny. Naszą rozmowę przerwał powrót kolejnych zwiedzających z przerwy obiadowej. W muzeum mieści się mały sklepik z rękodziełem, w którym można zakupić również krajki. Faktycznie były piękne. Piękniejsze od tych, które widziałam w Sejnach i oczywiście jak to ja, pooglądałam, wstępnie coś wybrałam, ale nie potrafiłam się zdecydować. Postanowiłam więc udać się na dalsze zwiedzanie i przemyśleć sprawę, a do Starej Plebanii wrócić na samym końcu, by na spokojnie podjąć ostateczną decyzję. Cmentarz w Puńsku. Na pierwszym planie ozdobna brama wejściowa. W głębi kaplica Na początek udałam się do muzeum etnograficznego Vainy. Niestety obiekt był zamknięty i nie udało mi się dodzwonić do jego opiekunki. Udałam się więc dalej do skansenu. Po drodze minęłam charakterystyczną kapliczkę w postaci drewnianego, rzeźbionego słupa. Nie brakowało również licznych piekarni. Zapach wanili nie opuszczał mnie na puńskich ulicach w drodze do skansenu. Zapewne pieczono w nich sękacze. Postanowiłam wstąpić do jednej z nich w drodze powrotnej. Po sękacza do Puńska! Puński sękacza najlepszy! - powtarzali mi znajomi. Moją uwagę przykuł urokliwy cmentarz z przepiękną kaplicą jednorodną w stylu z kościołem i piękną zabytkową bramą. Na cmentarzu nie brakowało licznych drewnianych kapliczek typowych dla Puńska, jak również płyt nagrobnych z motywem litewskiej krajki. Na większości nagrobków widniały napisy po litewsku. Tradycyjne wnętrze izby mieszkalnej w jednej z chat skansenu w Puńsku. Na pierwszym planie drewniane chodaki. W albumie "Suwalszczyzna. Świat pogranicza" autor Pan Marian Pokropek zdokumentował pracę być może ostatnich rzemieślinków ziemi suwalskiej wykonujących to tradycyjne obuwie Sam skansen nie zrobił na mnie jakiegoś wyjątkowego wrażenia, a być może zabrakło mi po prostu przewodnika-pasjonata. Widziałam wiele podobnych obiektów w Polsce. Powiedziałabym raczej, że to bardzo turystyczna atrakcja. Z pewnością warta odwiedzenia dla tych, którzy nie mieli dotąd okazji obejrzeć wnętrz tradycyjnych chat, zobaczyć studni z żurawiem czy tradycyjnych narzędzi i przedmiotów codziennego użytku z dawnych czasów. Mi z całego skansenu najbardziej zapadł w pamięci stary ul. Godny uwagi był z pewnością mieszczący się na terenie budynek stodoły z tradycyjnym klepiskiem zagospodarowany na potrzeby wystawiania słynnych sztuk stodolanych. To humorystyczne przedstawienia obrazujące sytuacje z wiejskiego życia wystawiane w stodołach w całości w języku litewskim. Pierwsza taka sztuka została wystawiona w 1907 roku. Rozkwit teatrów stodolanych przypadł na okres międzywojenny, choć ich właściwy rozwój nastąpił w latach 80-tych. Obecnie rok rocznie w Puńsku odbywa się festiwal Teatrów Stodolanych, na którym wystawiają się teatry z Suwałk, Puńska, Sejn i Litwy. W tym roku w czerwcu miała miejsce już 27 odsłona tego festiwalu. Jeden z rzeźbionych w drewnie pomników na cmentarzu w Puńsku Podczas pobytu w Kłajpedzie na Litwie moją uwagę zwróciło zamiłowanie Litwinów do wszelakich rzeźb. Podczas spaceru po mieście, jak również w samym porcie spotykałam je praktycznie na każdym kroku. Cechowała je wyjątkowa kreatywność i różnorodność. Podobne wrażenie odniosłam podczas spaceru po Puńsku. Rzeźby zdobiły wjazd do miasta, pomniki na cmentarzu, skrzyżowania, alejkę wiodącą do kościoła, otoczenie Starej Plebani. Były to rzeźby w przeważającym stopniu w drewnie. Okazało się, że z uwagi na święto, mogłabym odwiedzić muzeum Vainy dopiero w późnych godzinach wieczornych. 6 lipca Litwa obchodzi święto swojej państwowości - Dzień Koronacji Króla Mendoga, uznawanego za twórcę Wielkiego Księstwa Litewskiego, który zjednoczył wszystkie ziemie litewskie. Dla Litwinów jest to święto państwowe, obchodzone zarówno w kraju, jak również poza granicami państwa – w miejscach zamieszkania mniejszości litewskiej. Nieco niepocieszona skierowałam więc swoje kroki z powrotem do centrum miasta. Po drodze wstąpiłam do jednej z piekarni, by zakupić puńskiego sękacza. Ponoć najlepszego na całej Suwalszczyźnie. Panie zaprosiły mnie do środka, żebym wybrała sobie kawałek na swoją miarę. Przy okazji miałam okazję zobaczyć, jak wygląda pieczenie sękacza. Wywiązała się krótka rozmowa. Okazało się, że jedna z pracujących tutaj dziewczyn jest rodowitą Warszawianką. Przyznałam, że to w istocie zaszczyt ją poznać, bo rodowitych Warszawiaków wcale nie jest tak wielu, jak by się mogło wydawać. Można się o tym przekonać w okresie świątecznym, gdy pustoszeją ulice miasta. Oprócz sękacza, chciałam zakupić jeszcze słynnego puńskiego kindziuka. Okazało się jednak, że w lokalnych małych sieciówkach jakoś nikt nie słyszał o puńskim kindziuku. Dopiero w trzecim niesieciowym sklepie miła ekspedientka wyczytała w moich myślach, że zapewne chciałabym zakupić puński specjał i wyjaśniła mi drogę. Przy okazji rozmowy okazało się, że też jest typem włóczykija i swojego czasu mieszkała i pracowała w Mszczonowie. Po drodze do sklepu Desra z lokalnymi wyrobami mięsnymi, minęłam jeszcze zaniedbany budynek, który zwrócił moją uwagę do tego stopnia, że postanowiłam zrobić zdjęcie. Jakież było moje zdziwnie i jednocześnie ulga, gdy dostrzegłam na jednej ze ścian tablicę z informacją, że jest to budynek puńskiej synagogi i domu talmudycznego. Ma się to oko! W żadnym przewodniku o tym nie wspominali, a ponoć jest to jedyna drewniana synagoga na całą Polskę. Uwagę zwraca również rynek w Puńsku wyłożony kocimi łbami. Takich rynków w Polsce jest już coraz mniej. Gdy już zaopatrzyłam się we wszelkie puńskie specjały, czas najwyższy było skierować kroki do Starej Plebanii. Zbliżał się czas zamknięcia muzeum, a ja chciałam jeszcze zakupić krajkę i książkę poświęconą temu rękodziełu. Cieszyłam się na samą myśl o tym, że przyjdzie mi pożegnać się z Puńskiem właśnie tutaj. Nie miałam wątpliwości, że w tym miejscu panuje dobre aura. Już sama nie wiem, dlaczego. Być może ludzie, którzy tu niegdyś mieszkali pozostawili po sobie dobrą energię, być może ta energia płynęła od Pani Anastaziji, a może budynek sam w sobie, drewniany, tradycyjnie zdobiony, w ciepłych kolorach promieniował taką energią wraz ze wszystkimi znajdującymi się w środku przedmiotami. Tak jak wspominałam wcześniej, oczywiście wybór krajki był trudny. Pierwotnie zależało mi na krajce z motywem gwiazdki symbolizującej pomyślność, którą mogłabym używać jako pasa. Ostatecznie jednak wybrałam krótszą krajkę z motywem nawiązującym do symbolu rombu, a więc czterech stron świata. Motywem niejednoznacznym, bo będącym twórczym przekształceniem wyjściowego rombu. Chyba właśnie ujęła mnie ta tajemnica, jak również kolorystyka, choć generalnie nie była to do końca moja paleta barw. Czułam jednak to "coś". Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy Pani Anastazija wyznała mi, że jest autorką tej krajki, jak również książki poświęconej rękodziełu. Przyznam, że poczułam ulgę. Tak ważne było dla mnie poznanie twórcy krajki, którą ostatecznie zakupię. Krajka z Puńska będzie odtąd zdobić mój niezmordowany kapelusz, który towarzyszy mi zawsze w moich podróżach, wraz z tymczasową ozdobą w postaci kilku kwiatów lawendy i piór łabędzi znad Hańczy Przy okazji krótkiej rozmowy, gdy zdradziłam, że wracam nad Hańczę, że jeżdżę tam od pięciu lat i jestem zakochana w Suwalskim Parku Krajobrazowym, okazało się, że Pani Anastazija jest również przewodnikiem. Od razu zagadnęła mnie, czy byłam na Górze Zamkowej. Tak się akurat złożyło, że kilka dni wcześniej zrobiłam całą trasę i byłam pod ogromnym wrażeniemi miejsca. Trudno było mi się nadziwić, że dotąd go nie odkryłam. Pani Anastazija zapytała mnie, czy widziałam kamień z wizerunkiem twarzy. Przyznałam, że mimo dość szczegółowego badania terenu nie trafiłam na żaden przypominający ten opisywany na tablicach informacyjnych. Pani Anastazija przyznała, że mało komu się udaje, bo nie ma żadnych oznaczeń. Zapytała mnie również, czy znam legendę o Jegli i Żaltisie. Słyszałam o niej, ale nie miałam okazji zapoznać się z pełną treścią. Jak się okazało już po powrocie jest to opowieść szczególna, jakże mi bliska pod wieloma względami. Spotkanie z Panią Anastaziją w ogóle zapadło mi szczególnie w pamięci. Nie miałam wątpliwości, że to wyjątkowa osoba. To ona właśnie wypełniała swoją aurą Muzeum Stara Plebania, w którym czułam się tak dobrze, najlepiej w całym Puńsku. Jakim zdziwieniem było dla mnie, gdy po powrocie dowiedziałam się, że Pani Anastazija Sidariene nie tylko pisze książki, tka krajki, ale również jest etnografem, historykiem, pedagogiem i licencjonowanym przewodnikiem po województwie podlaskim. I ponownie... ma się to szczęście do wielkich ludzi. Szanuj każdego człowieka, którego spotkasz na swojej drodze, nigdy nie wiadomo, czy właśnie nie spotkałeś samego Pana Boga. Pozostaje mi jedynie mieć nadzieję, że jeszcze się kiedyś spotkamy gdzieś na Suwalszczyźnie lub na Podlasiu, bo z pewnością będę wracać. Kto wie, czy nie zawitam wkrótce ponownie do Puńska. Wszakże zbliża się sierpień i jedno z bardziej hucznych wydarzeń w mieście, a mianowicie obchody Matki Boskiej Zielnej. Jedno z ważniejszych puńskich wydarzeń. Może przy okazji uda mi się zwiedzić jeszcze kilka puńskich atrakcji. CZARODZIEJSKA GÓRA, CZYLI WYPRAWA NA GÓRĘ ZAMKOWĄ Suwalska Fudżijama. Góra Gulbieniszki. Góra Cisowa. To paradoksalnie trzy różne określenia na to samo wzniesienie. Góra Kościelna. Góra Cmentarna. Góra Leszczynowa. Góra Krzemieniucha. Góra… Zamkowa. W okolicy są nawet dwie i choć nie wszystkie te wzniesienia znajdują się w granicach samego Suwalskiego Parku Krajobrazowego i nie wszystkie pozostałe niższe wzniesienia mają koniecznie swoją nazwę, dużo jest tych gór i ostatecznie łatwo się pogubić. Jest to najlepszy dowód na to, że Suwalszczyzna, zwłaszcza północna Suwalszczyzna łączy w sobie urok jezior mazurskich i górskiego krajobrazu. Rzeźba terenu jest tu niezwykle urozmaicona. Cechuje się dużymi różnicami poziomów. Liczne pagórki, wzniesienia, doliny, jeziora, bagna, oczka wodne. Nie jest to teren szczególnie zalesiony w porównaniu z terenami Puszczy Augustowskiej czy Romnickiej, nie jest to również teren zbyt przyjazny rolnictwu z uwagi na przewagę gliny, żwirów, a zwłaszcza kamieni i głazów. Zdarzają się jednak miejsca magiczne takie, jak właśnie Góra Zamkowa. Kiedy wybrałam się tam po raz pierwszy, nad Hańczą wiał przenikliwy, chłodny wiatr, kropił deszcz, niebo zasnuwały złowrogie chmury. Duchy tego najgłębszego polskiego jeziora zdecydowanie nie były w najlepszym nastroju. Stan ten trwał już drugi dzień, więc niewiele się zastanawiając, wrzuciłam rower do bagażnika i, nie bacząc na późną popołudniową godzinę, ruszyłam do pobliskiej wsi Szurpiły, gdzie zaczyna się szlak "Na Górę Zamkową". Może trudno w to uwierzyć, ale przez te pięć lat, w ciągu których intensywnie zwiedzałam okolicę umknęło mi to miejsce, choć wielokrotnie je mijałam. Być może z uwagi na to, o czym pisałam wcześniej - mnogość i podobieństwo tego rodzaju nazw w okolicy. Nie będę ukrywać, że niespecjalnie zagłębiałam się w treść przewodników i polegałam raczej na swojej intuicji, wrodzonej ciekawości i na rozmowach z tubylcami. Jakież było moje zdziwienie urokiem tego miejsca, gdy stanęłam u stóp Góry Zamkowej znajdującej się tuż za wsią o znamiennej skądinąd nazwie Targowisko. Ponoć w zamierzchłych czasach, gdy na ziemiach tych bytowali Jaćwiengowie, handel kwitł w tych okolicach, a na terenie obecnie porośniętej dziewiczą roślinnością Góry Zamkowej powstało grodzisko jaćwieskie pełniące zasadniczo rolę twierdzy wykorzystywanej w celu obrony przed najeźdźcami. Dzisiaj po miejscu dawnego handlu pozostała tylko znamienna nazwa, a po dawnym grodzisku góra o szczególnym kształcie zdaniem tubylców ukształtowana rękoma ludzkimi. Ostatecznie ostatni poganie Jaćwiengowie, mimo wystarczającego przygotowania militarnego, ustąpili Krzyżakom i dobrowolnie rozpierzchli po zalesionych terenach ówczesnej Litwy. Miało to miejsce w XIII wieku. Po dziś dzień jednak wielu naukowców próbujących zgłębić sekrety tego tajemniczego ludu zastanawia się, dlaczego na potrzeby budowy grodziska wybrali akurat Górę Zamkową. Moim zdaniem, i chyba nie tylko moim, jeżeliby wziąć pod uwagę opinie przypadkowych osób, z którymi na ten temat rozmawiałam i, które podzielały moje spostrzeżenia, góra ma szczególną, wręcz magiczną aurę. Moją uwagę zwrócił w szczególności fakt, że panowała tam cisza i spokój. Na tafli znajdującego się u podnóża góry Jeziora Kluczysko nie było ani jednej zmarszczki od wiatru, który tak silnie wiał nad Hańczą. Było jakby cieplej. Być może to było tylko złudzenie, być może dałoby się to wytłumaczyć inaczej, bardziej racjonalnie, na przykład poprzez to, że jezioro znajdowało się w zagłębieniu terenu jakby niecce osłonięte przez otaczające je wysokie pagórki w cieniu Góry Zamkowej, a być może jest to po prostu czarodziejska góra. Nazwy mówią wiele przez siebie. Góra Zamkowa odnosi się oczywiście do znajdującego się tutaj niegdyś grodziska, a w późniejszym czasie ponoć zamku litewskiego, choć nie ma pewności, czy znajdował się on akurat tutaj. Ponoć jeszcze jakiś czas temu żyli ludzie, którzy pamiętali pozostałości kamiennego lochu, bram, warowni. Ile prawdy w tych relacjach i, czy faktycznie odnosiły się do tego miejsca, trudno już dzisiaj stwierdzić. Obecnie na szczyt góry prowadzi stroma kamienista ścieżka pośród powykręcanych buków z tajemniczymi naroślami przypominającymi czarcie miotły - gęstymi pierścieniami liści pojawiającymi się na pniach i gałęziach licznych drzew. Czasami jest tylko jeden pierścień, czasami jest ich mnóstwo. To niecodzienny widok, z jakim nie spotkałam się nawet w Bieszczadach. Zwykle takie narośle pojawiają się na sosnach. Kolejne wyzwanie na miarę cyklu zagadek przyrodniczych Victoria na Tropie. Drzewa są tu powykręcane, pokryte mozaiką mlecznych porostów, ich korony tworzą zwartą, nieprzeniknioną kopułę skutecznie osłaniającą podszyt przed dostępem słońca. Po pokonaniu pierwszej części stromego podejścia, warto zboczyć w porastający stoki las. Roztacza się z niego panorama na strumyk łączący jeziora Kluczysko, zwane również Tchliczysko, i naturalną zatokę Jodel jeziora Szurpiły. Ponoć wąwóz ten wykopali sami Jaćwiengowie, by połączyć oba jeziora tak, aby całość pełniła rolę naturalnej fosy. Niezwykle malowniczy widok, którym nie pogardziliby miłośnicy gór. Na gałęzi jednego z drzew dostrzegam zasuszony wianek. Wianki są jednym z najstarszych polskich zwyczajów. W niektórych regionach Polski przyjął się zwyczaj rzucania wiankiem trzykrotnie za siebie. Każde zahaczenie wianka o gałąź drzewa określało ilość lat do zamążpójścia. Jeśli wianek nie zahaczył o gałąź ani razu, wróżyło to pannie staropanieństwo. Ciekawe, czy dla tej panny wróżba była pomyślna... Idąc na przełaj przez gęstwinę lasu napotkamy po drodze liczne pomniki przyrody. Niektóre z nich robią ogromne wrażenie. Sam las jest niezwykle malowniczy z licznymi jarami, nierównościami terenu, spadkami pokryty różnorodnym starodrzewem. Najwięcej uroku mają chyba leszczynowe zagajniki. Spotykam się z nimi często na cmentarzach żydowskich. Charakterystyczne szeleszczenie tych rozłożystych drzew bez pni zawsze nadaje miejscom mistycznej aury. Taką aurę można również poczuć na Górze Zamkowej, choć graniczy ona z dwoma innymi, Cmentarną i Kościelną, i przyznam szczerze, że trudno było mi jednoznacznie stwierdzić, na jakiej dokładnie się znajduję. Przechodzą one jedna w drugą bardzo płynnie. Pozostaje się jedynie domyślać, że góra Kościelna to ta, na której znajduje się symboliczny brzozowy krzyż zawieszony na jednym z drzew na szlaku zapewne znaczący znajdujący się tu ponoć niegdyś kościół - dzieło Krzyżaków, który zgodnie z legendą zapadł się pod ziemię wkrótce po opuszczeniu tych ziem przez zakon. Została po nim ponoć dziura, charakterystyczne zagłębienie widoczne do dziś. Góra cmentarna z kolei usłana jest licznymi głazami będącymi dowodem na znajdujące się tutaj niegdyś cmentarzysko jaćwieskie. Znaczą one najprawdopodobniej dawne pochówki. Znaleźć je można praktycznie wszędzie, zbaczając na wykoszone łąki u podnóża i na stokach góry. Ktoś mógłby powiedzieć, że to dorabianie filozofii do głazów naniesionych przez lodowiec, ale jeśli bliżej przyjrzymy się każdemu z nich, dostrzeżemy na nich ślady wierceń i nacięć bez wątpienia wykonanych ręką ludzką. Niektóre głazy posiadają serię otworów w określonych odstępach w jednej linii, w których zmieściłyby się moje dwa, trzy drobne kobiece palce, jakby idealnie skrojone na ostrze miecza. Inne otwory z kolei są mniejsze i węższe. Znajduje się tutaj ponoć również głaz, którego rzeźba łudząco kojarzy się z rysami ludzkiej twarzy. Zdjęcie tego głazu pojawia się na jednej z tablic na szlaku. Jest to niezwykle charakterystyczny głaz. Niestety nie udało mi się go odnaleźć, choć wydawać by się mogło, że zbadałam dogłębnie każdy zakamarek. Pani Anastazija z Puńska, zawodowy przewodnik po województwie podlaskim, przyznała, że teren nie jest zbyt dobrze oznaczony i ciężko odszukać ten skryty w gęstwinie głaz. Najwidoczniej duchy tego miejsca nie chciały, abym znalazła go… tym razem :) Podczas tegorocznego pobytu wybrałam się tutaj dwa razy. Za pierwszym razem w chłodny i wietrzny dzień poczułam dziwną energię - jakby to miejsce próbowało mnie na wszelkie sposoby zatrzymać. Las na Górze Zamkowej roztaczał aurę ciszy, spokoju i bezpieczeństwa. Być może to po prostu kwestia perspektywy. O ile łatwiej żyć, mogąc spojrzeć na wszystko jakby naturalnie z góry, z oddali, z perspektywy niżeli być tam na dole. Czasem nawet najbardziej rwąca rzeka wydaje się wówczas jakby mniej złowroga. Nie wspomnę o pięknych widokach - panoramach okolicy na cztery strony świata. Nie dziwię się, że zbudowano tutaj niegdyś grodzisko, które wykorzystywane było ponoć jako twierdza w czasie najazdów. Miejsce to z pewnością roztacza wokół siebie aurę, która daje poczucie bezpieczeństwa. Z drugiej strony to idealny punkt strategiczny dzięki widocznym ze szczytu okolicznym wzniesieniom Góry Cisowej, Krzemieniuchy i góry pod Dzierwannami niegdyś pełniących zdaniem badaczy tych terenów rolę strażnic, z których dawano ogniskami znać o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Jakby po dnie jeziora sunął legendarny wąż... stworzenie otaczane szczególną czcią przez Jaćwiengów. Symbolika węża jest wciąż bardzo żywa w kulturze pogranicza. Wąż pojawia się wielokrotnie w suwalskich i litewskich mitach, podanaich i legendach. To ponoć pod postacią węża ukazał się przepięknej Jegli legendarny Żaltis, litewski bóg wody, król węży, który na dnie jeziora Szurpiły miał swój pałac. Przy okazji warto dopisać kolejne słówko do prywatnego słownika polsko-litewskiego: żaltis po litewsku znaczy zaskroniec Panorama Szurpił z Góry Zamkowej Widok na Jezioro Kluczysko (Tchliczysko) ze ścieżki na Górę Zamkową Skryte w zagłębieniach terenu jeziora, a jest tu ich aż cztery - największe Szurpiły, najmniejsze Jeglóweczek sąsiadujące z większym bratem Jegłówek i Kluczysko (Tchliczysko) tworzą naturalną barierę wodną. To właśnie spokojne, szmaragdowe wody tego ostatniego przyciągały mnie jak magnes. Przyznam, że z trudem oparłam się pokusie kąpieli, choć przecież w drodze tutaj ubrana byłam w sweter, polar i kurtkę. W drodze powrotnej do Szurpił nie opuszczała mnie pokusa zawrócenia i choćby posiedzenia jeszcze kilka chwil nad tym urokliwym jeziorkiem, choć przecież dzień chylił się ku końcowi i z pewnością szybko zastałaby mnie tam ciemna noc. Choć miałam już kierować się ku Szurpiłom, malinowe chruśniaki skutecznie mnie od tego odwiodły i ruszyłam śladem malin w kompletnie przeciwnym kierunku. Tak słodkich malin nie jadłam od lat. Na szczęście w porę się opamiętałam. Opuszczałam to miejsce zauroczona jakby nieodpartym wrażeniem, że wszystko, cóżkolwiek jest w tej górze, próbowało mnie tutaj zatrzymać jak najdłużej się da. "Chodź, zostań z nami" - jakkolwiek obłąkanie to może brzmieć, ale taką właśnie interpretację tego niewysłowionego poczucia podpowiadał mi mój wewnętrzny głos. Moją drugą wyprawę na Górę Zamkową rozpoczęłam podejściem od innej strony, od strony wsi Kazimierówka i zapierającego dech w piersi malowniczego jeziora Szurpiły o krystalicznej, szmaragdowej wodzie, łagodnych piaszczystych brzegach porośniętych bujną roślinnością i roztaczającej się wokół panoramie na niegdysiejsze grodzisko jaćwieskie. Widać stąd jak na dłoni kolejne wyniesienia terenu z Górą Zamkową na czele. Szlak wiedzie wzdłuż brzegów jeziora. Teren jest urozmaicony: od licznych, otwartych przestrzeni z łagodnymi piaszczystymi zejściami do wody wprost zachęcającymi do kąpieli przez typowo leśne trakty spowite w urokliwym światłocieniu po wypiętrzone pagórki porośnięte lasem lub usłane łąkami. To właśnie tutaj odbyłam swoją pierwszą długo marzoną kąpiel w suwalskich wodach. Woda rześka aczkolwiek nawet zaświeciło słońce, które po krótkim okresie niezdecydowania ostatecznie zagościło już na dobre na nieboskłonie na resztę mojego pobytu. Woda jest tutaj bardzo czysta. Brzegi porasta bujna roślinność. Rosną tu nawet lilie wodne, nie wspominając o roślinie, której nazwa pewnie nie za wiele Wam powie, ale należącej do roślin niezwykle rzadko spotykanych bliskich wyginięciu, a mianowicie przęstka pospolita (Hippuris vulgaris L.). W jeziorze Szurpiły można obejrzeć tę roślinę w postaci częsciowo zanurzonej. Przęstka pospolita (Hippuris vulgaris L.) Brzegi jeziora Szurpiły z pewnością można zakwalifikować jako jedne z piękniejszych w Suwalskim Parku Krajobrazowym dzięki nadzwyczaj bujnej roślinności brzegowej, a w szczególności wodnej. Nigdzie nie widziałam piękniejszych łąk grążela, jak właśnie tutaj. Linia brzegowa jeziora jest niezwykle urokliwa. Po drodze w zarośniętych częściach linii brzegowej w cieniu rozłożystych koron drzew znaleźć można ukryte dłubanki i łódki, a na szerokiej tafli jeziora dostrzec można czasem mały punkt przemieszczający się wzdłuż brzegu, wędkarza zmierzającego na łowisko. Zgodnie z legendą legendarny Żaltis nie poskąpił ryb w jeziorze w geście rekompensaty rodzicom przepięknej Jegli za to, by mogła razem z nim królować w podwodnym szurpilskim pałacu. Pewnego dnia na jezioro wypłynęła ponoć skrzynia pełna kosztowności, której strzegł pod postacią czarnego pieska bóg jezior Ortus. Chłopi zaczęli rzucać w pieska kamieniami i skrzynia zatonęła bez śladu. Od tamtej pory nie brakuje ryb w szurpilskim jeziorze. Grążel żółty, bączywie (Nuphar lutea) Brzegi jeziora Szurpiły opuszczam traktem osłoniętym rozłożystymi koronami starych wierzb głowiastych, które od dawien dawna żyją chyba własnym życiem, jeżeli w ogóle ktokolwiek kiedykolwiek je ogławiał. Kora niektórych z nich sama w sobie przypomina dzieło sztuki. To piękno paradoksalnego rozkładu na miarę pomarszczonej skóry dłoni starego człowieka. Jakby się dobrze przyjrzeć, dopatrzyć można się w tej fakturze cienia krajki, a może nawet ludzkich rysów. Takich wierzbowych aleji jest wiele również na trasie z Kazimierówki nad brzegi jeziora Szurpiły. Po drodze nie brakuje pastwisk z pasącymi się krowami i bocianimi gniazdami. Bociany spotkamy tutaj na każdym kroku. Czasami niczym duchy pojawiają się za naszymi plecami, by swobodnie przechadzać się samotnie po wykoszonych łąkach. Szlak "Na Górę Zamkową" wiedzie częściowo przez leśne dukty niezwykle urokliwe wysadzane w całości brzeziną, po drodze nie powinny nam uknąć wierzbowe uroczyska, największe wrażenie zrobi na nas pewnie gęsta mroczna buczyna - królowa zjawiskowego światłocienia. Zapewne dotarliśmy do stóp Góry Cmentarnej, na której stokach rozsiane są tajemnicze głazy z nacięciami, otworami i żłobieniami. Większość tych nacięć nie pozostawia wątpliwości co do tego, że zostały wykonane ręką ludzką. Takich głazów jest tu bez liku. Część skrywają mroczne bukowe stoki, spotkać możemy je nawet pod własnymi nogami na szlaku, pozostałe rozrzucone są po otwartej przestrzeni łąk, które stanowią naturalną granicę miedzy Górą Cmentarną, Górą Zamkową i sąsiadującą Górą Kościelną. Pomnik przyrody na stokach Góry Zamkowej Na Górę Zamkową podejść można od wielu stron. Jedna droga wiedzie przez leszczynowy jar wyniesieniem porośniętym pomnikami przyrody wzdłuż Zatoki Jodel na linii z jeziorem Kluczysko (Tchliczysko), drugą miniemy z kolei dwa pamiątkowe głazy, w które zamienieni zostali źli bracia legendarnej Jegli, kolejną część cmentarzyska i najbardziej widokową część Góry Zamkowej - to tutaj właśnie znajdują się liczne przystanki, z których podziwiać możemy malownicze panoramy na Górę Cisową ze znajdującą się na jeziorze Jeglówek wyspą, na Sidorówkę z Wyspą Pustelnią, czy wreszcie na otaczające Szurpiły wzgórza, pagórki i wyniesienia. Równie malownicze jest zejście z Góry Zamkowej w kierunku jeziora Kluczysko (Tchliczysko). Trzecia droga wiedzie z kolei podnóżem Góry Zamkowej wzdłuż brzegów Jeziora Kluczysko. Po drodze napotkamy liczne drogowskazy na inne suwalskie szlaki. Aż korci by podążyć jednym z nich. Gdyby tylko czasu było więcej. Panorama Szurpił z Góry Zamkowej Zejście z Góry Zamkowej nad brzegiem Jeziora Kluczysko (Tchliczysko) Pomost na Jeziorze Kluczysko (Tchliczysko) Zwieńczeniem mojej drugiej wyprawy miała być jednak kąpiel w Jeziorze Kluczysko (Tchliczysko). Po upalnym dniu i długiej marszrucie mój organizm domagał się wreszcie postoju z prawdziwego zdarzenia, a pomost na jeziorze była wymarzonym przystankiem przed drogą powrotną do Szurpił. Na widok jeziorka moje serce przepełniła fala euforii. Woda w jeziorze okazała się jednak wprost lodowata. Niby zbiornik niewielki i płytki, a jednak pozory myliły. Wrażenie lodowatości było zapewne spotęgowane różnicą temperatur wody i powietrza, a może taki urok ma już po prostu wszystko, co piękne. Wszakże Góra Zamkowa to z pewnością jedno z bardziej urokliwych miejsc w Suwalskim Parku Krajobrazowym, które z pewnością poleciłabym każdemu na początek. Z pewnością jeszcze tutaj wrócę w poszukiwaniu tajemniczego głazu z wizerunkiem legendarnego wojownika. PO DRUGIEJ STRONIE LUSTRA, CZYLI DLACZEGO WARTO ZANURKOWAĆ W HAŃCZY O tym, dlaczego warto zanurkować w jeziorze Hańcza pisałam już tutaj i tutaj. Po dwóch latach przerwy od ukończenia kursu Open Water Diver, który miałam okazję odbyć w Centrum Nurkowym Banana Divers w Błaskowiźnie nad jeziorem Hańcza, przerwie wymuszonej siłami wyższymi, między innymi zbiegnięciem się zeszłorocznego wyajzdu z zabiegiem chirurgicznym wykluczającym nurkowanie (o wszelkich tego typu zabiegach należy obowiązkowo poinformować przed nurkowaniem), wreszcie miałam okazję ponownie zanurkować. Choć mogłoby się wydawać, że nie ma już nic więcej do odkrycia po 11 nurkowaniach w tym samym jeziorze, okazuje się, że pozory mogą mylić. Dno jeziora praktycznie cały czas się zmienia pod wieloma względami: podwodnej roślinności, podwodnego życia, jakości wody uzależnionej od czynników meteorologicznych i wielu innych. Właściwie każde zejście pod wodę niesie za sobą świeżość nowych obserwacji i doświadczeń. Zwłaszcza po długiej przerwie. Przyznam, że chwilę mi zajęło przypomnienie sobie wszystkich procedur. Planowałam jedno nurkowanie, ostatecznie skusiłam się na drugie z uwagi na korzystną cenę. Było warto, bo w tym roku dno jeziora obrodziło w raki. Można było spotkać ich w mulistym dnie wśród podwodnych kęp moczarki, wywłócznika i ramienic bez liku. Jak na raki przystało, odskakiwały szybko do tyłu, groźnie wymachując szczypcami. Wraz z moim nurkowym partnerem zastanawialiśmy się nad tym, dlaczego niektóre raki mają szczypce różnej wielkości - jeden mniejszy lub większy od drugiego. Kolejna zagadka do rozwikłania dla Victoria na tropie. Nie brakowało również lubujących się w bąbelkach okoni. Zbiegiem okoliczności ze swoim przyjazdem wstrzeliłam się idealnie w zawody wędkarskie w połowie tych właśnie ryb. Rano obudziłam się więc zastawiona ze wszystkich stron przez auta z przyczepami. Zupełnie jak w tym filmie: Nikt nie spodziewał się hiszpańaskiej inkwizycji... Okonie wprost uwielbiają napowietrzoną wodę, więc jest ich zawsze pełno tam, gdzie są nurkowie. Z resztą tutejsi wędkarze chętnie kumplują się z nurkami w celu pozyskania cennych informacji o tym, gdzie jest ryba. Przyjaźń ta, choć ma swoje cienie, między innymi związane z porzucanymi lub gubionymi przez wędkarzy żyłkami i haczykami, kto raz nabił się na haczyk, ten wie, że to może boleć, sięga czasów zamierzchłych. O, tak! nurkowanie wbrew pozorom to nie żaden nowoczesny wymysł, ale sport, a raczej zawód z bardzo długą historią. Jest taka anegdota o Marku Antoniuszu, który pragnął zaimponować Kleopatrze podczas rejsu feluką po Nilu. W tym celu zatrudnił nurków, żeby płynęli ślad w ślad za łodzią i nabijali mu złapane pod wodą ryby na haczyk. Szpiedzy Kleopatry ponoć ostatecznie przejrzeli plan Marka Antoniusza ku rozbawieniu Kleopatry. W istocie patrząc na wodę z perspektywy pomostu czy łodzi, trudno przewidzieć, gdzie jest najwięcej ryby. Najczęściej pod pomostem i pod łodzią, jak zdążyłam się przekonać nurkując po powierzchni :) Każda moja wyprawa nad Hańczę, w którą nurkowanie jest niejako naturalnie wpisane, wiąże się z różnymi refleksjami nie tylko związanymi z samym nurkowaniem, co raczej ze stykaniem się z różnymi opiniami na ten temat napotkanych ludzi. Najczęściej są to rozmowy z ludźmi, którzy nigdy nie nurkowali, a którzy są z góry uprzedzeni do tego sportu na podstawie głównie złych wieści znad jeziora. Niestety zdarzają się śmiertelne wypadki. Rzadko kiedy jednak można spotkać się z tym, że zawinił sprzęt. Najczęściej chodzi o zaniedbanie podstawowych zasad bezpieczeństwa. Czasami sami możemy się zawieść na sobie, nie będąc w stanie przewidzieć własnej reakcji pod wodą na niespodziewane okoliczności. Panika to najgorsza rzecz, jaka może się nam przytrafić pod wodą za wyjątkiem sił wyższych, na które nikt z nas ani pod wodą ani na lądzie wpływu mieć nie może. Doświadczenie mnie nauczyło, że lepiej nie wypowiadać się na tematy, o których nie ma się pojęcia. Żeby je mieć, trzeba dotknąć tematu. Tym samym zachęcam Was do odbycia choćby jednego nurkowania w życiu. Na prawdę warto zmienić na chwilę perspektywę i odkryć, że woda to taki świat, gdzie ten ludzki byt nie ciąży aż tak bardzo, jak na powierzchni. Tylko nie mówcie nikomu, że idziecie nurkować, żeby się nie martwili. Ja nie pisnęłam ani słowa moim "sąsiadom" znad Hańczy. Dopiero po fakcie przyznałam się, że nie było mnie cały boży dzień, bo nurkowałam, więc spłynęło jak po kaczce. Żyję, a Ci, którzy tutaj mieszkają i nie nurkują, o nurkowaniu przypominają sobie zazwyczaj po odgłosie nadlatującego śmigłowca, który zwykle zwiastuje złe wieści w świecie płetwonurków. UROKI SAMOTNYCH PODRÓŻY, CZYLI SPOTKANIA Często zdarza mi się, że napotkani podczas moich podróży ludzie pytają mnie: "Czy się nie boję? Tak sama?" Zawsze im wówczas odpowiadam: "Sama? Przecież stoimy tu razem i rozmawiamy." Wielu ludziom nie mieści się w głowie, jak można jechać gdziekolwiek w świat samemu bez towarzystwa, a już zwłaszcza, jak kobieta może nie bać się podróżować sama. Przecież tyle jest zła wszędzie, a w Polsce to już w ogóle strach gdziekolwiek jechać. Nic bardziej mylnego. A być może mam po prostu szczęście, a może samotne podróże działają na człowieka tak, że staje się bardziej uważny, czujny, odpowiedzialny, asertywny, pewny siebie. Lubię podróżować sama. Być może dlatego, że większość życia musiałam sobie sama organizować czas i wiele innych przyziemnych sfer życia. Weszło mi to w nawyk, więc w podróży najlepiej czuję się wtedy, gdy sama mogę decydować o tym, jak ta podróż będzie wyglądać. I choć ta samotność, a może raczej odrębność jest mi potrzebna jak powietrze, to paradoksalnie nie stronię wcale od kontaktów z ludźmi. Zdecydowanie nie jestem milczącym piechurem, który mija ludzi ze wzrokiem wbitym w ziemię. Wręcz przeciwnie. Potrafię zagadać. Bez tych przypadkowych kontaktów i losowych spotkań moje podróże nie byłyby spełnione. Nad Hańczą moje życie nazwijmy je towarzyskie ma wiele poziomów. Jeden z nich stanowią już wypracowane latami kontakty z tubylcami. Właściwie od przypomnienia o sobie i pozdrowienia znajomych zaczynam każdy swój pobyt tutaj. Drugi poziom to jednorazowe i krótkotrwałe kontakty z ludźmi napotkanymi po drodze na szlakach, w podróży i przy wszelkich innych okazjach. Wbrew pozorom nie ograniczają się one jedynie do wymiany pozdrowień, ale bywa, że przybierają charakter dłuższej wymiany zdań. Większości z tych ludzi nie spotkam już zapewne nigdy więcej, ale i oni składają się na niepowtarzalny klimat każdej mojej wyprawy. Trzeci poziom to relacje z ludźmi, których spotykam podczas swoich podróży, a które wchodzą na wyższy poziom głębszej wymiany zdań, poglądów, a więc większej otwartości, nieraz rokujący szansą na rozwinięcie relacji w przyszłości. Są to zdecydowanie spotkania z ludźmi o szczególnych wibracjach, którzy emanują wyjątkową energią, inspirują do działania, do rozwoju w jakimś kierunku, generalnie pozostawiają po sobie znaczący ślad w pamięci, na tyle silny, że oddziałuje on jeszcze długo na moje życie, na moje wybory, na moje zainteresowania. Trochę jak muzyka nadaje ton, rytm, tempo jeszcze długo po tym, jak przestaniemy ją słyszeć. Każdy z nas ma w sobie inną osobliwą melodię. Jednemu wpadnie w ucho, drugi nawet jej nie usłyszy. JAK TO SIĘ WSZYSTKO ZACZĘŁO, czyli relacje z poprzednich wypraw do Suwalskiego Parku Krajobrazowego krok po kroku: Pojechałam po cynie, wróciłam ze szparagami. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, choć muszę przyznać, że ten na górze robi się coraz bardziej podstępny. Cynia ogrodowa to taki mój tegoroczny ogrodowy kaprys. Niestety wcale nie tak łatwo dostać nasiona dokładnie tej najprostszej typowej dla wiejskich ogródków odmiany i jak się okazało wcale nie łatwiej o sadzonki, na których zakup decyduję się zwykle w ostateczności. Niestety żadna inna odmiana cynii nie mieści się w granicach tolerancji tej ostateczności. Wszystkie inne odmiany poza ogrodową, są moim zdaniem po prostu brzydkie i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej, bo mają więcej płatków i, że przez to są niby ładniejsze. Dla mnie są po prostu zbyt barokowe. Nadają się do parku lub dworskiego ogrodu, ale nie na rabatę w ogródku warzywnym czy jemu towarzyszącą, a takimi właśnie pamiętam pierwszy obraz cyni, który tak bardzo zapadł mi w pamięci, że zapragnęłam posiadać je i w swoim małym ogrodzie. Wracając jednak do podstępu tego na górze: otóż z uwagi na fakt, że zamówione sadzonki nie spełniły moich oczekiwań, zaoszczędziłam parę złotych i oczywiście nie trzeba było długo czekać, by skusił mnie widok szparagów. W zeszłym roku miałam kaprys na fenkuła włoskiego. W tym roku znalazłam sobie jego godne zastępstwo. Oczywiście nie minęło pięć minut, bym pożałowała swojego entuzjazmu - opona roweru pękła mi w spektakularny sposób, a do domu mimo wszystko kawałek drogi. Wizja tak długiego spaceru i prowadzenia biednego połamańca niespecjalnie mnie ucieszyła po całym tygodniu ciężkiej pracy. Nie wspomnę już nawet o tym, że cały incydent zbiegł się niekorzystnie z autem "u kosmetyczki" i generalnym uzależnieniem od dwukołowego środka lokomocji w ciągu ostatniego miesiąca. W tym czasie zrobiłam pewnie setki kilometrów bliżej i dalej w promieniu 30 kiloemtrów tam i z powrotem. Rower jest mi niezbędny, więc nie pozostało mi nic więcej, jak cofnąć się do miniętego po drodze serwisu rowerów. Najwyraźniej mój rower stwierdził, że musi być jakaś sprawiedliwość na tym świecie, więc i jemu należy się wizyta "u kosmetyczki" i nowa opona wraz z profesjonalnym serwisem. Jako niepoprawna optymistka nie pomyślałam o tym, aby w dłuższe trasy wyposażyć się w niezbędnik każdego rowerzysty - klucze, plastry do łatania dętek i tym podobne. Najwyższy czas chyba to zmienić. Mądry Polak po szkodzie. Serwis oczywiście nie był tani, ale co zrobić, jeżeli się chce tu i teraz, zaraz, to ma swoją uzasadnioną cenę, i pewnie wróciłabym do domu sfrustrowana nieplanowanym wydatkiem, gdyby nie fakt, że mam jakąś niebywałą przyjemność z wydawania pieniędzy we wszelkiego rodzaju warsztatach. Być może jest to kwestia mojego zamiłowania do wszelkiego rodzaju pojazdów kołowych, a być może i być może właśnie to drugie, czyli miłej obsługi. Za miłą obsługę, uśmiech na twarzy i brak opryskliwości jestem w stanie nawet przepłacić i nie mieć z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia. Przemiłego właściciela serwisu, który poratował mnie na poczekaniu od koczowania w Milanówku, rozbawiło, gdy wytłumaczyłam, że enigmatyczne sformułowanie "auto u kosmetyczki" oznacza auto u blacharza. Auto u kosemtyczki, rower u kosmetyczki, a skąd ja mam teraz wytrzasnąć jeszcze kasę na kosmetyczkę dla siebie? Śmiałam się sarkastycznie, ale po dzisiejszej kolacji dochodzę do wniosku, że w istocie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ot miałam dzisiaj na talerzu substytut tejże "kosmetyczki", którego w życiu nie zamieniłabym na wizytę u tej ostatniej. W prawdzie przyrządziłam sobie szparagi sama po raz pierwszy w życiu, ale ja lubię robić wszystko sama, więc nie zamieniłabym tych moich szparagów na szparagi w żadnej restauracji. No i wszyscy zadowoleni. Może i dobrze, że ta opona pękła 10 kilometrów od domu, niżeli by miała pęknąć gdzieś w dziczy na drugim końcu Polski. Gorąco polecam serwis rowerowy Rowmar w Milanówku! Po tak wyśmienitej i niepodobnie do mnie burżujskiej kolacji, udałam się na spacer w celu zebrania zielonych orzechów włoskich do kiszenia. Jeden słoik orzechów zebrałam już do przygotowania orzechów w syropie, ale kończące się zapasy wszelakich warzywnych przetworów, a wizja kiszonych ogórków w odległej perspektywie czasowej, skłoniły mnie by pokusić się o kolejny eksperyment. Pamiętacie jeszcze wpis Victoria na Tropie Kolejnych Zagadek Przyrody? Pod koniec tego wpisu przygotowałam dla Was 5 zagadek przyrodniczych, w tym zagadkę związaną z jedną z pierwszych roślin pojawiających się na przedwiośniu o charakterystycznych czerwonych rozetach liści. Był to wiesiołek dwuletni (Oenothera biennis). Właśnie kwitnie. Prawda, że pięknie? Spacer bez spotkania z jakimś dzikim zwierzem, to raczej mało prawdopodobne w moim przypadku. Ja zawsze kogoś spotkam. I tak oto mijając bagna, wpierw usłyszałam charakterystyczne dla gryzoni chrupanie, potem zobaczyłam bujającą się gałązkę w gęstej kępie przysadzistej wierzby. Nawet nie zdążyłam pomyśleć, że to sarna, gdy zobaczyłam w kępie trawy jej towarzyszkę. Oczywiście przyjęła typową dla siebie pozę słupa soli wpatrującego się w Ciebie bez mrugnięcia okiem. jak zahipnotyzowana. Tym razem dwa razy ruszyła nawet żuchwą i położyła jedno ucho. To naprawdę wiele w przypadku sarny. Zapewne wynikało to z tego, że wyczuła zbliżającego się z przeciwnej strony spacerowicza z dwoma kudłaczami, które z dzielnych obrońców na mój widok okazały się, cytując właściciela, "tak dzielne, że aż się się przestraszyły". Wracając, minęłam ponownie jedną z chyba piękniejszych willi w mojej części miasta. Willę, przy której często przystawałam i podziwiałam kunszt każdego detalu, napawając się nimi jakby na zapas przekonana o niechybnym popadnięciu budynku w ruinę. Nie sądziłam, że znajdzie się ktoś, kto kupi działkę i postanowi zainwestować w generalną rewitalizację willi. A jednak! Teraz tym chętniej przystaję i podziwiam kolejne dopracowywane w każdym calu detale. Nazwa willi "Vitnia" nieustająco mnie intryguje. Ponownie podjęłam się wyzwania identyfikacji pochodzenia nazwy. Lubię takie lingwistyczne zagadki. Na chwilę obecną najbardziej prawdopodobna wydaje mi się hipoteza, że nazwa jest zdrobnieniem od imienia Vita o niejednoznacznym pochodzeniu, najprawdopodobniej wschodnim, czeskim, choć imię to jest również popularne wśród Muzułmanek w Turcji, być może pochodzenia armeńskiego. Nie zmienia to jednak faktu, że nazwa wciąż kryje w sobie tajemnicę, której być może nikt już nie rozwiąże, być może pierwotny właściciel, być może ostatnia lokatorka, być może to właśnie Vita, mogliby wyjaśnić, co za historia kryje się za tą piękną nazwą, a imię Vita ma wszakże niebagatelne pochodzenie, bo łacińskie, a po łacinie Vita znaczy życie. Dobra nazwa dla willi jak widać na załączonym obrazku. Jakoś mimowolnie plącze mi się po głowie wspomniane wielokrotnie w tym wpisie hasło "u kosmetyczki". Vitnia u kosmetyczki. Na koniec postanowiłam podzielić się z Wami zdjęciem mojego ogrodu. Nie bez powodu, bo oto w ten weekend w mojej okolicy miało miejsce takie szczególne wydarzenie, jak Otwarte Ogrody, podczas którego mieszkańcy otwierają podwoja swoich zwykle niedostępnych ogrodów dla przyjezdnych, organizując w nich przy okazji różnorodne wydarzenia kulturalne. W tym roku uczestniczyłam w Otwartych Ogrodach w szczególny sposób. Minął miesiąc, odkąd pracuję nad rewitalizacją swojego zaniedbanego ogrodu, by przywrócić mu jego dawny urok. W wolnej chwili przewertuje domowe archiwa czarno-białych zdjęć, by Wam nieco naświetlić, co mam na myśli, mówiąc urok. Pole do działania jest, bo to ogromna przestrzeń do kreatywnego działania, właściwie jest obecnie praktycznie w ogóle niezagospodarowana. Moje obecne działania można by określić mianem bardziej szkicu projektu niż jego właściwej realizacji. Szkicuję sobie w ogrodzie. Takie trochę szkicowanie przestrzenne. Nawet mój brat pierwotnie sceptyczny wobec mojego pomysłu stopniowo zaczął się angażować w podlewanie nasadzanych roślinek. To chyba znaczy, że udało mi się przekonać otoczenie do tego, że ma to jednak jakiś sens. Nauczona doświadczeniem wiem już, że jedna zasadzona niepozorna roślinka za rok podwoi swoje rozmiary, za dwa stworzy już całkiem imponującą kolonie, a za trzy bujny kobierzec. Gdy mnie przestrzegają, żebym uważała, bo totalnie mi ogród zarośnie, myślę sobie przekornie: chciałabym to zobaczyć! Krzątając się co dzień po ogrodzie, nie zauważam skali swoich działań. Dopiero dzisiaj, gdy spojrzałam na ogród z perspektywy ulicy, uświadomiłam sobie, jak wiele udało mi się przez ten czas zrobić. Jałowe pustkowie rośnie w oczach mojej wyobraźni. Już widzę te wyspy bujnej zieleni pośród wyznaczonych gałęziami strumieni ścieżek. Nawet ogród doczekał się wizyty u kosmetyczki.
Kilimandżaro widzi słoik z kulkami, a ja oczyma wyobraźni kruche ciasto z kruszonką. Mandżaro wprost uwielbia wyciągać łapką owoce ze słoików. Zwłaszcza czereśnie. Mistrz! Niestety zabawa kończy się, gdy czereśnia spadnie na podłogę i przestanie się ruszać. Potrafię zrozumieć pół słoika poziomek co drugi dzień na zmianę z lasu i z ogrodu. Potrafię zrozumieć czereśnie, ale z trudem przyszło mi zrozumieć jagody w zeszłym tygodniu, a dzisiaj już porzeczki. Po trzech odsłonach wiosny w tym roku nie zdziwiłoby mnie, gdyby wszystkie drzewka owocowe zakwitły po raz drugi i dały drugą serię owoców. DYGRESJA, czyli od jagody do autodestrukcji W zeszłym roku zdziwiły mnie jagody trzy kroki od domu w niepozornej brzezinie. W tym roku dziwi mnie 10 razy tyle jagód i to jeszcze tak wcześnie. W czerwcu? Przyroda postanowiła chyba nadrobić zaległości z ostatniego roku. Gdyby człowiek zależny był jedynie od jej darów, połowa ludzkości zapewne wyginęłaby w zeszłym roku w wyniku klęski głodu. Ci nieliczni (najsilniejsi? warto zastanowić się nad definicją tego określenia w kontekście selekcji naturalnej, walki o przetrwanie i przedłużenie gatunku), którzy by przetrwali klęskę nieurodzaju, dostąpiliby niebywałego zadośćuczynienia w tym roku. I tu jest chyba pies pogrzebany. Obawiam się, że podstawowym problemem, z jakim zmaga się nasza planeta, jest brak równowagi biologicznej. Nawet jeśli cała ludzkość ograniczyła stopień eksploatacji jej zasobów do minimum, niewiele by to zmieniło. Wszelkie wiec górnolotne hasła proekologiczne nie są nic warte, bo zapominamy o tym, że jest nas po prostu za dużo, aby ziemia była w stanie sprostać naszym zapotrzebowaniom. Za dużo na tyle żywności, ile można z natury pozyskać w sposób naturalny, na tyle przestrzeni, jaka jest możliwa do osadnictwa, na tyle powietrza, ile generuje, a mając na uwadze fakt, że jedziemy na jednym wózku, którym jest Ziemia, nie ma większego znaczenia, czy Ty będziesz ekologiczny, nie ma znaczenia nawet to, czy udałoby Ci się uczynić ekologicznym całe swoje miasto, a nawet kraj. To może mieć znaczenie tylko dla Ciebie i ewentualnie dla innych przedstawicieli Twojego gatunku, którzy wierzą w ekologię i wręczą Ci za to nagrodę za pięć dwunasta lub po śmierci, by Twoja legenda nadal podtrzymywała ten trend, który sam w sobie nie ma większego znaczenia dla funkcjonowania planety, może mieć jedynie znaczenie dla funkcjonowania cywilizacji, państwa w państwie, sztucznego tworu na Ziemii, przypominającego trochę grzyba pasożytniczego, który rości sobie prawa do tego, że wie najlepiej, co jest dla niej dobre. Człowiek dominuje nad naturą (wbrew niej), która stała się jedynie jednym z wielu podzbiorów niezbędnych mu do funkcjonowania w jego sztucznym systemie skądinąd wzorowanym na naturalnym systemie. Wszystko, co człowiek stworzył i tworzy, jest de facto plagiatem natury, choć oczywiście i na to cywilizacja znalazła rozwiązanie - wymysliła sobie, że plagiatem nie jest przetworzenie czegoś w innej dziedzinie, np. przetworzenie fotografii na grafikę artystyczną nie jest plagiatem. Dla równowagi biologicznej na Ziemii powinno być na odwrót. Świat człowieka powinien podlegać prawom natury. Podlega jedynie jej ostatecznym rozwiązaniom, czyli klęskom żywiołowym, które człowiek postrzega jako anomalie, którym trzeba przeciwdziałać, wymyślając oczywiście, a raczej wysysając z palca coraz to nowe technologie, rozwiązania, system zakazów i nakazów, które przede wszystkim nakręcają jedynie błędne koło sztucznego systemu, w którym żyje, czywilizacji, nie mające większego wpływu na faktyczny stan planety. Problemem jest człowiek sam w sobie, a dokładnie jego liczebność, która sama w sobie stanowi zaburzenie równowagi biologicznej, z którą, jak na ironię, niezmiennie walczy, dziesiątkując dzikie zwierzęta i niwelując wszelkiego rodzaju nieużytki przekonany o tym, że przysługuje się zachowaniu równowagi biologicznej na Ziemii. Ba! dochodzi wręcz do absurdalenej sytuacji, w której człowiek zwalcza inne osobniki w obrębie własnego gatunku i to czasami na masową skalę pośrednio lub pośrednio i tu niestety górę bierze natura i jej prawa. Autoselekcja. Przy tym wszystkim nie potrafi pojąć, jak to możliwe, że ot zjawia się niby jeden osobnik, który przyczynia się do ludobójstwa na masową skalę. Oczywiście potępia takie działania, uważa je za wynaturzenie, podczas gdy są one tak naprawdę przykładem tego, jak górę nad człowiekiem bierze właśnie natura. Ta sama biedna natura, nad którą się tak żałośnie pochylamy przekonani o tym, że to my przede wszystkim przyczyniamy się do jej tragedii. Poklepujemy po plecach, jak bezpańskiego psa i obiecujemy, że od teraz nikt już nie zrobi krzywdy. Człowiek zapomina przy tym o swoim własnym miejscu na tej planecie. Być może pośrednio przyczynia się do zaistnienia klęsk żywiołowych poprzez nadmierne ingerowanie świadome i nieświadome, bezpośrednie i pośrednie w otaczającą przyrodę, ale wszędzie tam, gdzie z przyrodą przegrywa, nie pojmuje tego, że niezależnie od tego, co by robił, a czego by nie robił, by jak najmniej zakłócać świat natury, już poprzez samą swoją obecność w takiej liczbie na Ziemii i konieczność podtrzymania podstawowych warunków egzystencji biologicznej swojego gatunku, przy założeniu, że ograniczyłby się pod ty wzgledem do minimum, piętno, jakie odciskałby na świecie natury i tak wiązałoby się z podleganiem wszelkim jej prawom, zwłaszcza prawu selekcji naturalnej.
Wiosna w tym roku dopisała, co zaowocowało niebywałym bogactwem wszelkiego naturalnego dobrodziejstwa. Poziomki, dzikie czereśnie, wiśnie. Nie zdążyłam nawet kupić jeszcze żadnych owoców, zebrałam ich póki co na dziko tyle, że trudno to wszystko przejeść. Największym jednak odkryciem tej wiosny była dla mnie morwa. Miałam okazję zasmakować na jesieni w suszonych owocach morwy, więc tym bardziej ucieszyło mnie, że będę mogła zebrać i ususzyć owoce sama. Zasadniczo są trzy odmiany morwy - biała, czerwona i czarna, choć wśród rosnących krzewów dojrzałam również jakby krzyżówkę o biał0-czarnych owocach. Ponoć owoce morwy białej przebarwiają się z czasem na różowo, czerwono czy wręcz czarno. Nigdy nie miałam okazji spróbować surowych owoców i muszę przyznać, że miło mnie zaskoczyły swoim miodowym smakiem.
Takich olbrzymów nie sposób nie zauważyć. Bujne okazy żagwi łuskowatej można dostrzec nawet w gęsto zarośniętym poboczu. Są to grzyby jak najbardziej jadalne w szczególności we wczesnym stadium rozwoju. Z wiekiem bowiem twardnieją i wymagają obgotowania przed spożyciem. Niegdyś robiono z nich zupę, a nawet ceniono jako materiał papierniczy. Podczas identyfikacji grzybów chętnie korzystam z anglojęzycznych źródeł zwłaszcza ze względu na potoczne na swój sposób ludowe nazwy, których w języku polskim zasadniczo brak. Żagiew łuskowata ma dwie takie potoczne nazwy. Jedna bez wątpienia nawiązuje do celtyckich wierzeń w boginki drzew driady, dla których szerokie kapelusze grzybów służyły ponoć za "rumaki". Być może stąd nazwa siodło driady (dryad's saddle). Druga nazwa plecy wieśniaka (pheasant's back mushroom) nawiązuje do spalonych słońcem pleców chłopów pracujących w polu. Żagiew łuskowata (Polyporus squamosus aka Cerioporus squamosus)
Ciekawe, czy zakwitł tulipanowiec... Ta myśl spędziła wczoraj ze zmęczonych powiek mojego niespokojnego ducha nadzieję na spokojny sen. Znalazłam kolejne usprawiedliwienie od rutyny dnia powszedniego, by dzisiaj znowu uciec w plener. Jeśli tulipanowiec zakwitnie, to napewno tej wiosny i z pewnością zakwitnie obficiej i piękniej niż zwykle, a ta i taka wiosna już nigdy więcej się nie powtórzy. Kto wie, czy starczy czasu, by doczekać kolejnej okazji zobaczenia pięknych kwiatów tulipanowca. Ruszaj więc wędrowcze, i znajdź, co Twoje! Maestro Virtuoso wyczarował tej wiosny mnogość kwiatów na skrywających najpiękniejsze schody w okolicy gałęziach tulipanowca Tulipanowiec amerykański (Liriodendron tulipifera L.) Nigdy nie widziałam kwiatów tulipanowca "na żywo". Znałam je tylko z ilustracji w atlasie drzew Europy Środkowej. Wczoraj wieczorem coś mnie tknęło i zajrzałam do tego atlasu. Gdy przeczytałam, że kwiaty pojawiają się w czerwcu, a przecież tegoroczna wiosna mocno przyśpieszyła klasyczny harmonogram wzrostu roślin, nie miałam wątpliwości, że nie ma dnia do stracenia, bo wkrótce może być za późno, a taka ciepła wiosna jak ta może się już nie powtórzyć. Gdy stanęłam dzisiaj u tych pięknych schodów, nie byłam pewna, czy uda mi się dostrzec kwiaty. Okalające schody dwa stare tulipanowce rosną w mocno zacienionym parku i są bardzo strzeliste. Przewyższają wszystkie inne rosnące drzewa. Ponoć tulipanowiec jest drzewem niezwykle długowiecznym. Może dożyć nawet 400-500 lat. Bałam się, że kwiaty zakwitły tylko na najwyższych, mocno nasłonecznionych gałęziach. Odetchnęłam z ulgą, gdy wspięłam się na schody i w spowijającej mnie zasłonie pięknie ulistnionych gałęzi dostrzegłam kolejne kwiaty. Po prostu magia, Maestro! Tulipanowce w Karolinie na terenie siedziby Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze" odkryłam jakieś dwa lata temu na przełomie czerwca i lipca, a więc po przekwitnieniu, o ile drzewa w ogóle zakwitły tamtej wiosny. Nigdy przedtem nie widziałam drzew o tak pięknych, dekoracyjnych liściach, smukłym i atrakcyjnym pokroju. Byłam zachwycona. Oczywiście pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po powrocie do domu, było zidentyfikowanie gatunku. Okazało się, że tulipanowiec amerykański, bo ma jeszcze chińskiego kuzyna, to drzewo z rodziny magnoliowatych pochodzące z rejonów Ameryki Północnej, a dokładnie z dziewiczych lasów Appalachów. Jest ważnym drzewem miododajnym w USA. W Europie sadzone jako drzewo ozdobne i parkowe. Nie pozostaje nic więcej, jak dopisać tulipanowca do niekończącej się listy roślin w moim wymarzonym ogrodzie. Kwiaty tulipanowca są uważane za jedne z najprymitywniejszych wśród roślin okrytonasiennych. Park w Karolinie pamiętam jeszcze z czasów dzieciństwa. Z wycieczką szkolną kilkukrotnie mijaliśmy tajemniczą aleję lipową wiodącą do budynku od strony Lasu Młochowskiego. Wówczas teren nie był otwarty dla zwiedzających. Zawsze marzyło mi się zobaczyć cóż to za tajemniczy dwór kryje się na końcu tej aleji. Dzisiaj można się nią swobodnie przechadzać, kiedy tylko dusza zapragnie. Lubię to miejsce z tego względu, że przypomina mi mój ogród z dzieciństwa. Tymbardziej chętnie tu teraz przychodzę wiedziona cichą nadzieją na przywrócenie mu dawnej świetności. Przez park w Karolinie przebiega ścieżka przyrodnicza, która jest dla mnie jedną z inspiracji. Na znajdujących się tutaj tablicach wyszczególnione są różne cieniolubne rośliny, m.in. hortensja krzewiasta 'Annabelle' (Hydrangea arborescens 'Annabelle'), różanecznik (Rhododendron 'Roseum Elegans'), bukszpan wieczniezielony (Buxus sempervirens), fiołek wonny (Viola odorata), zawilec gajowy (Anemone nemerosa), runianka japońska (Pachysandra terminalis 'Green carpet'), bluszcz pospolity (Hedera helix), przylaszczka pospolita (Hepatica nobilis), konwalia majowa (Convallaria majalis), róża Frezja (Rosa 'Frezja'), hortensja ogrodowa (Hydrangea macrophylla Masja). To zaledwie kilka znamienitości spośród bogactwa tutejszej flory. Róża 'Frezja' (Rosa Frezja) to odmiana róży, która dobrze sprawdza się w półcieniu. Ma przy tym bardzo atrakcyjne wizualnie duże herbaciane kwiaty. Hortensja krzewiasta 'Annabelle' (Hydrangea arborescens 'Annabelle') już weszła w okres kwitnienia, choć zasadniczo kulminacyjny punkt kwitnienia rośliny przypada na początek lipca. Świetnie prezentuje się w dużych skupiskach, a jako odmiana cieniolubna skutecznie rozjaśnia cieniste partie ogrodu. Park w Karolinie jest w dużym stopniu porośnięty gęstym lasem, którego zacienione poszycie kryje mnogość równie atrakcyjnych cieniolubnych roślin, obok których zwykle przechodzimy obojętnie, a szkoda. Należą do nich m.in. różne odmiany roślin kryjących z gatunku jasnotowatych Lamiaceae o pstrych liściach (tzw. odmiany variegata), np. jasnota plamista 'Chequers' o różowych kwiatach (łac. Lamium maculatum), jasnota gajowiec / gajowiec żółty 'variegata' (Lamium galeobdolon), jasnota plamista 'Beacon Silver' (Lamium galeobdolon 'Beacon Silver'), jasnota biała (Lamium album), a także inne wspominane wyżej rośliny: fiołek wonny (Viola odorata), zawilec gajowy (Anemone nemerosa), runianka japońska (Pachysandra terminalis 'Green carpet'), bluszcz pospolity (Hedera helix), przylaszczka pospolita (Hepatica nobilis), konwalia majowa (Convallaria majalis). Z racji moich przyrodniczych zamiłowań, zwłaszcza ornitologicznych, ostatnio zaczęłam nagrywać swoje obserwacje. Na publikacje czeka w kolejce wiele nagrań. Park w Karolinie nie omieszkał wzbogacić mojego przyrodniczego archiwum nagrań o kolejną obserwacje. Tym razem zaobserwowałam pisklę całkiem wyrośniętego dzięcioła dużego, które oczywiście domagało się głośno nakarmienia przez swojego niewiele większego rodzica. Park ma również swoje osobliwe zakątki, jak choćby ten oto wykręcony pień starej, wciąż żywej sosny z drabinką wzbudzający u mnie za każdym razem romantyczne skojarzenia. Potrafiłabym wyobrazić sobie tutaj scenę potajemnego spotkania kochanków na miarę jednej z pieśni wykonywanych przez zespół Mazowsze "Laura i Filon". To był chyba jeden z utworów omawianych na lekcjach języka polskiego, który trafił do szufladki zwanej niepamięcią. Jakże to znamienne, że wszelki dorobek twórczy nabiera wartości dla człowieka dopiero poprzez bezpośrednie doświadczenie pozornie nieuchwytnego, a to wszystko w dziczy sensu stricte, od której odcina się z dumą cywilizacja skrzętnie zakrywająca wyrachowaną powierzchowność i płytkość dorobkiem mistrzów pióra i pędzla i przegrywa skazana na niebyt w ludzkich umysłach. Ta sama dzicz była inspiracją dla mistrzów. Jest i dla zwykłego człowieka, który bez niej nie byłby w stanie wzbudzić w sobie żadnych emocji na tej samej zasadzie, na jakiej nie wzbudza żadnych emocji studiowanie tego, co autor miał na myśli na lekcjach języka polskiego. Któż przeszedłby też obojętnie obok słynnych siedmiu betonowych "miśków" sprezentowanych Mirze Zimińskiej-Sygietyńskiej po koncertach w Rzeszowie w latach 70-tych, które niegdyś pełniły rolę kwietników. Potrafię sobie wyobrazić rój pszczół uwijających się głośno nad ukwieconymi baryłkami z miodem w betonowych uściskach misi. Któż potrafiłby oprzeć się kolorwym szkiełkom niedźwiedzich oczu? Dostrzegłam je dopiero ostatnio, co dowodzi, że człowiek cały czas się zmienia, wzbogaca dar postrzegania z każdym doświadczeniem, czasami trzeba czasu, by potrafił dostrzec piękno w otaczającym go niby pozbawionym wyrazu świecie, w mijanym co dzień zakątku czy jakiś drobny szczegół, który zmienia jego światopogląd, ożywia ciała pozornie martwe. Nazywam to kolorwaniem rzeczywistości. W tej sztuce osiągnęłam z pewnością mistrzostwo.
A ktoż to znowu? Proszę Państwa, oto prawdziwy szczęściarz. To nie wróbel, a łudząco do niego podobny kuzyn mazurek. Cechą odróżniającą mazurka od wróbla jest czarna plamka na policzku. Pięć minut przed wykonaniem tego zdjęcia rozbił się na moich oczach o szybę auta jadącego z naprzeciwka. Wraz z całym swoim stadem mazurków desperatów przelatywał akurat przez ruchliwą drogę. Długo się nie zastanawiając, spontanicznie zjechałam na pobocze i wyskoczyłam do leżącego na drodze zszokowanego ptaszka. Jak zwykle w takich sytuacjach bałam się, że nie udało mu się przeżyć, że nie miał szans, że pewnie kolejne auto go rozjechało, ale naiwny człowiek chyba nigdy nie przestanie być naiwny, nie przestanie wierzyć, będzie niepoprawnym optymistą i choćby dla zasady uparcie będzie szukał aż do skutku potwierdzenia w różnych sytuacjach życiowych, że jednak ma rację, że warto, że można, że się da, że właśnie, że tak! No i chyba wreszcie i mi udało się dopiąć swego i znaleźć dowód na to, że jednak warto reagować, a im szybciej się zareaguje, tym większa nadzieja na uratowanie ptasiego życia. W końcu krew najlepszego na świecie ratownika medycznego płynie w moich żyłach, więc nie mogło być inaczej. Takie jedno uratowane życie choćby i na sto niepowodzeń jest wystarczającą nagrodą za całą tę walkę z wiatrakami. Satysfakcja nie do opisania! W zeszłym miesiącu dzięki takiej szybkiej reakcji uratowałam sikorę z kociej paszczy. Zawsze gdy wychodzę z domu i jakaś sikora zaczyna mi nad głową ćwierkać, łudzę się, że to właśnie ta, której uratowałam życie. Gdy będę jechać tą drogą i znowu zobaczę gdzieś przelatujące stado mazurków, będę pewnie łudzić się, że jest wśród nich i ten, którego uratowałam przed niechybną śmiercią pod kołami auta. Gdy podbiegłam do niego, wpierw myślałam, że nic z tego nie będzie, ale nagle ptaszek mrugnął okiem, łypnął na mnie przerażony, w końcu mama nauczyła, że ludzie są "be", a gdy próbowałam go wziąć w garść, odskoczył i zaczął machać skrzydełkami, ale z pewnością był zbyt oszołomiony i poobijany, nie wspominając o gorącej nawierzchni, żeby o własnych siłach odlecieć. I dobrze, bo pewnie skończyłby pod kołami innego samochodu. Tymczasem na zakręcie pojawiły się kolejne auta, dałam znak ręką i zatrzymałam ruch, zgarnęłam ptaszka, wsiadłam do auta, położyłam na kolana i zjechałam w najbliższą boczną mniej ruchliwą drogę znaleźć mu jakiś zaciszny zakątek, by doszedł do siebie. Po chwili ptaszek stanął na dwie łapki, podfrunął mi na wierzch dłoni, zrobił kupkę, grzecznie dał się napoić, chwilę mi się poprzyglądał jakby niepewny swego losu, w końcu ktoś go złapał i co dalej? tak będziemy na siebie patrzeć, nie zjesz mnie? no to sfrunął na ziemię i oddalił się migiem, gdzie pieprz rośnie za siatkę na pobliską zarośniętą działkę. Jeszcze bym się rozmyśliła... Chyba chłop będzie żył. Z pewnością szybciej dojdzie do siebie w dziczy, na znanym mu terytorium, w pobliżu swoich pobratymców niż w czterech ścianach na obcym podwórku, na którym króluje młoda kotka i trzy krnąbrne psy. Nie pozostało mi nic innego, jak zostawić mu trochę wody na wieczku od słoika, czego to się nie znajdzie w damskiej torebce! pożegnać się i odjechać. Z całą pewnością nie mogłam wymarzyć sobie lepszego prezentu od losu na dzień dziecka.
Na studiach jeden z moich profesorów zwrócił się do damskiej części audytorium z przestrogą, że kobieca intuicja nie pomoże w pomyślnym zdaniu egzaminu, bo (jego zdaniem) nie ma czegoś takiego, jak kobieca intuicja. Gdyby zawierzyć wszystkim przekonaniom członków grona pedagogicznego wyższych uczelni, których nasłuchałam się wiele w toku mojej 10-letniej kariery studenckiej, zapewne ludzkość nie posunęłabym się ani o krok do przodu. Tkwilibyśmy uparcie w przekonaniu, że nie, nie ma, nie da się. Na szczęście, cytując Einsteina, zawsze znajdzie się ktoś, kto nie wie, że się nie da i to po prostu zrobi. Niewiedza wydaje się czasami prawdziwym zbawieniem, wzbudzającym ciekawość świata, zachęcającym do spontaniczności, bywa że otwierającym podwoja prawdziwej przygodzie. I tak oto ta nieszczęsna intuicja podpowiedziała mi dzisiaj, żeby zrobić krok dalej pewną aleją lipową. Znałam dobrze to urokliwe miejsce na straży, którego stoi oczywiście nieodłączny element polskiego krajobrazu, czyli kapliczka. Wielokrotnie się tutaj zatrzymywałam na zdjęcia. Nigdy jednak nie zapuściłam się dalej, bo nigdy jakoś nie było mi po drodze. Samochodem po lesie przecież jeździć nie będę. Po raz kolejny dochodzę do wniosku, że najlepszym, najbardziej zbliżonym do naturalnego rytmu organizmu środkiem lokomocji są te dwie niezgrabne nogi. Tym razem jednak byłam rowerem. Rower pomaga w prawdzie dotrzeć szybko, nieraz szybciej niż samochodem w wiele miejsc, ale nieraz to nieznośne "szybko" odbiera pełni przyjemności napawania się każdym szczegółem, bywa czasami kulą u nogi, ogranicza ruchy, stanowi dodatkowe obciążenie, nie wiadomo, co z nim zrobić, więc czasami po prostu leci z rąk, biedny połamaniec, bo ja muszę nagle zdjęcie zrobić, czemuś się bliżej przyjrzeć, coś z ziemii podnieść tu i teraz. Postanowiłam, że muszę zobaczyć aleję we wiosennej odsłonie. Tym bardziej, że znajdowała się po drodze do mojego głównego celu. Dzisiaj jest tylko dzisiaj. Nie wiadomo, co będzie jutro. Nie wiadomo, czy będzie. Nie wiadomo, czy ja będę, może będę w ogóle, gdzie indziej i, czy w ogóle będę potrafiła jeszcze czerpać radość z tego, że ta aleja w ogóle istnieje. Póki więc jeszcze kompletnie nie oślepłam na piękno, chciałabym wyciągnąć go z tego świata jak najwięcej. Tyle, na ile tylko pozwala mi moja wybujała wrażliwość. Napawawszy się więc pięknym widokiem spowitej w gęstwinie zieleni polnej drogi, już miałam jechać do głównej drogi, gdy coś mnie tknęło, żeby jednak zawrócić i pojechać dalej tą aleją. Być może nie prędko trafi się kolejna sprzyjająca i usprawiedliwiona okoliczność, żeby przekonać się, co kryje się na jej końcu, dokąd prowadzi, co jest po drodze. Już nieraz w życiu przekonałam się o tym, że nie ma czegoś takiego jak następnym razem. Jest tylko tu i teraz. Na tej samej zasadzie "potem" oznacza po prostu "nie" i jest równoznaczne z koniecznością wywierania presji, a przecież nikt z nas nie lubi presji, więc najlepiej po prostu zrobić to, co ma być zrobione, samemu niż być zdanym na czyjąś łaskę. Intuicja, ta sama, która ponoć nie istnieje, mnie nie zawiodła. Być może nie zawodzi tylko kobiet, dlatego właśnie jest taka kobieca. Tego dnia planowałam bowiem udać się do pobliskiej stadniny po obornik do ogródka. Zabrałoby mi to pewnie resztę popołudnia. Tymczasem jadę sobie aleją lipową i co widzę? Oczywiście kupę szczęścia. Leśnymi duktami często jeżdżą w teren kursanci z pobliskich stadnin. W sumie sama nie pogardziłabym konną przejażdżką tą urokliwą drogą. Końskie odchody na leśnych ścieżkach nie są więc niczym niecodziennym. Niemniej jednak nie sposób przewidzieć miejsca, w którym akurat mogą się w lesie trafić, a tu taka miła niespodzianka. Zbieranie obornika zbiegło się z nadjeżdżającym od strony lasu rowerzystą. Jako, że korona z głowy już dawno mi chyba spadła, nie odczuwam potrzeby chowania się z takimi czynnościami. Uśmiechnęłam się i pozdrowiłam więc pana, dodając, że tego się chyba nie spodziewał. To krótkie dodane, być może zbędne zdanie oczywiście pociągnęło za sobą zwięzłą rozmowę, bez której i ja i ten pan zapewne moglibyśmy się spokojnie obyć, ale o ile przyjemniej nam się jechało w przeciwne strony z dodatkowym ładunkiem uśmiechu i życzliwych pozdrowień. Żywa harfa Aleja wysadzana jest lipami. Uwielbiam te stare dziuplaste lipy. Ciekawe, czy mają w nich gniazda sowy. Muszę to kiedyś sprawdzić. Jak przystało na stare zabytkowe aleje drzew, zapewne i ta wiodła niegdyś do jakiegoś dworku, pałacyku, gospodarstwa, a może po prostu leśniczówki. Ile ludzkich sukcesów, dramatów nosiła w swojej historii ta gruntowa droga. Ile nosi dzisiaj... Dzisiaj spotkałam na tej leśnej drodze aż trzy osoby. Droga ginie bowiem w lesie wśród kontrastów pni i powykręcanych gałęzi, świergotu ptaków i rozwidlających się ścieżek. Każda z napotkanych twarzy była jak obraz nieco wyblakły, zakurzony, pomarszczony, złamany wskazówką czasu niczym przedstawienie jednej z zapomnianych, mało spektakularnych i być może przegranych potyczek w cieniu apoteoz wielkich bitew z rozmachem i gorliwością kolorowanych pędzlami mistrzów. Być może moja twarz wcale nie jest mniej dramatyczna, skoro już my, stare dusze, spotkaliśmy się wszyscy na tej polnej drodze...
|
Hej! Mam na imię Victoria. Wycieczki Osobiste to mój dziennik podróży, spełnionych marzeń i ulotnego piękna. Podróżować można nawet w kropli wody. Dzisiaj jest tylko dzisiaj, więc nie trać czasu: "podróżyj" tak, jakby jutra miało nie być!
O mnie
Z wykształcenia tłumacz i montażysta filmowy. Z zawodu kameleon, a w praktyce przede wszystkim włóczykij z dziennikarskimi ciągotami. Niespokojny duch. Trudny charakter. Towarzyski samotnik. Poliglota, gaduła i gawędziarz. Niestrudzony ogrodnik. Z zamiłowania piszę, fotografuję i maluję. Uwielbiam podróże, aktywność na świeżym powietrzu i kontakt z naturą. Szukam szczęśliwych wysp. Wierzę, że jest przede mną jeszcze wiele do odkrycia! Oto moja bajka o życiu! WĄTKI
All
ARCHIWUM
July 2023
Victoria TucholkaYou can change the skies but you cannot change your soul |
VICTORIA TUCHOLKA |
|